Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A chciałam być aktorką... - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 września 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A chciałam być aktorką... - ebook

Pierwszy biograficzny wywiad z Janiną Paradowską, damą dziennikarstwa. To podróż przez życie inteligentki z Krakowa, opowieść o jej marzeniach spełnionych i niespełnionych, o ludziach, których poznała w trakcie kariery dziennikarskiej, o kolegach dziennikarzach. Jeśli do tej pory znaliście Janinę Paradowską jedynie jako komentatorkę życia politycznego, to teraz ujrzycie kobietę, która poznała wszystkie smaki życia.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7700-046-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.
Szczęśliwy Kraków

I.
Janina, Maria, Teresa, czyli ambicje mojej mamy / koszmar przyszywania guziczków / marzenia o aktorstwie / matczyna intryga zmienia bieg życia / do czego predestynuje uroda heroiny / fascynacja Wyspiańskim / pazury – moja słabość / porażka prymuski / jak zostałam barmanką

Wszyscy doskonale znają pani poglądy, natomiast bardzo niewiele wiadomo o pani życiu. Porozmawiajmy zatem o nim.

Tylko czy ono jest ciekawe? Myślę, że jest typowe dla przeciętnego polskiego inteligenta. Urodziłam się w Miechowie, co było zresztą dosyć przypadkowe. Moi rodzice mieszkali w niewielkiej miejscowości Tczyca, dwanaście kilometrów od Miechowa; najbliższa stacja kolejowa Charsznica, skąd sześć kilometrów jechało się furką do domu. Tam się urodzili mój brat i siostra. Ze mną były komplikacje przy porodzie, mamę zawieziono do szpitala w Miechowie. I tylko tyle, zaraz wróciłyśmy do Tczycy i tam mieszkałam od 1942 do 1947 roku. Potem jako dziecko regularnie spędzałam w Tczycy wakacje u znajomych rodziców, u mojego chrzestnego ojca, pana Wincentego Moskwy, chłopa całą gębą, wysokiego, przystojnego, z klasą, ojca czterech synów, mającego duże jak na tamte okolice, bo ponaddwunastohektarowe gospodarstwo, położone wśród szatkownicy pól, na niewielkich wzgórzach. Od tego czasu lubię te pofałdowane podkrakowskie krajobrazy. Kiedy jadąc samochodem do Krakowa krajową „siódemką”, mijam Góry Świętokrzyskie, zaczynam czuć się jak w domu – te pokrojone paskami pól wzgórza, pofałdowany krajobraz, to jest kawał mojego życia, to są krajobrazy oswojone, własne. W Tczycy, jak to na wsi, wyprowadzałam krowy. Mój rekord – sześć na raz, i to tak, że łańcuchy się nie plątały. Pomagałam przy żniwach, niezłą wprawę osiągnęłam też w wiązaniu snopków, czyli zbieraniu pokosu za idącym z kosą żniwiarzem, bo pierwsze maszyny pojawiły się później. Chodziłam zbierać stonkę, której wtedy wcale zresztą nie było, ale dorośli zajęci żniwami nie mieli czasu na takie głupstwa i dzieci się znakomicie nadawały do tego bezsensownego, ale obowiązkowego wówczas zajęcia. Ojciec, przedwojenny pracownik administracji państwowej, został sekretarzem gminy, a mama była przy mężu. Mieszkaliśmy w budynku gminy, czymś na kształt niewielkiego dworku z ogródkiem pełnym kwiatów. Pozostały mi jakieś resztki zdjęć wśród kęp astrów, bo ogród był pasją mamy. Na podwórku stała tak zwana koza, czyli miejscowy areszt, ale żadnego aresztanta jakoś nie pamiętam. Mama zasiliła krąg miejscowej inteligencji, do którego należeli ksiądz proboszcz, dyrektor szkoły i nauczyciele. Uczyła miejscowe dziewczyny szycia, trochę łaciny, którą świetnie znała z gimnazjum. Patriotycznie je wychowywała – „nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły Rydz”. Szyły na wszelki wypadek maski przeciwgazowe, bo gdyby miała być kolejna wojna, to pewnie podobna do tej pierwszej. Ot, takie normalne życie.

Konfliktów w rodzinie nie było, wyjąwszy ten o imiona dzieci. Mama oczytana w literaturze polskiej brała wzory z postaci literackich. Brat miał być więc Cezarym, oczywiście po „Przedwiośniu” Żeromskiego, bo to Cezary Baryka był jednym z jej ukochanych bohaterów. Ojciec uparł się, że będzie Piotr, bo to tradycja po dziadku. Stanęło na tym, że formalnie był Piotr Cezary, ale przez lata był po prostu Czarkiem, Piotra mama jakoś nie dopuszczała do świadomości. Ze mną sprawa była bardziej skomplikowana. Ojciec, a byłam jego ukochaną córką, chciał Janiny, mama nie, ale jednak okazało się, że w sprawie imion ojciec decydował. Zostałam więc Janiną, ale mama dorzuciła dumnie Maria Teresa, w rezultacie nie wiedzieć dlaczego na lata zostałam Dadą. Ta Dada ciągnęła się za mną do liceum, do dziś niektóre koleżanki ze szkoły tak do mnie mówią, czasem dalsza rodzina. Z Marii Teresy pozostała Maria, Teresa gdzieś się po drodze zagubiła i nic już z dumnej cesarzowej we mnie nie było.

W 1947 roku przenieśliśmy się do Zabrza, ojciec dostał od Pawła Dubiela, pierwszego polskiego prezydenta miasta, propozycję objęcia stanowiska naczelnika wydziału finansowego. Pamiętam taki obrazek z przeprowadzki. Jedziemy ciężarówką, w szoferce jest mama z moją młodszą siostrą Ewą – jakoś nie pamiętam kontrowersji przy jej imieniu – i ja. Ewa ma na głowie angorową czapeczkę, zrobioną na drutach przez mamę. Jak już przyjechaliśmy do Zabrza, moja siostra była całkowicie fioletowa na twarzy i potwornie się darła. Wpadłam w przerażenie – coś strasznego się z nią stało, dopadła ją jakaś choroba, może śmiertelna. Oczywiście nie było w tym niczego strasznego, po prostu dziecko było przegrzane, spocone, z angory puścił kolor i tyle.

To były ziemie odzyskane, więc ojciec mógł być zamożnym człowiekiem, bo to było miasto do szabrowania. Gdy ojciec kupował dla nas fortepian, bo tak należało wtedy dzieci wychowywać, wszyscy byli niesłychanie zdziwieni, że kupuje, zamiast po prostu wejść do poniemieckiego mieszkania i fortepian wziąć. To było wówczas powszechne, szabrowali wszyscy i wszystko – meble, obrusy, szkło, nawet bieliznę.

Zaczęłam tam chodzić do szkoły. Ale moja matka bardzo źle się w Zabrzu czuła. Mieliśmy służącą, która się nazywała Millerowa. Powtarzała wciąż: „Pani Paradowska, pani ma małe dzieci, niech pani stąd wyjeżdża, bo jak nasi przyjdą, to lepiej, żeby pani tutaj nie było”. Taki był klimat w Zabrzu pod koniec lat czterdziestych. Mama dostała nerwicy i zaczęła żądać od ojca, żeby przenieść się, a raczej wrócić do Krakowa, bo jeszcze przed wojną chcieli budować domek w Krakowie, ale nie zdążyli i podczas okupacji pieniądze oczywiście przepadły. Jej siostra Sabina studiowała na Akademii Medycznej, miała mieszkanie w centrum, przy ulicy Garbarskiej 14. Ponadto zaczęłam mówić gwarą, zaciągać po śląsku. Mama wpadła w przerażenie, bała się tego, jak dzieci będą mówić. Brat, który jest ode mnie dziesięć lat starszy, już wyjechał do Łodzi na studia, zresztą razem z Piotrem Skrzyneckim, którego poznaliśmy w Zabrzu, gdzie mieszkał u swojej ciotki. Bardzo był z moją rodziną zaprzyjaźniony. Z tym że brat pojechał na politechnikę, a Piotr do szkoły dla instruktorów kulturalnych. Moja matka wymogła w końcu na ojcu przeprowadzkę do Krakowa.

Pani też marzyła o ucieczce z Zabrza?

Nie, pamiętam to miasto jako krainę wspaniałego dzieciństwa, z wszystkimi przyjemnościami. Chociażby ogromne mieszkanie, spiżarnia zawsze pełna, bo robiło się zapasy na zimę, fantastyczny ogród. Jednym słowem, luksusowe warunki. A mieszkanie w Krakowie to były dwie izby w oficynie, na parterze, WC na półpiętrze. Nie było łazienki, gotowało się na kuchni węglowej, w pokoju stał piec kaflowy. Mieszkała z nami babcia, Litwinka z Kiejdan, która po śmierci dziadka została sama. Nie było miejsca na postawienie kolejnego łóżka, więc babcia spała w szafie, dosłownie, w co nikt nie chce uwierzyć. A wyglądało to tak: stała duża, trzydrzwiowa szafa. Wieczorem otwierało się drzwi, na dole, pod rzeczami, babcia miała posłanie i tam się kładła. W dzień szafę się zamykało i po sprawie. To była marna czynszowa kamienica. Dom tylko od frontu był jako tako wyremontowany, teraz jest odnowiony pięknie, nie do poznania. Z jednej strony z naszych okien widać było odrapany mur, który oddzielał inną posesję, z drugiej strony przed oknami stała drewniana szopa, na jej dachu leżały rury, po tym wszystkim biegały szczury. Wszędzie zresztą były szczury. To był standard powojenny – szczury i wszy.

Miała pani wszy?

Oczywiście, to było powszechne. Pamiętam z dzieciństwa dwie rzeczy: jak wmuszano we mnie łyżki zielonkawego tranu, który trzeba było zagryźć czarnym chlebem, i to, jak mama po każdej kolonii najpierw czymś mi obwiązywała głowę, a potem pracowicie wyłuskiwała gnidy, bo nie było środków, które je zabijały.

Z czego żyliście?

Ojciec, który dopiero po roku przyjechał z Zabrza, dostał pracę w Nowej Hucie. W Krakowie trudno było coś znaleźć, w Hucie właśnie budował się kombinat, i otrzymał posadę w administracji. Ojciec był już chory na stwardnienie rozsiane, więc dojeżdżanie do pracy to była męka. Zmarł bardzo wcześnie, miał pięćdziesiąt dwa lata. Mama po przyjeździe do Krakowa też wzięła się do pracy. Kim mogła zostać pani bez zawodu, po przedwojennej maturze, bez znajomości w krakowskim towarzystwie? Została rejestratorką w przychodni, dlatego adres Batorego 3 jest jednym z najlepiej znanych mi krakowskich adresów. Po śmierci ojca wzięła jeszcze pracę chałupniczą. Ponieważ miała porządne panieńskie wychowanie, umiała szyć i haftować. Do dziś mam tak wielki wstręt do przyszywania guzików, że nigdy tego nie robię. A to dlatego, że wówczas w domu był podział obowiązków, mianowicie mama szyła dziecięce bluzeczki na maszynie Singera (kolejna najważniejsza rzecz z dzieciństwa, piękna stara maszyna Singera, dzieło sztuki, które w końcu uszkodziło mamie kręgosłup), a mnie przypadało w udziale ich wykańczanie. Musiałam przyszyć guziczki i obrzucić szwy, powiązać nitki. Potem odwoziłam wszystko do pani, która dawała mamie tę chałupniczą robotę. Przez te lata przyszyłam tysiące guziczków. Potem trochę pomagała mi siostra.

Polubiła pani Kraków od razu?

Właściwie całe moje dziecinne i młodzieńcze życie jest związane z Krakowem. I chociaż gdy wspominam tamte lata, wydaje mi się nieprawdopodobne, że można było tak żyć i to żyć szczęśliwie: dwie izby, w nich ojciec, który właściwie nie podnosi się z łóżka, ja, siostra, mama, od czasu do czasu wpada brat, babcia w szafie. Było biednie, ale wszędzie wówczas było biednie. Taki ten Kraków był dziwny, ale bardzo rodzinny.

Garbarska 14 to jeden z ważniejszych adresów w moim życiu. Tam zaczęłam całe swoje odpowiedzialne życie. A w czasach studenckich mój dom stał się niemal klubem dla kolegów, którzy mieszkali w akademiku. Leszek Mazan, Maciek Szumowski, Jurek Cieślak, Zbyszek Święch, Helmut Kajzar, który godzinami siedział z moją mamą i opowiadał jej o studiach, o literaturze. Robiła placki ziemniaczane, potem siadała do maszyny i szyła, a Helmut na stołeczku przy niej i opowiadał. Był bardzo nieśmiałym, skromnym człowiekiem, w ogóle się nie zanosiło, że potem wyrośnie z niego taki świetny dramaturg. Do tych siedzących na krzesełku przy maszynie mojej mamy należał też Piotr Skrzynecki, który wrócił do Krakowa. Pamiętam jego opowieść, jak po powrocie ze szkoły instruktorów kultury pracował w wodociągach, gdzie prowadził teatr amatorski i wystawiał „Lekarza mimo woli” Molière’a. Ci artyści dla niego nauczyli się wszystkiego, łącznie z didaskaliami, i wciąż te didaskalia recytowali wraz z tekstem sztuki. Tak więc koledzy przychodzili do mnie, a ja i tak im zazdrościłam mieszkania w akademiku. Czułam się wyłączona z życia studenckiego. Cierpiałam, że oni w Żaczku żyją tak naprawdę, intensywnie, bawią się, gadają, a ja kurczę, tylko na Garbarskiej 14 i w koło bluzeczki, bluzeczki, guziczki, guziczki.

Grzeczna panienka, a tam fajna przygoda studencka.

Grzeczna i obowiązkowa panienka, bo i obiad trzeba przygotować, zanim mama wróci z pracy, węgiel z zaszczurzonej piwnicy przynieść, w kuchni rozpalić, co nie było dla mnie takim prostym przedsięwzięciem. Urozmaiceniem były wizyty w Krakowie Józefa Cyrankiewicza. Tak się bowiem składało, że jego ciotka, pani dr Szlapakowa, mieszkała w sąsiedniej, już bardzo wytwornej przedwojennej kamienicy, pod numerem 12, a gdy Cyrankiewicz przyjeżdżał i ją odwiedzał, obstawa stała w naszej bramie, co było podwórkową sensacją. Mogę więc powiedzieć, że moje pierwsze polityczne kontakty sięgały dość wysoko.

Studiowała pani polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Już wówczas zamierzała pani zostać dziennikarzem?

Tak naprawdę bardzo chciałam być aktorką.

Dlaczego pani nią nie została?

Po latach okazało się, że to była intryga mojej mamy. Jeszcze w liceum dużo występowałam w młodzieżowym domu kultury, grałam Marię Stuart wspólnie z Kaziem Kaczorem. Recytowałam wiersze na różnych akademiach, darłam się Majakowskim, pamiętam do dziś wiersz „Skręcały tramwaje na most przy giserni szyn wyślizganą krzywizną. Rzeka Newa wre pod mostem, Newą płyną statki, Zimowemu się nie ostać przed szturmem kronsztadzkich”. To było dobre ćwiczenie wymowy. Mój brat już robił karierę teatralną, zaczął współpracę z Teatrem Ludowym, a wówczas, za dyrekcji Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego, to był ważny teatr. Potem pojechał na studia reżyserskie do warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Mieliśmy więc wielu znajomych w środowisku teatralnym, moją drugą bratową była Teresa Iżewska, słynna Stokrotka z filmu „Kanał” Andrzeja Wajdy, piękna kobieta, zresztą wszystkie moje bratowe były aktorkami. Nawet chodziłam na lekcje do Anny Lutosławskiej, aktorki Teatru Słowackiego, wówczas wspaniałej Gruszy w „Kaukaskim kredowym kole” Bertolta Brechta, która miała mnie przygotowywać do egzaminu do szkoły teatralnej. Aż pewnego dnia powiedziała: „Nie powinnaś tego robić”. I dopiero w 1999 roku, kiedy spotkałyśmy się na pogrzebie Jerzego Turowicza, przyznała, że przekonała ją do tego moja mama.

Ale czemu?

Jest we mnie podobno pewien dysonans. Wygląd, typ urody predestynował mnie do ról heroin, natomiast głos i sposób bycia do komicznych. I ona mi to uzmysłowiła, mama pewnie nie chciała sama mi tego powiedzieć, a może był to tylko wymysł? Tę niepewność mam do dziś. A na dodatek sama się wystraszyłam, że na egzaminie jest ostre sito i że się skompromituję. Ponieważ byłam obrzydliwą prymuską z samymi piątkami, więc świadomość, że mogę ponieść porażkę już na samym wstępie, być może sprawiła, że tłumaczenia Lutosławskiej do mnie trafiły. Poszłam na polonistykę z przekonaniem, że skoro nie zostanę aktorką, to i tak się zajmę teatrem, czyli będę teatrologiem i recenzentem. A więc prymuska wystraszyła się kompromitacji, że pierwszy raz w życiu może nie być najlepsza. A to w moim domu było niewyobrażalne. Oczywiste było, że dzieci mają się dobrze uczyć, że wprawdzie mają obowiązki, ale i na fortepianie powinny grać, i po francusku mówić.

Umie pani jedno i drugie?

Na fortepianie grać się w końcu nie nauczyłam, francuski już zapomniałam; jeszcze nieźle czytam, gorzej z mówieniem. Uczyła mnie Henryka Pieczkowa, żona aktora Franciszka Pieczki, która była emigrantką z Francji. Pieczka grał wtedy w Teatrze Ludowym i przez tamtejsze znajomości mojego brata jeździłam do Nowej Huty na lekcje.

A czas studiów na polonistyce Uniwersytetu Jagiellońskiego wspominam wspaniale. Nieustannie zajmowałam się teatrem, pracę magisterską napisałam o inscenizacjach „Warszawianki” w Teatrze Słowackiego, zresztą jako dziecko widziałam jeszcze Ludwika Solskiego w jego legendarnej roli Starego Wiarusa. Wyspiański w ogóle mnie fascynował, tak mi zresztą pozostało. Podobnie cały romantyzm. „Grażyny” Mickiewicza kiedyś wyuczyłam się na pamięć, nie wiadomo po co. A polonistyka to wówczas było fantastyczne towarzystwo – z jednej strony profesorowie: Kazimierz Wyka, Zenon Klemensiewicz, Wacław Kubacki, Henryk Markiewicz. A z drugiej koledzy z roku: Maciek Szumowski, Leszek Mazan, Helmut Kajzar, Andrzej Szeląg, Ewa Bober, Zbigniew Święch, Jacek Baluch, który równolegle studiował slawistykę.

Prawie wszyscy zostali potem dziennikarzami.

Tak, i to dobrze charakteryzuje naszą grupę i jej energię, bo po polonistyce szło się wtedy uczyć do szkoły. Nikt z nas nie poszedł tą drogą.

Jak się bawią krakowscy studenci w latach sześćdziesiątych?

Włóczą się między Klubem pod Jaszczurami a Piwnicą pod Baranami, wpadają do Teatru 38 w oficynie za Jaszczurami. Zamawiają słynnego dorożkarza Jana Kaczarę, tego opisanego przez Konstantego Gałczyńskiego w wierszu „Zaczarowany dorożkarz”, i jeżdżą z nim po melinach, zresztą według jakiegoś surrealistycznie dziś brzmiącego scenariusza: o takiej a takiej godzinie na ulicy Zwierzynieckiej wychodzi pan z psem i zaprowadzi na melinę. I piją czasem wódkę na Plantach, bo na „Fenia”, czyli Feniksa, jedynej w okolicach Rynku knajpy z dansingiem, a wówczas był to szczyt krakowskiej elegancji, nie było nas stać. I gadają, gadają. Nawet ja się tak od czasu do czasu włóczyłam po nocach, chociaż nie piłam, ale dla towarzystwa Cygan da się powiesić. Do dobrego tonu należało trzymać się środowiska taterników i tych bardziej zaawansowanych alpinistów, jeździć z nimi w Tatry albo przynajmniej w dolinki w okolicach Krzeszowic, gdzie trenowali. Ale broń Boże nie do samego Zakopanego. To byłaby dyskwalifikacja. Prosto z zakopiańskiego dworca szło się na Halę Gąsienicową (mieszkanie w szałasach) albo do Morskiego Oka. Z plecakami pełnymi wina marki wino. Na sylwestra obowiązkowo. A gdy zabrakło alkoholu i trzeba było zejść do miasta, żeby dokupić, odbywało się losowanie, który z nieszczęśników ma zejść. Może trudno w to uwierzyć, ale na Krupówkach po raz pierwszy w życiu byłam dopiero jako warszawska dziennikarka, robiłam jakiś tekst.

Wspinała się pani?

Nie, tylko chodziłam, bywałam bardziej towarzysko i chłonęłam opowieści. Szczególnie barwnie Staszek Biel opowiadał, jak w Alpach porwała go lawina, to był rzeczywiście bardzo poważny wypadek, szramy po operacjach nosił niczym ordery, i podejrzewam, że na dziewczynach robiło to ogromne wrażenie. Na mnie mniejsze, bo chyba wtedy podkochiwałam się w Andrzeju Skupieniu, dyrektorze Teatru 38. Żadnych sportów nie uprawiałam przez pazury. To moja słabość – do długich, pomalowanych paznokci. Nie wyobrażałam sobie, żeby cokolwiek mogło je zniszczyć. Ta słabość trwa do dziś.

Ale dla mnie w tamtych czasach najważniejsze były Jaszczury. Ja tam w pewnym momencie właściwie niemal zamieszkałam. Polonistyka była fajna, ale wciąż czułam tęsknotę za aktorstwem. A Pod Jaszczurami powstawał Teatr Salamandra, który prowadził Wojtek Jesionka, mój kolega, archeolog z wykształcenia. Pracował w kopalni soli w Wieliczce, potem skończył reżyserię, sporo wystawiał w różnych teatrach, był nawet przejściowo mężem Agnieszki Osieckiej. Zostałam kierownikiem literackim, a moje ręce zagrały ręce Matki Boskiej w spektaklu według „Wita Stwosza” Gałczyńskiego, bo Wojtek miał wizję artystyczną, że zaśnięcie Matki Boskiej trzeba zilustrować teatrem rąk. Moim partnerem był mój i Wojtka wielki przyjaciel, Andrzej Mróz, jeden z najzdolniejszych polskich alpinistów (nie żyje, jak większość znajomych alpinistów z tamtych lat zginął w Alpach); miał duże, sękate ręce i to był kontrast z moimi długimi palcami. Wystawialiśmy też „Krakatit” według Karela Czapka z modnymi, bo wziętymi z pomysłów Brechta songami, które pisaliśmy wspólnie z Wojtkiem. Pamiętam, że główny zaczynał się tak: „O Krakaticie teraz będzie song, gdy homo sapiens dostał do rąk i poczuł się jak nowy świata Bóg, bo mógł go siłą rzucić do swych stóp”. Może rymy mało wyszukane, ale nam się podobały, miała być w nich siła. W Salamandrze debiutował Jerzy Fedorowicz, aktor, dziś poseł PO, i śmieje się, że jestem matką chrzestną jego kariery teatralnej. Przychodziły tłumy ludzi na nasze spektakle. Pewnie one były nie najwyższej próby, ale wszyscyśmy się świetnie bawili.

Aż przyszedł koniec studiów i trzeba było pomyśleć, co dalej. Już widziałam, że z recenzji teatralnych nici, bo nie było łatwo wedrzeć się do krakowskiego towarzystwa, które w gazetach obsadziło takie funkcje. Nauczycielką zostać nie chciałam, bo po praktykach studenckich w szkole w Sanoku byłam przerażona rozplotkowaniem pokoju nauczycielskiego i żadnej pasji do nauczania nie czułam. Z aktorstwem mi nie wyszło. Więc co ze sobą zrobić? Podjęłam decyzję, że będę zdawać na dwuletnie podyplomowe studia dziennikarskie w Warszawie. Wtedy moja motywacja była prosta: muszę mieć taki zawód, w którym nie trzeba rano wstawać. Za pierwszym razem nie zdałam. Napisałam jakiś tekst, mnie się wydawało, że jest to felieton, i to całkiem dobry. Ale komisja uznała najwidoczniej, że całkiem zły…

Jak prymuska przyjmuje taką wiadomość?

Było mi głupio wobec matki. Długo się jej nie przyznawałam do porażki. Jej się też nie mieściło w głowie, że mogę nie mieć piątki z czegoś czy że mogę jakiś rok repetować, to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Ale że jestem praktyczna, wiedziałam, że muszę znaleźć pracę, bo w domu jest biednie, trzeba matce pomóc. Postanowiłam, że będę próbować jeszcze raz zdawać na dziennikarstwo, że się tak łatwo nie poddam, ale muszę coś przez rok robić. I poszłam do pracy w Jaszczurach.

Jako kto?

Barmanka. Zawsze co prawda marzyłam, żeby pracować w barze na dole, zwanym „Żyrafą”, bo to było prestiżowe miejsce, otwarte od 17.00 do 23.00. Podawało się tam tylko wino, schodziło się lepsze towarzystwo. Przedmiotem mojej zazdrości była więc koleżanka Gosia Niewiadomska, ładna dziewczyna, która jak królowa przychodziła o 17, otwierała na dole kratę, a ja na górze zasuwałam od godziny 11 rano do 11 wieczorem. Parzyłam kawę, kładłam ciastka na talerzyki, nalewałam wino – tylko taki alkohol tam był. I to w bardzo ograniczonym wyborze: węgierski riesling Badacsony, pamiętam, że lampka kosztowała 7,60 złotych, Egri Bikavér, Gellala, a szczytem luksusu było greckie rodzynkowe Samos. Byłam wówczas dosyć zamożną kobietą. Do dziś tego nie rozgryzłam, jak to się działo, iż zawsze miałam superaty, a nie oszukiwałam, chociażby z tego powodu, że pracowałam wśród znajomych, czasem nawet dawałam na kredyt, przeważnie niezwracalny. Powinno mi wychodzić z butelki siedem i pół lampki wina, a zawsze mi wychodziło osiem.

Jakim cudem?

Nie wiem, to jest dla mnie tajemnicą. Dostawałam napiwki, rzadko bo rzadko, ale się zdarzało. Nagle zaczęłam mieć trochę pieniędzy i pamiętam pierwszy mój zakup – dywan do domu, ciemnozielony, w modne wtedy żółte i czerwone picassy. A sobie kupiłam futro z królików, mimo że moim marzeniem był płaszczyk z karakułów, który wisiał na wystawie sklepu przy Floriańskiej. Tylko że kosztował 16 tysięcy złotych, zabójcza cena. Dopiero w zeszłym roku, gdy przypomniałam sobie o moim młodzieńczym marzeniu, uszyłam sobie podobny. Wówczas miałam czarne króliki i też było dobrze, mogłam mamie trochę pomóc finansowo.

Stojąc za barem, przede wszystkim poznawałam niezwykłych ludzi. Bo to był wyjątkowy czas. Odbywały się pierwsze festiwale piosenki studenckiej, debiutowała Ewa Demarczyk, debiutowali Skaldowie, no i jazz. Wszyscy ci artyści prędzej czy później lądowali Pod Jaszczurami. Na dodatek pojawiały się załogi samolotów LOT-u, które przylatywały ostatnimi rejsami do Krakowa i wracały wcześnie rano, a pokoje dla pilotów i stewardes LOT wynajmował w sąsiedniej kamienicy w Rynku. Wśród nich byli piloci jeszcze z czasów bitwy o Anglię. I gdy w bardziej rozrywkowe dni towarzystwo chciało posiedzieć nawet do trzeciej nad ranem, to siedziało, bo przecież ja miałam klucze i ja decydowałam, kiedy kończymy. To było fantastyczne.

O czym tak gadacie po nocach?
Czy w ogóle rozmawiacie o polityce, czy jesteście kompletnie nią niezainteresowani?

Bardzo mało, właściwie rozmów o polityce w moim środowisku nie było. Miałam wówczas za sobą jedno przejmujące doświadczenie polityczne – 1956 rok. Tylko że to było doświadczenie głównie osobiste, a właściwie domowe. A mianowicie mama, która wyszła rano na zakupy, przez kilka godzin nie wracała do domu. Ja się potwornie denerwowałam razem z siostrą, co się dzieje. Wreszcie mama wróciła, cała rozgorączkowana i mówi, że wzięła udział w marszu na rzecz Węgier. Poszła na zakupy, formował się pochód solidarności z powstaniem w Budapeszcie i ona z siatką z zakupami zapomniała, że ma dzieci, i pomaszerowała z całym pochodem oddać krew dla Węgrów.

Mama była rozpolitykowana?

Nie, moja rodzina w ogóle nie była specjalnie rozpolitykowana. Historia obijała się o rodzinę, ale o tym specjalnie się nie rozmawiało. Najmłodszy brat mojej mamy działał w AK i po tym, jak się ujawnił, został aresztowany. Mama chodziła na UB, na plac Wolności, bo tam się mieścił Urząd Bezpieczeństwa, co za szyderczy adres, i próbowała go stamtąd wydobyć. Ponieważ mąż siostry mojego ojca siedział we Wronkach, dosyć długo rodzina jeździła do Wronek. Owszem, wspominało się czasem: ten siedzi, tamtego już wypuścili, ale raczej półgębkiem. W domu, jak we wszystkich polskich domach, słuchało się Wolnej Europy. W polskim radiu głównie „Podwieczorku przy mikrofonie”, telewizji wówczas nie mieliśmy. Na Garbarskiej pierwszy telewizor pojawił się u sąsiadów. Ona była ekspedientką w sklepie spożywczym i uchodziła za osobę, która dobrze zarabia; wszystkim znajomym załatwiała zresztą przed świętami dostęp do dóbr luksusowych, czyli można było kupić spod lady dobre ryby czy lepszy kawałek mięsa. Cała kamienica się do nich schodziła, ale nie na „Dziennik”, tylko na Teatr Telewizji „Kobra”. Natomiast żeby polityka była przedmiotem specjalnego zainteresowania? Absolutnie nie. Ja w ogóle myślę, że myśmy w Krakowie byli mocno od polityki odseparowani. Oczywiście gdzieś tam na szczeblu komitetu wojewódzkiego ona się toczyła, ale do nas dochodziły co najwyżej plotki, że jakiś pezetpeerowski baron załatwił sobie mieszkanie. I tyle.

Natomiast czy człowiek miał w ogóle świadomość, że istnieje na ulicy Tomasza komitet wojewódzki partii? Bardzo długo nie miałam takiej świadomości. Co dopiero mówić o jakichś walkach frakcyjnych. Wiedziało się w Krakowie tylko tyle, że UB na placu Wolności to groźna instytucja, a partia jest, no bo jest. Kupowało się jedną gazetę, nie „Trybunę Ludu”, bo w Krakowie czytało się „Dziennik Polski”, należący do gazet tzw. czytelnikowskich, a nie partyjnych. W domu także nie toczyliśmy zażartych dyskusji politycznych, dużo rozmawialiśmy o teatrze, literaturze, tak samo wśród kolegów. Owszem, już nieco później w Piwnicy pod Baranami opowiadało się dowcipy polityczne, ale to było wszystko bardzo subtelne, takie piwniczne. „Zapomnijmy na zawsze o Protopopowych” śpiewało się w Piwnicy tekst słynnego artykułu z „Izwiestii” po tym, kiedy słynni łyżwiarze wybrali wolność w Szwajcarii, ale w ogóle między ludźmi opowiadało się dowcipy, głównie o Ruskich. Trudno to jednak nazwać rozpolitykowaniem. Mnie na przykład najbardziej urzekała Krystyna Zachwatowicz, właśnie w Piwnicy śpiewała „Taka głupia to ja już nie jestem”. Czułam dreszcz emocji, kiedy Tadeusz Kwinta śpiewał „Konie Apokalipsy”. To był ten nastrój, te niepowtarzalne klimaty, takie poczucie humoru, zdystansowane, mądre mnie niezwykle odpowiadało. Kraków i Warszawa to były wówczas dwa radykalnie odmienne światy. Pamiętam taką opowieść, jak po wojnie przyjechał do Krakowa któryś z pisarzy, którzy wówczas gremialnie zjeżdżali do Krakowa i mieszkali w słynnej kamienicy przy Krupniczej 14. Idzie tenże literat z dworca, wszystko w mieście stoi jak przed stu laty, kamienice całe, Rynek piękny, kawiarnie pełne, a w Sukiennicach szczyt luksusu – czynna toaleta. I on wzruszony ściska babcię klozetową i pyta, jak to możliwe, że tu wszystko całe, piękne, a ona mu mówi tak: „Bo panie, u nas w Krakowie ludzie takie spokojne...”.

No dobrze, żyjecie sobie w spokojnym Krakowie, prowadzicie życie artystycznych lekkoduchów, ale czy nie mieliście choćby dysonansu estetycznego związanego z Gomułką?

Ja mam pewien problem z Gomułką, ponieważ gdy patrzę dzisiaj z perspektywy lat, dla mnie Październik ’56 roku był jednak wielkim przeżyciem, mimo że miałam zaledwie czternaście lat. Był chyba pierwszym moim przeżyciem politycznym, może wówczas nie do końca to sobie uświadamiałam, ale to we mnie podskórnie wciąż tkwiło. To zdarzenie, o którym mówiłam, czyli mama idąca oddać krew dla Węgrów, potem tworzenie się również w Krakowie niepokornego harcerstwa, czyli Czarna Jedynka, która nam dziewczętom szalenie imponowała, i wciąż silne przekonanie, że gdyby nie Gomułka, to węgiel kubełkami do Związku Radzieckiego byśmy nosili, że on nas uniezależnił od Ruskich. I jeszcze wybory 1956 roku, których bohaterem w Krakowie był Bolesław Tejkowski – „głosuj na Tejkowskiego”, taki napis jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych można było zobaczyć na Batorego tuż przy Karmelickiej. Byłam na jakimś wiecu w Rotundzie, gdzie Tejkowskiego prawie noszono na rękach. Coś więc było, tym bardziej że w Małopolsce w powiecie nowosądeckim wybory trzeba było powtarzać, bo tam kandydaci partyjni nie uzyskali tylu głosów, ile powinni. Było więc trochę podniecenia politycznego i mitu Gomułki, który trwał dosyć długo, i jeżeli niczego się nie wiedziało o grach aparatu partyjnego, a w moim środowisku raczej się nie wiedziało, to co najwyżej dowcipy o Gomułce później się opowiadało, podśmiechiwało, że zaciągał, że nieporadnie mówił. Ale to wszystko było dość łagodne, nie było to jakieś totalne odrzucenie czy nawet poważne analizowanie poczynań Gomułki.

Dopiero w 1968 roku, kiedy już byłam w Warszawie, dotarło do mnie, że coś z nim jest nie tak. Mnie szczególnie zabolał jego atak na Pawła Jasienicę, mojego ulubionego pisarza historycznego, a historia była moim wielkim hobby. Potraktowałam to być może bardziej osobiście niż politycznie, poczułam, że to obrzydliwe. Wcześniej nie miał mnie kto uświadomić politycznie. Przecież nie mama, rejestratorka w przychodni na Batorego 3, brat już z nami nie mieszkał, a w moim towarzystwie nie polityka, ale kultura nadawała ton. To był też wyjątkowy okres, zaczęliśmy mieć dostęp do literatury, do której nie było dostępu wcześniej, pojawili się egzystencjaliści, Sartre, Camus, mój ukochany bohater, doktor Rieux z „Dżumy”, potem Amerykanie, jak Caldwell, Hemingway, Faulkner. Boże, co to była za ekscytacja. Śmieszne, bo jak po latach próbowałam przeczytać „Komu bije dzwon”, nie przebrnęłam. Legendarny Marek Hłasko i jego „Pierwszy krok w chmurach”, to był temat naszych rozmów. Poświatowska, Bursa – ich trzeba było czytać i o nich się rozmawiało. I rzecz jasna, teatr nas kręcił niezwykle. To przecież czas, kiedy scenografię w nowohuckim teatrze robił Józef Szajna. To było dla nas tak nowe, świeże, wielkie. „Imiona władzy” Jerzego Broszkiewicza w scenografii Szajny, reżyserii Skuszanki to było wydarzenie oczywiście z podtekstem politycznym, bo te podteksty już zaczynaliśmy czytać, ale nie one były najważniejsze. To był czas Leszka Herdegena i Lidii Zamkow w Starym Teatrze, gdzie biegaliśmy z Leszkiem Długoszem na próby „Matki Courage” i to nas pochłaniało bez reszty. Tak, marzenie o teatrze wciąż u mnie było najmocniejsze. Ale paradoksalnie to marzenie spełniło się wiele, wiele lat później i nie w Krakowie, a w Warszawie i już w momencie, kiedy polityka stała się moją pasją.

Słynna rola w Teatrze Kwadrat jako nagroda specjalna za tytuł Dziennikarza Roku w 2002 roku.

Tak, to była fantastyczna przygoda, zagrałam w brytyjskiej komedii „Nie teraz, kochanie”. Przez trzy wieczory wychodziłam na scenę.

Jak z tremą?

Niewielka, bo byłam bardzo porządnie przygotowana. Miałam tydzień prób. Najpierw w domu, w kuchni. Ponieważ rzecz dzieje się w luksusowym londyńskim salonie futrzarskim, na krześle siedział mój mąż, który robił za wieszak na futro. Trzymał tekst i odpytywał mnie. A ja codziennie kułam na pamięć, aż wykułam na blachę. Jak przyszłam na pierwszą próbę do teatru, wprawiłam aktorów w zdumienie – nauczyła się roli! Uważali widocznie, że przyjdzie jakaś idiotka, która nie będzie mogła się nauczyć tekstu, i jak się okazało, że już na pierwszej próbie mam wszystko wykute, strasznie mnie pokochali i uznali, że jestem profesjonalistką. To było wspaniałe, wchodziłam do innego świata, przez tydzień żyłam scenicznym życiem. Aktorzy byli dla mnie niesłychanie mili, chcieli mi pomóc, podpowiadali, jak zagrać, jakie tworzyć sytuacje. Myślę, że sami się denerwowali, bo przecież nikt nie wiedział, że potem to się przerodzi w głośne wydarzenie, że będą powtarzać spektakl ze mną trzy razy, bo publiczność waliła drzwiami i oknami. Nikt sobie tego nie wyobrażał, ja też nie. Chyba zespół początkowo się bał, że przyjdzie ktoś, kto im zepsuje przedstawienie. A potem nagle okazało się, że w życiu nie mieli takiego piaru. A ja miałam tydzień zupełnie innego życia, w ogóle mnie nie interesowała redakcja, szłam na 10.00 na próbę, potem spektakl o 19.00. Później do tekstu zaczęłam dodawać od siebie różne kawałki polityczne, bo uznałam, że publiczność będzie tego oczekiwać ode mnie jako dziennikarki politycznej. To się bardzo spodobało. Tam, gdzie można było wpleść jakiś wątek polityczny, w trzech, czterech miejscach, coś takiego od siebie dodawałam, jakieś narzekania na rząd, że nam tylko podnosi podatki, a nie ma gdzie auta zaparkować, o tym, czy ten salon, gdzie biegają prawie nagie panienki, to dom poselski. Część z tych wstawek utrzymali w spektaklu wówczas, gdy ja już nie grałam.

Jaką aktorkę pani wygryzła na te trzy wieczory?

Tę rolę grała Barbara Rylska, bardzo zresztą dla mnie życzliwa. To była strasznie skomplikowana operacja, bo żeby wystąpić na scenie, trzeba mieć zezwolenie związków zawodowych. Załatwił to miesięcznik „Press”, który mi przyznał tę nagrodę.

Dostawała pani za rolę honorarium?

Nie. Dostałam za to nieprawdopodobne morze kwiatów, cała scena była zastawiona. A gazety rozpisywały się, jakie Paradowska ma długie nogi, co może nawet mnie cieszyło, ale bardziej martwiło, że nie piszą, iż dobrze zagrałam. Nawet kiedyś poskarżyłam się Wojciechowi Pszoniakowi, że tak się aktorsko napracowałam, a tu nic, tylko długie nogi i czarne body. Pszoniak mi wtedy powiedział zdanie niezapomniane: pani Janko, w zawód aktora wpisane jest także cierpienie. Ale wystąpiłam także na scenie Teatru Słowackiego w Krakowie przy okazji jubileuszu stulecia mojego VII Liceum, kiedy to bardziej znanych absolwentów posadzono na scenie w ławkach i coś ze sceny mieliśmy powiedzieć. Siedziałam razem z Anną Dymną i Anną Seniuk i muszę powiedzieć, że pobyt na tej scenie to jest coś fantastycznego, nogi się z wrażenia uginają, kiedy wychodzi się nieco na proscenium i zaczyna mówić. Chyba wtedy jeden jedyny raz żałowałam, że jednak poddałam się z aktorstwem.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: