Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Agenda 21 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Agenda 21 - ebook

Wstrząsająca wizja Ameryki w niedalekiej przyszłości, w której przyroda stała się ważniejsza od wolności

Jedno pokolenie wcześniej miejsce to nazywało się Ameryką. Teraz, po wprowadzeniu na całym świecie sterowanego przez ONZ programu pod nazwą Agenda 21, jest to po prostu Republika. Bez prezydenta. Bez Kongresu. Bez Sądu Najwyższego. I bez wolności.

O wszystkim decydują Spolegliwi.

Przed obywatelami nowej Republiki stają dwa główne cele: wytwarzać czystą energię i stworzyć ludziom nowe życie. Osiemnastoletnia Emmeline zna tylko życie ponure, monotonne i ubogie. Codziennie maszeruje po desce energetycznej i akceptuje mężczyzn, których Zarząd Spolegliwości  wyznacza na sparzenie z nią. Jak większość obywateli, chodzi ze schylona głową i spuszczonymi oczami.

Aż pewnego dnia przychodzą po jej matkę.

Na skutek wstrząsu Emmeline zaczyna dostrzegać brutalną rzeczywistość i zadawać sobie pytania. Dlaczego wszyscy obywatele muszą się gnieździć w identycznych,  ciasnych betonowych Mieszkalnikach? Dlaczego jedzenie, woda i energia są racjonowane? A przede wszystkim: dlaczego dzieci zaraz po urodzeniu są zabierane matkom? Kiedy Emmeline zaczyna rozumieć prawdziwe intencje Agendy 21, uświadamia sobie, że jest o wiele więcej rzeczy, z którymi się nie zgadza. Podejmuje więć próbę ocalenia swojej rodziny i zdemaskowania Republiki…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-819-6
Rozmiar pliku: 917 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ludzkość znajduje się w krytycznym momencie swoich dziejów. Jesteśmy świadkami utrwalania się dysproporcji między narodami oraz wewnątrz narodów, pogłębiającej się biedy, głodu, chorób i analfabetyzmu, a także stale pogarszającego się stanu ekosystemów, od których zależy nasz byt . Osiągnięcie celów dotyczących rozwoju środowiska, jakie stawia przed państwami Agenda 21, wymagać będzie uruchomienia dodatkowych znacznych środków finansowych dla państw rozwijających się . Środki finansowe potrzebne są również do zwiększenia możliwości instytucji międzynarodowych, które są odpowiedzialne za spełnienie zaleceń Agendy 21 .

Proces ten stanowi początek nowej ogólnoświatowej współpracy, której celem jest osiągnięcie trwałego i zrównoważonego rozwoju.

AGENDA 21, WSTĘP

Dokumenty końcowe Konferencji Narodów Zjednoczonych

„Środowisko i Rozwój”,

Szczyt Ziemi, Rio de Janeiro, 3–14 czerwca 1992 r.,

przeł. zespół tłumaczy Agencji Impresariatu Artystycznego „MAart” sp. z o.o.,

Instytut Ochrony Środowiska, Warszawa 1998, s. 21–22.

4.7. Państwa powinny podejmować następujące podstawowe działania w zakresie modeli konsumpcji i stylu życia, rozpatrywanych w kontekście środowiska i rozwoju:

(a) wszystkie państwa powinny dążyć do promowania zrównoważonego modelu konsumpcji.

ZALECENIA

Tamże, rozdział IV, str. 49.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dzisiaj zabrali matkę. Kiedy przyszli, byłam na desce energetycznej. Nie pukali, po prostu weszli w swoich czarnych uniformach. Bacznicy. Wyłączyłam deskę i wyszłam niezdarnie, uderzając biodrem o metalową poręcz. Nic nie mówiąc, podnieśli tylko ręce w geście ostrzegającym, bym się nie zbliżała. Wykonałam dopiero połowę normy. Słysząc ich kroki przy drzwiach, matka zerwała się z siennika i stała teraz ze spuszczoną głową. Ależ miała rozczochrane włosy, siwe i bez życia.

Spytali, który siennik jest jej. Pokazała mój. Chciałam sprostować, lecz ona leciutko pokręciła głową, więc się nie odezwałam. Jeden z nich zwinął siennik i wsunął sobie pod ramię. Drugi nałożył matce na przeguby krótkie, brudne pęta. Wiedziałam, że w obecności Baczników nie można płakać, ale łzy piekły mnie pod powiekami.

Od dwóch dni, kiedy sparzono mnie z Jeremym, matka nie odbywała obowiązkowego spaceru. Leżała zwinięta na sienniku, twarzą do ściany; jej plecy przypominały rząd kościstych gruzełków. Przez te dwa dni chodziłam po jej desce i swojej, aby do Centralnego Zarządu Spolegliwości trafiły wskazania dla dwóch osób. Tylko tam można było dostać jedzenie dla nas obydwu.

Może ustalili, że to dwa różne wskazania, gdyż były zrobione w różnym czasie. Któż to wie? Przez niemal osiemnaście lat spędzonych na ziemi zbyt wiele widziałam, żeby wątpić w możliwości Zarządu.

Matka poszła w milczeniu, szurając nogami po cementowej podłodze. W progu odwróciła się i powiedziała do mnie:

— Żałuję, że nie nauczyłam cię więcej… Kocham cię. — Słowa miały tak chrypliwe brzmienie, jak gdyby je z siebie wydzierała. — Przepraszam, Emmeline.

Nie wiedziałam, o co jej chodzi, ale nie miałam czasu spytać. Bacznicy, stojący po obu jej stronach, szarpnęli za pęta. Między nimi sprawiała wrażenie strasznie słabej i pokurczonej.

Przez prześwit widziałam, jak ciągną matkę w górę, do pudła transportowego. Siedząc tam z nimi, była taka zaszczuta! Sześciu wysokich, muskularnych mężczyzn w pomarańczowych uniformach stało w uprzęży. Drużyna Transportowa. Ruszyli przed siebie równym krokiem, niosąc pudło. Odprowadzałam je wzrokiem, aż znikło za zakrętem naszego Osiedla.

Wtedy pobiegłam. Dozorca mnie nie zobaczył, gdyż był na obchodzie po drugiej stronie. Pobiegłam tak szybko, jak tylko potrafiłam, wąską drogą między koleinami; mięśnie nóg kurczyły się i rozkurczały niczym pięści. Wreszcie zobaczyłam pudło.

Teraz uskoczyłam na skraj ulicy. Pudło skręciło w wąską przecznicę między drzewami. Nawet nie wiedziałam, że taka tam jest.

Oznaczająca teren zielona flaga była ledwie widoczna. Dalej znajdował się budynek, którego też nigdy dotąd nie widziałam. Wydawał się większy od każdego Mieszkalnika i został pomalowany na głębszą, ciemniejszą zieleń. Żadnych prześwitów, lite odstraszające ściany.

Pudło zatrzymało się przed jedynym wejściem. Widziałam między drzewami, jak Bacznicy prowadzą matkę do drzwi. Wokół jej szurających stóp wzbił się kłąb pyłu. Znajomy zapach, ale o wiele silniejszy.

Matka nadal miała na przegubach pęta, mocno trzymane przez Baczników. Odwróciła się i spojrzała w moim kierunku, jakby wiedziała, że podążam za nią przez cały ten czas. Nie wiem, jak udało jej się podnieść rękę do piersi, do serca. Trwało to sekundę, ale zapamiętam ten ruch do końca życia.

Z wnętrza wynurzyło się ramię i wciągnęło matkę do środka. Drzwi zamknęły się z trzaskiem.

Bacznicy wrócili do pudła; siedziałam między drzwiami, aż znikli. Wtedy oparłam głowę o pień i zaczęłam okładać korę pięściami, aż spłynęły krwią.

* * *

Sama. Nigdy dotąd nie byłam sama. Matka na to nie pozwalała. Nigdy. Jeremy nie wrócił jeszcze z pracy. Dokoła szarość. Szare ściany, szara podłoga: zimny cementowy kwadrat. Po jednym prześwicie na każdej ze ścian, pojedyncze drewniane drzwi, które prowadziły na dziedziniec Osiedla — skąpą i zapiaszczoną przestrzeń z bramą pilnowaną przez Dozorcę. Ów wewnętrzny teren był podzielony na trzy części. Po jednej stronie drzwi — część pokarmowa z blatem, na którym stały pojemniki żywnościowe oraz butelki z wodą. Po drugiej stronie — część sanitarna, z cienką kotarą intymną. Z tyłu część regeneracyjna z siennikami na podłodze oraz hakami odzieżowymi w murze. Wzdłuż prawej ściany znajdowała się płyta odbiorcza. Tutaj leżały obok siebie nasze deski.

We wszystkich tych pomieszczeniach bywała matka.

Weszłam do części regeneracyjnej. Siennik matki, długi i szeroki na tyle, aby pomieścić jedną osobę, obciągnięty tym samym postrzępionym materiałem, z którego była zrobiona kotara intymna, leżał na grubym na cztery cale piankowym materacu, ten zaś na zimnej cementowej podłodze. Koc zsunął się z siennika. Podniosłam go i głęboko oddychając, wtuliłam weń twarz. Był szorstki i zimny, pachniał jednak matką, jej skórą, włosami. Na posłaniu odcisnął się zarys jej ciała: wgłębienia po głowie, ramieniu, biodrze. Przeciągnęłam po nich koniuszkiem palca, potem wtuliłam się w odcisk i naciągnęłam na głowę koc. Teraz już mogłam spokojnie zapłakać.

* * *

Nie pozostawało nic innego, jak wrócić na deskę i maszerować. Tworzyć energię. Tworzyć energię. Tworzyć energię. Wykonać dzisiejszą normę. Odgłos moich stóp na desce i inny dźwięk: niski, syczący, gdy ciepło rozgrzanej od tarcia deski jest odprowadzane małym wężykiem do przewodu w ścianie, a potem do kondensatora energii z przodu Mieszkalnika. Każdy ma taki kondensator, ale ich właścicielem jest Centralny Zarząd Spolegliwości. Jest właścicielem wszystkiego. Wykorzystuje energię, by zaspokajać nasze potrzeby: dostarczać pojemniki żywnościowe, uniformy, wszystko. Nazywa się to Polityką Neutralności Energetycznej. Jedna z tych nazw, których nienawidzę. Matka kiedyś powiedziała mi, że produkowanie energii jest jedną z dwóch rzeczy, na których Republice zależy najbardziej. Drugą było produkowanie zdrowych dzieci. Produkcja i reprodukcja. Najwyżej cenieni obywatele spełniali oba te warunki. Powiedziała, że ja do nich należę, ale nie miałam pojęcia, o co może jej chodzić.

Rozległ się dzwonek oznaczający „za pół godziny zmierzch”. O zmierzchu wróci Jeremy. Razem zjemy zawartość naszych pojemników, wypijemy swoje porcje wody. Raczej nie będę głodna, ale pragnienie odczuwałam już teraz. Wskazówka mojej normy energetycznej minęła połowę.

Kiedy sparzyli mnie z Jeremym, matka nie wstała z siennika na jego powitanie. Wąsaci mężczyźni z Centralnego Zarządu Spolegliwości wysiedli z pudła transportowego i gęsiego podeszli do naszych drzwi; ich nogi poruszały się prosto i sztywno, jakby nie mieli kolan. Przynieśli mi nową szarfę na głowę, białą z czarnym rąbkiem; odwrócili się plecami, kiedy zdejmowałam czarną, wdowią, i nakładałam nową. Wtedy z pudła wyszedł Jeremy, eskortowany przez Bacznika. Był chudy i żylasty, miał bladą skórę.

Przed naszym Mieszkalnikiem urządzili ceremonię sparzenia. Przysięgaliśmy: „Będę czcić Republikę. Będę wytwarzać energię dla Republiki. Będę produkować obywateli dla Republiki. Chwała niech będzie Republice”. Potem na znak uwielbienia dla Republiki złożyli kciuki i palce wskazujące w kształt okręgu i przytknęli je do czoła.

Następnie mężczyźni wrócili do pudła, a ja i Jeremy oficjalnie staliśmy się parą. Weszliśmy do Mieszkalnika. On rozglądał się, jakby nigdy wcześniej takiego nie widział. Odsunął kotarę i zajrzał do części sanitarnej. Wyjrzał przez każdy z prześwitów, przechodząc od jednego do drugiego drobnymi, nerwowymi krokami. Wreszcie przystanął i oparł się o blat.

— Chciałem dziewicę — oznajmił. — A co dostaję? — Popatrzył na mnie. — Ciebie. I starą kobietę.

Spojrzał na matkę.

Ona usiadła z wolna i wskazała na niego palcem. Po raz pierwszy zauważyłam, jak staro wyglądają jej ręce, jak dłonie wyginają się niczym szpony. Na jej twarzy malowało się przygnębienie. Chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała.

Także Jeremy więcej się nie odezwał, ale oczy mu się zwęziły, a wargi zacisnęły. Matka znowu się położyła i nigdy już do niego nie przemówiła.

To było dwa dni temu.

„Nie nauczyłam cię więcej”. O co mogło jej chodzić? Czego ważnego nie wiedziałam?

Czasami matka mówiła bardzo dużo; głos zupełnie jak metronom: tik-tak, tik-tak, wypełniał całą przestrzeń. Mówiąc, drapała skórę. Paznokciami szorowała koski i przeguby. Krosty stawały się krwistymi strupami.

— Nie zawsze tak było — powtarzała.

— Opowiedz mi o tym.

— Kiedyś mieliśmy swoje gospodarstwo. Ziemię. Pagórki. Zieleniące się pola. Hodowaliśmy zwierzęta, sialiśmy zboże. Mieliśmy to wszystko. Było nasze.

— I co się stało? Gdzie to teraz jest?

— Było, minęło. Prawo się zmieniło. Teraz wszystko należy do Zarządu.

„Ale dlaczego prawo się zmieniło?” — chciałam spytać, ale nie zrobiłam tego, by nie przerywać opowieści. Gdybym tak postąpiła, matka urwałaby i odwróciła się twarzą do ściany. Taki byłby koniec.

— Chowaliśmy zwierzęta na farmie — mówiła.

Wyobraźcie tylko sobie! Własne zwierzęta! Na każdym Zebraniu Uświadomienia Społecznego zawsze nam przypominano, że zwierzęta są święte i należą do Ziemi, a nie do ludzi. Zwierzęta są pod ochroną. Zgodnie musimy recytować Zwierzęce Ślubowanie.

„Ślubuję wierność Ziemi i jej świętym prawom, a także prawom należących do Niej zwierząt”.

W zeszłym miesiącu podczas Zebrania Bacznicy wyciągnęli jakiegoś mężczyznę przed grupę i kazali mu klęknąć na cześć Zarządu. Oskarżono go o przejechanie węża rowerem energetycznym. Usiłował chyba tłumaczyć, że to był przypadek, ale głos mu się trząsł i niewiele dało się zrozumieć. Tak pochylił głowę, że broda niemal dotykała piersi. Klęcząc, wydawał się bardzo mały i stary. Spętali mu ręce i zabrali go.

Wszyscy zebrani wpatrywali się w swoje buty. Wydawali się zmęczeni, bladzi i zrezygnowani. Myślę, że każdy dobrze wiedział, iż to równie dobrze on mógł się znaleźć na jego miejscu, jakiegokolwiek dnia z jakiegokolwiek powodu.

Matka wyszeptała, że to niedobrze, bardzo niedobrze, iż go zabierają, ale nie wymówiła tego głośno.ROZDZIAŁ DRUGI

Właśnie zapadł zmierzch. Jeremy był w domu. Słyszałam, jak mocuje rower energetyczny do płyty odbiorczej, potem z lekkim sykiem energia z roweru popłynęła do akumulatora. Następnie doleciał mnie metaliczny trzask pokrywy pojemnika żywnościowego, kiedy Jeremy pobrał nasze porcje.

Wszedł i umieścił je w części pokarmowej. Nie spojrzał na mnie. Nie przywitał się. Po prostu przeszedł do części sanitarnej. Poczułam zapach roztworu higienicznego i usłyszałam, jak rozpryskuje mu się na skórze. Ale w powietrzu unosiła się jeszcze jakaś inna, nieprzyjemna woń.

— Wzięli dzisiaj twoją matkę — powiedział, kiedy znowu zjawił się w części pokarmowej. Kiwnęłam głową i poczułam łzy pod powiekami. — Wiedziałem, że ją zabiorą.

— Skąd wiedziałeś?

W odpowiedzi tylko złośliwie się uśmiechnął.

Kiedy stał obok mnie, niemiły zapach wydawał się mocniejszy; był to zapach centrum recyclingu, w którym Jeremy pracował. Staliśmy, milcząc, wpatrzeni w prześwit, nie zerkając nawet na siebie. Dzień powoli ustępował miejsca szaremu zmierzchowi.

Pierwsza wypiłam porcję wody. Jakże przyjemna była wilgoć na wargach i języku. Matka zwykle dzieliła się ze mną swoim przydziałem, kiedy byłam bardzo spragniona. Czy Jeremy będzie robił tak samo?

Nie czułam tak naprawdę głodu, ale musiałam jeść. Pojemników żywnościowych nie wolno gromadzić, ale nie wolno też ich niszczyć. Odwinęłam sześcian, trzy na trzy cale, i najpierw zjadłam owijkę. Tym razem soja o smaku rybnym, ryż i pietruszka.

Matka opowiadała mi, że jako dziewczynka łowiła kiedyś ryby. Razem ze swoim ojcem szła nad rzekę, która płynęła przez farmę. Łapali najprawdziwsze ryby. Bardzo pięknie to opisywała: bystra woda bulgocząca na kamieniach. Niekiedy łowili w wielkim jeziorze z kryształowoniebieską wodą. Ogromnie lubiłam, jak matka opowiadała o przeszłości.

Kiedy opróżniliśmy pojemniki, Jeremy podszedł do swojego siennika, wyciągnął się na nim i natychmiast zasnął. Był zmęczony, miał ziemistą cerę, nawet wargi były pozbawione koloru. Wydawał się zbyt chudy i kościsty na to, aby ciężko pracować.

Pomimo obecności Jeremy’ego dalej czułam się samotna. W Mieszkalniku było tak cicho bez głosu matki… Mówiła, że to niedobrze, iż przypisują w ten sposób do siebie ludzi. Opowiadała, że w jej czasach, kiedy była młoda, chłopcy i dziewczęta chodzili na — jak to określiła — randki. Nie pamiętam dokładnie jej słów, ale wiem, że na pewno przez cały czas się drapała. Jak tylko miałam okazję, chwytałam jej ręce i prosiłam, żeby przestała.

Co jeszcze mówiła matka?

— Mieszkaliśmy w środku kraju. — Kilka razy to powtórzyła. Nie „Republika”, ale „kraj”.

— Nowe prawo zaczęło się na Wschodnim Wybrzeżu — powiedziała — bo tam je uchwalili. I tak śmiesznie je nazwali: Agenda 21.

Chwilę maszerowała po desce, zanim znowu się odezwała. Gumowe maty na naszych deskach poruszały się w tym samym tempie, gdyż szłyśmy krok w krok.

— Mieszkańcy Zachodu jako pierwsi mieli się znaleźć w Planowych Wspólnotach. Potem dopiero dowiedzieliśmy się, że było ich o wiele więcej, niż ktokolwiek przypuszczał. Nikt chyba nie wie, ile ich naprawdę jest ani gdzie się dokładnie znajdują, wiemy jednak, że tak jak u nas, na każdą składa się kilka takich Osiedli jak nasze. Ale Zarząd świetnie to wszystko zorganizował — cicho się zaśmiała. — Niektórzy naprawdę wierzyli w to, że nowe prawo będzie dobre dla wszystkich. Że wszystkim będzie się żyło łatwo, bo Zarząd zatroszczy się o każdego z nas. Da nam jedzenie, domy, w ogóle nie będzie już trzeba żadnych pieniędzy i nastanie koniec wszelkiej biedy. Obiecywali raj. Potem — mówiła — wszystko potoczyło się tak szybko, że ludzie mieszkający w środku kraju nie wiedzieli, co się właściwie stało. Oni jako ostatni zostali przeniesieni do Planowej Wspólnoty. Ile my słuchaliśmy radia i oglądaliśmy telewizji! Komedie. Seriale. Wiadomości. W radiu talk-show. Można było wybierać i przebierać. Jak wprowadzili te nowe prawa, z początku w radiu i telewizji były tylko przemówienia i muzyka, taka patriotyczna. Zespoły marszowe. Ale później i to się skończyło. Nie przepadałam za tą muzyką, ale przynajmniej była. A to lepsze niż nic. Najczęściej.

— A co to takiego zespół marszowy? — spytałam.

— No, to my. Zespołowo maszerujemy po deskach.

— Ale nie ma muzyki. Z czego się brała?

— Z bębnów, tub, trąbek. Z nami jest inaczej. My maszerujemy bez muzyki.

Przez chwilę szłyśmy w milczeniu, nasze stopy poruszały się rytmicznie. Potem znowu przemówiła.

— Wszyscy myśleli, że sprawy się zmieniły w mgnieniu oka. Ale nie mojego. Nie mojego — powtórzyła z naciskiem.

* * *

Byłam małym dzieckiem, kiedy nas przesiedlili, więc nie pamiętam wiele z tego, o czym matka opowiadała. Każdy ma taką czarną dziurę na początku życia. Czas, którego się nie pamięta. Twój pierwszy krok. Twój pierwszy kęs przy stole. Moje prawdziwe wspomnienia zaczynają się w przydzielonym nam Mieszkalniku na Osiedlu 14, Osiedlu Transportowym. Kolor Mieszkalnika sprawił, że poznałam szarość. Innych barw nauczyłam się z uniformów, które ludzie zakładali do różnych zajęć. Pomarańczowe dla Drużyn Transportowych. Ciemnozielone dla Recyclingu. Szare dla Dozorców. Różowe i niebieskie dla pracowników Wiosek Dziecięcych. Żółte dla Przyrządzaczy Pojemników Żywnościowych. Białe dla Opiekunów. Jasnozielone dla Strażników Natury. No i najważniejsze: czarne z żółtym obramowaniem dla Spolegliwych, dla Wszechmocnego Zarządu. Nasz Mieszkalnik był kwadratowym, niskim budynkiem. Znajdował się przy drodze, po której jeździły pudła transportowe i rowery. Mężczyźni z naszego Osiedla przez cały dzień byli zajęci transportem — ciągnęli pudła transportowe. Każde mogło przewieźć sześć osób naraz: jedną na przednim siedzeniu, jedną na tylnym i po dwie po bokach. Wprowadzono je, gdyż Zarząd musiał zatwierdzać cały transport. Nikomu nie wolno było spacerować ot tak sobie, gdyż oznaczało to utratę energii, na którą nie można sobie było pozwolić. Całodzienną energię należało oczywiście zużywać na maszerowanie po deskach albo do wykonywania zadań, które nam wyznaczono dla pożytku Wspólnoty.

Transportowi pracowali po sześciu. Ojciec miał mięśnie na karku, które napęczniały i wybrzuszały się pod uniformem. Matka powtarzała, że jedyną dobrą rzeczą w Osiedlu 14 było to, że wszystkich tam przeniesiono z dawnego środka kraju. Zwykli, ciężko pracujący ludzie.

— Wszyscy tacy jak my — mówiła. — To bardzo przyjemne.

Matka zostawała ze mną w domu i chodziłyśmy po deskach energetycznych. Miałam wtedy ćwiczebną deskę, po której codziennie maszerowałam. Oczywiście nie tyle godzin co matka, ale przecież byłam dzieckiem. Dzieci miały jeszcze wtedy pewne przywileje, ale i tak należało je przygotowywać. Niekiedy matka schodziła z deski, żeby mnie przytulić albo nauczyć piosenki „Jestem czajniczek krępy jak hubka”, a potem pokazywała, jak udać, że ktoś robi ze mną to, o czym dalej mówiły słowa: „Zdejmij pokrywkę i nalej do kubka”. Kiedy indziej była to piosenka „Raz mały czarny pajączek wspinał się po rynnie…”, ale musiałam jej przerwać, żeby się dowiedzieć, co to rynna.

— To taka rura, która odprowadza deszcz z dachu do zbiornika na dole. Teraz już nie ma rynien, bo nie zbiera się deszczówki.

Zastanawiałam się nad tym przez chwilę i spytałam:

— A dlaczego się nie zbiera? Dlaczego nie pijemy deszczu? Przecież deszcz to woda, prawda?

— Deszcze — odparła matka — należą do Ziemi, a wszystko, co do niej należy, kontroluje Zarząd.

I już do końca dnia ani nic nie śpiewała, ani nie mówiła.

Jestem jednym z ostatnich dzieci, którym pozwolono zostać w domu z rodzicami. To był mój wielki przywilej. Tak powiedziała matka. Także o sobie mówiła, że to jej wielki przywilej. Wyjaśniła mi, co się stało na jednym z Zebrań Uświadomienia Społecznego. Jako małą dziewczynkę zabierano mnie na te zebrania. Zapamiętałam z nich tylko tyle, że musiałam stać spokojnie między matką a ojcem i się nie wiercić, a matka ciągle mnie szczypała. Czterolatce nie jest łatwo stać bez ruchu, ale zależało jej na tym, aby mnie nikt nie zauważył. Po tym konkretnym zebraniu, kiedy byliśmy już na drodze rowerowej, nachyliła się i mocno przygarnęła mnie do siebie. Płakała. Poczułam, że ma mokry policzek, i dotknęłam go. Kiedy włożyłam palce do ust, były słone.

— Mogę cię zatrzymać — powiedziała. — Pozwolili mi cię zatrzymać.

Nie miałam pojęcia, czemu się wtedy rozpłakała i dlaczego przypuszczała, że nie będzie mogła być ze mną. Byłam przecież jej córką. Ojciec też mnie przytulił, ale rozglądał się przy tym nerwowo dokoła i szurał nogami, jakby chciał gdzieś uciekać.

— Chodźmy do domu, Elsa — zwrócił się do matki. — Chodźmy szybko. Nie wszyscy są takimi szczęściarzami.ROZDZIAŁ TRZECI

Przed jakimiś czterema laty weszłam w wiek reprodukcyjny. Okropnie było zobaczyć krew w majtkach. Myślałam, że umieram. Usiłowałam schować bieliznę, zwijając ją w kulkę i wciskając pod wierzchnie ubranie, ale matki nie udało się zmylić. Znalazła majtki, dała mi złożony kawałek materiału, żeby zbierał krew, i oznajmiła, że musimy porozmawiać. Miałam już wtedy prawdziwą deskę energetyczną z ruchomą czarną matą, metalowymi poręczami i okrągłym miernikiem z czerwoną wskazówką. Maszerowałyśmy obok siebie na swoich deskach. Zapomniałam wiele rzeczy, które mi przy takich okazjach mówiła matka, ale na zawsze wryły mi się w pamięć słowa o Prawie Doskonalenia Dzieci.

— Zasiadający w Zarządzie uznali — mówiła w rytm kroków — że potrafią lepiej od nas wychowywać dzieci. Żeby były bardziej produktywne. Lepiej wytrenowane niż wtedy, kiedy zajmują się tym ich rodzice.

Słuchałam jej, a jednocześnie włożyłam palce do ust, czując smak potu. Chciałam, żeby mi powiedziała, dlaczego w majtkach była krew — a zatem czemu mówiła o tym Prawie? Wiedziałam jednak, że jeśli jej przerwę, zatnie się i nic już nie powie.

Zerknęła na mnie spod oka, jakby oceniała, ile mogę przyjąć informacji. Można by pomyśleć, że jestem pustym kubkiem, który trzeba napełniać — po odrobince i tylko przy użyciu tego, co ona zdecydowała się nalać.

— Nie wiem, od jak dawna to obmyślali, bo planów nigdy nie ogłaszają. Ani pomysłów. Po prostu obwieszczają je i już.

Nie zmieniając rytmu, w jakim maszerowała, drapała się prawą ręką po lewym przedramieniu. Gdy mówiła o Zarządzie, jej słowa brzmiały jak splunięcie.

— Przestań się drapać — powiedziałam.

— Przestać ssać palce — odparowała. — Nie jesteś już dzieckiem, masz czternaście i pół roku. — Przez kilka minut dreptałyśmy w milczeniu przerywanym szmerem mat i co jakiś czas odgłosem zasysania energii przez płytę odbiorczą. Potem znowu matka zaczęła mówić. — Ojciec zobaczył, że stawiają nowe budynki. Chyba wiedział, o co chodzi. Ludzie z transportu zawsze wiedzą odrobinę więcej.

— Jakie budynki?

— Wioskę Dziecięcą. Nowe Osiedle. Nowe flagi. Różowe i niebieskie.

Wszystko, zdaje się, miało swój kolor. Żeby oznaczyć rangę. Żeby określić cel. Obywatele mogą nosić tylko przypisane im kolory. Wystarczy jedno spojrzenie, a natychmiast wiesz, co kto robi i czy jest ważny. Ja i matka miałyśmy ten sam kolor, pomarańczowy, tak jak ojciec. Kolor wyznaczał granice, poza które nie wolno nam wyjść.

— Ale nie powiedział ci? — spytałam. — O tych nowych budynkach?

— Nie, nie powiedział. — Matka wydęła wargi.

— Dlaczego?

Matka i ojciec musieli mieć przed sobą tajemnice, tak jak mieli je przede mną. Musiały one dotyczyć niedobrych rzeczy, bo inaczej dlaczego ojciec nie powiedziałby o nowych budynkach?

Matka znowu popatrzyła na mnie z ukosa.

— Miał swoje powody.

Przez prześwit słyszałyśmy terkot przetaczającego się pudła transportowego, a także szuranie stóp Dozorcy robiącego obchód. Nie odzywałyśmy się, dopóki się nie oddalił.

Wtedy swoim monotonnym głosem matka opowiedziała mi, co Zarząd przed dziesięcioma laty obwieścił na Zebraniu Uświadomienia Społecznego. Nie podobało im się to, że w różnych Osiedlach spada wskaźnik urodzeń, ani to, jak dzieci dojrzewały. Podrostki nie rozwijają w pełni swych możliwości, gdyż rodzice nie wychowują ich dobrze. Władze zrobią to lepiej, powiedzieli.

— Oznajmiłam twojemu tacie, że może stopa urodzeń maleje, bo rosną normy energii, jaką każdy ma dostarczyć. I nie wystarcza jej już na robienie dzieci.

Mówiąc to, zachichotała. Kiedy dobrze się czuła, potrafiła być sarkastyczna, nawet dowcipna. W gorsze dni miała cichy, bezbarwny głos.

Ale najważniejsze, co powiedziała mi tego dnia — na tyle ważne, abym zdrętwiała od klatki piersiowej aż po stopy — było to, że miałam czwarte urodziny na tydzień przed tym zebraniem. Zebraniem, na którym oznajmiono, że wszystkie dzieci odtąd narodzone, a także mające tego dnia mniej niż cztery lata zostają przeniesione na nowe Osiedle — Osiedle 2. Do Wioski Dziecięcej. W efekcie jestem jedną z nielicznych osób, które są obecnie u naturalnych rodziców.

Byłyśmy w połowie dziennej normy. Wypiłam już poranną porcję wody; w ustach miałam sucho, język spęczniał. Złożony materiał w majtkach wydawał się lepki i mokry. Byłam przekonana, że matka o tym zapomniała, ale nie.

— Jesteś już na tyle duża, aby przejść test. Ustalą twój poziom zdolności reprodukcyjnej. Jak ojciec im powie, wyznaczą termin.

— O czym powie?

— Że dostałaś pierwszej miesiączki. Że krwawisz. To normalne. Ojciec im powie, wyznaczą termin i Drużyna Transportowa zawiezie cię do Straży Zdrowia Ludzkiego.

— To normalne?

— Tak, normalne. Jesteś dostatecznie dorosła, żeby sparzyli cię z mężczyzną. To znaczy, że przeniosą cię na inne Osiedle.

Miała smutny głos, ale gdzieś trzasnęły drzwi, więc przestała mówić.ROZDZIAŁ CZWARTY

Jeremy nadal spał, ale niespokojnie przewracał się z boku na bok. Umył się wprawdzie, ja jednak nadal czułam wionący od niego odór. Serce zaczęło mi tłuc niczym ptak w klatce, uderzając o żebra i górą o krtań. Ten zapach! Dochodził z tego budynku, do którego rano zabrali matkę. Budynku Recyclingu. Czując, jak kręci mi się w głowie, usiadłam na sienniku i przytknęłam do twarzy koc matki. Nie wiem, jak długo siedziałam i usiłowałam odciąć się od tamtego odoru, próbując zapomnieć, jak ją tam wciągają, jak zatrzaskują się za nią drzwi. Jeremy zapiszczał przez sen, cienko jak dziecię. Chciałam uciec od jego zapachu i jego dźwięków, chciałam uciec jak najdalej od niego, ale nie było dokąd.

Na próżno usiłowałam znowu zasnąć. W głowie huczały mi pytania i wirowały wspomnienia. Obrazy i rozmowy tak żywe, jakby się odbyły tuż przed chwilą.

Jak wtedy, gdy rodzice szeptali podczas mojego mycia. Szept ojca był powolny i niski, wibrował mu w gardle jak warknięcie zwierzęcia; szept matki był wyższy i szybszy, niczym szczebiot ptaka.

Mówili o jakimś terminie, a ojciec złościł się na matkę, że nie powiedziała mi o czymś jeszcze. Ona tłumaczyła mu, że chciała, żebym czuła się bezpieczna. I dodała coś bardzo dziwnego:

— Gdybym powiedziała jej wszystko, już nigdy więcej nie byłaby spokojna.

Jeremy jęknął, obudził się, usiadł i poszedł do części sanitarnej, zakłócając tok moich myśli. Gdy przechodził obok, odór się nasilił. Zastanawiałam się, co takiego robił w Re-Cy. Czy widział matkę z tymi pętami na rękach? Siedziałam nieruchoma i skulona, kiedy znów położył się na swoim sienniku. Ponownie zaczął chrapać, więc wróciłam wspomnieniami do dnia, w którym rodzice się kłócili.

Pamiętam, jak wcierałam w ręce płyn odkażający; piekło w miejscach, w których obgryzałam paznokcie. Matka zawsze mnie upominała, jak tylko zobaczyła, że wkładam palce w usta. Kiedy odsunęłam kotarę intymną, rodzice natychmiast przestali mówić. Pamiętam tę martwą ciszę; wydawało się, że trwa wiecznie.

Wtedy ojciec powiedział, że na następny dzień wyznaczono mi test zdolności reprodukcyjnej. Powiedział, że przebadają mnie całą, ale odwrócił przy tym wzrok. Matka nic nie mówiła. Odparłam, że nie pójdę, bo nie wiem, jak będzie wyglądało to przebadanie, a kiedy ojciec z naciskiem podkreślił, że takie jest postanowienie Zarządu, odkrzyknęłam, że nic mnie to nie obchodzi.

Złapał mnie za ramiona, a palce miał tak silne, że boleśnie wpiły mi się w ciało i stawy. Myślałam, że zacznie mną potrząsać, ale tylko wpatrywał się prosto w moje oczy. Jego źrenice były bardzo czarne, a białka pokrywała sieć czerwonych żyłek. Jeszcze nie widziałam go tak rozgniewanego.

— O cokolwiek może chodzić, Emmeline, nigdy z nimi nie walcz. Słyszysz mnie? Nigdy, przenigdy z nimi nie walcz!

— Nawet nie zamierzam.

Pozwolił rękom opaść, ale palce miał dalej zakrzywione jak do chwytu.

— Nieprawda, Emmeline, zamierzasz. Widzę to. I dlatego musisz mi przyrzec, że nie będziesz z nimi walczyć. Rób wszystko, co ci każą. Obiecaj mi.

Miał taki głos, jakby chciał się rozpłakać. Nigdy nie widziałam, by płakał.

— Emmeline — ochryple odezwała się matka — słuchaj ojca. Obiecaj.

Kiedy teraz siedziałam w ciemności, uświadomiłam sobie, że ojciec był wtedy nie rozgniewany, lecz przerażony. Przeczesywałam wspomnienia, szukając jakiejś poszlaki, którą mogłam przeoczyć. Każdą rozmowę, to, jak ludzie wyglądali, co mówili, jak się zachowywali. Noc się ciągnęła, a Jeremy spał. Długa to była noc, a echa przeszłości tak na mnie napierały jak ściany w naszym ciasnym Mieszkalniku.

Wyraziście przypomniał mi się ranek po tej wieczornej kłótni rodziców. Matka dała mi nakładaną na głowę opaskę, którą przyniosła razem z pojemnikami żywnościowymi. Musiał ją zostawić Dozorca, ale skąd wiedział, że ma to zrobić? Tyle zagadek.

Matce trzęsły się palce, kiedy pomagała mi zawiązać opaskę.

— Musisz ją nosić tylko wtedy, kiedy jesteś poza Mieszkalnikiem — powiedziała. — Wewnątrz już nie trzeba.

Pomacałam i poczułam zimną gładkość tkaniny.

— Dlaczego moja jest tylko biała, a twoja ma jeszcze czarną obwódkę?

— Bo tak.

— Bo co?

Cmoknęła i przez wydęte usta wypuściła powietrze, co znaczyło, że nie chce odpowiedzieć. Ale ja napierałam na ścianę jej milczenia.

— Bo co?

— Biała oznacza, że jesteś w wieku reprodukcyjnym. Czarna opaska informuje zaś o tym, że jesteś już sparzona. I dosyć teraz tych pytań!

Słyszałyśmy, jak pod bramą zatrzymuje się pudło transportowe. Matka popatrzyła na mnie ze smutkiem, który jeszcze bardziej ją postarzał.

— Idź już — powiedziała, kiwając brodą ku drzwiom.

— Chodź ze mną.

— Nie mogę. Będziesz miała Opiekunkę.

— To tylko do bramy — poprosiłam.

— Dobrze. Tylko do bramy.

Stała przy bramie, gdy wsiadałam do pudła. Gdy ruszaliśmy, przyłożyła rękę do piersi, na wysokości serca.

Dozorca zrobił znak w swoim wykazie. Pudło transportowe stanowiło drewniany kwadrat z ławkami do siedzenia. Nie wiem, z czego wykonano koła, ale były na tyle wysokie, że musiałam wejść na stopień, żeby znaleźć się w środku. Kiedy Drużyna Transportowa zaczęła ciągnąć pudło, tak szarpnęli, że omal nie upadłam. Na bocznych ławkach nie było oparć. W środku znajdowała się już jedna kobieta. Opiekunka. Też już sparzona. Tak jak matka miała białą opaskę z czarną obwódką. To dobrze, że teraz sama już to potrafiłam odczytywać. Siedziała twarzą do mnie, na ławce z przodu, z oparciem. Opuściłyśmy Osiedle 14, zostawiając za sobą chorągiew pomarańczową zupełnie jak uniform ojca, jak ubrania matki i moje. Wisiała oklapła, bez życia.

Drzewa rosły tuż obok dróżki rowerowej, tak że gałęzie zwieszały nam się nad głowami, a ja czułam na twarzy słońce igrające z cieniem. Odsunęłam opaskę, żeby poczuć je na czole, ale Opiekunka zmarszczyła brwi i pokręciła głową. Sama miała opaskę tak szczelnie opiętą, że zakrywała także czoło. Nie byłam przyzwyczajona do jej noszenia, toteż mozoliłam się, zanim umieściłam ją w taki sposób jak u Opiekunki.

Pudło transportowe było szersze od dróżki i podskakiwało na nierównej nawierzchni. Chwyciłam się burty i kołysałam wraz z nią. Słyszałam, jak Drużyna ciężko sapie i pochrząkuje. Ojca nie było pośród nich. Mówił wieczorem do matki, że ma nadzieję, iż nie każą mu wieźć mnie na badania.

Minęliśmy inną bramę. Tutaj obok siebie wisiały na masztach dwie flagi: różowa i niebieska. Musiała to być zatem Wioska Dziecięca. Skręciliśmy w kierunku dużego budynku. Nie widziałam pojedynczych Mieszkalników. Znajdował się tu natomiast ogrodzony plac zabaw z ćwiczebnymi deskami energetycznymi, poukładanymi równo i porządnie wzdłuż płotu.

„Zabawa jest pracą dzieci”. Matka powiedziała mi, że to słowa bardzo ważnej osoby. Na placu zabaw nie było nic więcej, nawet trawy. Tylko ubity żwir i deski. Większość prześwitów niższa niż u nas w domu.

Głównego wejścia pilnowały dwie dziewczyny w moim wieku, obie w różowych uniformach. To taki ładny kolor. Stała z nimi wysoka kobieta, która poprawiała im włosy, by nie wymykały się spod opasek, ale dziewczyny wydawały się znudzone i kręciły butami w piasku, wzbijając małe obłoczki pyłu. Kiedy wsiadły do pudła, zajęły miejsca naprzeciw mnie.

— Jechałaś już kiedyś pudłem? — spytała jedna z nich.

Miała gęste brwi, jakby nad nosem przysiadły jej gąsienice.

— Masz miesiączkę? — spytała druga. — A ile w ogóle masz lat?

— Czternaście i pół.

— Czternaście i pół? — powtórzyła ta z brwiami. — My mamy trzynaście i pół, a już dostałyśmy miesiączkę. Dobrze, że tak szybko. Nie mogę się doczekać, żeby mnie sparzyli.

Byłam pewna, że Opiekunka nie może jej usłyszeć.

Minęłyśmy stację karmienia zwierząt, gdzie drewniane skrzynie wypełniono jakimiś ziarnami. I czymś jeszcze, obłymi przedmiotami, może orzechami. Tłuste szare zwierzęta z puchatymi, zakręconymi ogonami skakały z jednego żłobu na drugi, obżerając się. Wiewiórki. Nigdy jeszcze nie widziałam ich tylu w jednym miejscu. Całe setki, kłębiąca się masa szarych futer i zakręconych ogonów — zupełnie niczym wielka szara nawałnica tuż obok pudła transportowego. Zwierzątka popiskiwały do siebie, przepychały się, większe odpędzały mniejsze od paszy.

— Czemu tutaj jest tyle wiewiórek? — spytałam.

— Naprawdę jesteś taka głupia i niczego nie wiesz? — prychnęła ta z grubymi brwiami. Odwróciła się do drugiej. — Współczuję facetowi, którego z nią sparzą.

I znowu to słowo: „sparzenie”.

— Chwała wiewiórkom — powiedziała jedna.

— Chwała tym, co je karmią — dorzuciła druga.

Przy każdej pochwale robiły kółko z kciuka i palca wskazującego, które przykładały do czoła. Mówiły głośno, tak żeby usłyszała je Opiekunka, a ona kiwnęła głową i przesłała im uśmiech tak wąski, jakby się bała, że od zbyt dużego mogłaby jej pęknąć głowa.

Dziwiłam się, że wiewiórki były takie swobodne, mogły iść, dokąd chciały. Czemu ja nie miałam swobody?

— Nigdy cię nie widziałam w Wiosce — odezwała się brwiasta. — Musisz być jedną z nich.

— Z których? — spytałam. Nie podobało mi się to, jak wypowiedziała to „nich”; zupełnie jakby splunęła.

— Chowanych w domu. I w szkole. No wiesz. Nie tak jak my. Jakbyś była jedną z nas, to byś wiedziała, że wiewiórek jest tak dużo, ponieważ Zarząd bardzo dba o to, aby miały dość jedzenia. To właśnie robią Strażnicy Natury: troszczą się o przyrodę. Jakbyś była jedną z nas, wszystko to byś wiedziała.

Mówiła „nas” w taki sposób, jakby chodziło o kogoś szczególnego. Dziewczyny uśmiechały się do siebie porozumiewawczo. Ta druga była mała i blada jak woskowany papier na pojemnikach żywnościowych. Wargi i paznokcie miała niebieskawe, nie było też u niej dobrze z oddychaniem. Przy każdym oddechu odchylała ramiona, jakby potrzebowała więcej powietrza.

Nic nie mówiłam, bo niewiele wiedziałam o Strażnikach Natury; nie chciałam też rozmawiać o tym, że jestem inna. Z głównej drogi rowerowej skręciliśmy w bramę z białą chorągwią i zatrzymaliśmy się przed innym dużym budynkiem z betonu.

Opiekunka wstała.

— No, dziewczęta, jesteśmy już na miejscu. Zdrowie Ludzkie. Będę was wprowadzała kolejno do biura przyjęć. Zaczniemy od… — zajrzała do spisu — …Remy. — Dziewczyna z grubymi brwiami się podniosła. — Wy dwie zaczekajcie tutaj na mnie. Macie się stąd nigdzie nie ruszać.

Wysiadły bardzo niezgrabnie, Remy omal się nie przewróciła, ale w ostatniej chwili złapała równowagę.

Drużyna Transportowa stała nieruchomo w swojej uprzęży. Skórzane paski ciasno oplatały mężczyznom ramiona, a wokół krawędzi rzemyków rozlewały się plamy potu. Transportujący nie spoglądali na siebie, stali tylko wyprostowani i spokojni.

Kiedy Remy i Opiekunka weszły do budynku, blada dziewczyna spojrzała na mnie i spytała:

— I jak to jest, jak się ma matkę? Ja mojej nawet nie pamiętam.

Popatrzyłam po szarym sześciennym budynku Straży Zdrowia Ludzkiego, po nieruchomej, spoconej Drużynie Transportowej, na głęboką zieleń gałęzi drzew na tle nieba. Białe chmury, odległy błękit. Skierowałam wzrok na bladą dziewczynę. Nie pamiętała nawet swojej matki? Musiałam walczyć ze sobą, żeby nie włożyć palca do ust jak dziecko. Zamiast tego przyłożyłam rękę do piersi, do serca, pamiętając, co zrobiła matka, kiedy spoglądała za mną, na oddalające się pudło.

Jak to jest mieć matkę? Zastanawiałam się, jak odpowiedzieć na takie pytanie… Matka jest zawsze przy mnie i dla mnie. Ilekroć budzę się ze złego snu, budzi się także i ona, obejmuje mnie i trzyma w ramionach, aż się uspokoję. Nie kładzie się sama tak długo, dopóki ja nie zasnę. Dzieli się ze mną swoją wodą, kiedy jestem spragniona. Gdy ma dobry dzień, śmieje się, śpiewa, opowiada śmieszne historyjki. Uśmiecha się do mnie. Nawet w gorsze, ciche dni ciągle jest ze mną. Nigdy nie jestem sama. Tak to jest.

Ale nie powiedziałam tego wszystkiego. Nie chciałam się rozpłakać na samą myśl o tym, jak można nie pamiętać matki.

Zamiast tego odparłam:

— Czy ja wiem? Normalnie jak dla mnie.

Nie wiedziałam, co innego odpowiedzieć, tak żeby dziewczyna mnie zrozumiała. Co można rzec komuś, kto nie pamięta swojej matki?

Blada popatrzyła na mnie tępo, a potem rzuciła:

— Idzie już Opiekunka. Współczuję ci, że chowałaś się w domu, ale dobrze, że już masz miesiączkę. Republice zależy na tobie.

Zrobiła kółko z palca wskazującego oraz kciuka i przyłożyła do czoła.

Zrobiłam to samo. Wywołało to uczucie bliskości między nami.

Dziewczyna wstała.

— Wiesz, mogłybyśmy się zaprzyjaźnić, gdybyś mieszkała w Wiosce. Mam na imię Marina.

— A ja Emmeline.

Wysiadła z pudła i uśmiechnęła się do mnie przez ramię, zanim razem z Opiekunką weszła do budynku.

Zostałam sama. Nigdy jeszcze nie miałam prawie przyjaciółki. Tak przyjemnie było znaleźć się poza naszym Osiedlem i poznać kogoś nowego. Prawie przyjaciółkę o imieniu Marina.ROZDZIAŁ PIĄTY

Akwizytor był chudym mężczyzną z wąskim, chyba kłującym, czarnym wąsikiem, w którym pozostał mu okruszek soi ze śniadania. — Teczka? — spytał Opiekunkę, a ta w milczeniu pokręciła głową. — Mało już teraz takich dzieciaków bez teczek, prawda?

Wziął pustą, leżącą z boku biurka, i otworzył.

— Mało. Nazywa się Emmeline. Osiedle 14. Ma ponad czternaście lat. Potwierdzona miesiączka.

Mówiła, a on zapisywał wszystko na przygotowanej kartce. Wpatrywałam się w ołówek i papier. Miałam chyba sześć lat, kiedy Bacznicy zabrali wszystkim książki, ołówki i cały papier. Chciałam potrzymać ołówek, dotknąć kartki.

— Co jeszcze?

— Ojciec jest w transporcie. Matka ma tendencje antagonistyczne, ale na razie nie złamała żadnych praw ani regulacji.

Zabrzmiało to bardzo niedobrze. Matka przecież nie była zła, więc czemu ta kobieta to powiedziała? Obracałam w myślach słowo „antagonistyczne” i usiłowałam zgadnąć, co może znaczyć.

— Ale miesiączka zdecydowanie potwierdzona?

— Tak.

Nie przestawał pisać.

— Szkoda, że te dwie nie są płodne — mruknął. — Tylko strata czasu i surowców.

Kobieta zmarszczyła brwi.

— To nie był mój pomysł, żeby je przywieźć na badanie. Robię to, co mi każą. Jestem tylko Opiekunką.

— Nie mam do was pretensji. Strata czasu i surowców to sprawa…

Ściszył głos, jakby się bał dokończyć.

— Wiem, wiem. Rzecz w tym, że jak się zdaje, zaczyna brakować reprodukcyjnych kobiet. Więc naciągają limity, żeby szybciej były testy. Ale co ja wiem? Jestem tylko Opiekunką.

— A ja tylko Akwizytorem. Każdy ma swój tytuł, czyż nie?

Oboje pokiwali głowami, jakby zgadzali się co do tego, że są tylko swoimi tytułami.

— Dziwne jednak, że nie mamy więcej dzieci… zdrowych dzieci, nie uważacie? — powiedziała.

Wydawał się zaskoczony.

— Dlaczego dziwne?

— No wiecie, jak się to wszystko zaczęło, przesiedlenia i tak dalej, chodziło o to, że na Ziemi jest za dużo ludzi. Ale teraz się okazuje, że powinniśmy mieć więcej dzieci, bo jest ich za mało. A na dodatek tylko niektóre są zdrowe.

— Dla mnie to w ogóle nie jest dziwne.

— Nie?

— Nie, bo to wszystko nieplanowane skutki uboczne. Z początku myślą, że można wszystko nakazać. Produkujcie codziennie tyle a tyle energii. Rodźcie co roku tyle a tyle dzieci. Ale to tak nie działa. Im więcej nowych ustaw, nakazów, regulacji, tym bardziej wszystko się rozłazi.

Nie miałam pojęcia, o czym oni mówią. Zupełnie jakby o mnie zapomnieli.

Wreszcie zabrali mnie do pokoju, ale jak oświetlonego! Gdyby tyle światła było w naszym Mieszkalniku! To tutaj idzie cała energia? Kto jeszcze ma takie oświetlenie? Zarządy? Może, nie wiem, ale jeśli tak, to całe to maszerowanie po desce jest tylko po to, żeby komuś było jaśniej? To mi się nie podobało.

Musiałam się rozebrać. Dali mi jakąś koszulę nocną z wycięciem z tyłu, w której czułam się źle. Akwizytor wyszedł, ale Opiekunka została. Kazała mi wejść na metalowy stół — tak wysoki, że musiałam skorzystać ze stołka.

Po chwili wszedł mężczyzna i wyjaśnił, że jest specjalistą od reprodukcji. Miał na szyi kolekcję czarnych rurek, których końce łączyły się z czarnym dyskiem. Za nim pojawił się jeszcze jeden mężczyzna, który w metalowym koszyku miał jakieś inne rurki. Powiedział, że pobierze mi krew, co zabrzmiało groźnie.

Najpierw ten z koszykiem obwiązał mi wokół ramienia brązową gumę; tak mocno, że zaczęła piec mnie skóra.

— Zaciśnij rękę w pięść — polecił. Serce mi zabiło. — Tak, jakbyś miała uderzyć.

Przeciągnął palcem po zgięciu ramienia; żyła poruszała się tam jak duży niebieski robak. Z koszyka wydobył jedną z rurek, która miała lśniący, szpiczasty koniec.

— Nie ruszaj się. — Niespodziewany ból; przygryzłam wargę. Krew zaczęła płynąć. Mężczyzna powoli wyciągał ją ze mnie. Później wysunął szpiczasty koniec z mojej ręki i rozpiął gumę, która odskoczyła z trzaskiem. Podał mi jakiś kawałeczek materiału. — Przyciśnij to mocno do skóry.

Wyszedł z pokoju, a probówka z moją krwią postukiwała w koszyku. Teraz musiałam się położyć na stole, który był zimny i twardy. Nie został niczym przykryty, więc zaraz zaczęły mnie boleć kręgosłup i łopatki. Opiekunka włożyła mi stopy w jakieś uchwyty, więc nogi miałam teraz w górze, wyżej niż głowę. Jedno wiedziałam: nie było mowy o ucieczce. Kobieta rozłożyła mi kolana; jej paznokcie były ostre i wbijały się w moją skórę. Czułam się brudna i bezradna. Mogłam jedynie wpatrywać się w sufit i marzyć o tym, że rozpłynę się w jaskrawym świetle.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: