Absolwenci - ebook
Absolwenci - ebook
Znakomita powieść obyczajowa autora takich bestsellerów, jak 'Ostatni akord', czy 'Akty wiary', wciągające studium ludzkich ambicji, pragnień oraz zderzenia marzeń z brutalną rzeczywistością.
Harvard, jedna z najbardziej prestiżowych uczelni na świecie. Na zjeździe absolwentów rocznika 1958 spotyka się pięciu mężczyzn, niegdyś wybitnych studentów, teraz dorosłych ludzi. Uroczystości są okazją, by porównać osiągnięcia, dokonać resume, pochwalić się sukcesami. Co pozostało z pełnych ambicji i wiary młodzieńców? I jaką cenę przyszło im za płacić za realizację najskrytszych marzeń.
Powieść Segala jest obszerną kroniką życia kilku rodzin, które możemy obserwować na przestrzeni ćwierćwiecza, opowieścią o poszukiwaniu prawdy o sobie, zagubieniu i o tym, jak trudno jest żyć z piętnem sukcesu. Z właściwą sobie wnikliwością autor obnaża sekrety bohaterów, uwielbianego przez kobiety milionera Danny'ego, nieśmiałego i spolegliwego Andrew oraz innych, by ukazać ich niekończącą się walkę z rzeczywistością i zadać ważkie pytanie - jak daleko wolno się posunąć, by odnieść sukces, nie gubiąc po drodze tego, co najważniejsze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7985-340-3 |
Rozmiar pliku: | 702 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spotkanie absolwentów staje się okazją do podsumowania ostatniego ćwierćwiecza w życiu pięciu mężczyzn.
Jeszcze raz spotkają się na dziedzińcu legendarnej uczelni, jak kiedyś, gdy myśleli, że słońce zawsze będzie świecić tylko dla nich…
Andrew Eliot. Najmniej znaczący z członków swojego rodu, szary urzędnik, który do niczego nie doszedł. Absolwent Harvardu, który kiedyś miał wielki apetyt na życie. Teraz, patrząc na listę gości zjazdu absolwentów, widzi dawnych przyjaciół i wrogów: dzisiaj senatorów, artystów i naukowców. I wcale nie chce, aby zjazd, który organizuje, wreszcie się odbył.
Segal, z właściwą sobie wnikliwością i gracją, snuje opowieść o dwudziestu pięciu latach życia kilku rodzin, o ciągłej walce z rzeczywistością i poszukiwaniu prawdy o sobie. A także o tym, że za blichtrem bogactwa nie zawsze kryje się życie, o jakim marzymy, a nagrodą za sukces nie zawsze jest to, co najważniejsze.N O T A W Y D A W C Y
Jest to powieść o fikcyjnych przedstawicielach harwardzkiego rocznika 1958. W tle opowieści autor osadził rodzinę Eliotów, którą łączyły długoletnie i napawające dumą więzy z Uniwersytetem Harvarda. Postać Andrew Eliota jest całkowicie fikcyjna i nie było zamysłem autora sportretowanie jakiegokolwiek rzeczywistego członka tej rodziny, żyjącego czy zmarłego. Wszystkie główne postaci tej powieści są dziełem wyobraźni autora. Mają one zilustrować rozmaite poczynania młodych ludzi tego pokolenia w dziedzinie polityki, sztuki, życia intelektualnego, w procesie kształtowania osobowości. W nawiązaniu do ich lat spędzonych na Harvardzie i później — aż do dwudziestego piątego Zjazdu Absolwentów — autor przedstawia pewną liczbę zdarzeń, w których pojawiają się publiczne postaci, znane z amerykańskiego życia politycznego i artystycznego. Włącza portrety tych osobistości jako symbole pewnych wpływów z minionych dwudziestu pięciu lat. Czytelnik powinien jednak pamiętać, że zarówno specyficzne dialogi, jak i zdarzenia związane z tymi postaciami są dziełem wyobraźni autora.D Z I E N N I K A N D R E W E L I O T A
12 maja 1983
W przyszłym miesiącu odbędzie się dwudziesty piąty Zjazd Absolwentów mojego rocznika z Harvardu, i boję się tego panicznie.
Boję się stanąć twarzą w twarz z kolegami, którym się powiodło i którzy przyjadą opromienieni chwałą, podczas gdy ja będę mógł się pochwalić najwyżej kilkoma siwymi włosami.
Dzisiaj nadeszła pocztą gruba księga w czerwonej oprawie, opisująca wszystkie osiągnięcia rocznika 1958. Uświadomiło mi to rozmiar mojej życiowej porażki.
Nie spałem przez pół nocy, wpatrując się w twarze facetów, którzy kiedyś studiowali ze mną na jednym roku, a teraz są senatorami, gubernatorami, naukowcami światowej sławy i pionierami medycyny. Kto wie, może któryś z nich znajdzie się jeszcze na podium w Sztokholmie? Albo na trawniku przed Białym Domem?
Najciekawsze jest to, że wielu z nich nadal żyje ze swoimi pierwszymi żonami.
Kilka najbardziej błyskotliwych postaci to moi byli przyjaciele. Pewien mój współlokator, którego kiedyś uważałem za szajbusa, jest dziś najpewniejszym kandydatem na stanowisko sekretarza stanu. Przyszły rektor Harvardu to z kolei gość, któremu pożyczałem ubrania. Jeszcze inny, ledwie przez nas zauważany, stał się muzyczną sensacją naszych czasów.
Najdzielniejszy z nich wszystkich poświęcił życie sprawie, w którą wierzył. Jego bohaterstwo mnie zawstydza.
Wracam więc w przeszłość przepełniony rozczarowaniem.
Jestem ostatnim mężczyzną z długiej linii Eliotów, którzy studiowali na Harvardzie. Wszyscy moi przodkowie byli zasłużonymi ludźmi. Wyróżnili się w czasie wojny i pokoju, na polu nauki i oświaty. Nie tak dawno, w 1948 roku, mój kuzyn Tom dostał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury.
Moją osobę przyćmiewa blask rodzinnej tradycji. Nie mogę się nawet równać z Jaredem Eliotem, rocznik 1703, człowiekiem, który sprowadził do Ameryki rabarbar.
Z moimi szlachetnymi przodkami łączy mnie jednak pewna wątła nić. Wszyscy byli pamiętnikarzami. Mój imiennik, wielebny Andrew Eliot, rocznik 1737, przewodząc dzielnie swoim parafianom, prowadził dziennik, w którym opisywał realia wojny o niepodległość podczas oblężenia Bostonu w 1776 roku; dokument ten przetrwał do naszych czasów.
Kiedy tylko miasto zostało wyzwolone, Andrew Eliot pośpieszył na zebranie Rady Nadzorczej Harvardu, żeby zgłosić wniosek o przyznanie generałowi Jerzemu Waszyngtonowi doktoratu honoris causa.
Jego syn odziedziczył po nim parafię i talent pisarski, pozostawiając barwny opis początków życia w niepodległej Ameryce.
Oczywiście nie porównuję się do nich, ale tak samo jak oni, przez całe życie prowadzę osobiste zapiski. Być może to jedyna rzecz, która po mnie pozostanie. Jestem świadkiem toczącej się historii, nawet jeśli nie potrafię tego w żaden sposób wykorzystać.
Na razie wiem tylko, że panicznie się boję.Łypali na siebie jak tygrysy oceniające zagrożenie ze strony nowego rywala. W tej dżungli nie było jednak wiadomo, gdzie czai się prawdziwe niebezpieczeństwo.
Był poniedziałek dwudziestego września 1954 roku. Tysiąc stu sześćdziesięciu dwóch najlepszych, najzdolniejszych młodzieńców z całego świata stało w kolejce przed pokracznym gmachem o nazwie Memorial Hall, zbudowanym w stylu wiktoriańskiego gotyku. Czekali, aby wpisać się na listę przyszłych członków rocznika 1958.
Pojawili się w całej gamie ubiorów, od eleganckich szat z firmy Brooks Brothers do wytartych łachów, a panowało wśród nich na przemian zniecierpliwienie, przerażenie, zblazowanie i odrętwienie. Niektórzy przebyli tysiące mil, inni tylko kilka przecznic. Wszyscy jednak wiedzieli, że jest to dopiero początek największej podróży ich życia.
Shadrach Tubman, syn prezydenta Liberii, przyleciał z Monrovii przez Paryż na nowojorskie lotnisko Idlewild, skąd przywieziono go do Bostonu limuzyną należącą do ambasady.
John D. Rockefeller IV przyjechał zwyczajnym pociągiem z Manhattanu, a potem szarpnął się na taksówkę od Stacji Południowej na dziedziniec uniwersytecki.
Natomiast Aga Khan najwyraźniej po prostu się ukazał. (Inne wersje głosiły, że przyleciał na zaczarowanym dywanie albo prywatnym odrzutowcem). W każdym razie stał w kolejce do rejestracji jak zwykły śmiertelnik.
Ci nowicjusze już od początku byli znakomitościami. Od razu po urodzeniu znaleźli się w świetle reflektorów.
Lecz tego ostatniego dnia lata 1954 roku na firmamencie miało rozbłysnąć jeszcze tysiąc innych komet, na razie pogrążonych w anonimowym mroku.
Wśród nich byli: Daniel Rossi, Jason Gilbert, Theodore Lambros i Andrew Eliot. To oni, wraz z piątą postacią, która wciąż przebywała wtedy na drugim końcu świata, są bohaterami tej opowieści.
D A N I E L R O S S I
Rankiem śpiew wróbla na olchy szczycie
Rozbrzmiewał niebiańsko w koronie drzewa;
O zmroku, gdy w mym domu zaczął nowe życie,
Ptak kwili smętnie, jakby się gniewał,
Że go pozbawiłem i rzeki, i nieba.
Ralph Waldo Emerson, rocznik 1821
Od wczesnego dzieciństwa Daniel Rossi miał jeden obsesyjny cel — przypodobać się ojcu. Prześladował go też jeden i ten sam koszmar — że nigdy mu się to nie uda.
Z początku wierzył, że za maską obojętności doktora Rossiego kryje się jakiś istotny powód. Danny był przecież chudym, pozbawionym muskułów bratem najtwardszego futbolisty w historii kalifornijskiego Orange County. Przez cały czas gdy Frank Rossi zdobywał punkty i interesowali się nim trenerzy z college’ów, tata poświęcał mu tak wiele uwagi, że nie znajdował już czasu dla swojego młodszego syna.
Fakt, że Danny dostaje dobre stopnie — co Frankowi nigdy się nie przytrafiało — nie robił na nim żadnego wrażenia. Przecież Frank miał całe sześć stóp i dwa cale (był o głowę wyższy od Danny’ego)! Wystarczyło, że pojawił się na boisku, by cały stadion zaczął wiwatować na stojąco.
Cóż takiego mógł zrobić mały okularnik i rudzielec Danny, żeby zasłużyć sobie na podobne oklaski? Był, co prawda — tak przynajmniej twierdziła jego matka — utalentowanym pianistą. Prawie geniuszem. Większość rodziców byłaby z tego dumna. Doktor Rossi nigdy jednak nie przyszedł na żaden z jego publicznych występów.
Rzecz zrozumiała, Danny odczuwał silne przypływy zazdrości. I gorycz zamieniającą się powoli w nienawiść. Frank nie jest Bogiem, tato. Ja też istnieję. Prędzej czy później zauważysz to.
Potem, w roku 1950, Frank, który służył w wojsku jako pilot myśliwca, został zestrzelony nad Koreą. Tłumiona boleśnie zazdrość Danny’ego przerodziła się teraz w żal, a potem w poczucie winy. Czuł się w jakiś sposób odpowiedzialny. Jak gdyby życzył bratu śmierci.
Na uroczystości nadania szkolnemu stadionowi imienia Franka ojciec nie mógł powstrzymać łez. Danny patrzył z udręką na człowieka, którego tak bardzo podziwiał. Przysiągł sobie, że będzie dla niego pociechą. Ale jak mógł przywrócić ojcu radość życia?
Arthura Rossiego drażnił sam dźwięk pianina, na którym grał Danny. Dzień pracy dentysty upływa przecież w dręczącym hałasie wierteł. Wybudował więc w piwnicy wyściełane korkiem studio dla swojego syna — jedynego, który pozostał przy życiu.
Danny zrozumiał, że nie jest to żaden gest szczerego serca i że ojciec chce się uwolnić nie tylko od jego pianina, lecz także od jego widoku.
A jednak Danny postanowił nie poddawać się w walce o uczucia ojca. Czuł, że jedynie przez sport uda mu się wydobyć z głębi ojcowskiej niełaski.
Dla chłopca o jego budowie istniała tylko jedna możliwość — bieganie. Znalazł odpowiedniego trenera i nieśmiało poprosił o radę. Wstawał teraz codziennie o szóstej rano, nakładał trampki i wybiegał z domu na trening. Przez pierwsze tygodnie trenował tak gorliwie, że nabawił się odcisków i ledwo mógł powłóczyć nogami. Ale wytrwał. I zachował wszystko w tajemnicy. Aż będzie miał czym pochwalić się przed tatą…
Pierwszego dnia wiosny trener kazał przebiec całej drużynie milę, żeby sprawdzić formę. Danny był zdziwiony, że przez pierwsze trzy okrążenia udawało mu się trzymać w pobliżu najlepszych biegaczy.
Niespodziewanie jednak poczuł pieczenie w ustach i ból w piersiach. Zaczął zwalniać. Nagle usłyszał głos trenera ze środka boiska:
— Trzymaj tak dalej, Rossi. Nie poddawaj się!
Nie chcąc narazić się na niezadowolenie swojego przybranego rodzica, Danny przepchnął swe znużone ciało przez ostatnie okrążenie. Wycieńczony rzucił się na trawę. Nie zdążył jeszcze złapać tchu, kiedy trener stanął nad nim ze stoperem w ręku.
— Nieźle, Danny. Ładnie mnie zaskoczyłeś: pięć minut czterdzieści osiem sekund. Trenuj dalej, a będziesz biegał jeszcze lepiej. Zresztą pięć minut może z czasem dać ci trzecie miejsce na zawodach. Idź do magazynu po strój i kolce.
Przeczuwając bliskość swojego celu, Danny na jakiś czas zarzucił popołudniowe ćwiczenia na pianinie, żeby trenować razem z drużyną. Zazwyczaj oznaczało to dziesięć lub dwanaście morderczych okrążeń boiska. Niemal po każdym treningu wymiotował.
♦ ♦ ♦
Kilka tygodni później trener oznajmił, że w nagrodę za wytrwałość Danny weźmie udział w pojedynku z drużyną Valley High.
Tego wieczoru powiedział ojcu. Doktor Rossi postanowił przyjść na zawody, nie zważając na ostrzeżenia syna, który mówił, że prawdopodobnie zostanie sromotnie pokonany.
W sobotę po południu Danny’emu udało się przeżyć trzy najszczęśliwsze minuty swojego dzieciństwa.
Kiedy niespokojni biegacze ustawiali się na środku wysypanej żużlem bieżni, Danny zobaczył swoich rodziców w pierwszym rzędzie na trybunie.
— Dalej, synu — zagrzewał go do walki ojciec. — Pokaż im, co potrafi prawdziwy Rossi.
Danny tak się przejął tymi słowami, że zapomniał o wskazówkach trenera, by oszczędzać siły i nie podkręcać tempa. Zamiast tego, ledwo wystrzelił pistolet startowy, Danny rzucił się do przodu i prowadził przez całe pierwsze okrążenie.
Chryste — pomyślał doktor Rossi — ten chłopak to mistrz.
Cholera — pomyślał trener — ten chłopak to wariat. Opadnie z sił.
Po pierwszym okrążeniu Danny spojrzał w stronę ojca i zobaczył coś, co dotąd wydawało mu się niemożliwe — uśmiech dumy z jego powodu.
— Siedemdziesiąt jeden sekund! — zawołał trener. — Za szybko, Rossi. O wiele za szybko.
— Dobra robota, synu! — zawołał doktor Rossi.
Następne okrążenie Danny przeleciał na skrzydłach ojcowskiej łaski.
W połowie dystansu wciąż był w czołówce. Teraz jednak zaczęło go palić w płucach. Na kolejnym zakręcie zabrakło mu powietrza. Przeżywał coś, co biegacze nie bez racji nazywają rigor mortis — stężenie pośmiertne. Umierał w biegu.
Rywale śmignęli obok i wysforowali się daleko przed niego. Z drugiego końca boiska usłyszał okrzyk ojca:
— Dalej, Danny, weź się w garść!
Kiedy w końcu dotarł do mety, nagrodzono go oklaskami. Były to pełne współczucia oklaski, którymi wita się beznadziejnie zdeklasowanego zawodnika.
Słaniając się na nogach, spojrzał w stronę trybun. Matka uśmiechała się pocieszająco. Ojca nie było. Przypominało to koszmarny sen.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu trener był zadowolony.
— Rossi, nie widziałem bardziej upartego faceta. Zmierzyłem ci czas: pięć minut piętnaście sekund. Masz ogromne możliwości.
— Ale nie na bieżni — odparł kuśtykający Danny. — Rzucam to.
Zrozumiał ze smutkiem, że wszystkie starania tylko pogorszyły sytuację. Całe to żenujące przedstawienie odbyło się bowiem na stadionie imienia Franka Rossiego.
♦ ♦ ♦
Poniżony Danny wrócił do swego dawnego życia. Klawiatura pianina stała się ujściem dla wszystkich jego frustracji. Ćwiczył teraz dzień i noc, zapominając o bożym świecie.
Odkąd skończył sześć lat, pobierał lekcje u miejscowej nauczycielki. Teraz jednak ta czcigodna, siwowłosa matrona powiedziała otwarcie jego matce, że nie może go już niczego więcej nauczyć. Napomknęła też pani Giseli Rossi, że jej syna powinien przesłuchać Gustave Landau, były wiedeński solista, a teraz, w jesieni życia, dyrektor muzyczny pobliskiego college’u San Angelo.
Staruszek był pod wrażeniem tego, co usłyszał, i przyjął Danny’ego na swojego ucznia.
— Profesor Landau mówi, że Danny gra bardzo dobrze jak na swój wiek — doniosła Gisela mężowi przy obiedzie. — Uważa, że mógłby nawet zostać zawodowym muzykiem.
Doktor Rossi skwitował to jedną głoską: „O”. Znaczyło to, że powstrzymuje się od wszelkich komentarzy.
♦ ♦ ♦
Profesor Landau był życzliwym, choć wymagającym mentorem. A Danny idealnym uczniem. Miał nie tylko talent, lecz także chętnie poddawał się naukom. Kiedy Landau kazał ćwiczyć mu etiudy Czerny’ego codziennie po godzinie, Danny ćwiczył trzy albo cztery godziny.
— Czy robię szybkie postępy? — dopytywał się niecierpliwie.
— Och, Danielu, mógłbyś nawet pracować troszkę mniej. Jesteś młody. Powinieneś czasem się rozerwać.
Danny nie miał jednak czasu i wiedział, że nic nie potrafi go „rozerwać”. Śpieszył się, żeby dorosnąć. Każdą chwilę, kiedy nie był w szkole, spędzał przy pianinie.
Doktor Rossi zdawał sobie sprawę, że jego syn staje się odludkiem. Denerwowało go to.
— Mówię ci, Giselo, to niezdrowe. Za bardzo się stara. Może chce w ten sposób zrekompensować swój niski wzrost albo coś innego. Chłopak w jego wieku powinien umawiać się z dziewczętami. Frank był już wtedy prawdziwym casanową.
Art Rossi zadręczał się myślą, że jego własny syn jest taki… zniewieściały.
Pani Rossi z kolei uważała, że gdyby obaj zbliżyli się do siebie, jej mąż przestałby mieć zarzuty wobec syna.
Następnego wieczoru pod koniec obiadu zostawiła ich samych. Żeby mogli sobie porozmawiać.
Jej mąż był tym wyraźnie rozdrażniony, jako że rozmowa z Dannym zawsze wytrącała go z równowagi.
— W szkole wszystko w porządku? — spytał.
— I tak, i nie — odparł Danny, tak samo niespokojny jak ojciec.
Doktor Rossi przypominał zdenerwowanego piechura, który boi się, żeby nie wejść na pole minowe.
— O co chodzi?
— Tato, wszyscy w szkole uważają mnie za dziwaka. Przecież mnóstwo muzyków jest do mnie podobnych.
Doktorowi Rossiemu zrobiło się gorąco.
— Jak to, synu?
— No, naprawdę kochają to, co robią. Ja też taki jestem. Chcę, żeby muzyka stała się moim życiem.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której doktor Rossi szukał właściwej odpowiedzi.
— Jesteś moim synem — wykrztusił w końcu, wybierając unik zamiast słów wyrażających szczere uczucie.
— Dzięki, tato. Pójdę poćwiczyć.
Kiedy Danny wyszedł, Art Rossi nalał sobie drinka i pomyślał: „Chyba powinienem być wdzięczny losowi. Zamiłowanie do muzyki jest w końcu lepsze niż zamiłowanie do wielu innych rzeczy, które łatwo sobie wyobrazić”.
♦ ♦ ♦
Tuż po szesnastych urodzinach Danny zadebiutował jako solista w szkolnej orkiestrze. Pod batutą swojego mentora i przy pełnej sali, w której siedzieli także jego rodzice, zagrał trudny technicznie II Koncert fortepianowy Brahmsa.
Kiedy Danny, blady z przerażenia, wszedł na scenę, blask prymitywnych reflektorów niemal oślepił go przez okulary. Był jak sparaliżowany, gdy w końcu dotarł do fortepianu.
Profesor Landau podszedł do niego i szepnął:
— Nie martw się, Danielu, jesteś dobrze przygotowany.
Strach zniknął w cudowny sposób.
Oklaskom nie było końca.
Kłaniając się publiczności i ściskając dłoń nauczyciela, Danny ze zdziwieniem dostrzegł w oczach staruszka łzy.
Landau objął swego protegowanego.
♦ ♦ ♦
— Wiesz, Dan, byłem dziś z ciebie naprawdę dumny.
W normalnych okolicznościach spragniony ojcowskiej miłości syn wpadłby w zachwyt, słysząc podobny komplement. Lecz tego wieczoru Danielowi Rossiemu szumiało w głowie od nowego doświadczenia: uwielbienia tłumów.
♦ ♦ ♦
Od pierwszej klasy liceum Daniel myślał o Harvardzie, gdzie mógłby studiować kompozycję pod kierunkiem Randalla Thompsona, eksperta muzyki chóralnej, i Waltera Pistona, muzycznego wirtuoza. Dzięki tej perspektywie udawało mu się jakoś przebrnąć przez nauki ścisłe, przyrodnicze i społeczne.
Z sentymentalnych powodów doktor Rossi wolałby widzieć swojego syna na uniwersytecie w Princeton, osławionym przez F. Scotta Fitzgeralda. Princeton miał się też stać uczelnią Franka.
Lecz Danny był głuchy na wszelkie argumenty. W końcu Art Rossi dał za wygraną.
— Nie mogę z nim dojść do ładu. Niech już idzie, gdzie chce.
Zdarzyło się jednak coś, co wystawiło na próbę liberalizm dentysty. W roku 1954 gorliwy senator McCarthy wziął pod lupę Harvard jako „świątynię komunizmu”. Część profesorów odmówiła współpracy z komisją senatora, nie chcąc rozmawiać o poglądach politycznych swoich kolegów.
Co gorsza, rektor Harvardu, uparty profesor Pusey, odmówił zwolnienia ich z pracy, czego żądał Joe McCarthy.
— Synu — coraz częściej mawiał doktor Rossi — jak człowiek, którego brat zginął, broniąc nas przed komunistami, może nawet pomyśleć, żeby pójść na taką uczelnię?
Danny trwał w milczeniu. Po co miał mówić, że muzyka nie ma nic wspólnego z polityką?
Podczas gdy doktor Rossi podtrzymywał swoje zastrzeżenia, matka starała się zająć neutralne stanowisko. Jedyną osobą, z którą Danny mógł porozmawiać o swoim życiowym problemie, pozostawał więc profesor Landau.
Staruszek był ostrożny w słowach. Wyznał jednak Danny’emu:
— Przeraża mnie ten McCarthy. Wiesz, w Niemczech zaczęło się podobnie.
Urwał, jakby pod wpływem wciąż bolesnych wspomnień. Po chwili odezwał się cicho:
— Danielu, cały kraj pogrąża się w strachu. Senator McCarthy myśli, że może rozkazywać władzom Harvardu, mówić im, kogo mają zwolnić i tak dalej. Moim zdaniem, rektor wykazał się niezwykłą odwagą. Mam zamiar przekazać mu wyrazy mojego podziwu.
— Jak, panie profesorze?
Staruszek pochylił się lekko w stronę swojego znakomitego ucznia i powiedział:
— Wyślę im ciebie.
♦ ♦ ♦
Nadeszły idy majowe, a wraz z nimi zawiadomienia o przyjęciu na studia. Princeton, Harvard, Yale, Stanford — wszystkie te uczelnie chciały widzieć u siebie Danny’ego. Nawet doktor Rossi był tym poruszony — choć obawiał się, że jego syn może dokonać fatalnego wyboru.
♦ ♦ ♦
Sądny dzień nadszedł podczas weekendu, kiedy doktor wezwał Danny’ego do swojego wyściełanego kurdybanem gabinetu. Zadał mu zasadnicze pytanie.
— Tak, tato — padła nieśmiała odpowiedź. — Idę na Uniwersytet Harvarda.
Zapanowała śmiertelna cisza.
Do tej chwili Danny po cichu liczył na to, że kiedy ojciec pozna jego stanowczość, w końcu ustąpi.
Ale Arthur Rossi był niewzruszony jak kamień.
— Dan, żyjemy w wolnym kraju. Masz prawo iść na studia tam, gdzie chcesz. Ale ja też mam prawo wyrazić swój sprzeciw. Postanawiam więc, że nie dam ani grosza na twoje rachunki. Gratuluję ci, synu, jesteś teraz samodzielny. Właśnie ogłosiłeś swoją niezależność.
Przez krótką chwilę Danny poczuł paniczny zamęt. Kiedy jednak przyjrzał się uważnie twarzy ojca, zaczął uświadamiać sobie, że cała ta sprawa z McCarthym posłużyła tylko za pretekst. Arta Rossiego po prostu wcale nie obchodził los syna.
Zrozumiał też, że musi wznieść się ponad dziecinną potrzebę zaimponowania temu człowiekowi.
Teraz bowiem wiedział już, że nigdy mu się to nie uda. Nigdy.
— W porządku, tato — wyszeptał ochrypłym głosem — jeśli tego sobie życzysz…
Odwrócił się i bez słowa wyszedł z pokoju. Przez masywne drzwi słyszał walenie w pulpit ojcowskiego biurka podobne do partii kotłów w symfonii.
A jednak, z jakiegoś dziwnego powodu, poczuł się wolny.