Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A kysz, zjawo nieczysta! - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A kysz, zjawo nieczysta! - ebook

Trzecia część kultowej trylogii o przygodach Charliego Mortdecaia

Kolejna po Nie wymachuj mi tym gnatem i Mam cię na muszce część dowcipnej trylogii o przygodach Charliego Mortdecaia. Charlie zmuszony jest zniknąć z Londynu z powodu przekrętów związanych z dziełami sztuki, udaje się więc wraz z żoną Johanną i oddanym służącym Jockiem na wyspę Jersey. Ma nadzieję, że przyczai się tam, wśród oszustów podatkowych i prymitywnych tubylców, i przeczeka. Gdy jednak zostaje zaatakowana żona przyjaciela, musi wejść w rolę detektywa i wytropić napastnika. Desperacko stara się rozwiązać zagadkę, zanim stanie się coś naprawdę strasznego.

Zabawna, napisana soczystym językiem lektura, ze szczyptą grozy i mroku…

„Nie można wejść pod kołdrę z niczym bardziej nieprzyzwoitym i zabawnym”.

Stephen Fry

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-150-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Et amicorum

Ponieważ nie sądzę, abym za życia napisał jeszcze jedną powieść o Jersey, muszę prosić następujące osoby o przyjęcie skromnych wyrazów wdzięczności za ich uprzejmość i wyrozumiałość: Alana, Angelę, Barry’ego, Betty, Bobbiego, Dicka, Gordona, Heather, Hugh, Jeana, Joan, Johna, Mary, Nicka, Olive, Paula, Petera, Rosemary, Stanleya, Terry’ego, Toppera, Verę – i setki innych miłych mieszkańców wyspy. Mam nadzieję, że się nie pogniewają, jeśli wymienię jeszcze wśród nich czarnego labradora imieniem Pompey i kanarka imieniem Bert. Motta pochodzą z twórczości Swinburne’a, oprócz jednego, ewidentnej podróbki.Żaden z bohaterów tej książki nie jest wzorowany na postaci autentycznej: prawdziwi ludzie są zbyt dziwaczni, żeby można było wykorzystać ich w powieści.

Z policji honorowej na Jersey tylko sobie zażartowałem: wszyscy jej przedstawiciele, których miałem przyjemność poznać, są uczciwi, szlachetni, inteligentni i obdarzeni poczuciem humoru.

Nie będę wymieniał z nazwiska wszystkich życzliwych mieszkańcom Jersey, którzy udzielali mi odpowiedzi na niezliczone pytanie – byłaby to niedostateczna rekompensata za ich cierpliwość.

Fikcyjny narrator to paskudny, złośliwy typ; proszę nie mylić go z autorem, dobrym i łagodnym człowiekiem.

Motta pochodzą z twórczości Swinburne’a, oprócz jednego, sygnowanego w szczególny sposób.

.1

Aż wstanie morze leniwe, runie klif stromisty,

Aż wzgórze i łąkę wielka otchłań wchłonie,

Aż spokornieją fala i przypływ grzbiecisty,

Skała skuli się w sobie i skurczy się błonie,

Upojona tryumfem, że każda rzecz marna,

Wśród łupów usypanych ze swego nakazu,

Własną ręką zgładzona boginka ofiarna,

Leży Śmierć uśmiercona na swoim ołtarzu.

Opuszczony ogród

Wyspy

Siedem tysięcy lat temu – plus minus kilka miesięcy – Morze Północne opuściła, z sobie tylko znanych powodów, spora masa wód, która następnie zalała niżej położone rejony północno-zachodniej Europy, tworząc kanał La Manche i skutecznie oddzielając Anglię od Francji, zresztą ku obopólnemu zadowoleniu obu zainteresowanych stron (bo inaczej my, Anglicy, bylibyśmy cudzoziemcami, Francuzi zaś musieliby jeść sos chlebowy¹).

Niedługo później morze wycofało się z kilku bardziej urwistych odcinków francuskiego wybrzeża i odgrodziło wyższe jego części od kontynentu. Powstałe w ten sposób wyspy Anglicy nazywają Channel Isles, bo się nie znają; ich prawdziwa, pierwotna nazwa brzmi Les Iles Normandes, Wyspy Normandzkie. Dowodzi się, że należą nie do Zjednoczonego Królestwa, lecz do Francji, ponieważ stanowiły część Księstwa Normandii, jeszcze zanim Wilhelm Zdobywca podbił Anglię – i są jedyną istniejącą częścią tamtego państwa. Pozostają niezwykle lojalne w stosunku do Korony i obowiązujący na nich toast brzmi: „Królowa – nasz książę”. Wyspy te mają własne, odmienne, pradawne, nader dziwaczne prawa i instytucje, a także pewne specyficzne zwyczaje. O czym później.

Wyspa

Nazywa się Jersey i powstała, jak wie każdy uczeń, z granitu, łupku ilastego, diorytu oraz porfiru. Z powodu lekkiego nachylenia jest zwrócona na południe, co z pewnością wpływa korzystnie na tamtejszą pogodę. (Nie mam w zwyczaju rozprawiać o pogodzie; to dobre dla właścicieli kurortów, chłopstwa i pewnych szlachetnie urodzonych maniaków, którzy wprowadzili się pod dach Admiralicji²). Linia brzegowa jest dzika i niewiarygodnie piękna.

Wyroby tytoniowe i spirytusowe są tanie, a podatek dochodowy rozkosznie niski, ale śmiem twierdzić, że te wszystkie cuda, ze szkołami prywatnymi włącznie, się skończą, gdy tylko większość zdobędą socjaliści i dorwą się do władzy.

Mieszkańcy

Jest ich wiele warstw. Po pierwsze, urlopowicze, którzy nie wymagają dalszej charakterystyki, Bóg z nimi. A imię ich Legion.

Po drugie, rolnicy, wszyscy starożytnej rasy dżersej, którzy po cichu, z krzywą miną, ku swojej cichej satysfakcji rządzą na wyspie. Mają szpetne stare nazwiska, szpetne stare fizjonomie i odrażające stare żony. Ich pracownicy są tacy sami, ale bardziej pijani. Niektórzy z nich, napływowi, przyjeżdżają z Normandii, Bretanii, a nawet Walii, aby wziąć udział w zbiorach żonkili, ziemniaków i pomidorów; są mali, przysadziści oraz ponurzy, jak Włosi z Abruzji, i piją najwięcej ze wszystkich, ale kto by ich za to winił!

Po trzecie, najlepiej znani, zamożni imigranci, którzy przybyli tu, żeby korzystać z dziwnych przywilejów podatkowych wyspy. Niskie podatki, jakie płacą, spływają do miejscowych szkatuł, co rodowitym mieszkańcom Jersey nieodmiennie psuje krew. Niektórzy imigranci to zagorzali abstynenci, co chyba pomaga się wzbogacić, jednak większość z nich też sporo pije: whisky ma na Jersey mniej więcej taką samą cenę jak tanie wino – i jest znacznie smaczniejsza.

Ci ludzie przywożą ze sobą tyle pieniędzy, że czasami się obawiam, iż pewnego dnia wyspa zatonie pod ich ciężarem. Rozmowa z przyjezdnymi potrafi być błyskotliwa, jeśli tylko trzymasz się tematu ich wielkich salonów – czy też bawialni, jak nazywają je w miejscowym argocie.

Za nimi, niczym żarłoczne sępy ścierwojady, ściągnęły hordy bankierów i innych pożyczkodawców o różnym stopniu skorumpowania, którzy bezwstydnie zdobywają każdą lepszą nieruchomość w Saint Helier, gdy tylko się zwolni. To chyba niekorzystne.

Jest jeszcze kilka pomniejszych kategorii, jak szlachta i arystokracja, portugalscy kelnerzy, hinduscy handlarze błyskotkami, przejezdne barmanki i zapijaczeni powieściopisarze, ci jednak, choć generalnie mili, nie mają związku z naszą opowieścią.

Fauna

Filarem miejscowej gospodarki i jedynym większym od tutejszych kobiet ssakiem jest krowa rasy dżersej. Ma oczy łani, jest naprawdę piękna i daje niezwykle tłuste mleko. Przeważnie chodzi na łańcuchu, ponieważ pastwisko jest cenne, a ogrodzenie kosztowne; zimą nosi plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy, a latem – kapelusik od słońca. Tak, naprawdę. Występują tu pewne świnie, bo chyba nie owce, z powodu których na wyspie nigdy nie stacjonował pewien górski pułk. Liczne są także konie i niemal o każdej porze dnia można zobaczyć paradującą ulicami podmiejską kawalerię.

Dzikiej zwierzyny jest niewiele, z wyjątkiem morskiego ptactwa; dominujące gatunki stanową sroka i wróbel. Nie ma terenów łowieckich, a co za tym idzie – myśliwych, dlatego wszechobecne sroki pożerają wszystkie swoje pisklęta; ze srokami może spółkować tylko wróbel, brat Wenus, oszukując przez cały rok swojego partnera, mały cwaniak. Późną jesienią czasami widać przelotne małe ptaki odpoczywające na polach żonkili, które nie wzeszły.

Flora

Rośnie tu głównie trawa i uprawia się ogródki, często nieznośnie kolorowe. Na działkach, które aż się proszą o pozwolenie na budowę, występują orlica i kolcolist, ale cała reszta to uprawy luksusowe: wczesne ziemniaki, żonkile, anemony, pomidory i od czasu do czasu nieśmiały kalafior. Pewien gatunek kapusty o rozrzutnie długich liściach uprawia się tylko z myślą o turystach, którzy go fotografują: tubylcy zapewniają ich z kamienną twarzą, że wytwarza się z niej laski, ale przecież nikt o zdrowych zmysłach by w to nie uwierzył, nieprawdaż?

Budownictwo

Zróżnicowane, począwszy od ponurego, przez pretensjonalne, po absurdalne. Saint Helier to prawdziwa architektoniczna beczka śmiechu: nawet sir John Betjeman³ nie potrafiłby zachować powagi. Poza miastem charakterystycznym budynkiem jest duży posępny wiejski dom, wzniesiony z granitu w kolorze wątroby, o potężnych ścianach zewnętrznych i niewielu oknach. Zamożni przybysze kupują je chętnie i szpetnie modernizują. Efekt końcowy kosztuje dziesięć razy tyle co porównywalny dom w Anglii. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

Język

To dość trudna kwestia. Mieszkaniec Jersey wywodzący się z burżuazji mówi językiem, który brzmi jak angielski, ale gdy próbujesz go zrozumieć, zdajesz sobie sprawę, że to coś jak australijski naśladujący liverpoolski. „H” na początku wyrazu się nie wymawia, a większość zdań zaczyna się od „MójBo”, a kończy pytającym „e?”. Nie jest to piękna mowa i łatwo ją znielubić.

Język urzędowy, pisany, stanowi osobliwa normańsko-francuska odmiana łaciny rodem z katastru gruntowego sporządzonego przez Wilhelma Zdobywcę. Podobno wciąż mówią nią przedstawiciele starych jerseyskich rodów, ale oni sami się do tego nie przyznają.

Prawdziwy patois jersiais to coś zupełnie innego i niewiarygodnie barbarzyńskiego. (Guinness es bouan por té). Kiedy wam powiem, że słowo „Jersey” jest tym samym co łacińska „Caesarea”, może zrozumiecie, co mam na myśli.

Wreszcie większość miejscowych handlarzy na tyle dobrze włada względnie współczesną szkolną francuszczyzną, żeby zabić ćwieka przejezdnym robotnikom z Francji, zwłaszcza że ci ostatni są przeważnie zmęczeni i znietrzeźwieni.

Policja

Jest takie niewielkie zrzeszenie ludzi, z siedzibą w Saint Helier, które nazywa się opłacaną policją. Na pewno bardzo się tym szczycą. Są jak policja angielska, tyle że nie tak liczni i nie tak gniewni. Mają umundurowanie i sprzęt; sprawiają wrażenie uczciwych i sympatycznych; nie biją. W przeciwieństwie do innych, których mógłbym wymienić.

O wiele większe znaczenie (poza Saint Helier) ma policja honorowa, która oczywiście nie jest opłacana. Jej członkowie nie noszą mundurów – każdy powinien widzieć, z kim ma do czynienia. W każdej z dwunastu gmin działa connétable, konstabl; ma pod sobą centenierów, starszych oficerów, z których każdy teoretycznie ochrania i pilnuje stu rodzin, a także stoi na czele pięciu vingtenierów, mających z kolei pod opieką po dwadzieścia rodzin. Wszystkie te stanowiska są obieralne, ale wybory rzadko przynoszą niespodzianki, jeśli rozumienie, co chcę powiedzieć, a poza tym mało kto się o te zaszczyty ubiega.

Nikt na Jersey nie może być prawnie aresztowany, dopóki centenier nie klepnie go po ramieniu swoją absurdalną małą pałką (wyobrażacie sobie, jak opłacani policjanci lubią ten przepis); mówi się, że ten, który ją zgubi, urywa rączkę najbliższego łańcucha do spuszczania wody w toalecie. Na szczęście taki centenier nieczęsto czuje potrzebę aresztowania kogoś z przyjaciół, sąsiadów czy kuzynów, chyba że przestępstwo jest naprawdę poważne – co pozwala zaoszczędzić całkiem duże sumy ze środków publicznych i zapobiega dewastacji wielu toalet. Całkiem skuteczny pomysł, naprawdę. Centenier bierze na rozmowę sąsiada, który zszedł z drogi cnoty, i przywołuje go do porządku, w ten sposób stosując prewencję efektywniej niż wymiar sprawiedliwości z drogim procesem sądowym, karą w zawieszeniu i rokiem nadzoru sprawowanego przez jakiegoś przymulonego kuratora z dyplomem wydziału nauk społecznych uczelni w Pipidówce Dolnej.

Jeden z domów

Należy do Sama Davenanta i nazywa się La Gouluterie, od łęgu stanowiącego część posiadłości. Ten zaś prawdopodobnie wziął nazwę od Simona le Goulue, konstabla gminy Saint Magloire w latach czterdziestych XVI wieku, ale dociekliwi archeolodzy przypuszczają, że kiedyś na tym terenie wyrabiano goulues – okrągłe ceramiczne garnki do gotowania fasoli. Moim zdaniem Simon albo któryś z jego przodków był nazywany „le Goulue”, bo przypominał taki garnek. Bardziej zbzikowany archeolog amator będzie, rzecz jasna, dowodził, że to nazwisko ma coś wspólnego z obrzędami na rzecz płodności, ale oni już tak mają, czyż nie?

Większa część budynku pochodzi z XVI wieku, ale niektóre fragmenty są jeszcze starsze i pewne ślady wskazują, że niegdyś służył do celów religijnych. Zbudowany z ładnego różowego granitu, jakiego już się nie wydobywa, został gustownie przekształcony w godną i komfortową siedzibę. Ma wieżyczki, rozety, chrzcielnice i całą resztę – na pewno wiecie, do czego jest to wszystko. Bo ja zapomniałem. Większość frontu znajduje się z tyłu – wejście, tarasy i tak dalej – właściwa fasada zaś wychodzi na przyjemny, słoneczny dziedziniec, na którego końcu stoi ten drugi dom, należący do najlepszego przyjaciela Sama.

Ten drugi dom

Należy do George’a Breakspeara, najlepszego przyjaciela Sama, i nosi nazwę Les Cherche-fuites – nie wiem, co to znaczy. W XVIII wieku został znacznie upiększony i ze względu na ograniczenia, jakie stwarza granitowy budulec, ma nieco niepasujące okna, dzięki czemu jest pozbawiony nudnej symetrii charakteryzującej większość budynków z tego okresu. Podobnie jak w przypadku La Gouluterie, jego front znajduje się z tyłu (ogrody, sadzawka et cetera), a z kolei tył jest wyposażony w dziwny, interesujący ganek z wklęsłymi szybami, jakie występują na Jersey w „dorszowych domach” – budowanych w złotej epoce rybołówstwa, kiedy śmiali szyprowie wyprawiali się masowo aż ku wybrzeżom Nowej Fundlandii i nagle stwierdzali, że są bogaci. Po jednej stronie znajduje się brzydka wiktoriańska stajnia z żółtej cegły, z zegarem, który nie chodzi.

Warto zwrócić uwagę, że…

…te dwa przyjemne domy uśmiechają się do siebie sympatycznie z dwóch stron starej kamiennej prasy do jabłek stojącej pośrodku dziedzińca; odnotujcie, jakie to rzadkie i fortunne, że ich właściciele są dobrymi przyjaciółmi. (To, że ich żony się nie znoszą i chętnie wydrapałyby sobie nawzajem oczy, jest mało ważne i rzadko się uwidacznia, nawet gdy przebywają same).

Na co jeszcze warto zwrócić uwagę

Na właścicieli tychże domów, poczynając od George’a Breakspeara z Les Cherche-fuites. George wierzy w Boga, ale tylko tego marki Church of England, reklamowanego w telewizji na mocy umowy o równym czasie antenowym, chociaż ów mieszkaniec wyspy odznacza się „otwartym umysłem”, bo widział w Indiach i tego rodzaju miejscach „bardzo dziwne rzeczy”. Ma zbyt dobre maniery, żeby obnosić się ze swoją wiarą – i słusznie. Nie jest głupcem. Można się domyślić, że podczas wojny miał patent oficerski; dosłużył się nawet stopnia brygadiera⁴, otrzymał Order za Zaszczytną Służbę, Wojskowy Krzyż Zasługi i wiele innych świecidełek, ale i w tym przypadku dobre maniery nie pozwalają mu posługiwać się w cywilu stopniem wojskowym ani chwalić medalami. (To już moim zdaniem lekka przesada: trochę niegrzecznie jest trzymać odznaczenia w szufladzie na chustki do nosa razem ze sprośnymi listami. Sto razy bardziej wolę wesołych europejskich oficerów husarii, którzy paradują wieczorami w swoich operetkowych mundurach, od angielskich gwardzistów o kwaśnych minach, którzy w jednej chwili zamieniają się w żałosne imitacje wypłacalnych maklerów giełdowych. Oficerowie powinni mieć fantazję, długi i przede wszystkim wierzycieli, których mogliby wychłostać szpicrutą przed śniadaniem, żeby nabrać apetytu, nie sądzicie?).

George jest średniego wzrostu, przeciętnej postury i normalnej wagi. Znajomi nie zawsze go poznają i w tym cała rzecz, nieprawdaż? Poznają go, rzecz jasna, kiedy siedzi w swoim ulubionym fotelu w klubie, bo tam przynależy, rozumiecie. Lepsi barmani też go poznają, ale na tym polega ich fach.

Nosi tak dyskretnie porządne ubrania, że stanowią wręcz przebranie, czapkę niewidkę.

Mimo tej szarej kolorystyki można mieć pewność, że gdyby zaatakowali nas Hunowie albo Szkopy, George nie tylko w jednej chwili chwyciłby za broń, lecz także bez żadnych pytań i dyskusji objąłby dowództwo, powołując się na jakieś stare angielskie hasło – albo znak czy też szybolet – które wszyscy byśmy rozpoznali, choćby zostało użyte po raz pierwszy od śmierci króla Artura w falach jeziora nieopodal Avalonu.

Tymczasem jednak tu i teraz na Jersey z całą pewnością każdy chciał go znać, bo George umiał słuchać ludzkich historii; nalewał duże (ale nie wulgarnie duże) drinki; nie uśmiechał się zbyt kwaśno, jeśli ktoś przeklął w obecności jego żony; nie wydawał znaczących odgłosów zmęczenia, jeżeli przyjęcie trwało dla niego za długo, tylko rozpływał się w powietrzu i ponownie materializował – tak przynajmniej można sądzić – w swojej garderobie.

Pił całkiem dużo, ale inaczej; na Jersey się nie poluje, więc jeśli nie jest się niewyżytym seksualnie, zimą dni są naprawdę długie.

Udało mu się uzyskać w Cambridge jakiś dyplom, dostać się do tamtejszej reprezentacji sportowej – można by niemal powiedzieć „oczywiście” – i posiąść dużą wiedzę o wojnach napoleońskich. To jeden z tych wspaniałych facetów – jak ci z Balliol⁵ – którzy wierzą niezachwianie, że wszystko to, co myślą i robią, jest właściwe. Niezdolność dostrzegania w sobie jakichkolwiek wad jest naturalnie przejawem małostkowości, ale to znacznie mniej szkodliwe niż nieumiejętność dostrzegania w sobie zalet.

George nie bardzo rozumie, dlaczego oddaliśmy Indie, i nie rozumie sprawy Suezu. Własnoręcznie pastuje sobie buty; są stare, popękane i drogie.

Jest – a raczej był – kimś, kogo nazywało się dżentelmenem. Czy już to mówiłem?

Żona George’a

Ma na imię Sonia, chociaż jej przyjaciółki twierdzą, że na świadectwie urodzenia wpisano Ruby. Trudno powiedzieć, dlaczego ona i George się pobrali; czasami można zauważyć, że ukradkiem obrzucają się nawzajem zdziwionymi spojrzeniami, jakby sami też wciąż się nad tym zastanawiali.

To dziwka i lafirynda, każda kobieta widzi to na pierwszy rzut oka, podobnie jak większość homoseksualistów. Sympatycznych młodych panów można przekonać, że jej powłóczyste spojrzenia są przeznaczone tylko dla nich, choć powinni dostrzec, że polecenia, jakie wydaje kucharzowi w związku z soleniem i pieprzeniem, stanowią wyraźne zaproszenie do pieprzenia, ale nie w kuchni. George chyba ma do niej zaufanie, ale ten wysiłek czasami prawie go zabija, jak ciotkę Matyldy⁶. Jest z natury, wyboru i wskutek własnych starań bardzo efektowna: ma wielkie ciemnoniebieskie oczy, cerę jak płatki magnolii, a włosy tak czarne, że wydają się granatowe. Piersi, uniesione i ściśnięte przez drogi stanik, przypominają nic innego jak pupkę pięknego dziecka, a kiedy się rozbierze, są obwisłe i nieładne, bo dawno temu straciły jędrność. Ja tam wolę taką pierś, którą mogę ująć jedną ręką, a wy? – ale wiem, że Amerykanie na przykład przedkładają ilość nad jakość, jeśli wybaczycie mi dosłowność.

Pod szelakową warstwą ogłady i stosem wyłożonych na stoliku do kawy eleganckich albumów kryją się maniery i moralność przywodzące na myśl doświadczoną prostytutkę, której udało się wcześnie przejść na emeryturę i która teraz odwołuje się do swojego rzemiosła tylko dla przyjemności. Jest w tym naprawdę dobra. Tak przypuszczam.

Nomen omen, choć to niewątpliwie wilk w przebraniu owcy, ubiera się lekko niestosownie pod tym czy innym względem. Wkłada na siebie rzeczy przystające kobiecie dokładnie trzy lata młodszej – ni mniej, ni więcej – i jak mężczyźni, którzy chodzą z dwudniowym zarostem – ni mniej, ni więcej – tak ona zawsze nosi się kosztownie według zeszłorocznej mody, nigdy nie podążając za najnowszymi trendami, lecz też nie oddalając się od nich rażąco.

Tym, rzecz jasna, sprawia wielką satysfakcję koleżankom, choć mężczyźni nie bardzo wiedzą, o co chodzi, a w każdym razie są bardziej zajęci gapieniem się na jej cycki.

Oczywiście Sonia to też zdolna kłamczucha, ale czy one wszystkie nie kłamią? (A może nie jesteście żonaci?). George jest na tyle inteligentny, by wyczuć, kiedy jego żona mówi nieprawdę, ale nie pozwalają mu na to dobre wychowanie i zdrowy rozsądek.

Mają dwóch synów. Jeden z nich, bardzo bystry, kończy publiczną podstawówkę imienia Wellingtona; Sonia nie przejmuje się specjalnie tym, że ma syna w wieku szkolnym – choć czasami próbuje stwarzać wrażenie, że uczęszcza on do szkoły prywatnej – natomiast chętnie ukryłaby istnienie drugiego syna, którego należy nazwać dorosłym. Jest cudownie głupi i lata helikopterem w piechocie albo marynarce wojennej czy jeszcze innej staromodnej instytucji. Wciąż rozbija jakąś cenną maszynę, ale jego zwierzchnicy jakby się zupełnie tym nie przejmują i dają mu nową. Nie łożą na to z własnej kiesy, rozumiecie. Tylko z waszej.

A teraz Sam Davenant

I od razu wyczuwamy fałsz, pozę, bo nikt od stu lat nie dostał na chrzcie Sam. Oczywiście tak naprawdę nazywa się Sacheverell. W szkole raczej by umarł, niżby się do tego przyznał, teraz jednak nawet sprawia mu pewną przyjemność, gdy ktoś się o tym dowiaduje.

Pozuje na pozującego, bo w zasadzie taki nie jest, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi, i liczy, że jego główna wada, sympatyczne lenistwo czy też apatia, zostanie uznana za pozę. Pomagają mu w tym częste napady manii, przeważnie też pozorowane.

Wstydziłby się wstać z łóżka przed południem – chyba że całą noc nie spał – i od dwudziestu lat nie jadł śniadania.

Jest niemal nużąco oczytany. W miejscach publicznych zazwyczaj czyta jakieś szmatławce w wydaniu broszurowym, ale w sypialni na pewno studiuje Gibbona, Fénelona, Horacego i tous ces défunts cockolores⁷. Jednocześnie stanowczo zaprzecza, jakoby słyszał o Marcusie czy Borgesie, kimkolwiek są. (Jeśli o mnie chodzi, bardzo wierzę w sens zapoznawania dziatwy od najmłodszych lat z Fénelonem, Racine’em, Miltonem i Gibbonem; nigdy nie jest za wcześnie, aby się przekonać, że większa część literatury klasycznej jest nudna i pozbawiona znaczenia).

Sam jest niedorzecznie uprzejmy, spokojny, wyrozumiały i nigdy nie odnosi się do nikogo szorstko, ale dawno temu zauważyłem, że ma niezdrowo stalowy kręgosłup, przez co w razie jakiejś prowokacji mógłby stać się groźnym przeciwnikiem. Dawniej doskonale grał w tryktraka, dopóki kiedyś nie wpadł przy tym we wściekłość; wtedy go porzucił. Taki jest. Czasami udaje mi się wygrać z nim w pokera.

Wydaje się dość zamożny w nieostentacyjny sposób, ale nie wiadomo, jak i na czym się wzbogacił. On sam dwuznacznie napomyka o przemycie broni czy czymś jeszcze gorszym, czym rzekomo parał się w młodości – może był to handel żywym towarem – ale ja raczej stawiałbym na sieć pralni chemicznych w Irlandii Północnej; bo dlaczego miałby się tak denerwować na wiadomość o zamachach bombowych w Belfaście?

Jest wysoki, blady, kędzierzawy, trochę bardziej otyły i starszy ode mnie. Powiedzmy, że ma z pięćdziesiątkę.

Natomiast jego żona…

…jest drobniutka, słodziutka i głupiutka, ma na imię Violet, jeśli uwierzycie. Sam nazywa ją Wzdrygaczką. I rzeczywiście wzdryga się ona na widok wielu rzeczy; często jej się przyglądałem. Sam odnosi się do niej z pełną rozbawienia wyrozumiałością, ale tak naprawdę ją uwielbia, jeśli wolno mi zacytować kobiece czasopismo. Jest nerwowa i bezbronna, potrafi się oblać rumieńcem, a nawet zemdleć, jak kobiety w dawnych czasach.

Przy rzadkich okazjach bywa natchnioną kucharką, przeważnie jednak przypala dania albo w inny sposób je psuje, ale Sam nie jest obżartuchem i potrafi gotować. Nie będę udawał, że cokolwiek mi wiadomo o ich stosunkach małżeńskich, lecz przypuszczam, że nie są najlepsze. On traktuje ją z taką wyszukaną uprzejmością, że można by pomyśleć, iż żywi do niej nienawiść, ale to mogłoby być nieprawdą.

Matka Violet jest dość tajemniczą postacią, zawsze mówi się o niej „biedna mamusia”. Musi być maniaczką, alkoholiczką albo kleptomanką, w każdym razie kimś w tym rodzaju, i czasami budzi moje zaciekawienie: mówi dziwnym językiem i używa takich wyrażeń jak „króliki mnożą się jak gorące bułeczki”.

I wreszcie mój ostatni trik

To narrator albo jeśli wybaczycie mi redundancję – ja sam we własnej osobie. Nazywam się Charlie Mortdecai (w przeciwieństwie do innych dostałem to imię na chrzcie; chyba matka chciała delikatnie zrobić na złość mojemu ojcu) i mam tytuł honourable, po ojcu – a mój brat (niech Bóg nie ma go w opiece) jest baronem, czyli takim niedopieczonym wicehrabią, jak byście powiedzieli, gdybyście dbali o podobne bzdury. Jak mój ojciec.

Jak na razie mieszkam zaledwie kilka furlongów przez pole od obu tych domów, w uroczym dworku (dworek to według pośredników w handlu nieruchomościami i innych kombinatorów z tej branży dom z dwoma ciągami schodów) o nazwie Wutherings, ze swoją niedorzecznie piękną żoną Johanną, Amerykanką austriacko-żydowskiego pochodzenia, i równie niewiarygodnym jednookim, szczerbatym służącym Jockiem. (A przy okazji, jestem marszandem, dlatego muszę mieć przy sobie łotra). Nie przebywam tu na stałe; nie mam tyle pieniędzy, żebym musiał uciekać przed podatkami, a moja żona ma ich za dużo, żeby zadawać sobie ten trud. Tak naprawdę mieszkam w Londynie, ale choć nie jestem tam persona non grata, pewien wydział policji zażyczył sobie, żebym na jakiś czas się stamtąd wyniósł. Powody na pewno by was nie zainteresowały, a w tekście małym druczkiem nie ma niczego takiego, co by mi zabraniało na trochę usunąć się w cień, no nie?

Nie zainteresują was także powody, dla których ożeniłem się z Johanną; wystarczy, jeśli powiem, że nie dla jej pieniędzy. Kocha mnie szaleńczo, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, a ja bardzo się do niej przywiązałem. Kompletnie się nie rozumiemy – i dobrze – choć zgadzamy się, że Mozart jest wspaniały, a Wagner wulgarny. Johanna nie lubi dużo mówić, co jest głównym warunkiem udanego małżeństwa; według nieśmiertelnych słów Runyona⁸: „Naturalnie lalka, która woli słuchać, zamiast gadać, musi być popularna, bo jeśli większość obywateli czegoś nienawidzi, to właśnie gadających lalek”. Tak czy owak dzieli nas przepaść, i to w zasadniczym sensie, ponieważ Johanna uwielbia brydża kontraktowego – takiego szurniętego wista – podczas gdy ja uwielbiam remika, którym ona gardzi, bo jest zbyt prosty i być może dlatego, że ja zawsze w niego wygrywam. Jest naprawdę zniewalająco piękna, ale zbyt dobrze wychowana, żeby trzepotać rzęsami na widok innych mężczyzn. Nigdy się nie kłócimy; byliśmy tego bliscy tylko raz, gdy zrobiłem się nieznośny. Wtedy spokojnie zapytała: „Charlie, kochanie, które z nas wyjdzie z pokoju?”.

Wszystkie te trzy domy znajdują się na terenie gminy Saint Magloire, najmniejszej na Jersey. Wciska się ona klinem między Saint Jean a Trinity i ma własną krótką linię brzegową nad zatoką Belle Etoile, na wschód – a może na zachód? – od zatoki Bonne Nuit. To takie ładne nazwy, myślę za każdym razem.2

Pan południową porą, Bachus o północy,

Lekkostopi bardziej niż koziołek skoczny,

W tańcu zachwytem napełniają oczy

Menad i bachantek w orszaku przybocznym,

Miękkie jak rade usta, których nikt nie zoczy,

Drzew listowie zbytne dwie role jednoczy,

I zasłoni przed światem, i widok roztoczy,

Boga w pogoni ukaże, a dziewczę omroczy.

Atalanta w Kalidonie

Wszystko się zaczęło – a przynajmniej historia, którą chcę opowiedzieć – w Wielkanoc zeszłego roku; w porze, kiedy to, ofiarowując czekoladowe jajka dzieciom nielubianych znajomych i krewnych, przypominamy sobie o legalnym zamordowaniu pewnego żydowskiego rewolucjonisty przed dwoma tysiącami lat.

Przez cały dzień byłem w podłym humorze i wyżywałem się na Jocku. Wiedział, iż winny temu jest brak gazet, a co za tym idzie – krzyżówki z „Timesa”, ale z sobie tylko znanych powodów postanowił się obnosić z obrażoną miną. Kiedy spytałem, co będzie na kolację, odparł z zadowoleniem, że w poniedziałek wielkanocny kamerdynerzy dżentelmenów zawsze dostają wolne, a ci, którzy mają dobrych panów, często są zwalniani na cały weekend.

Wyjaśniłem mu uprzejmie, że nie jest żadnym kamerdynerem przyuczonym do służby u dżentelmena, tylko zwykłym łotrem, i – jak ostatnio zauważyłem – trochę przewraca mu się w głowie.

Odpowiedział w liczbie mnogiej:

– I tacy są wyrzucani na zbitą mordę.

Wściekły, że wyhodowałem żmiję na własnym łonie, przebrałem się i pojechałem na kolację do Saint Helier, sypiąc żwirem spod kół samochodu na trawnik. (Ogrodnik i tak od wielu tygodni burczał niezadowolony, więc się go pozbyłem; za sprawą swojego ślimaczego tempa pracy zyskał u Johanny przydomek „Błyskawica”).

Restauracja w Saint Helier, na którą ostrzyłem sobie zęby, okazała się – oczywiście – zamknięta, nie tylko z powodu święta króliczka wielkanocnego. Był to po prostu jeden z „tych dni”, co przesądziło sprawę. Z buzującymi w zawiedzionym żołądku kwasami udałem się do klubu, postanawiając na złość samemu sobie zjeść pieróg z wołowiną i cynaderkami na zimno, a do tego rzekomo młode ziemniaki, przymusowo dojrzewające w cypryjskiej glebie użyźnianej kurzymi odchodami i chłopskimi sikami.

Na schodach natknąłem się na George’a, który właśnie schodził.

– Już zjadłeś? – zapytałem.

– Nie. Zajrzałem do karty dań. Przysmaki panny sklepowej. To nie dla mnie. Jedźmy z powrotem i zagrajmy w tryktraka. W lodówce jest połówka kaczki, jeśli służąca jej nie rąbnęła. Ty mógłbyś przyrządzić tę swoją sałatkę ziemniaczaną. A ja otworzyłbym butelkę twojego ulubionego fleurie.

Zgodziłem się. Ruszyliśmy w drogę powrotną, on w swoim roverze, a ja w absurdalnym mini GT, którego kupiłem, bo nie mogę się oprzeć oksymoronom w nazwach.

Gdy zajechaliśmy na dziedziniec i George zgasił silnik, dobiegły nas krzyki. On ich nie słyszał, dopóki nie otworzył swojego lepiej izolowanego samochodu, więc pierwszy dopadłem drzwi, które okazały się zamknięte. George przekręcił klucz w zamku, przebiegł przez hol i pokonał schody, zanim ja doszedłem do siebie po tym, jak mnie odepchnął.

Jego żona leżała w sypialni, całkiem naga, z szeroko rozłożonymi nogami, i krzyczała tak, jakby jadąc pociągiem Atcheson, Topeka and Santa Fé Railroad, właśnie zbliżała się do wzniesienia. Mimowolnie zauważyłem, że włosy łonowe ma, inaczej niż to zwykle bywa, jaśniejsze od tych na głowie.

Okno było rozwarte na oścież i zasłony powiewały w ciepłych podmuchach wiatru, ale w pokoju unosił się zapach seksu. George już wydostał się przez okno i uchwycił pnącza, które porastało ścianę na zewnątrz. Ono jednak urwało się pod jego ciężarem i wylądował na żwirze, wydając coś, co należy nazwać przerażającym łupnięciem, oraz przekleństwo bardziej stosowne w ustach sierżanta niż człowieka o pozycji społecznej George’a.

Sonia, wrzeszcząc, zerwała się z łóżka, okryła kołdrą swoje podstarzałe wdzięki, zaczęła przybierać tragiczne miny i wydawać niemiłe, zdławione odgłosy. Przyjrzałem jej się z zaciekawieniem. Grała, ale była kobietą, więc może nie należało tego uznać za grę, jeśli podążacie za moim tokiem myślenia. Nigdy wcześniej nie miałem okazji obserwować zachowań niedawnej ofiary gwałtu. (Nie mogę użyć słowa rapée, przypomina mi bowiem râpée morvandelle, które stanowi nadzienie do tarty typu quiche). (To chyba także rodzaj tabaki, czyż nie?). Nie miałem też żadnych wyobrażeń, jak taka ofiara może reagować, ale nie wiem dlaczego to przedstawienie wydało mi się nieprzekonujące; w moim przypadku „zawieszenie niedowierzania”⁹ jakoś nie działało. Nie było jednak czasu do stracenia. Nie zamierzałem – chyba nie muszę tego mówić – iść śladem George’a oraz gwałciciela: jestem obecnie nieco korpulentny, no i miałem na sobie nowy, drogi moherowy garnitur. Wiedziałem jednak, że coś należy zrobić, i czułem się w tej sypialni trochę de trop.

– No, no – powiedziałem, poklepując Sonię po nakrytym kołdrą ramieniu, które jednak, ku mojemu zakłopotaniu, okazało się tym, co pornografowie nazywają „drżącym łonem”.

– Ojej, przepraszam – bąknąłem, gdy znowu zaczęła dyszeć, i pospiesznie umknąłem z pokoju. Moja starannie budowana reputacja uno di quelli¹⁰ legła w gruzach.

Na parterze i za tylnymi drzwiami nie dostrzegłem niczego podejrzanego z wyjątkiem dwuznacznych kształtów drogich krzewów, nie wyczułem żadnej woni poza usypiającymi zapachami nocnymi tych jak im tam i nie usłyszałem żadnego dźwięku oprócz burczenia własnego wciąż pustego brzucha.

George mógł być wszędzie, a tym bardziej gwałciciel, jeśli jego wyczyny nie pozbawiły go sił.

W głowie dźwięczało mi:

Chemise de femme, armure ad hoc
Pour la gaie prise et la belle choque¹¹.

Koszula nocna Soni, z tych krótkich, uwzględniających poziom morza, leżała na ziemi, co by świadczyło, że gwałciciel się nie spieszył i był pedantyczny.

W ogrodzie nie było nic do roboty; wierzcie albo nie, bijatyka jest jednym z moich ulubionych sportów na wolnym powietrzu, ale lubię mieć pewną przewagę – a mroczne krzaki, w których czają się szaleni gwałciciele, kłócą się z moim pojęciem awantażu. Długie życie i dobre zdrowie zawdzięczam nie czemu innemu, tylko tchórzostwu.

Wróciłem do domu i podniosłem słuchawkę telefonu. Potem jednak ją odłożyłem. Sonia być może nie chciała zwracać się do lekarza; prawdopodobnie bidet i tabletka kodeiny załatwią sprawę, pomyślałem. George pewnie też sobie nie życzył, by policja czy jakieś osoby postronne się dowiedziały, że ktoś wtargnął do sekretnego ogrodu jego żony.

Przyrządziłem więc mocnego drinka z dżinem, sokiem pomarańczowym oraz tonikiem, takiego, żeby przypadł do gustu Soni, zaniosłem go do sypialni i podałem jej, powtarzając uspokajająco: „No, no, dziecino”. Po czym zszedłem na parter i przyrządziłem podobne remedium dla siebie, z tym że z whisky i wodą sodową. Później strzeliłem sobie kolejną szklaneczkę, która smakowała jeszcze lepiej i dała mi takiego kopa, że ruszyłem przez dziedziniec prosto do domu Sama.

– Sam – powiedziałem, gdy w odpowiedzi na moje pukanie otworzył drzwi – naprzeciwko jest pewien kłopot.

– Kłopot? – zapytał. – A brzmiało jak parowy silnik trakcyjny. Już miałem tam pójść, ale pomyślałem, że byłoby impertynencją włączać się w prywatną kłótnię.

Przedstawiłem mu sytuację, a on poszedł po Violet, która przebywała po drugiej stronie domu. Miała zaczerwienioną, zapłakaną twarz, więc spojrzałem na nią spod uniesionej brwi.

– Nie, nic się nie stało – wyjaśniła. – To tylko rak.

– Rak?! – zawołałem wstrząśnięty. – Moja droga, od kiedy go masz?

– Nie ja. Tylko hydraulik.

– Płaczesz, bo hydraulik ma raka?

W normalnych okolicznościach Sam nie zabierałby głosu, delektując się powikłanym tokiem myślenia małżonki, ale tym razem nie było na to czasu.

– Hydraulik – wyjaśnił – jest zapalonym rybakiem. Dziś dał nam pięknego raka, to znaczy kraba, żywego, oj, nawet bardzo. Violet wsadziła go do garnka z wrzątkiem i gdy usłyszała, jak biedak się dobija do przykrywki, ogromnie się wzruszyła. Hinc illae lacrimae¹².

Violet uśmiechnęła się przez łzy, słodko, bezmyślnie.

Chwilę później byliśmy już w Les Cherche-fuites, gdzie wszystko grało jak szafa. George, oblepiony błotem, liśćmi glicynii i żwirem, wydawał do telefonu szczekliwe dźwięki w brygadierskim stylu. Sonia przybierała pozy dogłębnie zgwałconej niczym Emma Hamilton¹³ w roli Lukrecji, a z głębi jej gardła wydobywały się głośne, nietwarzowe szlochy. Podbiegła do niej Violet, powtarzając do znudzenia „no, no” i „już dobrze, już dobrze”, ale bez skutku, ponieważ Sonia tylko zmieniła tonację na wyższą. Violet stanowczo zaprowadziła ją do łazienki, żeby przemyć jej twarz czy co tam kobiety robią sobie w chwilach stresu.

George opadł na fotel, patrząc na szklankę scotcha, którą wcisnąłem mu do ręki.

– Podły zwyrodnialec! – warknął. – Zgwałcił moją żonę. Zniszczył mi glicynię.

– Z samego rana przyślę tu człowieka, żeby to obejrzał – oznajmił Sam. – To znaczy glicynię. Jest bardzo wytrzymała… szybko dojdzie do siebie. To znaczy glicynia – dodał, moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie.

Zacząłem wycofywać się na palcach; uwielbiam dramatyczne sceny, ale nie pasjonuję się ogrodnictwem.

– Nie wychodź – poprosił George.

– Nie, nie wychodź – powtórzył Sam.

Nie wyszedłem więc, właściwie tak naprawdę nie miałem na to ochoty. Zacząłem się zastanawiać, czy George nie zapomniał o połówce zimnej kaczki i butelce fleurie. Nalałem sobie jeszcze szkockiej.

– Do kogo dzwoniłeś, George? – zapytał Sam.

– Do lekarza.

– Czy to mądre? Trochę krępujące dla Soni, nie sądzisz?

– To nieważne. Drań mógł jej uszkodzić narządy wewnętrzne, zarazić ją jakimś paskudztwem… nawet zrobić bachora… Bóg wie co jeszcze… – Jego głos zdławiło nienawistne milczenie. – Nie zdecydowałem tylko – podjął cicho – czy wezwać policję, czy nie.

To rzeczywiście wymagało namysłu. Raczej nie należało się spodziewać, że opłacani policjanci, nawet gdyby udało się ich ściągnąć z Saint Helier, doszliby do czegoś na podstawie ewentualnych śladów stóp na ziemi czy nieskładnej paplaniny ofiary gwałtu, natomiast miejscowy vingtenier, reprezentujący policję honorową, choćby i będący filarem społeczności, najwyżej próbowałby sobie przypomnieć znanych albo prawdopodobnych gwałcicieli z kręgu podlegających mu dwudziestu rodzin (wyłączając tych, z którymi jest spokrewniony, czyli większość), po czym wezwałby centeniera. Centenier, wybitny i przenikliwy człowiek, też mógł tylko odwołać się do swojej pamięci: pod względem stanowiska i wyszkolenia stanowił odpowiednik przewodniczącego rady gminy w Anglii i nie miał sprzętu, ludzi ani umiejętności niezbędnych do zorganizowania obławy policyjnej czy przeszukania okolicy dom po domu. Zresztą czego tu szukać podczas takiej obławy? Kogoś dyszącego? A co gorsza, wskutek takiego rozgłosu Sonia zyskałaby tylko sławę „tej biedaczki, którą w zeszłą Wielkanoc dopadł gwałciciel”.

– Wziąwszy wszystko pod uwagę – odezwał się delikatnie Sam – to chyba nie jest dobry pomysł.

– Tak – odparłem z typową dla siebie dwuznacznością.

– Rozumiem was – powiedział George – i nie mogę się z tym nie zgodzić. Ale mamy obywatelski obowiązek. Coś takiego jak wstyd nie powinno się liczyć. Istnieje prawo, no wiecie. Znacznie ważniejsze od nas. Nawet jeśli jest gówno warte. Bo inaczej gdzie byśmy byli?

– Ale skoro wiemy, że prawo nic nie pomoże? – To był Sam.

– Cóż, tak, o to właśnie chodzi, czyż nie? – George namyślał się przez chwilę, zapominając o drinku w swojej dłoni. – Już wiem, co zrobimy – rzekł po chwili. – Jestem oficerem, a poza tym istnieje coś takiego jak obywatelskie prawo do aresztowania, nieprawdaż? Jutro rozmówię się prywatnie z centenierem, wyjaśnię mu, jakie mam uprawnienia. Potem we trzech utworzymy posse comitatus¹⁴ i wytropimy tego zwyrodnialca. Tak, postanowione. Dobranoc, panowie. Stawcie się tu jutro o dziewiątej. I weźcie kanapki.

Sam popatrzył na niego z przerażeniem. Natura nie przygotowała go do funkcji członka posse comitatus.

Ja także spojrzałem na George’a z przerażeniem; najwyraźniej tego wieczoru nie miałem co liczyć na żadną zimną kaczkę.

Do pokoju weszła Violet, znowu płacząc bez skrępowania.

– To naprawdę okropne – zaczęła. – Kochane biedactwo. Wyczyniał z nią różne bardzo dziwne rzeczy oprócz tego, że… no wiecie, i jest potwornie wystraszona. To musiał być jakiś maniak, nosił maskę, był ubrany w coś, co dziwnie pachniało… a, i miał na brzuchu wymalowany miecz.

George jęknął i przeklął pod nosem. Sam uniósł brwi i zaczął intensywnie myśleć.

– Cholerny drań – rzucił George.

– Niesamowite – dodał Sam.

– Jaką maskę? – zapytałem.

Pozostali spojrzeli na mnie z przyganą w oczach, jakbym użył przy dzieciach określenia „pielęgniarka środowiskowa”.

– Jedną z tych głupich, gumowych, ze sklepu ze śmiesznymi rzeczami, tak jej się wydaje. No wiecie. Przedstawiającą Drakulę albo Bestię, no tę od Pięknej.

– Właśnie – zauważyłem. – Bestię.

– Aha! – odezwał się Sam. – Chyba rozumiem. Ale miecz? To coś nowego, nie sądzicie?

– Owszem, ale myślę, że to wszystko układa się w pewną całość.

– Jak to?

– Jeszcze nie jestem do końca pewny, powiem wam za jakiś czas.

– Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć – warknął George – co to ma, k… – urwał i przywołał się do porządku. – Przepraszam – podjął. – Chciałem tylko powiedzieć, że za wami nie nadążam, panowie.

– Bestia z Jersey – wyjaśnił Sam. – No wiesz, facet, który terroryzował wyspę przez kilkanaście lat; zakradał się do dziecięcych pokoi, porywał malców, robił z nimi na polach dziwne rzeczy… nie zawsze te najgorsze… a potem odnosił ich z powrotem do łóżek. Policja uważa, że takich porwań było ponad sto, ale naturalnie większości z nich nie zgłaszano, z powodów, które na pewno… eee… zrozumiesz. Facet nosił gumową maskę, ofiary mówiły, że dziwnie pachniał i miał dziwaczne stroje nabijane ćwiekami. Złapali gościa tuż przed tym, jak się tu sprowadziłeś. Nazywa się Paisnel i, słusznie czy nie, odsiaduje trzydziestoletni wyrok.

– Nie chciałbym być na jego miejscu – włączyłem się. – Więźniowie są szalenie sentymentalni i obchodzą się naprawdę bestialsko ze skazańcami, którzy skrzywdzili dzieci. Robią im takie rzeczy, że nieszczęśnicy potem śpiewają altem, jeśli wiecie, co mam na myśli.

– O tak! Wyobrażam sobie. Ja sam nie mam żadnych doświadczeń w tej dziedzinie. Ale wierzę wam na słowo.

To był kiepski żart, nawet jak na Sama; postanowiłem dopilnować, aby spotkała go za to kara. Nie jestem mściwy, ale przecież nie mogę pozwolić, aby moi przyjaciele zniżali się do takiego poziomu. To kwestia jakości życia.

– Co było jednak ciekawe – ciągnął Sam, gdy ja nie mogłem otrząsnąć się z przygnębienia – Paisnel wciąż powtarzał, że „to wszystko jest częścią czegoś innego”, ale nie mówił czego. Twierdził tylko, że gdy go aresztowano, wybierał się na spotkanie z „pewnymi ludźmi”, jednak nie zdradził, kim oni są.

– To oczywiste – skwitował George. – Łobuz należał do bandy czarownic czy czarnoksiężników. Przypominam sobie teraz. Opowiadał mi o tym hydraulik, kiedy przyszedł tu pijany zaraz po Bożym Narodzeniu. Wygląda na to, że ten Paisnel jest niewinny, wszyscy miejscowi, z większością policji honorowej włącznie, wiedzą, czyja to robota… a może mówił, że Paisnel był tylko pionkiem…?

– „Tę konającą powtórzcie kadencję…”¹⁵ – mruknął Sam.

– Otóż to. I ten Paisnel miał tajemny pokój, pamiętacie, trzymał tam ceramiczną żabę czy ropuchę i to miała być ta „część czegoś innego”. A w samochodzie, w którym został nakryty, woził jeden z tych papistowskich krzyży z Niedzieli Palmowej i podobno zaczął krzyczeć, gdy kazali mu go dotknąć.

– To chyba jakieś brednie? – zapytałem niecierpliwie.

– Niekoniecznie. Widziałem zbyt dużo dziwnych rzeczy, żeby drwić z… różnych osobliwości.

– W Indiach, jak przypuszczam?

Łypnął na mnie podejrzliwie.

– A tak – odparł krótko. – Tam i gdzie indziej. Cóż, nie będę was dłużej zatrzymywał. To miło, że mi pomogliście, naprawdę.

Gdy jechałem do domu, aż skręcało mnie z głodu. W lodówce nie było niczego kuszącego, a już na pewno ani kawałka kaczki na zimno, przypadkiem wiedziałem jednak, gdzie Jock trzyma swoje skarby, więc złośliwie pochłonąłem całą puszkę kawioru na grzance (prawdziwego grosrybresta; jeśli już Jock coś kradnie, to wybiera najlepsze, gardzi belugą czy ossetrą) i zostawiłem kuchnię w okropnym stanie. Na złość.

Johanna na górze najwyraźniej spała, więc z zadowoleniem wślizgnąłem się do łóżka jak złodziej.

– Mam cię! – wrzasnęła tryumfalnie.

– Uważaj, na miłość boską, bo przez ciebie zacznę śpiewać altem.

– Gdzie się podziewałeś, ty mały niegrzeczny ogierze?

Opowiedziałem jej całą historię, a ona słuchała zafascynowana.

– Pobawmy się w gwałt – zaproponowała, kiedy skończyłem.

– Nie będą właził przez żadne cholerne okno.

– Tę część ci daruję.

– Ale nie mam gumowej maski.

– Zaimprowizuj coś.

– No, naprawdę.

– Będę udawała, że śpię, a ty zakradniesz się do pokoju, rzucisz się na mnie i zrobisz ze mną, co chcesz, ja zacznę krzyczeć, ale jak najciszej, żeby nie obudzić naszego przemiłego gospodarza.

– Obiecujesz, że nie będziesz drapać?

– Tylko delikatnie.

Później, znacznie później, powlokłem się do kuchni, żeby zrobić sobie kanapkę z dżemem. Zastałem tam Jocka, który w ponurym nastroju jadł fasolę w sosie pomidorowym. Miał wszelkie znamiona sługi, który przegrał w domino kupę forsy. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Ale ja przynajmniej myślałem.

------------------------------------------------------------------------5

Zeń mocarz, powiadasz, i tajemnica,

Co różne przywdziewa lica.

Zna go zwierz dziki i ptak w przestworzach,

Noc ślepa widzi; pod jego tchem,

Skarlała Śmierć staje się tłem,

Prawicą twardo włada na morzach.

Stworzył nas, wiemy, to wielki król.

Azali się troska o czyjkolwiek ból?

Do Victora Hugo

Następnego dnia właściwie nic się nie wydarzyło, oprócz tego, że rankiem ja i moja wątroba nie mogliśmy dojść do porozumienia. Wypiłem mleczko magnezowe, alka-seltzer i sole owocowe Eno, w takiej kolejności, aż mój żołądek stał się pustą grotą, w której hulają wiatry i woda, ale to nie przyniosło efektu.

– Potrzebuje pan klina, panie Charlie – zauważył Jock z szorstkim współczuciem.

– Myślisz, że to by pomogło?

– Sie wie.

Więc strzeliłem sobie jednego, żeby nie urazić Jocka, i wiecie co? Miał całkowitą rację. Kto jak kto, ale on się na tym zna.

Tamtego dnia w gazetach też nie było żadnych ciekawych informacji, oprócz tego, że kilku Arabów zamordowało jakichś Żydów, kilku Żydów wzięło odwet na kilku Arabach, jacyś Hindusi spreparowali bombę atomową, żeby zrzucić ją na Pakistańczyków, a zbieranina różnych Irlandczyków pozabijała się nawzajem na nieprzyjemne sposoby. Naprawdę trzeba Bogu oddać, że ma niesamowitą wytrzymałość. Jahwe przeciwko Mahometowi, Brahma przeciwko Allahowi, katolik przeciwko protestantowi: ileż to zabawy zawdzięczamy religii, nieprawdaż? Gdyby Bóg nie istniał, wymyśliliby go zawodowi żołnierze, nie sądzicie?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Sos chlebowy – tradycyjny na Wyspach Brytyjskich sos do bożonarodzeniowego indyka, a przez resztę roku do niedzielnego kurczaka. To z niego śmiali się Francuzi, mówiąc, że choć wyznań Brytyjczycy mają kilkaset, to sos tylko jeden (wszystkie przypisy tłumaczki).

2. Admiralicja – dowództwo brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej.

3. John Betjeman (1906−1984) − angielski poeta, eseista, krytyk literacki i znawca sztuki. W dowcipnych wierszach piętnował tradycyjną angielską mentalność, ale równocześnie z sentymentem mówił o dawnej Anglii. Opublikował eseje poświęcone architekturze wiktoriańskiej i edwardiańskiej.

4. Brygadier – stopień wojskowy między pułkownikiem a generałem.

5. Balliol – jedno z kolegiów Uniwersytetu Oksfordzkiego, zrzeszające największą liczbę studentów.

6. Aluzja do wiersza Hilaire’a Belloca Matilda, Who Told Lies, and Was Burned to Death (Matylda, która kłamała i została spalona).

7. Odwołanie do popularnej fraszki angielskiego ilustratora i satyryka George’a du Mauriera (1834−1896).

8. Damon Runyon (1880–1946) – amerykański dziennikarz i pisarz.

9. Suspension of disbelief (ang.) – termin użyty przez Samuela T. Coleridge’a.

10. Uno di quelli (włos.) − jeden z tych.

11. Parafraza fragmentu Chansons pour elle Paula Verlaine’a.

Damska halka, boski strój,

Jej zbroja na miłosny bój,

By okryć jędrnych ramion biel,

Gotowych wkrótce poddać się.

12. Hinc illae lacrimae (łac.) – „Stąd te łzy”. Cytat z Dziewczyny z Andros Terencjusza, pojawiający się także u Horacego.

13. Emma Lyon, znana jako Emma, Lady Hamilton (1765–1815) – angielska tancerka.

14. Posse comitatus (łac.) – siły obywatelskie.

15. William Szekspir, Wieczór Trzech Króli, przeł. Leon Ulrich.

16. Matthew Arnold (1822–1888) – angielski poeta i krytyk kulturalny.

17. Hatchards – najstarsza księgarnia w Wielkiej Brytanii.

18. Malleus Maleficarum (Młot na czarownice) – traktat na temat magii, spisany przez dominikańskiego inkwizytora Heinricha Kramera w 1487 roku.

19. Croque monsieur – grillowana kanapka z szynką i serem oraz sosem beszamelowym.

20. Simpson’s-in-the-Strand – jedna z najstarszych tradycyjnych restauracji w Londynie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: