Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Afera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Afera - ebook

W 1979 roku w Zakładach Chemicznych „Organika-Azot” w Jaworznie przeprowadzono niespodziewaną i zaskakująco wnikliwą kontrolę gospodarki magazynowej, produkcji i sprzedaży wyrobów.

Kontrola przeprowadzona przez inspektorów Najwyższej Izby Kontroli wykryła niedociągnięcia określone przez kontrolujących jako poważne przestępstwa gospodarcze. Raport pokontrolny NIK trafił wkrótce do prokuratury i w krótkim czasie spowodował prawdziwe trzęsienie ziemi w zakładzie, mieście i województwie. Kilka tygodni później nastąpiły pierwsze aresztowania i nie było dla nikogo tajemnicą, że będą następne.

9 maja 1979 roku jeden z głównych uczestników tych wydarzeń – dyrektor techniczny zakładu popełnił samobójstwo, połykając cyjanek sodu w swoim własnym gabinecie. Ten dramatyczny akt desperacji cenionego i lubianego człowieka był szokiem dla wszystkich, którzy go znali.

Dlaczego do tego doszło? Jak silną presję na działania porządnych i uczciwych z zasady obywateli może wywrzeć chora ambicja gorliwych wyznawców jedynie słusznej ideologii, zmuszając ich do działań niezgodnych z obowiązującym prawem? Dlaczego sposób działania kierownictwa zakładu, który w niczym nie odbiegał od przyjętego stylu i powszechnie stosowanych wzorców nagle okazał się zwykłym, pospolitym przestępstwem?

Na wszystkie te pytania stara się odpowiedzieć autor wspomnień – współuczestnik opisywanych wydarzeń, który na podstawie swoich doświadczeń i obserwacji odtworzył wiernie tło tzw. „afery azotowej”.


Edward Skotnicki - urodzony 7 grudnia 1943 roku w Mysłowicach – Dziećkowicach. Absolwent Wydziału Chemicznego Politechniki Śląskiej w Gliwicach i Studium Podyplomowego Ochrony Roślin na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach.
W
latach 1967 – 1991 pracował w Zakładach Chemicznych Azot w Jaworznie. Od 1991 roku prowadzi własne przedsiębiorstwo produkcyjno-handlowe.

Zamiłowania: historia, geografia, muzyka, sport, turystyka, literatura faktu.

Współtwórca kabaretu amatorskiego „Banknocik”, działającego w ramach Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Przemysłu Chemicznego w latach 1977 – 85. Autor wielu nieopublikowanych dotąd tekstów i piosenek satyrycznych .

Żonaty, troje dorosłych dzieci i sześcioro wnucząt.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-914-9
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przed dłuższą podróżą Henryk Jabłonowski

W grudniu 1976 r. przyszedł do Kowalskiego magazynier z kwitem i pytaniem, co ma zrobić. Kierownik magazynu żądał od niego potwierdzenia przyjęcia wyrobów, których nie dostarczono jeszcze z wydziału produkcyjnego.

Działo się to już w pierwszym kwartale urzędowania dyrektora Rokity.

Kowalski spytał szefa wydziału:

– Gdzie masz tę produkcję?

– Co ty z księżyca spadłeś? Nie wiesz, co się tu dzieje?

Wtedy jeszcze nie wiedział. Ale w ciągu tego dnia popytał ludzi i poznał szczegóły. Wydziały kwitowały pobranie z magazynu surowca, który faktycznie pozostawał tam nadal. Przez kilka dni trwała fikcyjna produkcja, po czym z wydziałów do magazynów wyrobów gotowych trafiały kwity, na których potwierdzano odebranie wyrobów. Dzięki temu naliczono plan, zyski, a surowiec nadal leżał nietknięty.

Po powrocie z magazynu Kowalski zamknął się na dwie godziny u siebie w pokoju, żeby zastanowić się, co powinien zrobić.

– Uważałem, że elementarna uczciwość powinna jednak być. Dewizy w postaci surowca leżały zamrożone, chłopi nic z tego nie mieli, a zakład zbierał nagrody, premie i chwałę. Dla mnie to był już zbyt duży fałsz.

Napisał notatkę do dyrektora Rokity. Opisał sprawę, stwierdził, że podobne przypadki powtarzają się od kilku miesięcy, prosił o zajęcie stanowiska.

Mógł jeszcze pójść do Rokity i porozmawiać, ale notatka to jednak jakiś dowód, a rozmowy tamten mógł się w każdej chwili wyprzeć. Poza tym, od kiedy został naczelnym, niechętnie rozmawiał z dawnymi kolegami.

Przez miesiąc nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W styczniu wyjechał na urlop, a po powrocie zastał na biurku decyzję o rozwiązaniu działu gospodarki materiałowej.

Zaszedł do starego znajomego w komitecie miejskim. Chciał się poradzić, nie bardzo wiedział, jak dalej postępować.

– Ty przyszedłeś z tym do mnie oficjalnie czy prywatnie?

Wizyta nie przyniosła żadnego rozstrzygnięcia.

– Co ja będę panu owijał w bawełnę? Wiedziałem, gdzie pójść i jak Rokitę załatwić, ale bałem się. Nie miałem czystego konta. Krótko przed tym dałem sobie ostro w gaz, narozrabiałem, podpadłem. Miał na mnie haka. Wie pan, jak wygląda wtedy rozmowa – wy tu, towarzyszu, o uczciwości, a sami jak postępujecie?

Poza tym dalsze działania miałyby sens tylko wtedy, gdyby istniały szanse na odejście Rokity. A na taki finał nie można było liczyć. Rokita miał dobry układ. Sukcesy, które fabrykował, były wygodne. Zapewniały branży i miastu wykonanie planu w eksporcie, a to takie ważne teraz, bez tego nie można było przecież pojawić się z podniesionym czołem w żadnym gabinecie. Zwierzchnicy mogli podejrzewać, że Rokita robi numery, ale dopóki robi je inteligentnie i nie ma żadnej afery, żadnych papierów, które zmusiłyby ich do działania, to przecież jest to wyłącznie jego sprawa.

W kwietniu goniec wręczył Kowalskiemu wypowiedzenie warunków pracy i płacy, Rokita uzasadniał: nie ma działu, wobec tego stanowisko głównego specjalisty jest zbędne. Kowalski nigdy nie przypuszczał, że tak może się tym przejąć. Dostał zawału, pogotowie zabrało go z zakładu.

– Zawał w wieku trzydziestu pięciu lat ustawia życie w innej perspektywie. Czy mogą interesować mnie sprawy zakładu? Jestem na rencie, studiuję historię starożytną, medycynę. Kiedy idę na badania, każę podać sobie kartę EKG i sam odczytuję wyniki. Wie pan, cała obecna wiedza o miażdżycy jest nic niewarta.

Po moim odejściu przez półtora roku jeszcze podobnie fałszowano wykonanie planu, wielu ludzi o tym wiedziało, a jednak nic się nie działo. Dlaczego sprawę w końcu ruszono? Ja się do tego nie przyczyniłem. Rokita wprowadził dyktatorskie rządy, przez cały ten okres spływała na niego do władz lawina anonimów. Uzbierało się już zbyt wiele. Poza tym pobił się z sekretarzem komitetu zakładowego, kiedy ten zastał go ze swoją żoną w łóżku. Cała załoga natrząsała się z obu. Trzeba było zareagować. Odwołali sekretarza PZ, a stosunki Rokity wyraźnie się popsuły. Wtedy przyjechali kontrolerzy z NIK-u i zaczęło się.

Kowalski satysfakcji z tego, że jego przeciwnikowi powinęła się noga, nie odczuwa. Miałoby to znaczenie, zanim dostał zawału. Teraz jest mu obojętne.

*

Pracę na stanowisku referenta do spraw magazynowych miała prostą – wystarczyło tylko policzyć kartony, które dostarczono z produkcji, i podpisać kwity – i spokojną, bo magazyn nigdy nie stanowił wąskiego gardła w zakładzie. Ludzie ją lubili i przez pewien czas przewodziła nawet radzie zakładowej.

Od czasu, kiedy dyrektor Rokita awansował na naczelnego, pod koniec każdego miesiąca kierownicy wydziałów zaczęli przynosić kwity i żądali podpisów potwierdzających, że gotowe wyroby zostały przyjęte przez magazyn. Kwity te leżały przeważnie cały dzień na biurku i żadna z pracownic nie chciała ich podpisać. Dopiero pod koniec zmiany kierownik magazynu żądał podpisów.

– Niektóre podpisywały, ja nie. Nie zastanawiałam się, na czym cały ten mechanizm polega i do czego im te kwity potrzebne. Bałam się potwierdzać przyjęcie, bo odpowiadałam materialnie za stan magazynu i w razie inwentaryzacji miałabym kłopoty. Żądałam polecenia na piśmie i kierownik magazynu dawał mi je, a kiedy odmawiał, chodziłam do kierownika działu zbytu i takie polecenie dawał mi tamten.

Podpisywała wtedy kwity, ale przez dwa lata co miesiąc umieszczała na każdym dodatkową adnotację: „towar znajduje się na wydziale”. Średnio w miesiącu takie fikcyjne kwity wystawiano na około 500 ton wyrobów o wartości pół miliona złotych.

Nie postępowałaby może tak uparcie i konsekwentnie, gdyby dyrektor czy któryś z szefów próbował porozmawiać i wytłumaczyć, że te podpisy są konieczne dla zakładu i w ostatecznym rozrachunku opłacą się. Ale ponieważ nic takiego nie zdarzyło się, sądziła, że chodzi im tylko o premie. Pracowników w zakładzie nie informowano dokładnie, ile kto bierze, ale czasem widziała wywieszone listy płac i wypisane tam sumy: dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy.

W marcu ubiegłego roku kierownik magazynu sporządził w jej sprawie służbową notatkę:

„W związku z niezadowalającą sytuacją w Magazynie Wyrobów Gotowych wnioskuję o przeniesienie ob. N. na inne stanowisko”.

Kierownik wręczył mi kopię tego pisma. Przeczytałam i zapytałam, jak to wszystko wymyślił. Głupio jakoś się poczuł, powiedział tylko, że dyrektor kazał mu tak napisać, odwrócił się i poszedł.

Kilka dni później wezwał ją zastępca dyrektora ds. pracowniczych. Oświadczył, że otrzymał opinię kierownika magazynu i w związku z tym proponuje osiemset złotych podwyżki i pracę w magazynie opakowań. Zgodziła się, ale pod warunkiem, że kiedy będzie odchodzić, przeprowadzona zostanie inwentaryzacja. Stwierdził, że nie jest to potrzebne, bo w magazynie wszyscy pracownicy odpowiadają materialnie.

– W ten sposób to ja się nie godzę.

W listopadzie wręczono jej wymówienie. Nie było tam ani słowa o tym, co zaszło, nie było zresztą żadnego uzasadnienia i słusznie, bo po co ma wlec się za pracownikiem wpisane w akta stwierdzenie, że za lenistwo, czy za niewykonywanie obowiązków i psuć mu opinię w każdym następnym zakładzie. Zwolniona została z zupełnie innych powodów. Po prostu znaleźli się pracownicy z wyższymi kwalifikacjami, bardziej nadający się na to stanowisko. A to, że przez dwa lata nie chciała podpisywać kwitów, to oczywiście zupełny przypadek, zbieg wydarzeń w czasie, który nie miał żadnego wpływu na obiektywną ocenę pracownika.

Odwołała się do sądu pracy. Sprawę wygrała, ale do zakładu już nie wróciła. Nikogo o fałszerstwach nie informowała, bo to przecież nie jej sprawa pilnować i rozliczać dyrektora. Teraz jest na rencie – serce.

*

On, dyrektor Rokita, ma w życiu szczęście. Tak chyba może powiedzieć, bo przecież kiedy zaraz po wojnie zaczął tu pracować, mając czternaście lat – tokarz to był jednak doskonały zawód. Wzorem dla niego był ówczesny dyrektor, szczególnie jego pracowitość i upór mu imponowały, a teraz on sam zajmuje jego miejsce, czyli jego marzenia jakby się spełniły. Tamten wprawdzie dyrektoruje teraz w zjednoczeniu, ale przecież ma nad nim przewagę wieku i może jeszcze będzie mógł osiągnąć i to stanowisko.

Szczęście to może niezbyt precyzyjne określenie, bo jak się dobrze zastanowić, to los pomógł mu w dziesięciu, no – dwudziestu procentach, a reszta to jednak praca i racjonalne sterowanie własną karierą. Dyplom technika zrobił przecież, pracując, i potem ukończył studia na wydziale prawa i administracji. Studiował, godząc naukę z pracą. Tak to wygląda w jego przypadku i jak sądzi, podobnie u innych, którzy się sprawdzili.

Żeby awansować, musiał być dostrzeżony. Dyrektor, jeśli będzie wykonywał tylko swoje obowiązki, to zawsze będzie tylko sumiennym pracownikiem, ale niczym więcej. Dyrektor musi iść do góry, musi wychodzić poza ramy, pokazać coś więcej, niż wynika to z zakresu jego obowiązków. Musi podejmować działania na dostrzeżenie, rzucać hasła.

Jednocześnie wiadomo było, że pośród starających się, pieniądze dostanie ten zakład w kraju, który ma najwięcej atutów, a więc i zadania planowe stale wykonywane i zwiększane, i załogę zaangażowaną społecznie. Dlatego wolał akceptować każdą wielkość planu. Musiał zwracać uwagę na działalność społeczną i aktywną postawę załogi, która stanowi konieczne uzupełnienie dobrego obrazu zakładu. Stąd zobowiązanie, że wystawę postępu technicznego obejrzy 1500 osób. (Potem, żeby dotrzymać słowa, trzykrotnie wysyłał tych samych pracowników). Stąd te brygady remontowe umieszczone na stałe w różnych obiektach, stąd te gabinety w szkołach wyposażane społecznie za kilkaset tysięcy złotych, stąd te nowe drzwi biurowcu na mieście, które załoga wspominała na zebraniu. Te drzwi nawet lepiej się sprawdzały niż klasy w szkołach, bo tańsze i na miejscu każdego dnia mogły świadczyć o tym, że to właśnie załoga, społecznie (chodziło o nowe drzwi wejściowe do Komitetu Miejskiego – przyp. autora).

Nie wszyscy w zakładzie potrafili zrozumieć tę całą grę i konieczność zrezygnowania z pewnych drobiazgów dla ważniejszego celu. Dlatego musiał sobie dobierać ludzi, którzy potrafili mu pomagać w realizacji jego planu. Tych, którzy mieli inne zdanie, próbował najpierw przekonywać dla sprawy, a jeśli nie przynosiło to wyniku, musiał odsuwać. Jeśli chce się coś zrealizować, trzeba mieć zespół zwarty i jednolicie myślący.

Turniej o środki na inwestycje wygrał. Przydzielono limity, znaleziono wykonawców, rozbudowę rozpoczęto. Satysfakcja z tego sukcesu pozostanie i nikt mu jej nie odbierze, kiedy będzie musiał odejść. Wie, że odejdzie, ale nie spodziewa się jeszcze aresztowania. Na dalszy ciąg rozmowy umawiamy się w przyszłym tygodniu. Kiedy przyjeżdżam do zakładu, sekretarka przeprasza.

– Dyrektor wyjechał w dłuższą podróż.

PS Aresztowano także szefa transportu i szefa produkcji. Załodze najbardziej żal szefa produkcji. Siedział w zakładzie w wolne soboty i w niedziele. Starał się dobrze gospodarować, wykorzystywać odpady, żeby nic się nie zmarnowało. Dbał o wydziały.

– Czasem w wolnych chwilach – wspomina jego współpracownik – rozmawialiśmy o tych fałszywych kwitach. Tak się podobno często robi. To normalka. Postawili mnie, to muszę się wywiązać. Wiesz, jak się z nami rozmawia: „Nic mnie nie obchodzi. Ma być”. Co mam zrobić? Zwolnić się?

Jest młody, po trzydziestce. To była jego pierwsza praca po studiach. Awansował kolejno na kierownika wydziału, później na szefa produkcji. Przyglądał się i uczył tych zwyczajów w zakładzie. Innej roboty nie znał i nie widział. Nie przypuszczał, że to, co się działo, stanowiło tak poważne naruszenie prawa.

*) Nazwiska osób zostały zmienione.

------------------------------------------------------------------------

Przedruk z artykułu, który ukazał się w ogólnopolskim tygodniku „Kultura” 15 lipca 1979 roku. Skan oryginału załączono na końcu Afery.Od autora

Przytoczony wiernie i w całości artykuł dość trafnie i rzetelnie przedstawia kulisy wydarzeń, jakie miały miejsce trzydzieści lat temu w firmie, w której przepracowałem ćwierć wieku. Wzburzyły one nasze środowisko nie tylko z powodu dramatycznego ich przebiegu, ale także z powodu próby ratowania prestiżu władz partyjnych i administracyjnych oraz ratowania upadającego systemu i mitu „dziesiątej potęgi gospodarczej świata”, jak głosiła propaganda okresu „późnego Gierka”. Aby osiągnąć odpowiedni efekt propagandowy, postanowiono z tzw. afery azotowej zrobić pokazówkę:

– Oto, towarzysze i obywatele – tacy ludzie i takie zakłady niweczą nasz wspólny socjalistyczny wysiłek i działania, aby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej…

W przedstawionym wcześniej artykule w dwóch przypadkach posłużono się fikcyjnymi nazwiskami. Dyrektor Rokita to główny bohater moich wspomnień; nazywam go dyrektorem Loczkiem, uznawszy, że to wymyślone przeze mnie nazwisko lepiej oddaje naturę mojego bohatera.

Natomiast Kowalski z artykułu „Kultury” to w Aferze były sekretarz KZ Antoni Stolarski, nazywany przez nas najczęściej Antonio Abstinento z racji jego skłonności do używek.

I jeszcze jedna, ważna uwaga: w treści załączonych poniżej wspomnień, poza nielicznymi wyjątkami, posłużono się fikcyjnymi nazwiskami. Utrudni to – być może – identyfikację większości bohaterów, jednakże w żadnej mierze nie zmieni faktów, na których oparte są moje wspomnienia.Rozdział I

| 15 marca 1967 roku

Dzisiaj zdałem egzamin dyplomowy na wydziale chemicznym Politechniki Śląskiej. Co prawda z wynikiem bardzo dobrym, ale osiągniętym – jak zaznaczono przy ogłaszaniu ocen – większością głosów komisji, co wywołało u mnie wrażenie lekkiego niedosytu. Wiedziałem, że na pełną piątkę nie zasługuję, ale w takich przypadkach trudno zachować obiektywizm. Wiedziałem również, że tak wysoką ocenę zawdzięczam Docentowi Alfredowi Hopfingerowi, który był dla naszej malutkiej grupy specjalistycznej (ciężka synteza organiczna) szefem, przyjacielem, ojcem – Boże, wybacz: niemal Bogiem! Cudowny, bardzo mądry człowiek, umiejący z nas wycisnąć siódme poty, obdarzając nas takim kredytem zaufania, że byłoby zwyczajnym świństwem z naszej strony zawieść go na egzaminach.

Docent był polskim Żydem, pełniącym w latach naszych studiów funkcję pierwszego sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej na uczelni. Nie bardzo w tych latach interesowałem się polityką, ale za namową mojego kumpla z roku złożyłem akces do PZPR-u. Zrobiłem to, będąc przekonanym, że skoro tacy ludzie, jak Docent, firmują swoim nazwiskiem tę organizację, to chyba nie jest ona taka zła, jak o niej mówią nieżyczliwi…

Opijanie dyplomu w akademiku było nadzwyczaj hałaśliwe. W tym czasie w radio głównym przebojem była piosenka Grupy Skiflowej No To Co Pożar w Kwaśniewicach. Przy przeraźliwie głośnych dźwiękach tej piosenki rozładowaliśmy wszystkie gaśnice w naszym akademiku! Nazajutrz kierownik naszego akademika, którego ze względu na kształt okularów przezywaliśmy „telewizorkiem”, żalił się, że takiego oblewania dyplomów jeszcze dotąd nie przeżył: rozładowywano już – owszem – dwie, góra trzy gaśnice, ale żeby wszystkie szesnaście?!

------------------------------------------------------------------------

Alfreda Hopfingera wyrzucono z uczelni po roku 1968, na fali gomułkowskiej rozprawy z „elementami syjonistycznymi”. Kierowaną przez Docenta Katedrę Ciężkiej Syntezy Organicznej zlikwidowano. Pierwszym sekretarzem POP-u został znienawidzony przez większość z nas doktor K. – marny i nic nieznaczący jako naukowiec, ale za to bardzo bojowy towarzysz partyjny, a przede wszystkim pupil pani dziekan Czesławy T. Docent nie miał przez długie lata – pomimo wielu nacisków – zamiaru wyjeżdżać z Polski i przez parę lat dorabiał w jednym z gliwickich biur projektowych jako szeregowy urzędnik w dziale informacji naukowo-technicznej, jednakże presja „towarzyszy” i środowiska wywierana na jego rodzinę była tak duża, że w końcu zdecydował się wyjechać do Szwecji.

W czasie mojego pobytu w maju 1982 roku w Sztokholmie znalazłem w książce telefonicznej jego adres i numer telefonu. Próbowałem do niego zadzwonić. Okazało się, że kilka dni wcześniej przeprowadził się do nowego domu i zmienił numer telefonu. Szwedzki operator sieci telefonicznej podał mi jego nowy numer. Mój telefon przyjął uprzejmie, ale chyba dość nieufnie. Oczywiście zapewnił mnie, że kojarzy moje nazwisko z grupą, która u niego robiła specjalizację, jednak wyczuwałem w jego głosie pewną rezerwę. Nie dziwiło mnie to, biorąc pod uwagę splot nieprzyjemnych doświadczeń, jakie były jego udziałem w minionych latach. Oddzwonił do mnie jednak nazajutrz i zaprosił mnie do swojego nowego mieszkania.

Spędziliśmy wraz z jego żoną bardzo sympatyczny wieczór. Dla mnie – przybysza zza żelaznej kurtyny – wszystko było trudne do zrozumienia. No bo jak to jest możliwe, aby w parę dni po przeprowadzce do nowego mieszkania można było dysponować np. garażem i nowym telefonem? U nas na telefon czekało się przecież po dziesięć i więcej lat! A na garaż pewnie jeszcze dłużej! W trakcie tego właśnie spotkania obejrzeliśmy w szwedzkiej telewizji zupełnie nietypowe dla Szwedów i nieoczekiwane dla mnie wydarzenie – transmisję mszy katolickiej odprawianej w wynajętym przez katolików kościele protestanckim. Jednym ze służących do mszy ministrantów był, jak się okazało… młodszy syn docenta Hopfingera! Żona mojego gospodarza była gorliwą katoliczką, pochodzącą z Tresnej pod Żywcem.Rozdział II

| 22 czerwca 1967 roku

Pierwszy dzień w pracy. Po trzech miesiącach wałkonienia się w domu na koszt moich biednych rodziców podejmuję wreszcie jakieś zajęcie. Właściwie to miałem pójść do Azotów w Tarnowie, bo z nimi podpisywałem umowę stypendialną. Takie to były czasy! Większość moich kolegów popodpisywała tego typu umowy już na trzecim roku studiów i otrzymywała od swoich zakładów wcale niemałe stypendium (coś koło 300 złotych, o ile dobrze pamiętam). Wybierając sponsora, kierowano się wówczas głównie renomą przyszłego miejsca pracy, stąd też często decydowano się na Azoty tarnowskie, kędzierzyńskie, puławskie itp. Ja zrobiłem to bardzo późno – bodaj na piątym roku studiów – i natychmiast tego pożałowałem, bo moja dziewczyna była młodsza i czekały ją jeszcze trzy długie lata studiów, a ponadto nie chciała nawet słyszeć o wyjeździe poza Śląsk, gdzie mieszkała praktycznie cała jej rodzina.

Szukając jakiegoś wyjścia, odwiedziłem kilka fabryk w pobliżu Gliwic, ale w żadnej z nich nie znalazłem zrozumienia.

Pomógł mi czysty przypadek. Otóż moja mama prowadziła w naszym rodzinnym domu sklepik z mięsem. Była to ciężka praca, ale prócz wielu wad miała jedną zaletę, ważną w owych czasach – dawała dostęp do mięsa i wędlin, co stanowiło poważną kartę przetargową w trudniejszych sprawach. Do sklepiku w Dziećkowicach dość często przyjeżdżały dwie paniusie z pobliskiego Jaworzna, którym mama czasami wyłuskiwała spod lady jakiś nieco lepszy kawałek mięsa czy wędliny. Jedna z tych pań, jak się okazało, była żoną dyrektora technicznego jaworznickiej Azotki, a równocześnie „szarą eminencją” w dziale kadr. Młody inżynier dla owego zakładu stał się równie potrzebny jak świeże mięso co tydzień w garnku dyrektora technicznego. Azotka nie tylko zaoferowała mi pracę, ale i zgodziła się na spłacenie tarnowskim Azotom całej kwoty stypendium, jakie zdążyłem przehulać w ciągu półtora roku.

W tej sytuacji robiłem, co mogłem, aby wyrwać się z tych nieszczęsnych Mościc. Nie było to łatwe, bo Azoty potrzebowały inżynierów – oficerów produkcji, jak mawiał podniośle nasz prodziekan. Nie pomógł mi błagalny list do Departamentu Kadr w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego – odpowiedź była odmowna.

Na dzień przed nieuchronną przeprowadzką do tego nieszczęsnego Tarnowa niespodziewanie nadeszło jednak z tego samego departamentu pismo, w którym wyrażono zgodę na wykup mojej ważnej osoby z Azotów do Azotu. Maczała w tym palce moja siostra, która jako kadrowa w GIG-u miała duży wpływ na zatrudnienie w Instytucie syna ważnej persony z Azotów. Znakomicie ułatwiło to negocjacje w sprawie mojej właśnie.

Nie wiem doprawdy, na ile ten zbieg różnych okoliczności ostatecznie zmienił moje losy – w każdym razie ostatecznie 20 czerwca 1967 roku świeżutko odprasowany zjawiłem się w biurze szefa kadr. Kierownik działu – Loczek – w kwiecistych słowach, przerywanych dość gęsto sapaniem „uff, uff”, wyraził ogromną radość z faktu, iż ja – nadzieja polskiej chemii – zjawiłem się w Azotce, aby wzmocnić jej kadrę techniczną, prawda, uff, uff… Dyrektor techniczny nie bawił się w żadne ceregiele:

– Zajmie się pan, inżynierze, ochroną środowiska. Stworzyliśmy dla pana specjalne stanowisko technologa ds. gospodarki wodno-ściekowej i ochrony atmosfery! Liczymy na pana – zapewnił mnie po raz kolejny.Rozdział III

Moim bezpośrednim szefem został główny energetyk – szef działu TE inżynier Roman Klusz. Okazał się człowiekiem sympatycznym. Ujął mnie przy naszym pierwszym kontakcie, stwierdzając:

– Panie inżynierze – nie jestem chemikiem, nie znam się na tym, co pan będzie robił. Ma pan wolną rękę!

Dostałem własne biurko i pół szafy korespondencji, którą przetrawiałem przez kilka następnych tygodni. Sąsiednie biurka zajmowali trzej pracownicy w wieku powyżej 60 lat, którzy wydawali mi się dość niedołężnymi dziadkami. Dwaj z nich byli szwagrami i nienawidzili się wzajemnie, co objawiało się częstymi docinkami i przytykami. Jeden z nich – pan Ludwik, którego przezywano Sercem Kotłowni – był malutkim, bardzo energicznym i dość sympatycznym człowiekiem, uwielbiającym własne opowiadania o defiladach konnych, w których rzekomo brał udział. Przy każdej tego typu opowieści jego szwagier odwracał się do mnie, poprawiając językiem zsuwającą się sztuczną szczękę, i ściągał biednego Ludwika za kalesony na ziemię:

– Ty, Ludwik – opowiedz raczej, jak żeś w trakcie tej defilady z tego konia spadł!

– Bom był pijany jak bela – usprawiedliwiał się Ludwik z zakłopotaniem.

Na biuro Głównego Energetyka składały się trzy połączone ze sobą dość duże pomieszczenia, w których stały liczne biurka, zajmowane przez całą kadrę kierowniczą i mistrzowską działu. W głębi, połączona z biurem szefa, znajdowała się jadalnia, w której pichciliśmy śniadania i odprawialiśmy dość częste ze względu na liczny personel imieniny.

Ludwik „Serce Kotłowni” był jednym z trzech panów Ludwików zatrudnionych w dziale TE. Drugi – Ludwik Palczyk – również niewielki wzrostem, sympatyczny i bardzo uczynny mistrz warsztatu wodno-kanalizacyjnego, dość często padał ofiarą drobnych złośliwości ze strony dowcipniejszych kolegów. Kiedy pewnego ranka pan Ludwik przygotowywał sobie jajecznicę z dwóch jaj, jeden z młodszych jego współpracowników zażartował:

– Jak pan sobie robisz jajecznicę z dwóch jaj, to będziesz pan za chwilę czterojajeczny!

– No tak, bo gdyby pan sobie taką jajecznicę zrobił, to miałby pan tylko trzy – odparował pan Ludwik.

Gruchnęliśmy wszyscy śmiechem, a żartowniś tylko żachnął się z uznaniem:

– Nooo, Ludwiku – tego się po panu nie spodziewałem!

Przy kilkunastu osobach pracujących w nadzorze działu TE dość często zdarzały się imieniny. Imieniny zawsze były suto podlewane wódką. Solenizant obowiązkowo przynosił jakąś „zagrychę” i cztery półlitrówki wódki, które konsumowaliśmy najczęściej po pracy, ale to był zwykle dopiero początek: dalsza część imienin była już składkowa i odbywała się poza zakładem – na stadionie Azotanii, u pana Ludwika na Borach, u pana Gienia w Elektromontażu, w knajpie w Jeleniu i w wielu innych miejscach. Piło się ostro, zgodnie z obowiązującą powszechnie w Azotce regułą, mówiącą, że „nie pije tylko chory albo szuja”…

Nie należałem w tej kategorii do mistrzów i dość szybko zrozumiałem, że nie dorównam nawet średniakom – nie mówiąc już o takich mistrzach, jak pan Janek czy zastępca szefa – Marian Harańczyk. Sam szef pił dużo i często, ale upijał się bardzo szybko i stawał się dość „halamuśny”. Stan jego upojenia alkoholowego można było łatwo określić po częstotliwości wypowiadania w stosunku do oponentów ulubionych przez niego określeń typu: luj pasiasty!

Pewnego wieczora szef „padł był” jeszcze szybciej niż zwykle i mocno przeszkadzał w toczącej się ożywionej dyskusji. Postanowiliśmy się go pozbyć, zamawiając telefonicznie taksówkę, ale żaden z nas nie miał ochoty odnosić szefa do domu i narazić się na nieprzyjemności ze strony jego małżonki, toteż załadowaliśmy faceta na tylne siedzenie taxi, a ja dość chyba bełkotliwie usiłowałem wytłumaczyć taksówkarzowi, gdzie ma klienta wysadzić. Nie znałem niestety nazwy ulicy ani numeru bloku, w którym mieszkał. W tym jednak momencie szef mruknął coś na temat „luja pasiastego”, a taksówkarz natychmiast zareagował:

– Panie, ja znam tego „luja pasiastego”! Wiem, gdzie on mieszka! Ja go już kilka razy odwoziłem do domu!

W ciągu paru lat mojej pracy w dziale TE tylko raz się zdarzyło, że to szef okazał się odporniejszy i ratował mnie, a nie ja jego. Ale o tym potem.Rozdział IV

Praca technologa zajmującego się ochroną środowiska wciągnęła mnie dość szybko i głęboko. Trafiłem do zakładów, które cieszyły się w owym czasie dość ponurą sławą największego w naszym rejonie truciciela wód i atmosfery. W Azotce, zatrudniającej ok. półtora tysiąca pracowników, przeprowadzano liczne syntezy pestycydów, na których nazwy przeciętni obywatele dostawali gęsiej skórki: DDT, DMDT, lindan, akaritox, ovotran, fostion, foschlor, DDVP, ceresan, dibrom, panogen, aldehyd trójchlorooctowy, TCB – same nazwy budziły lęk. Jednak największym problemem nie było to, że te pestycydy syntezowano w Azotce, niektóre nawet na skalę rzędu kilku tysięcy ton (DDT), ale to, iż technologia produkcji była bardzo przestarzała i materiałochłonna. Skutek był taki, że równolegle z produkcją jednej tony DDT powstawało 8 ton odpadowego kwasu siarkowego zanieczyszczonego dużą ilością równie szkodliwego kwasu para-chlorobenzenosulfonowego, który z braku możliwości utylizacji odprowadzano wprost do przepływającej przez teren Azotki Wąwolnicy, a w następstwie tego – do Przemszy i Wisły.

Nie inaczej sprawa wyglądała w przypadku lindanu, gdzie na 1 tonę produktu o czystości handlowej powstawało ok. 15 ton szkodliwych odpadów, które z braku odpowiednich metod utylizacji oraz składowiska przez wiele lat zakopywano, wykorzystując nierówności terenowe wokół zakładu.

W 1962 roku Sejm uchwalił ustawę o ochronie wód pn. Prawo wodne, a 4 lata później powstała ustawa o ochronie powietrza atmosferycznego. Ówczesne władze ogłosiły światu, że PRL wprowadziła najnowocześniejsze rozwiązania prawne w dziedzinie ochrony środowiska. Tyle tylko, że w tamtych warunkach przepisy obu ustaw były niemożliwe do wyegzekwowania, a zakłady przemysłowe kompletnie nieprzygotowane ani technicznie, ani mentalnie do ich realizacji.

Przy urzędach wojewódzkich powstały wydziały ds. ochrony środowiska, które postanowiły zacząć pracę od zinwentaryzowania stanu istniejącego – czyli określenia, ile i co zakłady przemysłowe odprowadzają do środowiska w postaci ścieków, odpadów i gazów. O przyjętej przez wydziały ochrony środowiska procedurze niestety nie powiadomiono zainteresowanych – czyli kierownictwa kontrolowanych zakładów.

Toteż kiedy pewnego majowego ranka 1967 roku zadzwonił telefon na biurku Adama Sznajdera, dyrektora naczelnego Azotki, z informacją, że nazajutrz w zakładzie pojawi się ekipa z wojewódzkiego wydziału ochrony środowiska, aby pobrać próbki ścieków do kontroli zawartości zanieczyszczeń odprowadzanych przez Azot – na kierownictwo zakładów padł blady strach. Dyrektor Sznajder zarządził natychmiastową odprawę, w wyniku której w następnym dniu wstrzymano całkowicie produkcję na wszystkich oddziałach będących źródłem powstawania ścieków i odpadów. Nikomu nie przyszło do głowy, że dyrektor, który samą posturą budził postrach, może źle odczytać intencje krakowskich kontrolerów.

Do połowy lat siedemdziesiątych – czyli do tzw. reformy administracyjnej Gierka – Jaworzno było częścią województwa krakowskiego. Nazajutrz krakowska ekipa zjawiła się z zakładach, pobrała próbki wód spływających wszystkimi wskazanymi przez pracowników odpływami z poszczególnych instalacji. Sumaryczną ilość ścieków określono na podstawie ilości zużywanej przez zakład wody pitnej do celów technologicznych i w ten oto prosty sposób określono stan tzw. bazowy. Od tej chwili każda następna kontrola, którą przeprowadzano już w trybie nagłym i bez uprzedzenia, wykazywała kolosalne przekroczenia ustalonych bazowych wielkości zanieczyszczeń. Efektem tego były wysokie kary pieniężne, nakładane na Azotkę przez Urząd Wojewódzki w Krakowie.

W takiej właśnie sytuacji zatrudniono mnie – niedoświadczonego młokosa, bezpośrednio po studiach – na stanowisku technologa ds. ochrony środowiska, po to, abym tę stajnię Augiasza oczyścił. Jako stażysta dostałem angaż na 1600 ówczesnych złotych, z czego do ręki trafiało mi dokładnie 1439 złotych. W ciągu przewidzianego przepisami okresu 12 miesięcy w praktyce na stażu byłem przez niespełna dwie godziny w dziale BHP. Wywołano mnie zresztą stamtąd natychmiast po przyjeździe kolejnej ekipy kontrolnej z Krakowa. Przyjmujący kontrolerów dyrektor techniczny przedstawił mnie kontrolerom jako starszego technologa ds. ochrony środowiska, co z jednej strony podłechtało moją ambicję, z drugiej zaś nasunęło mi myśl, że skoro tak mnie kierownictwo ceni, to dlaczego trzyma mnie na kusej pensji stażowej, bez nadziei na skrócenie stażu? Staż pracowników z ukończonym technikum nie przekraczał 6 miesięcy, a w trakcie stażu dostawali oni 1800 złotych miesięcznej pensji!

W czasie krótkiej tym razem wizyty kontrolerów dyrektor naczelny naskoczył na mnie uzyskaną od jednego z kontrolerów informacją o niesłychanie wysokich karach, jakie miały Azotce grozić za odprowadzane do atmosfery zanieczyszczenia gazowe.

– Co wy tu mi, inżynierze, naopowiadaliście, że to mają być groszowe kary, jak mi tu inspektor przeliczył te kary na grube miliony?!

Zgłupiałem: przecież kary zgodnie z przepisami nalicza się wg stawki godzinowej, a nie rocznej, czyli wielkość kary podanej przez inspektora jest zawyżona – jeśli się nie mylę – 8760-krotnie!

Z zaschniętym przez strach gardłem nieśmiało wyraziłem swoje zdanie na temat wielkości kary… Inspektor trochę się zmieszał, zerknął do odpowiednich przepisów – i przyznał mi rację! Odetchnąłem z ulgą. Zyskałem kolejny punkt u moich dyrektorów. Żeby to się jeszcze przełożyło na pensję!

Zebrałem się wreszcie na odwagę i umówiłem na spotkanie z dyrektorem technicznym. Poprosiłem, aby – biorąc pod uwagę stan faktyczny – rozeznał możliwość skrócenia mi stażu, skoro od pierwszego dnia i tak pracuję na wyznaczonym mi stanowisku. Dyrektor zaczął coś kręcić, po czym zawołał swoją żonę – pracownicę działu kadr, odpowiedzialną na sprawy stażystów. Pani Maria, nie kryjąc oburzenia na oczywistą bezczelność moich żądań, stwierdziła, że skrócenie formalne stażu nie wchodzi w rachubę, bo na to nie pozwalają przepisy. Zgrzytnąłem zębami, ale pomyślałem zaraz, że do końca stażu pozostały mi zaledwie dwa miesiące – przecież jakoś wytrzymam!

Nie wytrzymałem natomiast, kiedy pani Maria na tydzień przed formalnym zakończeniem mojego okresu stażowego zadzwoniła do mnie z żądaniem wypełnienia dziennika stażysty… Odpowiedziałem jej z dość złośliwą satysfakcją, żeby sobie sama ten dziennik wypełniła. Przecież ona doskonale wie, że zgodnego ze znanymi jej doskonale przepisami stażu nie miałem w ogóle!

To był pierwszy mój zgrzyt w relacjach z małżeństwem B. Mimo to dyrektora Benesza wspominam jako fachowca najwyższej klasy, budzącego powszechny szacunek podwładnych. Bardzo żałuję, że kilka lat później został niesprawiedliwie, a właściwie wręcz obrzydliwie potraktowany przez ówczesną „siłę przewodnią”.

Pewnego dnia poprosił mnie do swojego gabinetu dyrektor naczelny. Poszedłem z duszą na ramieniu z powodu jego surowości oraz respektu, jaki budził u swoich podwładnych. Tymczasem Stary mruknął tylko w moim kierunku:

– Inżynierze, nie chcielibyście mieszkania?

Zgłupiałem kompletnie i zamiast zgodzić się natychmiast, poprosiłem o parę dni do namysłu.

Moja mama, która z wielkim wyrzeczeniem przygotowała u siebie w domu specjalny pokój dla mnie, szczerze mi odrębne mieszkanie odradzała, nie chcąc ulubionego syna uwolnić spod kontroli. Na szczęście moja najstarsza siostra Ula, dowiedziawszy się o tej propozycji i moich wahaniach, wrzasnęła:

– Czyś ty, chłopie, zgłupiał? Nawet się chwili nie zastanawiaj i bierz, póki dają!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: