Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A życie się toczy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A życie się toczy - ebook

Dziedzic Wólki Podleśnej, pan Kazimierz Bilski, miał dwie pasje: kobiety i konie. Efektem jego gorącego temperamentu były narodziny dwóch córek z nieprawego łoża. Matką Marianny była biedna wdowa Waleria, zatrudniona w majątku dziedzica; druga, Julia, przyszła na świat w kochającej rodzinie i wychowywała się w luksusie . Marianna ledwo nauczyła się czytać, a jej życie stało się jedną długą walką z przeciwnościami, Julia odebrała staranne wykształcenie i wyszła za mąż za ukochanego mężczyznę. Nie wiedziały o sobie aż do chwili, gdy w ich losy wmieszała się burzliwa historia Polski... 
Poruszająca opowieść o życiu i śmierci, o miłości i walce o lepsze jutro, o wielkiej woli przetrwania i sile wzajemnego wsparcia, o roli rodziny, która w każdej sytuacji musi sobie pomagać.
Książka otrzymała główną nagrodę blogerek polonijnych na festiwalu Pióro i Pazur w 2014 roku. 

Czas zatoczył koło. Kazimierz Bilski, za którego przyczyną  urodziło się sporo potomków z „prawego i  „lewego” łoża, dawno odszedł na łono Abrahama. Jego dzieci, wnuki i prawnuki przez cały wiek rodzili się, kochali, cierpieli, umierali, Po prostu żyli. Jego nie zawsze godne czyny, niespodziewanie, po stu latach, zaowocowały wielką i szczęśliwą miłością! Co przyniesie im życie, co się jeszcze wydarzy, nikt tego nie wie! Życie toczy się dalej...
[Fragment książki]

Moje życie było banalne. Lata powojenne - trudne i biedne. Potem małżeństwo, macierzyństwo, praca zawodowa, niedająca satysfakcji. Przejście na emeryturę pozwoliło mi zająć się pisaniem, początkowo były to krótkie wspomnienia, opowiadania, wreszcie nabrałam odwagi i napisałam powieść, a właściwie dwie. Może mój przypadek dodam otuchy seniorom, którzy często uważają, że w starszym wieku - już tylko nuda, smutek i oczekiwanie...
Wiesława Maciejak

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-446-3
Rozmiar pliku: 783 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. 1890 ROK

Ponury listopadowy dzień, choć krótki, panu Kazimierzowi Bilskiemu, dziedzicowi z Wólki Podleśnej, bardzo się dłużył. Od rana nieustannie myślał o wizycie u księdza dobrodzieja i wiście, którego partyjkę miał rozegrać na plebanii w zacnym gronie. Jednak tak naprawdę to nie wist, ale panna Aniela, kuzyneczka dobrodzieja, która od kilku tygodni tam bawiła, zaprzątała głowę panu Kazimierzowi.

Młoda osóbka, śliczna i rozpieszczona, przyjechała z Warszawy. Wkrótce miała poślubić wybranego przez rodziców konkurenta, sporo od niej starszego, za to bardzo bogatego, pana Wacława. Na nic zdały się protesty i błagania, tym razem rodzice byli wyjątkowo stanowczy. Wysłali ją do kuzyna, wiejskiego proboszcza, gdzie z dala od pokus miała spędzić ostatnie tygodnie panieństwa, a starą, ubogą ciotkę namówili do pełnienia niewdzięcznej funkcji opiekunki i przyzwoitki rozkapryszonej panienki. Rodzice wiedzieli, co robią. Ich urocza córeczka nieraz przysparzała im zmartwień, wdając się w sytuacje, które zupełnie nie przystoją młodej pannie.

Życie na plebanii było bardzo monotonne, nudziła się więc panna Aniela setnie. Znosiła to „zesłanie”, jak w myślach nazywała swój pobyt u wuja, jedynie dzięki częstym wizytom pana Kazimierza. Podobał jej się ten niestary jeszcze mężczyzna, który, choć brakowało mu warszawskiego sznytu, pełen był galanterii. Lubiła patrzeć na jego zgrabną postać, czarne oczy, śniadą cerę i wąsik nad chętnie pokazywanymi w uśmiechu białymi zębami. W jego oczach widziała zachwyt i uwielbienie, co zawsze sprawia kobiecie przyjemność i łechce wrodzoną próżność. W porównaniu z panem Wacławem – bladym, łysawym wymoczkiem o przywiędłej cerze, u boku którego spędzić miała resztę życia – pan Kazimierz wydawał się niemal Apollem.

Panna Aniela niecierpliwie wyglądała przez okno, nasłuchując turkotu dryndulki. Zapadł już wczesny jesienny zmierzch. Pobyt u wujcia dobiegał końca, czas wracać do Warszawy. Jeszcze tylko pożegnalna kolacja, a potem w drogę. Patrzyła na tarmoszone wiatrem korony drzew i z rozpaczą myślała o nieuchronnie zbliżającym się terminie ślubu.

Pan Kazimierz nie mógł się doczekać spotkania z urodziwą panną. By wypełnić wlokący się czas, spacerował między dworskimi zabudowaniami. Zajrzał do stajni. Konie zawsze były jego oczkiem w głowie. Patrzył na nie z przyjemnością, nawet na te przeznaczone do ciężkiej roboty. Dbał o wszystkie, a najbardziej o swojego pełnokrwistego karosza. Podszedł teraz do niego, poklepał pieszczotliwie szyję. Koń trącił go delikatnie w ramię. Złajał stajennego, że rumak ma zwichrzoną grzywę. Zaczął wyobrażać sobie, jak to nazajutrz wybierze się na długą przejażdżkę. Będzie cwałował po pustych, zasnutych mgłami polach, po bezlistnym brzozowym lasku, po drogach i ścieżkach prowadzących do starego boru, gdzie korony strzelistych sosen zdawały się dotykać nieba i nawet teraz, późną jesienią, czuło się żywiczny zapach. Chłód będzie wciskał mu się pod kurtkę, zimne powietrze osmaga policzki. Przestrzeń i swoboda. Będzie wspaniale!

Znów pomyślał o kuzynce proboszcza. Już za kilkanaście minut pojedzie na plebanię, usiądzie blisko panny Anieli. Przypomniał sobie, jak w czasie którejś z poprzednich kolacji ośmielił się delikatnie dotknąć kolanem jej nogi. Nie odsunęła się nawet o cal. Siedziała bez ruchu jakby nigdy nic. Czuł ciepło jej ciała, widział rumieniec na policzkach, słyszał przyśpieszony oddech. Przeszedł go miły dreszczyk. Szybkim ruchem rozluźnił węzeł krawata. Szarpnął guzik przy kołnierzyku. Cóż to za kobieta! Jest taka piękna i spogląda na niego łaskawym okiem. Och, gdyby tak móc ją obejmować, całować, pieścić. Pulsowało mu w skroniach, miał sucho w ustach. Przecież to niemożliwe! Panna lada chwila wybiera się za mąż! Można tylko pomarzyć, ale to marzenie jest takie ekscytujące!

Przechodził właśnie obok obory. Przez szparę między deskami zauważył światełko. Kto, u diabła, jeszcze tam się tłucze o tej porze i po co? Pan Kazimierz wiedział, że pańskie oko konia tuczy. Otworzył dość gwałtownie małe drzwi i wszedł do środka.

Krowy w oborze spokojnie przeżuwały siano. Obok jednej, na zydelku, siedziała jakaś postać. Latarnia dawała niewiele światła, mimo to Bilski poznał skuloną kobietę.

– To ty, Józefowa?

Podniosła się ze stołka i skłoniła głowę.

– Proszę jaśnie pana dziedzica, pan rządca kazał pomasować Krasuli wymię, bo rano bardzo się targała przy dojeniu. Ale chyba będzie już dosyć.

Spojrzał na nią. Pierwszą młodość miała już za sobą, nadal jednak była jędrna i krzepka. Duże piersi opinała biała koszula. Czarne włosy, zazwyczaj gładko zaczesane i przykryte chusteczką, powymykały się z warkocza. Była zarumieniona, widać, że solidnie się napracowała. W skąpym świetle wyglądała młodo i ponętnie. Dziedzic podszedł bliżej i chwycił ją za rękę. Przyciągnął Józefową do siebie. Cofnęła się gwałtownie.

– Nie, panie, nie! Niech mnie jaśnie pan puści. Tak się nie godzi! Panie, to grzech!

Nie słuchał protestów, przewrócił kobietę na słomę. Broniła się, wyrywała, szamotała. Jej opór tylko wzmagał jego podniecenie. Trzymał ją mocno, aż się uspokoiła. Przez chwilę leżała bez ruchu, nagle poczuł, że jej ciało drgnęło. Już go nie odpychała. Objęła go za szyję, oddychała coraz szybciej i nagle z jej ust wyrwał się krzyk.

Pan Kazimierz podniósł się wolno i zaczął otrzepywać ubranie. Popatrzył na Józefową. Cicho pochlipując, związywała rogi chusteczki, która w czasie szamotaniny zsunęła się z głowy.

– No, no, nie masz czego lamentować, krzywdy ci nie zrobiłem! Przecież ci nie ubędzie, a wygodziłaś mi jak mało która.

– Nie ubędzie, nie ubędzie, ale przybyć może – lamentowała kobieta.

– Nie gadaj byle czego, a zresztą wy, baby, umiecie sobie jakoś dawać radę w takich razach. No, dosyć.

Był zły na siebie, że tak się na nią rzucił. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się nic podobnego. Bywało, że od czasu do czasu wybierał sobie którąś z folwarcznych dziewuch, bo żona nader skąpo udzielała mu swych łask. Dziewczyny zazwyczaj były chętne, nie musiał ich zniewalać. Wiedziały, że dziedzic ma hojną rękę i szczodrze wynagrodzi ich „poświęcenie”. Ale ta tutaj? No, no! Co za baba!

– Józefowa, a ile ty masz lat? – zainteresował się nagle.

– Na trzydziesty drugi mi się obróciło.

Więc była jego rówieśnicą, kto by pomyślał? Miał ją za dużo starszą. Wychodząc, spojrzał jeszcze raz na jej zapłakaną twarz i obiecał, że dostanie podarek, z którego na pewno będzie rada.

Pośpiesznie wyszedł z obory.

– Maciek! Psiakrew! Przecież już pora jechać!

Stojący przy ganku stangret szybkim ruchem ściągnął z głowy czapkę.

– Zaprzęgaj dryndulkę, tylko migiem!

Maciek rzucił się do stajni. Gdy po paru minutach pan Kazimierz, odświeżony i wystrojony, wyszedł przed dom, jego ulubiony powozik już czekał. Usadowił się wygodnie. Zapomniał o Józefowej, myślami był przy pannie Anieli. Niecierpliwił się i pokrzykiwał na Maćka, że przez jego mazgajstwo spóźni się do księdza.

Zapadł wczesny jesienny wieczór, jechali traktem obsadzonym starymi lipami. W bezlistnych konarach huczał wiatr. Po bezksiężycowym niebie sunęły ciężkie chmury. Było zimno. Pan Kazimierz nie czuł jednak chłodu. Rozgrzewała go myśl o pannie Anieli.

Księża gospodyni bardzo się postarała, kolacja była wyśmienita. Zwłaszcza pasztet z zająca udał się znakomicie. Proboszcz kazał przynieść z piwniczki omszałą butelkę i nawet panna Aniela wypiła troszkę tego specjału. Czas przy suto zastawionym stole szybko mijał, zrobiło się późno i już mowy być nie mogło o partyjce wista. Panna Aniela musiała przecież dotrzeć do odległych o kilka kilometrów Skierniewic. Miała tam przenocować u kuzynki, a jutro porannym pociągiem odjechać do Warszawy.

Ksiądz dobrodziej zamierzał odwieźć siostrzenicę do miasta. Nie bardzo mu się chciało tłuc starych kości taki kawał drogi, więc skwapliwie przystał na propozycję dziedzica Bilskiego, który zaofiarował się towarzyszyć pannie, tłumacząc, że jemu przecież i tak prawie po drodze.

Z trudem ulokowano z tyłu dryndulki dość pokaźny bagaż. Panna Aniela usiadła obok pana Kazimierza, a ciotka na koźle, przy stangrecie. Listopadowy wieczór był zimny, prószył śnieg, więc podniesiono budę nad pasażerami, a nogi otulono im futrzanym okryciem. Wujaszek uczynił nad odjeżdżającymi znak krzyża.

– No, to ruszajcie z Bogiem! A uważajcie, bo ciemno i ślisko!

Stangret postraszył bacikiem konia, który niespodzianie szarpnął. Dryndulką zakołysało. Panna Aniela krzyknęła. Pan Kazimierz chwycił ją wpół, ratując przed wypadnięciem. Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się mocno.

Po chwili woźnica opanował sytuację. Koń raźno parł do przodu, stukając kopytami po zamarzniętej ziemi, a pan Kazimierz nadal ciasno obejmował kibić panny. Jechali przytuleni, gdy nagle dryndulka znowu podskoczyła i usta Anieli musnęły policzek pana Kazimierza. Przeniknął ich dreszcz. Przywarli do siebie jeszcze mocniej, ich usta się spotkały.

Potem... pan Kazimierz poczynał sobie coraz śmielej. Rozpiął futro i bluzeczkę panny. Nie broniła się, więc całował, całował, całował. Szeptał jej do ucha jakieś wyznania. Mówił, że wciąż o niej myślał, marzył, śnił. Mimo że droga do Skierniewic nie była zbyt długa, wystarczyło czasu, by namiętne pieszczoty zaprowadziły ich daleko, bardzo daleko, aż poza granice wszelkiej przyzwoitości...

Dzięki podmuchom wiatru i tętentowi końskich kopyt drzemiąca na koźle ciotka nie słyszała niczego, co mogłoby obudzić jej czujność.

Wkrótce dojechali pod dom kuzynki, służba zdjęła bagaże, a pan Kazimierz pomógł wysiąść pannie Anieli i zsadził z kozła ciotkę. Ucałował paniom ręce. Na pannę popatrzył przeciągle, jakby chciał jej coś powiedzieć, jednak tylko się uśmiechnął, uchylił kapelusza i odjechał.

Panna Aniela, spoglądając na niknącą w ciemności dryndulkę, westchnęła ciężko i dotknęła rękami rozpalonych policzków. Pobyt u wujcia był okropny, ale jakie zakończenie! Będzie miała co wspominać w długie noce, przy boku niechcianego męża.

Pan Kazimierz też był rozmarzony. Pragnął zachować w pamięci każdą chwilę przeżytą z panną Anielą. Czuł jej zapach, dotyk, smak ust. Ależ to gorąca dziewczyna! A jaka chętna! Żal mu było, że dopiero w ostatniej chwili skorzystał z jej przyzwolenia i że więcej jej nie zobaczy. Ale i tak będzie miał o czym myśleć, nie mogąc zasnąć w małżeńskim łożu, obok niechętnej jego karesom żony.JÓZEFOWA

Józefowa, pochlipując, wracała do swojej izby. A więc takie jest to pańskie kochanie. Dlatego dziewuchy mają rumieńce, gdy szepczą sobie po kątach, jak to je dziedzic obłapiał.

Nie umiała pojąć, co się z nią działo w oborze. Żyła przecież z Józefem kilka lat, urodziła dwoje dzieci i nigdy dotąd nie zdarzyło jej się nic podobnego. To pewnikiem jakaś diabelska sztuczka. To szatan sprawił, że jej ciało zachowywało się tak dziwnie, że poczuła jakąś niezwykłą błogość, jakby życie z niej uchodziło. Nie! Nie chce o tym myśleć. To grzech! Trzeba się modlić, prosić Pana Boga o wybaczenie. Ojcze nasz...

Weszła do izby i padła na kolana przed obrazem Matki Boskiej. Bijąc się w piersi, powtarzała znajome od dzieciństwa słowa. Przez łzy spoglądała na złociste promienie rozchodzące się od serca Maryi, nie śmiała jednak spojrzeć w oczy Dziewicy. Taki straszny grzech. Jak go zmazać? Modliła się żarliwie, ale nie czuła ukojenia. Nagle przed jej oczami znów pojawiła się twarz dziedzica. Kobieta zadrżała. Starała się skupić na szeptanych słowach i precz odpędzić nieskromne myśli. W najbliższą niedzielę musi pójść do spowiedzi i zrzucić ciężar z serca. Ale jak powiedzieć księdzu dobrodziejowi o tym, co się stało? Taki wstyd!

Urodziła się w zamożnej chłopskiej rodzinie. Rodzice mieli sporo ziemi i nieźle im się żyło. Kiedy jednak umarł ojciec, matka nie poradziła sobie z prowadzeniem dużego gospodarstwa i wychowaniem trójki dzieci. Z rozpaczy zaczęła coraz częściej popijać. Gospodarka podupadła, aż w końcu za niezapłacone długi wierzyciele ziemię zabrali. Matka zmarła ze zgryzoty, a dzieci poszły na służbę u bogatych sąsiadów.

Waleria, tak było Józefowej na imię, miała wtedy zaledwie dziewięć lat. Zaczęła pasać krowy u gospodarza. Sama, zdana wyłącznie na swoje siły, bardzo odczuwała sieroctwo. Było jej ciężko, z czasem jednak przywykła do nowych warunków. Coraz rzadziej popłakiwała nocą w poduszkę. Stopniowo stała się twarda i wytrzymała. Wyrosła na urodziwą i pracowitą dziewczynę. Nie trzeba było długo czekać na parobka chętnego do żeniaczki, wyszła za Józefa, kiedy ledwo skończyła szesnaście lat.

Mąż był dobrym człowiekiem. Pracował od świtu do nocy, do karczmy zachodził rzadko. Żyło im się biednie, ale spokojnie. Chleba nie brakowało. Wkrótce znaleźli zajęcie w Wólce Podleśnej u dziedzica Bilskiego, ojca obecnego właściciela. Zamieszkali w dworskim czworaku, Waleria zajmowała się krowami, a Józef pomagał w stajni. A że miał zręczne ręce i był chętny do każdej roboty, dziedzic go chwalił i nieraz wynagradzał dodatkowym rubelkiem. W ciągu kilku lat małżeństwa przyszło na świat dwoje dzieci, najpierw syn Władek, niedługo potem córka. Dali jej na imię Józia – po ojcu.

Kiedyś, rąbiąc drzewo, Józef skaleczył sobie rękę. Rana nie chciała się goić, wdało się zakażenie. Nie pomagały okłady, moczenie w naparze z ziół ani odczynianie uroków przez wioskową znachorkę – Józef umarł. Waleria pochowała go jak należy, a potem przestała płakać i wzięła się w garść.

Gdy Władek skończył dziesięć lat, wysłała go do Żelaznej, gdzie mieszkała jej siostra, Tekla. Wieś duża, zamożna, łatwiej tam było o zarobek. Chłopak znalazł zajęcie u bogatego gospodarza. Pomagał przy koniach, umiał się z nimi obchodzić. Po jakimś czasie dogadał się z takim jednym, co nie chciał iść do wojska, i postanowili razem uciec do Ameryki. Wymknęli się ze wsi cichaczem i wszelki ślad po nich zaginął.

Józię oddała do służby, do sąsiedniej wsi. Widywały się rzadko, bo nie było czasu, żeby go marnować po próżnicy. Została w Wólce sama. Nie myślała o ponownym zamążpójściu, choć może i znalazłby się chętny do ożenku. Cicha, skromna, pobożna, żyła trochę na uboczu. Była za młoda, by w rzadkich chwilach wytchnienia siedzieć ze staruchami i gadać o byle czym, a za stara, by dokazywać z młódkami, więc najczęściej szła do kościoła. Klęczała przed obrazem Najświętszej Panienki, pogrążona w modlitwie. Patrzyła w dobre oczy spoglądające na nią przyjaźnie, a od wyciągniętych w jej stronę rąk Maryi spływała jakaś siła niezwykła. Józefowa lubiła zerkać na kolorowe obrazy, dostojne figury świętych pańskich, złocenia, hafty, kwiaty. A gdy w czasie niedzielnej mszy grały organy, wydawało jej się, że dusza wzlatuje gdzieś w górę, ku niebieskiemu sklepieniu.

Był zimny niedzielny ranek, Waleria szła do kościoła. Spadł pierwszy śnieg, wiatr szarpał zapaskę, którą była okryta. Nie zważała na to. Szeptała pacierz i rogiem chusty ocierała łzy. Byle dojść, wyspowiadać się, dostać rozgrzeszenie, a potem paść na kolana przed miłosierną Panienką i podziękować za łaskę przebaczenia.

Z sercem drżącym z obawy, uklękła przed konfesjonałem. Najpierw wymieniła wszystkie drobne przewinienia, wreszcie zaczęła cichutko mówić o tym, co wydarzyło się w oborze. Gdy skończyła, łzy leciały z jej oczu jak groch. Zza kratki dotarł do niej zagniewany głos księdza:

– A co ty mi tu, babo, za bzdury opowiadasz. Pan dziedzic niezdolny jest do takiego grzechu. To porządny człowiek i pobożny. Znam go od dziecka. A ty tu jakieś bezeceństwa mówisz. Musiałaś zachować się nieprzystojnie. Z pewnością zwabiłaś jaśnie pana, a teraz wymyślasz tu jakieś androny. I to na świętej spowiedzi! Wstydu nie masz! Masz czelność mówić takie rzeczy o panu, który cię żywi i daje dach nad głową. Nie dostaniesz rozgrzeszenia! Ty bezwstydnico! Bij się w piersi!

Ksiądz pokrzykiwał, a Waleria płakała. W głowie huczały jej słowa: „Nie dostaniesz rozgrzeszenia!”.

O Boże! Jak ona będzie żyła?

W końcu jednak, słysząc jej rozpaczliwy szloch, dobrodziej trochę się udobruchał. Kazał za pokutę odmawiać codziennie przez miesiąc różaniec i modlić się, by nieskromne myśli więcej nie przychodziły jej do głowy. Wreszcie zrobił znak krzyża i trzykrotnie zapukał, co oznaczało, że spowiedź skończona. Waleria pokornie ucałowała stułę przewieszoną przez drzwiczki konfesjonału. Baby popatrywały ciekawie na jej zaczerwienione oczy. Zastanawiały się, co też ona za grzechy miała, że spowiedź była taka długa.

Waleria uklękła w najciemniejszym kąciku, za filarem, i modliła się, by przebłagać Pana Boga za swój występek. Nie widziała, jak przez szeroko otwarte kościelne drzwi wkroczył dziedzic. Stąpał obok swej niezwykle bogobojnej żony, na jego twarzy malowała się duma i pewność siebie. Nie miał wyrzutów sumienia, nie kajał się przed Bogiem za Józefową i pannę Anielę. Czy w ogóle warto do tego wagę przykładać?

Zasiadł w kolatorskiej ławce, tuż obok ołtarza. Dyskretnie rozejrzał się dokoła. Jego wzrok napotkał śliczne oczy siedzącej niedaleko młodej guwernantki. Pomyślał, że warto by się zainteresować tą osóbką. A może... I już wyobraźnia jęła podsuwać mu obrazy, które przyśpieszały bicie serca. Pani dziedziczka, widząc nieobecny wzrok męża, delikatnie dotknęła jego dłoni. Pan Kazimierz uśmiechnął się pod wąsem, podniósł rękę do czoła i zaczął:

– In nomine Patris et Filii...

Czas, jak wiadomo, zaciera pamięć. Waleria coraz rzadziej myślała o swym grzechu, jednak gdy tylko zobaczyła dziedzica, serce zaczynało jej łomotać, a twarz oblewał rumieniec. Nie mogła nad tym zapanować.

Kiedyś, wraz z innymi babami, darła pierze ze świeżo oskubanych gęsi. Aby monotonna robota szła lepiej, nuciły z cicha piosenkę, a że był to adwent, śpiewały na smutną, rzewną nutę. Ręce migały szybko, choć, jak to podczas pierzaczki, ruchy kobiet były oszczędne, bo białe piórka przy każdym gwałtowniejszym geście wirowały w powietrzu i osiadały na ubraniu, rzęsach, brwiach. Baby wyglądały, jakby je śnieg przysypał. Nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich dziedzic. Wszystkie zaczęły piszczeć i wołać, żeby zamykał, i to szybko! Pan Kazimierz wycofał się w popłochu. Ta chwila wystarczyła, by Józefowa zrobiła się czerwona jak mak. Pozostałe spoglądały na nią podejrzliwie.

– A co ty, Józefowa, taka krasna? Dziedzica się przestraszyłaś?

Waleria pochyliła niżej twarz.

Krótkie zimowe dni mijały szybko. Któregoś ranka niosła w wiadrze mleko do dworskiej kuchni. Na ganku natknęła się na pana Kazimierza. Krew uderzyła jej do głowy, policzki pokrył rumieniec. Spuściła oczy i szybko chciała przejść dalej, ale dziedzic zastąpił jej drogę.

– Józefowa, zaczekaj chwilę. Posłuchaj – zniżył głos – zajdź dzisiaj o zmierzchu do obory, no i przygotuj jakieś porządne posłanie. Przyjdę do ciebie. Dobrze mi było wtedy, pamiętasz?

Ścisnął jej rękę, aż syknęła. Poczuła dziwną słabość, wszystko, o czym chciała zapomnieć, stanęło jej przed oczami jak żywe. Potrząsnęła głową. Nie! Czy pan chce, żeby znów działo się z nią to, co wtedy? Boże! Znów ma popełnić taki grzech? Nie! Nie! Co robić?

– Jaśnie panie! Dzisiaj nie mogę, pan się nie gniewa, naprawdę nie mogę – głos z trudem wydobywał się ze ściśniętego gardła, spuściła wstydliwie oczy – jaśnie pan wie dlaczego.

Dziedzic popatrzył na nią badawczo, chyba zrozumiał, bo poklepał jej policzek.

– No trudno, odłożymy to na później. Ale pamiętaj, za kilka dni ma być, jak powiedziałem. – Puścił jej rękę.

Ruszyła, słaniając się na nogach. Ledwo zdołała donieść wiadro do kuchni. Kucharka popatrzyła na nią podejrzliwie.

– A co ci to, Józefowa, chora jesteś? Może wody ci dać?

Waleria chwyciła podaną chochelkę i piła łapczywie. Kiedy wyszła na powietrze, trochę ochłonęła. Dowlokła się do swej izby, padła na posłanie i zaczęła rozpaczliwie szlochać.

– Boże! Boże! Panienko Najświętsza! Dziewico Przeczysta! Dopomóż! Nie chcę żyć w grzechu. Ale jak sprzeciwić się dziedzicowi? Dzisiejsza wymówka wystarczy na krótko. Co robić?

Poczuła, że ściska coś w zaciśniętej ręce. To ruble! Dziedzic dał jej pieniądze! Rzuciła je z obrzydzeniem na łóżko. Po chwili jednak zebrała rozrzucone monety. Nie chciała ich, parzyły jej ręce, ale wiedziała, co zrobi. Zaniesie do kościoła i ofiaruje Najświętszej Panience.

Trochę uspokojona, wróciła do codziennych zajęć. Pracowała szybko i sprawnie, wciąż myślała, co dalej robić, i wreszcie zdecydowała. Musi uciekać. Od dziedzica, od grzechu! Natychmiast! Tylko dokąd? Jeszcze nie wiedziała, ale dłużej nie mogła tu zostać.

Wieczorem powróciła do swej izdebki, usiadła na brzegu łóżka. Rozejrzała się wokół. Niewiele rzeczy było do zabrania. Spakowała je w tobołek, zdjęła ze ściany obraz Matki Boskiej, ucałowała i owinęła w starą derkę, żeby się w drodze nie zniszczył. Była gotowa. Wyruszy rano, skoro świt, pójdzie do swojej siostry, Tekli, która mieszka w odległej o jakieś dziesięć kilometrów wsi. To dość daleko, ale im dalej, tym lepiej! Nie będzie tam spotykać znajomych z Wólki. Jest silna, zdrowa i jeszcze nie taka stara. Może jej się poszczęści i dostanie tam jakąś robotę.

Zmówiła wieczorną modlitwę, poprosiła Świętą Panienkę o pomoc i opiekę w drodze i całkiem już spokojna, położyła się spać.

Zerwała się z łóżka na długo przed świtem. Szybko się ubrała i wyszła z izby. Szła ostrożnie, żeby nikt jej nie zobaczył. Na szczęście stróżujący tej nocy stary Walenty poszedł w inną stronę, nie było nawet słychać poskrzypywania śniegu pod jego nogami. Waleria przemknęła się między zabudowaniami bez przeszkód, dotarła do drogi i raźno ruszyła naprzód.

Było mroźno. Księżyc, lśniący jak cynowa micha, oświetlał zasypane śniegiem pola i strzechy. Srebrzysta poświata otulała wszystko bajkowym blaskiem: i drzewa odziane w białe sukienki, i wiotkie gałązki krzewów powyginane pod ciężarem białego puchu.

Waleria nie widziała zapierającego dech w piersiach piękna. Śnieg na drodze był dobrze ubity, szła dosyć szybko. Jedną ręką przytrzymywała niesiony na plecach tobołek, w drugiej ściskała kij, by w razie potrzeby oganiać się od psów.

Wkrótce zaczęło świtać. Zimne powietrze szczypało policzki, ubranie nie chroniło przed mrozem. Waleria, dla dodania sobie otuchy, nuciła: „Zacznijcie nasze wargi chwalić Pannę Świętą...”.

A potem:

„Kiedy ranne wstają zorze,

Tobie ziemia, Tobie morze,

Tobie śpiewa żywioł wszelki...”.

Żeby sobie skrócić drogę, zeszła z bitego traktu na miedzę. Tu śnieg był głębszy, brnęła z trudem, miejscami zapadała się w zaspy powyżej kolan. Znów wyszła na drogę. Minęła jedną wieś, potem drugą. Powoli wstawał dzień.

Anemiczne słońce z trudem pokonało poranne mgły, zrobiło się trochę cieplej. Waleria wyjęła zza pazuchy pajdkę chleba. Kładła do ust małe kęsy, odrywając je zmarzniętymi palcami. Nie zatrzymywała się, bo wiedziała, że jak przysiądzie, to nie da rady się podnieść i zamarznie w tej białej pustce.

Nieraz odwiedzała siostrę, latem na drogę wystarczały jej dwie godziny. A dzisiaj? Szła już z pięć i końca nie było widać.

Koło południa całkiem opadła z sił. Sztywne od mrozu nogi nie chciały jej słuchać, wlokła się resztką sił. Przeżegnała się zgrabiałą ręką i zaczęła odmawiać pacierz. Bezgłośnie poruszała wargami. Szła jak lunatyczka, straciła poczucie czasu.

Nagle usłyszała głośne ujadanie. Wprost na nią pędziła sfora psów. Było ich z dziesięć. Przeżegnała się; chyba to już jej ostatnia godzina. Nie zdoła opędzić się od tych bestii. Z psich gardzieli wydobywał się głuchy warkot. Były tuż-tuż, widziała ich jarzące się wściekłe ślepia.

Pierwszy doskoczył największy. W otwartym pysku lśniły białe zęby. Szarpnął ją za spódnicę, inne poszły w jego ślady. Waleria, ostrożnie, żeby nie upaść, cofała się wolno. Nagle poczuła za plecami jakąś przeszkodę. To pień przydrożnego drzewa. Błogosławione drzewo! Wsparła się na nim i zaczęła rozpaczliwie wywijać kijem. Wiedziała, że musi najpierw dosięgnąć tego najgroźniejszego, czarnego kundla, który wydawał się prowodyrem sfory. Z całej siły uderzyła napastnika po grzbiecie. Udało się! Zaskowyczał przeraźliwie, podkulił ogon i upadł. Inne trochę się wystraszyły. Czując dotkliwe ciosy, rozdzielane przez Walerię na prawo i lewo, z wolna zaczęły się wycofywać. Wreszcie zrezygnowały z ataku i poszczekując, pobiegły swoją drogą. U stóp Walerii pozostał tylko czarny, skomlący cicho kundel.

Stała, oparta o drzewo, dysząc ciężko, z oczu kapały jej łzy. Otarła je wierzchem dłoni i rozejrzała się dokoła. Wydało jej się, że w oddali majaczy jakaś wieża. Czyżby to Żelazna? Spojrzała jeszcze raz. Tak, widać kościół! Więc i chałupa siostry musi być blisko! Dzięki Bogu! Dzięki! Jeszcze przed chwilą nie mogła zrobić kroku, a teraz, widząc kres swojej mordęgi, ruszyła.

Sypał drobny śnieżek, zapadał wczesny, grudniowy zmierzch. Do zagrody Tekli dotarła już w całkowitych ciemnościach. Gdy otwierała skrzypiące drzwi do sieni, uwiązany na łańcuchu pies zaszczekał donośnie. Zgrabiałymi palcami z trudem podniosła skobel, uchyliła drzwi do izby, przekroczyła wysoki próg i weszła do środka.

– Niech będzie pochwalony – wychrypiała.

Tekla siedziała pochylona i szyła przy wątłym blasku kaganka. Mrużąc lekko oczy, spojrzała na skuloną, obsypaną śniegiem postać.

– A kogo Bóg prowadzi?

– To ja, Walerka.

– Wszelki duch Pana Boga chwali. Walerka? A skądeś ty się tu, niebogo, wzięła? Wchodź, wchodź do środka. Zmarzłaś pewnikiem okrutnie. Siadaj, pozdejmuj te mokre łachy. Zaraz dam ci naparu z lipy na rozgrzewkę.

Waleria odłożyła swój tobołek i ciężko przysiadła na drewnianym zydlu. Tekla zakrzątnęła się przy kuchni. Dzieciaki podeszły bliżej i przyglądały się nieufnie. Nie miała siły do nich zagadać. Mąż Tekli, Maciej, drzemał blisko komina i nie ocknął się, mimo że tamta mówiła dość głośno.

– Masz! Pij!

Podała siostrze kubek. Waleria wzięła go ostrożnie w zgrabiałe dłonie i parząc usta gorącym płynem, piła łapczywie. Po chwili Tekla postawiła przed nią miskę zupy.

– Jedz, jedz, Walerka, później wszystko opowiesz, jak trochę odsapniesz.

Waleria odsunęła miskę, wsparła głowę na rękach, chciała coś powiedzieć, ale oszołomiona ciepłem płynącym od paleniska, przymknęła oczy. Głowa jej opadła na stół.

Tekla przykryła ją zapaską. Niech śpi, pomyślała, rano powie, co ją tu w taki mróz przygnało.

Kiedy Waleria się ocknęła, za okienkiem było jeszcze ciemno. Całą noc przespała z głową opartą na stole. Wolno otworzyła oczy, przeciągnęła się, rozprostowała zdrętwiałe kości. Rozejrzała się po izbie. W skąpym blasku kuchennego ognia widać było wyzierającą z każdego kąta biedę. Niejeden raz tu przychodziła, nigdy jednak ta izba nie wydała jej się tak nędzna. W jednym rogu stało małżeńskie łóżko, w którym sypiała Tekla z mężem i dwójką najmłodszych dzieciaków. Trójka starszych miała wypchany słomą siennik, który leżał wprost na klepisku. Przeciwległy kąt zajmowała duża kuchnia z zadymionym okapem. Na niewielkiej półce stało kilka wyszczerbionych misek. Obok, na wbitych w ścianę gwoździach, wisiały jakieś łachy.

Biedna ta Tekla, pomyślała Waleria, a w młodości była taka wesoła i ładna. Najęła się do pracy u bogatego gospodarza, a że silna, to i parobka nieraz zastąpiła. Wpadła w oko Maciejowi Janikowi, gospodarskiemu synowi z sąsiedztwa. Choć rodzina tłumaczyła chłopakowi, że Tekla biedna jak mysz kościelna, nie ma posagu ni kawałka ziemi, Maciej uparł się i nie bacząc na matczyne zakazy, ożenił się z ukochaną.

Matka, zaraz po ich ślubie, wyniosła się do zamężnej córki, bo nie mogła się pogodzić, że taką dziadówkę dostała za synową.

Młodzi gospodarowali na niewielkim spłachetku ziemi. Tekli wydawało się, że wychodząc za mąż za chłopa z morgami, Pana Boga za nogi ucapiła. Okazało się jednak, że choć oboje tyrali od świtu do nocy, to z trudem wiązali koniec z końcem. Ziemia była licha i nieurodzajna. Na przednówku zazwyczaj nie mieli co do garnka włożyć. Lata płynęły, rodziły się kolejne dzieci i coraz większa bieda zaglądała do domu. Maciej pomagał czasem we dworze przy owcach, ale niewiele tam zarobił. Żeby przetrwać najcięższe chwile, sprzedali stopniowo wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Tekla nie traciła jednak humoru, zawsze była uśmiechnięta i skora do żartów. Dzięki temu znosili jakoś swoją niedolę.

Waleria rozmyślała nad losem siostry, pogryzając wyjęty z tobołka chleb, gdy do izby energicznie weszła Tekla, niosąc skopek z mlekiem. Ubrana była w gruby serdak, który nie dopinał się na sterczącym brzuchu. Panie Boże! Tekla znów przy nadziei! To już będzie szóste, pomyślała z przerażeniem Waleria. Objęła siostrę serdecznie i ucałowała.

– Walerka, a opowiadaj, co z tobą, co się stało, żeś do nas w taki mróz przyszła?

– Musiałam iść precz z Wólki. Nie mogłam tam dłużej być, życie mi obrzydło. Nie dało się już wytrzymać. Mogę pobyć trochę u ciebie? Jak myślisz, znajdę tu jaką robotę? Wieś duża, dwór bogaty. Może mnie gdzieś zechcą?

– A siedź tu, jak długo chcesz. Położę ci siennik koło dzieciaków, będziesz miała gdzie spać. Popatrz – wskazała ręką na swój brzuch – znów będę miała małe. Co mam robić, Maciej taki kochliwy. Nawet jak napracowany, to mi nie przepuści. Ale co tam. Tyle jego! Jak chowa się piątka, to i szóstka z głodu nie umrze – mówiła z uśmiechem. Jej twarz, mimo biedy, zachowała dziewczęcą świeżość. – A co u ciebie, kochaniutka? Powiedz!

– Co tu gadać, trzeba jakoś żyć. Pomyśl lepiej, czy nie słyszałaś, że do roboty gdzieś potrzebują.

– Walerka, ty to nigdy nie lubiłaś dużo gadać. Od ciebie słowo to prawie kupować trzeba! – Tekla zamyśliła się na chwilę. – We dworze to nie wiem. Trzeba by do rządcy iść, ale poczekaj! Słyszałam wczoraj pod karczmą Joska, że organiścina wypędziła precz dziewuchę, bo był z niej wałkoń i flejtuch. A na dodatek złapała ją, bezwstydnicę, jak przymierzała jej kapelusze i suknie. Teraz podobno bardzo narzeka, nie daje sobie sama rady. Dam dzieciakom trochę mleka, ogarnę się i polecimy do niej zaraz.

Waleria przygładziła włosy, wyjęła z tobołka czystą chusteczkę i zawiązała na głowie. Strzepnęła trochę wymięty wełniak, okryła się zapaską. Była gotowa.

Niewielki dom organisty stał w pobliżu kościoła, w ogródku za drewnianym płotem. Siostry otworzyły furtkę i nieśmiało podeszły do drzwi. Z głębi mieszkania słychać było donośny kobiecy głos, strofujący dzieci, że zbyt długo wylegują się w łóżkach. Śmierdziało spalenizną, chyba wykipiało niedopilnowane mleko. Śpieszący na mszę organista nie mógł znaleźć spinek do mankietów i pokrzykiwał na wszystko, co się ruszało. Na dodatek nieduży chłopaczek potknął się o leżącego na dywanie psa, stłukł kolano i wrzeszczał wniebogłosy. Jednym słowem, sądny dzień.

Strwożone siostry chciały się wycofać, ale pani Matylda, właśnie biegnąca do męża ze znalezionymi spinkami, zauważyła je kątem oka. Spytała w przelocie, czego chcą, a gdy Tekla z pokorną miną powiedziała, że przyszły względem roboty, kazała poczekać.

Kiedy jako tako wszystko się uspokoiło, organiścina zlustrowała uważnie schludną postać, poważną twarz i bystre oczy Walerii. Wygląd kobiety budził zaufanie.

– Przyjmę cię na próbę. Popracujesz trochę, a potem zobaczymy. Tylko żebyś zaczęła już! Od zaraz!

Dość miała bałaganu, jaki zapanował w domu po odprawieniu nieudolnej sługi.

Waleria ukłoniła się grzecznie.

– Dziękuję jaśnie pani, będę z całych sił pracować.

– Dobrze. Tylko pamiętaj, roboty tu moc, nie ma czasu się lenić, no i nie licz na dużą zapłatę.

Józefowa pochyliła głowę.

– To od czego pani każe zacząć?

– Zaraz, zaraz, a jak ty masz na imię?

– Waleria. Po mężu Kowalowa.

– A masz jaką rodzinę?

– Dzieci już na służbie, a mąż pomarł. Sama jestem.

– Zaczniesz w kuchni. Za parę dni Wigilia, trzeba zrobić porządki, a potem gotowanie, pieczenie! A umiesz ty choć trochę gotować? – Widząc, że Waleria potwierdziła lekkim skinieniem głowy, ciągnęła głośno: – Przyjadą na święta goście, więc nie ma co zwlekać, bierz się do roboty. Aha! W piecach pali Błażek, chłopak od Lepów, drewno też on szykuje. Jak mu każesz, to ci wody nanosi i w innych cięższych robotach pomoże. A do dużego prania przychodzi Jagna Ceroniówna.

Dla Józefowej nastały dni wypełnione pracą. Rozpoczynała przed świtem, kończyła długo po zachodzie słońca. Musiała codziennie sprzątać wszystkie pokoje, w kuchni też było co robić. Ledwo skończyła ze śniadaniem, a już trzeba było się brać do szykowania obiadu. Potem kolacja. Kręciła się jak fryga, by podołać wszystkim obowiązkom.

Pani była z niej zadowolona.

Waleria wiele nie mówiła, pracę znała. W Wólce nieraz przecież pomagała w czasie przygotowań do różnych uroczystości i podpatrując dworską kucharkę, sporo się nauczyła. Więc nie tylko myła, szorowała, prała, ale i przy gotowaniu zaczęła swoją panią wyręczać.

Minęły święta. Waleria powoli przyzwyczajała się do zupełnie innych niż dotąd obowiązków. Właściwie polubiła nową pracę. Pani była łagodna i nawet jak coś się nie udało, nie ganiła zbyt ostro, doceniając niewątpliwe zalety i ochotę do pracy swojej pomocnicy.

Luty dobiegał końca, ale zima nie popuszczała. Dni były już dłuższe, jednak tęgi mróz nadal trzymał, a śnieg leżał na polach grubą warstwą. Organiścina pozwoliła Walerii sypiać w komórce za kuchnią, by nie musiała tracić czasu na drogę. Pomieszczenie było maleńkie, ledwo można się w nim było obrócić, ale Waleria i tak była zadowolona. Miała swój kąt. Tylko chłód bardzo jej dokuczał. Choć przykrywała się wszystkim, co miała, dygotała z zimna.

Którejś nocy, gdy leżała skulona, pomimo zmęczenia bezskutecznie czekając na sen, uprzytomniła sobie, że dawno już nie miała „swojego czasu”. Coś z nią jest chyba nie tak. Ma nabrzmiałe piersi, rano ciągnie ją do wymiotów. Co to może być? Tylko nie to, przeraziła się. Nie, to niemożliwe! Skąd? Czyżby to przez ten jeden, jedyny raz, wtedy w oborze?! Czy to kara boska za tamten grzech? Nie wystarczyło, że stamtąd uciekła, porzuciła znajome miejsce i poszła na niepewne? Boże Miłościwy!

Przypominała sobie wszystko po kolei. Ciemny, listopadowy dzień, obora, dziedzic, ucieczka z Wólki, pierwsze dni i tygodnie u organiściny. Policzyła dokładnie. Tak, nie ma wątpliwości, będzie miała dziecko. Ale dlaczego Pan Bóg tak okropnie ją karze za tę chwilę, o której już prawie zapomniała? Czy nie dosyć tego, co przeszła, nie dosyć? Panienko Przenajświętsza! Co ona teraz zrobi? Przecież organiścina ją przepędzi! Nie będzie chciała trzymać baby z bękartem. Tekla nie pomoże, bo u niej bieda aż piszczy. Dopiero co przed czasem urodziła martwe dziecko i zupełnie nie mogła dojść do siebie. Ciągle kwękała i narzekała na ból w brzuchu. Waleria nie znała tu nikogo oprócz siostry, nie mogła liczyć na niczyją pomoc.

Czeka ją nędza i poniewierka. Nie pójdzie przecież do dziedzica Bilskiego, nie chce go widzieć! A dziecko? Toż to bękart! Wszyscy wytykać ją będą palcami, że w takim wieku postarała się o bachora. Jak ludziom w oczy spojrzeć?! Wstyd i sromota! Z głodu umrze i ona, i dziecko. Chyba będzie musiała żebrać. Nie! Tylko nie żebrać. Może wykonywać najcięższą robotę, byle nie musieć chodzić po prośbie. Byle nie to!

– Boże, uchroń mnie, Boże, pomóż! – szeptała gorączkowo.

Nagle przyszło jej do głowy, żeby skończyć ze sobą. Przecież to takie proste! Założy pętlę na szyję i już nie będzie musiała myśleć o głodzie, nędzy i wstydzie. Przerwie ten marny żywot. Bo po co właściwie żyć? Komu jest potrzebna? Kto po niej zapłacze? Pogrzebią ją pod cmentarnym płotem, tam, gdzie chowają samobójców, a potem już tylko cisza i spokój. A piekło? Przecież takiego, co sobie życie odbiera, czeka wieczne potępienie, męka i ogień piekielny. Przeżegnała się szybko.

– Idź precz, szatanie, nie kuś! Chciałbyś porwać moją duszę na zatracenie? Niedoczekanie! Nie dam się! – Przeżegnała się jeszcze raz i zaczęła odmawiać różaniec.

Do rana nie zmrużyła oka, kręciła się niespokojnie na twardym wyrku. Mijały godziny, a ona wciąż myślała, co robić. Wreszcie wymyśliła. Musi trzymać język za zębami. Upłynie trochę czasu, nim będzie widać, że jest w błogosławionym stanie. W błogosławionym – pięknie to nazywają! Dla niej prędzej w potępionym. A może zdarzy się jakiś cud, a może, tak jak Tekla, urodzi nieżywe dziecko?

Rano pani Matylda, widząc zaciśnięte usta i zapłakane oczy służącej, spytała, czy Waleria nie chora.

– Nie mogłam spać, zęby mnie bolały.

Kobieta, zazwyczaj małomówna, od tej nocy prawie wcale nie wydawała głosu. Żeby zagłuszyć myśli, pracowała jeszcze gorliwiej. Pani Matylda była z niej coraz bardziej rada. W czasie ostatniej wizyty we dworze opowiedziała, jaką to ma dobrą sługę.

– Proszę szanownej pani dziedziczki, ta moja Walercia to skarb prawdziwy. Pracowita, cicha, czysta. Umie co nieco ugotować. W domu spokój i porządek. Każdemu życzę takiej sługi. I językiem nie miele bez potrzeby.

Najgorsze dla Walerii były noce. Nie mogła spać. Schudła, zmarniała. Pani Matylda spoglądała podejrzliwie na jej mizerną twarz i podkrążone oczy. Co jej jest? – myślała. A może jest chora? Żeby tylko dzieci nie pozarażała. Nie wiadomo, co to takiego! Jak trafiła się dobra sługa, to chora. Pilnuje roboty i niewiele wymaga! Gdzie znaleźć taką drugą? Żal by ją było stracić.

Wielki Post dobiegał końca, przyszła pora na wielkanocną spowiedź. Waleria bardzo się bała. Pamiętała, jak nakrzyczał na nią ksiądz w Wólce. Do kościoła weszła ze ściśniętym sercem. Niepewnie uklękła przy konfesjonale, w którym siedział młody wikary. Wysłuchał jej, przez chwilę nic nie mówił, wreszcie zaczął szeptać modlitwę, a potem stwierdził, że to nie ona zawiniła, nie ona powinna się spowiadać. Waleria ze zdziwienia prawie zaniemówiła.

– A dziecko?

– Dziecko? Jest dowodem bożej miłości, przyjmij je z pokorą i wychowaj na porządnego człowieka.

Nie wierzyła własnym uszom. To jakiś młokos, pomyślała, jeszcze się nie nauczył mówić do ludzi, jak należy.

– Proszę księdza, nie dam rady go wychować! Sama, bez roboty! Przecież pani mnie wygna, jak się o wszystkim dowie! Ja go nie chcę! – mówiła z trudem. – Umyśliłam sobie, że najlepiej oddam do przytułku.

Wikary poruszył się niespokojnie.

– Jeśli Bóg daje dziecko, to pomoże je wychować. Pan Bóg jest miłosierny, zaufaj jego dobroci. Kocha wszystkie stworzone przez siebie istoty, a tobie każe to maleństwo do serca przytulić.

Waleria wiedziała, że trzeba być posłuszną Bogu i księdzu, a jednocześnie nie mogła się pogodzić z niedolą, jaka na nią spadła. Wszystko to było za trudne na jej biedną skołataną głowę.

Ksiądz obiecał, że wstawi się za nią u organiściny, nie zdradzając, oczywiście, tajemnicy spowiedzi, żeby pani pozwoliła jej pozostać razem z dzieckiem. Nie będzie łatwo, bo organista winien świecić przykładem. Ludzie mogą wziąć go na języki, że trzyma w domu sługę z nieślubnym dzieckiem. No, ale z boską pomocą może uda się to jakoś załatwić.

Waleria była zadziwiona. Ksiądz nie tylko dał rozgrzeszenie, lecz nawet żadnej pokuty nie wyznaczył. I o tym dziecku tak jakoś od serca mówił! Nie wiedziała, bo i skąd mogła wiedzieć, że ksiądz sam zakosztował sierocej doli, że jego dzieciństwo upłynęło na tułaczce po bliższych i dalszych krewnych. Wiedział, jak ciężko jest żyć dziecku bez matki i ojca, dlatego chciał to nienarodzone biedactwo uchronić od podobnego losu.

Na świecie zapanowała wiosna. Marcowe wichury przegoniły zimę, stopiły resztki śniegu. Przyroda, pieszczona słonecznymi pocałunkami, z dnia na dzień nabierała krasy. Na krzakach pokazały się drobne listki i pierwsze nieśmiałe kwiatki. W ogródku przy organistówce zakwitły niezabudki, stokrotki i bratki. Krzewy bzu pokryły się pączkami. Drzewa ustroiły się wiosennie, było kolorowo i pięknie. Od pól unosił się zapach rozgrzanej ziemi i krowiego nawozu. Wszystko wokół rosło i kwitło, a Waleria z dnia na dzień robiła się coraz okrąglejsza. Któregoś dnia pani Matylda, widząc jej pękatą postać, pomyślała, że nieźle podpasła się kobiecina na jej wikcie. Chyba roboty ma za mało.

W końcu czerwca Walerii trudno było ukryć sterczący brzuch. Ściskała się pasami lnianego płótna i z naiwną wiarą czekała, że może jednak zdarzy się cud. Cuda jednak zdarzają się bardzo rzadko, a biedakom to raczej nigdy.

Nocą układała się na wznak i czując, jak dziecko się w niej porusza, wpadała we wściekłość. Dużo by dała, żeby go nie było. Nie chciała go, nie chciała z całej siły. Nie pomogły słowa wikarego, szczerze nienawidziła bękarta, jak w myślach nazywała swoje dziecko.

Nadeszła pora żniw. Ciężkie, pełne złocistego ziarna kłosy falowały przy najlżejszym podmuchu wiatru. Waleria, wracając ze sklepiku Joska, trochę nadłożyła drogi, by przejść między nagrzanymi słońcem łanami, przetykanymi tu i ówdzie chabrami i rumiankami. Łapczywie wdychała woń ziemi i roślin. Tylko patrzeć, jak zaczną żąć! Pierwszy raz od lat, od dzieciństwa, nie będzie pomagać żniwiarzom. Dotychczas razem z innymi wiązała snopy, ustawiała mendle. To była ciężka praca, nieraz pot zalewał oczy. A pod wieczór, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, mijał znojny upał, konie ciągnęły ostatnie, wyładowane snopami wozy z siedzącymi na wierzchu dziewuchami i babami. Żniwiarze kroczyli obok. Mimo zmęczenia kobiety śpiewały, parobcy przekomarzali się z nimi, a woźnice trzaskali z batów. Wszystkich rozpierała radość, że robota skończona. Ostatnie promienie słońca raziły oczy, pachniało zżęte zboże, a w powietrzu czuło się wieczorną rosę. Urokowi tych pięknych chwil poddawali się nawet ci prości ludzie, mimo że obcując na co dzień z naturą, nie byli zbyt wrażliwi na jej piękno.

Waleria szła wolno i rozmyślała. Tydzień wcześniej pani Matylda odkryła jej pilnie strzeżoną tajemnicę. Któregoś ranka, gdy jak zwykle nakrywała stół do śniadania, organiścina ze zdziwieniem popatrzyła na jej sterczący spod płóciennej spódnicy brzuch.

– Walerciu, wiesz, wyglądasz, jakbyś spodziewała się dziecka! Powiedz, a może to prawda? Cóż za niedorzeczne pytanie! – Zaśmiała się perliście.

Spytała ot tak, od niechcenia. Nie oczekiwała przecież twierdzącej odpowiedzi. Kiedy jednak spojrzała na przerażoną twarz służącej, zrozumiała. Pojęła też, co znaczyły słowa wikarego, który kilka dni wcześniej wychwalał pracowitość i pobożność Walerii. Powiedział, że nawet gdyby kobieta pobłądziła, należałoby jej wybaczyć.

– Walerio, nie odpowiedziałaś na moje pytanie!

Głos pani Matyldy zabrzmiał ostro. Służąca, szlochając, przypadła do jej kolan.

– Zawiniłam bardzo, nie powiedziałam o moim stanie, ale jak mnie pani najęła do służby, sama jeszcze nie wiedziałam. Błagam o litość i wyrozumienie. To stało się tam, gdzie przedtem służyłam. Zniewolił mnie. Nie było mnie komu obronić. Nie chciałam żyć w grzechu, więc uciekłam. Dopraszam się zmiłowania, będę wiernie służyć, tylko niech mnie jaśnie pani nie wypędza! Proszę, błagam!

Łkała coraz głośniej.

Pani Matylda miała miękkie serce, żal jej było Walerii, ale co pan organista powie na to wszystko?

– Posłuchaj, Walerio, nawet jeśli pan pozwoli, to co z ciebie będzie za pociecha w pracy, z dzieckiem przy piersi!

– Dam sobie radę, a jak pani nie będzie zadowolona, to mnie przepędzi. Zresztą umyśliłam oddać dziecko do przytułku.

– No, nie wiem... – W głosie organiściny słychać było wahanie. – Zobaczymy.

Pani Matylda powiedziała o kłopocie z Walerią mężowi, prosząc go o zrozumienie, bo jak mówiła, lepszej sługi nigdzie nie znajdzie. Organista nie bardzo wiedział, co począć, więc poszedł po radę do księdza dobrodzieja. Obecny przy ich rozmowie wikary oświadczył, że co prawda obowiązuje go tajemnica spowiedzi, może jednak powiedzieć, że wina służącej nie jest tak duża, jak by się wydawało.

Uradzili, że nie ma co sprawy rozdmuchiwać. Niech ta kobieta mówi, że ojcem dziecka jest jej niedawno zmarły mąż. Ot, takie niewinne kłamstewko! We wsi nikt poza siostrą nie zna jej przeszłości, więc prawda nie wyjdzie na jaw i uniknie się niepotrzebnych plotek. No i, co najważniejsze, pani Matylda nie straci sługi. Wikary dodał, że Waleria musi sama wychować dziecko, tak jej przykazał, i nie wolno jej, Boże broń, oddać go do przytułku. Organista wracał do domu niezadowolony. Same kłopoty z tą kobietą. Przekazał decyzję żonie, która powtórzyła jego słowa oczekującej na wyrok, zapłakanej służącej. Waleria mogła wreszcie odetchnąć. Chwała Panu Bogu! Nie wyrzucą jej! A z dzieckiem jakoś sobie poradzi, siły ma przecież dość! Ze łzami wdzięczności ucałowała ręce pani Matyldy.

Jej pora nadeszła w sierpniową noc. Przez cały dzień świat omdlewał od upału, po południu zaczęły się zbierać czarne chmury, a późnym wieczorem przyszła nawałnica. Strugi deszczu leciały na rozgrzaną upałem ziemię, niebo rozrywały błyskawice, grzmot sięgał grzmotu. Piorun powalił stary dąb w pobliżu kościoła, drugi rozdarł rosnącą nieopodal lipę. Najstarsi ludzie nie pamiętali tak gwałtownej burzy.

Waleria ze swojej komórki nie widziała błyskawic. Słyszała huk piorunów i szum ulewy. Była rada, że w tym hałasie nie słychać jej jęków. Rodziła. Postanowiła sama dać sobie radę, pomagała przecież przy niejednym porodzie, wiedziała, co i jak.

Bóle napływały falami. Były coraz częstsze i silniejsze. Leżała skulona, przytrzymując rękami brzuch. Zdawała sobie sprawę, że to już niedługo. Nagle poczuła bardzo bolesny skurcz i zasłoniła usta dłonią, by stłumić krzyk. Ból minął, ogarnęła ją ulga i wtedy dało się słyszeć cieniutkie kwilenie. Dziecko, drobniutkie i zakrwawione, leżało na sienniku. Waleria przecięła i zawiązała pępowinę. Bez ciekawości spojrzała na pomarszczoną buzię. Maleństwo wyglądało jak inne noworodki, tylko włosy miało niezwykłe – czarne, bardzo długie i kręcone.

Odpoczęła parę minut, zawinęła córeczkę w czyste szmaty, uporządkowała posłanie i zmęczona przysnęła. Gdy zbudził ją płacz maleństwa, przysunęła je do piersi, a ono łapczywie chwyciło brodawkę.

Ładne dziecko. Akuratne! Waleria z goryczą odwróciła wzrok. Nie, nie chciała nawet patrzeć na owoc grzechu. Dziedzicowa córka! Nigdy się nie dowie, kim był jej ojciec. Waleria postanowiła zabrać swą tajemnicę do grobu. Matka mówiła, że dziecko urodzone w burzę życie będzie miało burzliwe. A, co tam! Każdy musi przeżyć swoje życie po swojemu, więc i ta mała też jakoś da sobie radę. A zresztą nie obchodziło jej wcale ani dziecko, ani jego los. Nie będzie się o nie martwić! Waleria przymknęła oczy. Musiała się zdrzemnąć, żeby nabrać trochę siły do roboty, która na nią czeka od świtu.

Ranek wstał pogodny i spokojny, tylko połamane drzewa świadczyły o nocnej burzy. Powietrze było rześkie i kryształowo czyste. W ogromnych kałużach przeglądało się słońce.

Waleria jak co dzień przygotowała dla pana śniadanie. Wstał pierwszy, bo poranna msza rozpoczynała się wcześnie. Potem zaczęły się budzić dzieci. Najpierw otworzył oczy Ignaś, ruchliwy i psotny trzylatek. Głośno upomniał się o jedzenie i szybko przyniosła mu mleko. Potem wstał starszy o dwa lata Staś, a wreszcie sześcioletnia Emilka. Pani drzemała jeszcze, wiedząc, że Waleria dopilnuje wszystkiego, nakarmi i ubierze dzieci.

Co jakiś czas Waleria znikała w swojej komórce, by dać dziecku piersi. Maleństwo leżało skrępowane powijakami. Wyglądało jak kokon, z którego wychylała się drobna twarzyczka. Było wyjątkowo ciche, jakby rozumiało, że lepiej nie ściągać na siebie uwagi.

Koło dziewiątej pani Matylda wstała, weszła do kuchni, by coś przekąsić i wydać dyspozycje co do obiadu. Ze zdziwieniem popatrzyła na służącą.

– Walerciu, co się stało, gdzie się podział twój wielki brzuch?

– Ano, w nocy urodziłam dziewczynę, proszę pani.

– Trzeba będzie ją jak najszybciej ochrzcić.

– Tak, proszę pani. Na Siewną. Dam jej na imię Maria.

– Maria? Skąd ci to przyszło do głowy?

– Nie wiem, proszę pani, ale tak bym chciała. Poproszę dobrodzieja.

Wszędobylskie dzieciaki usłyszały ciche popiskiwanie dochodzące z komórki.

– Walerciu, masz tam małego kotka? Pokaż go nam, pokaż! – prosiły.

– Nie można. Kotek śpi. Idźcie bawić się do ogródka.

Groźna mina Walerii wypłoszyła całą trójkę z domu. Po chwili znalazły na ścieżce wielką dżdżownicę i zapomniały o kotku.

Tego samego dnia w Warszawie, w obecności matki i teściowej, przy fachowej pomocy lekarza i akuszerki, panna Aniela, obecnie pani Wacławowa, urodziła prześliczną dziewuszkę. Dziecko miało bardzo piękne czarne, wijące się włoski i zupełnie, ale to zupełnie nie było podobne do swego ojca.

Pani Aniela długo wracała do zdrowia po tym wyczerpującym przeżyciu, otoczona czułością męża i rodziców.

Wybrała dla maleństwa piękne imię Julia, w sam raz dla takiej ślicznej dziewczynki. Spoglądała na nią z miłością i doszukiwała się rysów pana Kazimierza. Wciąż miała w pamięci listopadowy wieczór i przeżyte wówczas chwile. Nikomu jednak, nawet matce, nie wyjawiła swej tajemnicy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: