Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Agent Orange - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Agent Orange - ebook

Miki pochodzi z kraju leżącego nad zimnym morzem i przeciętego na pół rzeką Vistulą. Jako uczeń maturalnej klasy przybywa do USA w ramach międzynarodowej wymiany na kilkanaście dni przed rocznicą ataków z 11 września. Gdy jego samolot ląduje w Nowym Jorku, z lotniska odbiera go Brian – ojciec rodziny mieszkającej w Scotrun – niewielkiej osadzie w stanie Pensylwania.

W domu swoich amerykańskich host parents przekonuje się, jak naprawdę wygląda życie na prowincji. W specjalnie założonym dzienniku notuje swoje niezliczone przygody, a także podobieństwa i różnice pomiędzy dwoma rozdzielonymi oceanem krajami. Ze swadą i pewnością siebie wygłasza sądy, szuka analogii, portretuje Amerykanów.

Ameryka, którą zastaje, to kraj usłany flagami, w którym obowiązują pomarańczowe alarmy, lustrowane są biblioteki i gdzie w związku z rozpoczynającą się wojną w Iraku frytki zmieniają swoją nazwę.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-702-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W tym kraju wyuczone uśmiechy pokrywają smutek,

który tak głęboko przesiąka całą kulturę,

że jego smak można poczuć nawet

w porannej porcji płatków Cheerios.

Zadie Smith

Połowa splendoru Ameryki

to opakowania.

Jan Józef Szczepański

Z drugiej strony tandetność Ameryki sprawia,

że jest w niej coś przyjemnie swojskiego.

Pozwala żyć bez kompleksów, na luzie.

Agnieszka Holland

A jednak, gdybym w wieku 20 lat wyjechał do Stanów,

to zamiast polskiego gówna miałbym amerykańskie.

Tymon Tymański31 SIERPNIA

------------------------------------------------------------------------

Lotnisko w Amsterdamie wyglądało zupełnie inaczej – niemal jak międzyplanetarna stacja odlotów z powieści Philipa K. Dicka. Wszędzie dookoła szkło, kamery monitoringu i długie korytarze, po których wcale nie trzeba chodzić, wystarczy wejść na ruchomy chodnik. Poza tym wygodne fotele, skrytki na rzeczy, sklepy z upominkami i małe kawiarnie. Wiele czystych toalet, w których można się schować albo też zasnąć, zwłaszcza że pachną palmami. Zdziwiony tym wszystkim – gdyż wcześniej widziałem to nasze – sięgnąłem po książkę, przeczytałem trzy strony, po czym zamknąłem oczy i podróż na Andamany odbyłem z bohaterem raz jeszcze.

W końcu ogłoszono odprawę do Nowego Jorku. I chociaż mój bilet wystawiony był na Królewskie Towarzystwo Lotnicze, to jednak okazało się, że w dalszą podróż wyruszę stąd nie KLM-em, tylko północnoamerykańską kompanią Northwest.

Stanąłem więc w odpowiedniej kolejce, kiedy nagle wyrósł przede mną tęgi mężczyzna, który spojrzał na moje włosy, otworzył swój notes, by następnie oświadczyć:

– Hello, sir. Reprezentuję urząd imigracyjny Stanów Zjednoczonych. Czy mogę prosić na chwilę?

– Chodzi na pewno o mnie? – zapytałem go.

– Yep.

– A w jakim celu?

– Nic poważnego. To rutynowa, wyrywkowa kontrola. Coś w rodzaju selekcji. Zadam tylko kilka pytań, sir.

– Dobrze, ale po co?

– Leci pan naszym przewoźnikiem, boeingiem Northwestu, tak? Tak czy nie?

– Raczej tak, chociaż nie wiem dlaczego.

– KLM i Northwest już teraz są razem.

– Naprawdę?

– Tak. Nine/Eleven wszystko przewrócił. Cały dotychczasowy porządek. Wielu linii już nie ma i lata się w parach. Na przemian, sir.

A ponieważ był Amerykaninem i to podobnym do Gregga, naszego nauczyciela z Teksasu, który nam swoje wykłady zawsze robił nie w klasie, tylko w tym swoim „drugim Waco”, jak to zazwyczaj określał ten nasz przepiękny kolejowy dworzec – neorenesansowy na zewnątrz, wewnątrz McDonald’s – więc mu odpowiedziałem, że to będzie czysta przyjemność, dla mnie tym większa, że jak dotąd o tych wszystkich selekcjach słyszałem jedynie od dziadka.

I na jego pierwsze pytanie – o wybór środka transportu – odpowiedziałem prawdę, to znaczy, że kiedy jeszcze ponad miesiąc temu brałem do ręki swój bilet – wtedy KLM-u – to nawet nie przypuszczałem, że Amerykę, która mnie fascynuje od dziecka, zacznę poznawać już tutaj, przed wejściem na pokład boeinga. Kończąc zaś, poprosiłem go jeszcze, aby nie zwracał się do mnie już sir, bo tytuł ten, chociaż szlachecki, brzmi w jego ustach dosyć komicznie.

– Będę do ciebie mówił, jak zechcę. Chcesz lecieć dalej, czy wracasz do domu? – odpowiedział.

Po czym nagle złagodniał i mi wyjaśnił, że jego kraj, jego ojczyzna – bo tak ją ładnie określił – walczy od roku z terrorem i dlatego on teraz nie może już tak po prostu wypuszczać stąd do niej wszystkich potencjalnych terrorystów, zwłaszcza z Amsterdamu, tej stolicy rozpusty, w której się znalazł przypadkiem, co z jego strony było nawet szczere.

Następnie wspomniał coś o alarmach, które już teraz obowiązują podobno w tym jego homelandzie zwanym ojczyzną, po czym – abym to wiedział – wymienił je wszystkie, zaczynając od zielonego, poprzez neutralny niebieski, w miarę bezpieczny żółty, groźny pomarańczowy i najgorszy z nich wszystkich – alarm czerwony.

No i po chwili – tak jak to wcześniej obiecał – zaczął te swoje pytania w końcu zadawać, jedno po drugim. Interesowało go wszystko, na przykład to, w jakim celu lecę za ocean, dlaczego na kraj tranzytu wybrałem akurat Holandię, czy będąc już tutaj – na lotnisku Schiphol – wychodziłem gdzieś dalej, a gdy nie zrozumiałem, wtedy zapytał się wprost, czy odwiedzałem dzisiaj Czerwoną Dzielnicę i tam, kiedy już było po wszystkim – co doskonale rozumie, bo sam jest przecież mężczyzną, który ma żonę w ojczyźnie – wstąpiłem do kawiarni na ciastka albo – co może gorsze – czy paliłem tam papierosa.

Chciał również wiedzieć, kto mi spakował walizkę i czy potem – już w drodze – jeszcze ją otwierałem, a także czy mam w niej rzeczy, których mieć nie mogę, no i wreszcie, co to za książka, którą widział, że czytam, mając zamknięte oczy, zupełnie jakbym się modlił. Jednak najbardziej interesowała go sama okładka, jakby nie wiedział, że ludzi i książek tak po okładkach oceniać nie można, jak również po włosach, bo nagle zapytał, dlaczego ta dziewczyna, która jest na niej, tak obscenicznie wyciąga swój język i czy „Masala” to jest jej imię, czy może gorzej – jakiś narkotyk.

Następnie, po tym, jak już mu zdałem reporterską relację z przebiegu mojej całej dotychczasowej podróży – od samego początku, aż do chwili obecnej – chciał jeszcze wiedzieć, ile kosztował ten express, którym jechałem w nocy z mojego miasta do capital Warsaw, rozpoczynając w ten sposób swoją podróż. To znaczy, ile dokładnie rubli.

– Trzydzieści trzy ruble – również zażartowałem, chociaż ta jego wścibskość już mnie naprawdę denerwowała.

On – co dziwne – zaraz to sobie zapisał w tym swoim błękitnym notesie, na okładce którego płaszczył się srebrny orzeł, i to z takim wyrazem na twarzy – on, nie orzeł – jakby to rubel właśnie, a nie nasz golden czy choćby to nowe euro – był w moim kraju obowiązującą walutą.

I wreszcie zostawił w spokoju moją osobę, zapominając tylko zapytać o moje kontakty z Mohamedem Attą, tym terrorystą, ale tylko dlatego, że w tłumie dostrzegł Hindusa, który z pudełkami z tektury i w szarym turbanie na głowie miał nieszczęście właśnie do naszej kolejki dołączyć.

Dla mnie to jednak nie był żaden koniec, dlatego że chwilę potem musiałem się jeszcze pozbyć swoich niebieskich trampek i dać do nich zajrzeć dosyć ładnej pani w białych gumowych rękawiczkach, po czym już bez nich przejść pod piszczącą bramką, pozostawiając tam tylko pamiątkę w postaci mokrych śladów.

Ale też dzięki takiej „nowatorskiej” metodzie mogłem się znowu poczuć jak w naszym pięknym meczecie, jedynym takim w kraju – białym i murowanym – w którym byłem wraz klasą na szkolnej wycieczce, tyle że tam przynajmniej chodziliśmy wszyscy po kolorowych dywanach.

Teraz natomiast – cały i bezpieczny – znajduję się na pokładzie amerykańskiej maszyny. Jestem jednak mocno niezadowolony, gdyż powietrzne hostessy – bardzo nieatrakcyjne i do tego przebrane w spodnie – nie chciały się ze mną podzielić tym ich lotniczym winem, o które aż dwukrotnie musiałem je prosić.

Zamiast tego dwa razy stanowczo stwierdziły, że w ich kraju – w Ameryce, do której terytorium włączyły samolot – muszę być najpierw dorosły, co przyjdzie wraz z wiekiem, a konkretnie z urodzinami, które są u nich – zdradzały ich tajemnicze miny – niezwykle ważne, o ile nie najważniejsze, tyle że nie z tymi osiemnastymi, ale jakimiś odległymi: dwudziestymi pierwszymi.

Dlatego kiedy odeszły – całe szczęśliwe i dumne, że na miejscu wina mogły postawić mi colę, której zresztą nie lubię – pepsi nie miały – wstałem ze swojego miejsca i wyjąłem z torby butelkę – jeden z wielu prezentów, które ze sobą wiozłem – po czym zacząłem patrzeć, jak te złote płatki – zupełnie jak pokarm dla rybek – pływają w niej oszalałe, dopóki nie spadną na dno.

I wtedy ją otworzyłem.2 WRZEŚNIA

------------------------------------------------------------------------

Dzisiaj jest poniedziałek, i to nawet wolny, gdyż Ameryka świętuje Labor Day, czyli Dzień Pracy, który jest jednocześnie końcem wakacji, a dla niektórych też lata.

Ciekawe tylko, dlaczego dzisiaj, skoro u nas Święto Pracy wypada na początku maja. Tym bardziej że ustanowiono je po wydarzeniach, które rozgrywały się tutaj, na ziemi amerykańskiej. Tego akurat nie wiem, za to o innych, o wiele bardziej interesujących rzeczach, mogę już dużo powiedzieć.

Na przykład o tym, że od kilku dni mieszkam w Pensylwanii, krainie niewiele większej od naszej europejskiej Bułgarii i nawet z wyglądu – poprzez ten swój podłużny kształt – ją trochę przypominającej; w małych górach o nazwie Poconos, wchodzących w skład znacznie większego pasma górskiego, słynnych Appalachów.

Miejscowość nosi nazwę Scotrun i jest położona we wschodniej części stanu, całkiem niedaleko od rzeki, która z kolei nazywa się Delaware i kiedyś z pewnością dla Indian była drogą szybkiego ruchu, zaś teraz – gdy Indian już nie ma – oddziela od siebie trzy różne stany.

Ale najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, że rzeka stanowi jedyną – obok brzegu jeziora Erie – naturalną granicę stanu, w przeciwieństwie do reszty jego granic, przy wytyczaniu których ktoś najprawdopodobniej użył linijki.

Natomiast po drugiej stronie rzeki, a więc już za granicą, znajduje się stan New Jersey, przez który – aby się tutaj znaleźć – musiałem przejechać w poprzek, a także stan Nowy Jork, którego to urzędnicy – po tym, jak już się znalazłem na międzynarodowym lotnisku położonym w dużej nowojorskiej dzielnicy o nazwie Queens – przywitali mnie jako pierwsi.

Drugi był Brian – głowa mojej amerykańskiej host family, czyli rodziny, która mnie tu będzie gościć przez najbliższe dziewięć miesięcy, aż w końcu urodzę swój dyplom.

No i przedwczoraj na tym nowojorskim lotnisku imienia JFK dziwne było jedynie to, że kiedy już mój samolot wypuścił z brzucha swoje koła, a one się zaraz otarły o płytę lotniska, żaden pasażer nawet nie klasnął – ani jeden raz – tak jakby każdy martwił się tylko o swój formularz wjazdu, który dostał od hostess; czy go dobrze wypełnił i czy pieniądze, które tam wpisał, to jest wszystko, co ze sobą przywiózł, czy może posiada ich więcej schowanych gdzieś w skrytkach spodni.

Po opuszczeniu samolotu nie miałem żadnych przygód, tak jakby Amsterdam wystarczył za wszystko, poza tym, że swoje odciski – tym razem palców – musiałem tym nowojorskim celnikom jednak zostawić.

Przyjrzałem się im też wtedy dosyć uważnie, gdyż pierwszy raz w życiu widziałem osoby tak duże i pulchne, które w dodatku nie były tym faktem w ogóle zmartwione, a wręcz przeciwnie – były bardzo dowcipne.

Potem dziwiłem się jeszcze tylko jeden raz, już na głównej lotniskowej hali, gdzie wszystkich podróżnych obserwowali żołnierze, którzy zamiast ciężkich walizek trzymali w swoich rękach lekkie karabiny – takie przewieszone przez ramię półautomaty – i widać po nich było – po tych ich śmiertelnie poważnych minach – że gdyby tylko mogli, to zaraz by ich użyli, postrzelali sobie, eliminując w ten sposób przynajmniej pół hali – wszystkich o ciemnej karnacji – tłumacząc się później, że tylko żartowali, a zresztą co tam, przecież wykonywali rozkazy. Dookoła nich zaś krążyli policjanci, i to nie sami, tylko z policyjnymi psami, które mimo że były na smyczy, to jednak wyglądały groźnie.

Z kolei moje pierwsze wrażenie zaraz po opuszczeniu tej mocno klimatyzowanej hali było takie, że pilot Northwestu musiał się jednak pomylić i zamiast w Nowym Jorku wylądował w piekle. Dziś natomiast, po spędzonych w Pensylwanii dwóch pełnych dobach, wiem to na pewno.

I nie chodzi tutaj wcale o tę wysoką temperaturę, która na każdym zawieszonym w domu lub na ulicy termometrze przekracza sto stopni, ale o to, że czegoś takiego można się było raczej spodziewać gdzieś w pobliżu równika, na przykład w Amazonii, a nie tutaj – na wysokości Rzymu. Wilgotność jest bowiem tak wielka, że na zewnątrz w ogóle nie czuć powietrza, tylko jakieś gorące opary.

Druga ciekawa rzecz, jaką tutaj zaobserwowałem, jest taka, że Ameryka, w której mam szczęście teraz mieszkać, to kraj cały ubrany we flagi, tak jakby nie Święto Pracy, lecz inne – Niepodległości – trwało tu sobie w najlepsze. I na te flagi tu można się natknąć niemal wszędzie – nie tylko przed domami, ale na wszelkich możliwych gmachach i urzędach, na dachach wieżowców, na mostach, na łodziach i na ulicach, a nawet na samochodach. Co ciekawe, jedynie ten nasz żółty volkswagen jetta, którym Brian wiózł nas z lotniska, nie miał żadnej – nawet najmniejszej – miniaturowej flagi; ani tej wetkniętej w drewniany patyk, zupełnie jak lody, ani tej w tylnej szybie. Zaś on sam – Brian – już na wstępie mi wyjaśnił, że jestem teraz takim naocznym świadkiem tej ich zbiorowej i ogólnopaństwowej histerii, której szczytem są – według niego – billboardy ostrzegające nas wszystkich przed zbliżającym się końcem świata. No, chyba że się powróci do wiary i na podane konto wpłaci kilka dolarów.

A chwilę potem, prowadząc swój samochód przez opustoszały Manhattan, który wyglądał, jakby ten zapowiadany na billboardach „dzień Armagedonu” właśnie nastąpił, poinformował mnie, że miałem akurat to wielkie szczęście, że przyleciałem w sobotę, bo w inne dni – poza niedzielą – przejażdżka przez tę przepiękną wyspę już do przyjemności wcale nie należy.

Ale ona – ta cała wyspa – zrobiła na mnie wrażenie, zanim jeszcze tam na nią – przez czarną otchłań tunelu o nazwie Midtown – wjechaliśmy, gdyż wcześniej przez niemal pełną godzinę wciąż tylko obserwowałem przez przednią szybę, jak miasto zbliża się do nas, a my robimy się mali.

I w tej miejskiej panoramie brakowało jedynie dwóch wież, Twin Towers, których według Briana nikt nie zamierza wskrzeszać, co tak samo jemu, jak i mnie zaraz wydało się zbrodnią, tym bardziej że ze wszystkich wieżowców na świecie akurat te dwa lubiłem najbardziej.

Dlatego też potem, kiedy tunelem Lincolna opuściliśmy Manhattan z drugiej strony, próbowałem ten swój smutek zagłuszyć skupieniem, które mi bardzo pomogło w słuchaniu Briana. Podróż w stronę Pensylwanii zajęła nam dwie godziny, dzięki czemu mogłem się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, między innymi tego, że Brian tak podróżuje niemal codziennie – od poniedziałku do piątku i czasami w soboty – gdyż to tam właśnie – na południowym Manhattanie – mieści się jego biuro, w którym jest architektem.

Tyle że on pokonuje tę drogę nie samochodem, lecz autobusem, bo – jak mi wyjaśnił – gdyby sam prowadził, zaraz by w nim zasnął, a tak – chociaż to kosztuje o wiele drożej – może się już o nic nie martwić i jeszcze się wyspać – oczywiście w tym autobusie.

Zapytałem go wtedy, o której rano wstaje, na co on odpowiedział, że o czwartej trzynaście, o piątej jedzie na dworzec i tam zostawia samochód, o piątej piętnaście wsiada w autobus, by potem – już w Nowym Jorku – przesiąść się jeszcze do metra, po czym o godzinie za pięć ósma zaczynać swoje urzędowanie. Do domu wraca natomiast około godziny dwudziestej, czyli też ósmej, ale p.m. I przyznał się też zaraz, że taki tryb życia nawet mu odpowiada, chociaż na drugą pracę raczej by się nie zdecydował.

Ciekawy byłem wówczas, po co mu druga praca, skoro ma tę pierwszą, jednak już go o to nie zapytałem, gdyż zauważyłem, że jest to wyjątkowo miły mężczyzna, taki starszy pan w typie dobrego wujka, i to nawet bardzo, który i tak prawdopodobnie te wszystkie rzeczy mi kiedyś powyjaśnia.

No i właśnie tu, w Ameryce, najbardziej mnie zaskoczyło to, że wszyscy są dla mnie tacy niezwykle mili, uprzejmi i wciąż się do mnie tylko uśmiechają, tak jakby nie zaczynali śniadania od płatków Cornflakes, ale od pokolorowanych tabletek ubarwiających życie. Tak że każda osoba, która mnie wita, traktuje mnie zaraz jak brata albo bliskiego krewnego.

I na przykład Carol – żona Briana – zamiast powiedzieć „hello” albo „how are you”, zaraz mnie mocno objęła, po czym jeszcze wycałowała, tyle że ona to akurat pracuje w przedszkolu – jest przedszkolanką – więc ściskanie i podejście do ludzi jak do dzieci ma już chyba we krwi.

Chociaż w weekendy i w święta jeździ także do Malla, czyli do takiej galerii, w której jest dużo sklepów i w dziale perfumeryjnym jednego z nich ma dodatkową pracę. I dlatego dzisiaj, w to Święto Pracy, nie ma jej w domu.

Są za to jej dzieci, to znaczy jedynie Ashley, bowiem syn Chris także pojechał do pracy, chociaż nie sam, gdyż jest za młody na prawo jazdy, tylko ze swoim ojcem, który go tam zawozi.

Ashley jest czternastolatką i ma kręcone blond włosy, które jej opadają na tę wyjątkowo okrągłą, ale za to stale roześmianą buzię, która jest ładna – chyba po mamie – i już od jutra będzie w swojej szkole – w junior high school – uczennicą trzeciej, czyli ostatniej klasy gimnazjum. Chris z kolei jest od niej o rok starszy, w związku z czym już jutro zacznie liceum, które identycznie jak to gimnazjum posiada trzy klasy i dla odmiany nazywa się senior high school. Mnie natomiast zakwalifikowano do ostatniej, to znaczy trzeciej klasy tego całego senior high – zwanej tu też klasą graduacyjną, a więc maturalną – w której to dodatkowo będę nazywany Seniorem.

Zresztą już od jutra będziemy się tam udawać wszyscy razem – we trójkę – bowiem obydwa budynki – gimnazjalny i licealny – ze sobą graniczą. Zawozić nas tam będzie żółty szkolny autobus, na który czekać będziemy na szosie nieopodal domu, tak że zarówno on, czyli nasz dom, jak i ta flaga wywieszona przed nim, będą stamtąd dobrze widoczne.

Sztandar ten zresztą prezentuje się bardzo ciekawie, gdyż po pierwsze: nie jest narodowy, czyli ogólnoamerykański, i ma barwę ciemnoniebieską, po drugie jest chorągwią naszego stanu, a po trzecie – i chyba najważniejsze – można go czytać zupełnie jak komiks.

Tak więc jest na nim herb, na którym płynie statek, pod statkiem widać pług, a pod pługiem zboże, przy herbie stoją dwa czarne konie, a na górze jest biały orzeł. No i są jeszcze trzy czerwone szarfy, na których widnieją trzy hasła: CNOTA, WOLNOŚĆ i NIEZAWISŁOŚĆ, a więc najprawdopodobniej te trzy wartości, które tu kiedyś musiały być ważne. I mimo że na niej jest tyle akcji, to flaga ta jednak wygląda na martwą, tak jakby nasz dom stał nie w Pensylwanii, tylko na Srebrnym Globie – gdyż powietrze – lub to, co do niedawna nim było – mógłbym już kroić swoim własnym palcem.

A Brian, po wysłuchaniu tych moich pogodowych narzekań, w końcu mnie pocieszył, mówiąc, że już niedługo te upały się skończą i przyjdzie jesień, a wtedy wszyscy – wliczając w to flagę – oddychać będziemy rześkim powietrzem, dlatego że woda w ich Wielkich Jeziorach wreszcie przestanie parować i w końcu się mieszać z tą parą, która tu do nas płynie z południa, a którą tam wytwarza to ich ogromne meksykańskie morze, tu nazywane wciąż – czego on nie może zrozumieć – jedynie zatoką, co je bardzo na mapach degraduje.

Zresztą podobnie jest z Persian Gulf, czyli Zatoką Perską, która się od Red Sea – Morza Czerwonego – niczym przecież nie różni, a jednak morzem nie jest.

I to właśnie one, w szóstkę – te Wielkie Jeziora plus Gulf of Mexico – stanowią tu latem źródło wszelkiej wilgoci.3 WRZEŚNIA

------------------------------------------------------------------------

Dzisiaj byłem pierwszy raz w szkole, gdzie nie tylko wybrałem dla siebie przedmioty, ale jeszcze dostałem szafkę. Wcześniej jednak musiałem wstać bardzo rano – tak jak Chris i Ashley – to znaczy chwilę po szóstej, by za dziesięć siódma stać już na drodze przed domem i czekać tam kilka minut, aż w końcu nadjedzie autobus.

Przed wyjazdem zaś zjadłem śniadanie – płatki Cheerios z czekoladowym mlekiem, a także pancakes z klonowym syropem, które jednak tym swoim smakiem placków nie przypominały, chociaż były dobre, a zwłaszcza ten syrop.

Podobnie zresztą jest z masłem – w tym przypadku słonym – jak również z truskawkami, które są kwaśne, i gęstą jak budyń śmietaną, nie wspominając już o tej białej wacie, którą nazywa się tutaj chlebem.

Briana z nami nie było, ale podobno on za swoje pierwsze śniadanie uważa każdą poprzednią kolację, chociaż to drugie je także – na Manhattanie w metrze – i jest nim czekoladowy batonik, a także twarde soczyste jabłko.

Zaraz po śniadaniu Carol nas pożegnała, po czym wsiadła do samochodu – swojej miniaturowej toyoty, która zamiast echo powinna nazywać się „królik” – tak bardzo go przypomina, zresztą jest biała – i udała się na południe w kierunku Bartonsville – wsi, nieopodal której mieści się jej przedszkole.

My natomiast pojechaliśmy na północ, do wsi Swiftwater, przy czym słowo „wieś” jest chyba sporym nadużyciem, bowiem czegoś takiego jak wieś raczej tutaj nie ma. To znaczy są jakieś osady, w których stoją domy, przed nimi zaś biegną drogi, a po nich jeżdżą ludzie, którzy nigdy nie chodzą.

Krowy też nie zauważyłem, mimo że mleko jest tutaj napojem bardzo popularnym. Taką krową jest za to nasz szkolny autobus – w dodatku świętą – dlatego że kiedy już ruszył, to wszyscy się za nim wlekli, zupełnie jak w Indiach.

Jednak najciekawsze jest to, że młodzież tych swoich gimbusów nie lubi i na przykład Chris, kiedy czekaliśmy na drodze, powiedział, że wkrótce zobaczę, że zamiast do autobusu wsiądziemy do trumny.

I rzeczywiście już niedługo potem znalazłem się w czymś, co nie tylko było niezwykle niewygodne, ale jeszcze i ciasne, gdzie żeby powiedzieć słowo, musiałem je mocno wykrzyczeć, tak aby w końcu przebiło ten wrzask kilku tuzinów dzieciaków, które na zadowolone wcale nie wyglądały. A szkoda, bo rozmowy z Chrisem należą do przyjemności, zwłaszcza że jest to taki mały buntownik, który ten swój gniew do całego świata wyraża poprzez ubiór.

Codziennie chodzi bowiem w innej czarnej koszulce, na której widnieje ten sam napis: NIN, tyle że w różnych kolorach, a który – jak się też zaraz okazało – wcale nie oznacza tej pisarki Anaïs – bohaterki filmu „Henry i June” – tylko jego ulubioną grupę muzyczną o pełnej nazwie: Nine Inch Nails. Podobno też jej lider – tego całego NIN – urodził się w naszym stanie, tyle że w części zachodniej, tuż przy granicy z Ohio, za którą to niewiele dalej i w równie małej mieścinie przyszedł na świat inny chłopiec – Brian Warner – dzisiejszy Marilyn Manson.

O wszystkim tym Chris poinformował mnie z dumą, i to już pierwszego dnia mojego pobytu, chcąc chyba w ten sposób pokazać, że najwięksi muzyczni geniusze, a przynajmniej ci, których on bezgranicznie wielbi, wyrastają nie w dużych miastach, ale gdzieś na zupełnej prowincji. Zabrał mnie też wtedy do swojego pokoju, gdzie zaraz wyciągnął płyty – zarówno zespołów wymienionych przez siebie wcześniej, jak i wszystkie pozostałe, z których – co było dziwne – większość na pudełkach miała zamieszczone naklejki z informacją: „Parental Advisory”. I okazało się wkrótce, że aby je wszystkie kupić, musiał wcześniej o to poprosić swoją mamę, czyli Carol, która też za każdym razem musiała z nim jechać do sklepu, aby być przy nim albo przynajmniej gdzieś niedaleko od lady.

Zresztą tak samo jak z tą nazwą NIN dałem się nabrać, kiedy nad jego łóżkiem pierwszy raz zobaczyłem powieszoną na gwoździu czarną koszulkę z białym napisem: DANZIG, która tam na tej czystej ścianie spełniała funkcję dekoracji. I zapytałem go zaraz – bardzo tym mile zaskoczony – gdzie takie koszulki sprzedają i czy naprawdę to moje miasto jest tutaj w Ameryce aż tak popularne, na co on, głośno się śmiejąc, wyprowadził mnie z błędu, mówiąc, że Danzig to w tym przypadku jest również zespół, który on także uwielbia, a zarazem jeden z najlepszych w kraju.

Dzisiaj natomiast, krzycząc do ucha, zdradził mi w autobusie, że nie może się już doczekać przyszłego roku, dlatego że już w czerwcu będzie obchodził swoje szesnaste urodziny, po których od razu się weźmie i zrobi to prawo jazdy, bo jak nie, to już sam nie wie, co mu przyjdzie do głowy.

Tym bardziej że w jednym z banków ma już odłożone pieniądze, za które zamierza kupić ten wymarzony przez siebie samochód, chociaż jeszcze nie wie jaki.

Natomiast Ashley, która siedziała za nami i te słowa słyszała, napisała mi na kartce, że ona również nie może się doczekać przyszłego roku, bowiem już wtedy, jako piętnastolatka, pójdzie wreszcie do pracy, no a z kolei Chris będzie posiadał to auto, czyli ją będzie tam do niej zawoził, zresztą tak samo jak wszędzie – do szkoły, do kina i do wszelkich możliwych galerii.

Odpisałem jej wtedy, że ja także czekam na przyszły rok, ponieważ już w następne wakacje będę obchodził swoje jubileuszowe urodziny, po których w końcu stanę się w moim kraju osobą dorosłą, na dowód czego otrzymam dokument, z którym – gdy wreszcie wyjdę na miasto – będę mógł zrobić wszystko, chociaż głosować na pewno nie pójdę.

Na szczęście ta cała podróż trwała dla nas zaledwie dwadzieścia minut, dzięki czemu moje nogi – kiedy wyszedłem na zewnątrz – były zdrętwiałe tylko w połowie.

Zauważyłem też od razu, że na naszą szkołę składa się kilka identycznych i bardzo masywnych niskich budynków, z których tylko jeden – ten w środku – ma umieszczone w przyziemiu dosyć duże okna, gdyż tam właśnie – według Chrisa – znajduje się kafeteria. No i na pierwszy rzut oka cały szkolny kompleks bardziej niż szkołę przypomina bunkier, a zwłaszcza ten jeden, nazwany tu Pentagonem, w który to niemal równo rok temu samolot wbił się tak „niefortunnie”, że go prawie w ogóle nie zniszczył. A więc nasza szkoła to – przynajmniej z wyglądu – taka twierdza bez fosy, za to z boiskami, z których jedno wydaje się być przeznaczone do gry w piłkę nożną.

Po opuszczeniu autobusu pożegnałem się z Ashley, która natychmiast pobiegła w kierunku swojego gimnazjum, po czym poszedłem z Chrisem pod drzwi sekretariatu, gdzie już wszedłem sam, gdyż on swoje przedmioty wybrał jeszcze przed wakacjami.

I tam przyjęty zostałem typowo po amerykańsku, to znaczy bardzo miło, zupełnie jakbym był dyplomatą albo ambasadorem, i nawet tak samo jak on do ręki dostałem listę, tyle że z przedmiotami, z których pani sekretarka pozwoliła mi wybrać cztery. Dwa bowiem przydzielono mi wcześniej: obowiązkowy English-12 – dlatego że jestem w klasie maturalnej – oraz English Second Language – ESL – gdyż ten dostaje tu każdy, kto nie jest Amerykaninem.

Przedmioty te były podzielone na cztery sekcje, z których dla siebie od razu wybrałem klasę komputerów, następnie American Issues, czyli wiedzę o społeczeństwie, tyle że po amerykańsku, chemię, gdyż fizyki i matematyki nie znoszę, oraz lekcję gotowania o nazwie Kuchnie Świata, dlatego że na zajęcia z fotografii nie było już wolnych miejsc.

Dowiedziałem się też, że w poniedziałki i w środy uczęszczał będę również na zajęcia z wuefu, tutaj nazywanego Gymem, natomiast w dni pozostałe – wtorki, czwartki i piątki – udawał do pomieszczenia z oknami, czyli do kafeterii, na pustą godzinę zwaną Study Hall, w czasie której będę siedział w zupełnej ciszy i tak jak inni odrabiał lekcje.

Następnie pani sekretarka wydrukowała dla mnie plan lekcji i powiedziała, że będzie obowiązywał aż do samego czerwca, co oznaczało, że codziennie przez dziewięć miesięcy chodził będę na te same siedem przedmiotów. Zadzwoniła też po przewodnika, który w ramach tak zwanej orientacji miał moją osobę zapoznać z infrastrukturą budynku, a więc pokazać, jak mam się po tym bunkrze poruszać, a który – gdy się w końcu pojawił – już na korytarzu oświadczył, że tutaj wszystko widać jak na dłoni, po czym mnie zaprowadził na piętro, gdzie stanął przed jedną z kilkuset identycznych i metalowych szafek, mocno w nią uderzył, a kiedy ta – chociaż w to nie wierzyłem – zaraz się otworzyła, wtedy powiedział, że od teraz mogę w niej przechowywać swoje rzeczy, ale też muszę bardzo uważać, gdyż nasz dyrektor już od jakiegoś czasu ma obsesję na punkcie kontroli.

Chwilę potem zawiózł mnie swoim samochodem do domu, chociaż najpierw musiałem mu udowodnić, że posiadam do niego swój komplet kluczy – kazał mi nimi zadzwonić – a potem mu jeszcze przyrzec, że dopóki nie wrócą rodzice, nigdzie się z niego nie ruszę.

Tak więc dwunastą klasę zaczynam od jutra.7 WRZEŚNIA

------------------------------------------------------------------------

Te trzy dni w szkole to już naprawdę dużo, aby o niej opowiedzieć trochę więcej. Jak na razie dziwi mnie w niej tylko jedna rzecz, ten jeden rytuał, który – gdyby go porównać z innymi – stanowi dla mnie taki jak gdyby precedens.

Muszę jednak zacząć od tego, że my – wszyscy uczniowie – rozpoczynamy swoje zajęcia codziennie o tej samej godzinie, to znaczy o siódmej trzydzieści pięć, w czymś, co tu się nazywa homeroomem, a co stanowi klasę złożoną z około dwudziestu osób – po to jedynie, aby przez następne pół godziny siedzieć w kompletnej ciszy.

I co ciekawe, tak samo jak my, tylko że ponad dwieście lat temu, swoje zajęcia w szkole rozpoczynała pani Schopenhauerowa – mama filozofa Artura i znana pisarka – która te swoje wspomnienia z młodości opisała w książce – tę zaś na krótko przed wylotem miałem okazję przeczytać i dlatego to wszystko tak dobrze teraz pamiętam.

My jednak w dwudziestym pierwszym wieku mamy tutaj jeden wyjątek, dlatego że po tym, jak przed godziną ósmą wychowawca homeroomu skończy już wyczytywać z listy nasze nazwiska, to wtedy tych, którzy są obecni, prosi, żeby powstali, a gdy to zrobią, wówczas – o ile nie są leworęczni – muszą położyć swoją prawą rękę na wysokości serca i zwróceni do flagi, która znajduje się w klasie, recytować z pamięci wiersz – tak jakby był dla niej.

A ten zaczyna się mniej więcej tak: „Ślubuję wierność fladze Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz Republice, jaką ona reprezentuje, za którą stoi jeden Naród pod przewodnictwem Boga, niepodzielny…” i tak dalej i dalej w zupełnie podobnym stylu, przy czym na samym końcu padają tam jeszcze słowa: „wolność i sprawiedliwość dla wszystkich”.

No i każdy, kto tę formułę wypowiada, jest wtedy niezwykle poważny, nie mówiąc już o tym, że robi to, stojąc w wojskowej pozycji „na baczność”.

Aż w końcu wczoraj nie wytrzymałem i zapytałem swojego wychowawcę – który tak normalnie po homeroomie jest nauczycielem fizyki – czy i mnie również obowiązuje ten zwyczaj, na co on po cichu odpowiedział, że dla niego wystarczy, jak wstanę i swoją rękę położę na sercu, jednak już po chwili to zdanie zmienił, mówiąc, że ponieważ jestem tu cudzoziemcem, więc mogę robić, co zechcę.

Wtedy niezwykle zadowolony zapewniłem go, że zawsze wstanę, ale zapytałem się jeszcze, czy to jest taka ich historyczna tradycja, czy też może nowy narodowy obyczaj, który tutaj zaistniał po tych niezwykle przykrych, jednakże mocno integrujących wydarzeniach z ubiegłorocznego września.

On wówczas oświadczył, że tradycja, praktykowana we wszystkich szkołach już od dawna, o ile nie dłużej.

Słysząc to, powiedziałem, że to z ich strony ładnie, bo u nas na przykład flaga to jest taka rzecz bardziej od święta, z tym, że te wszystkie święta to są same pogrzeby, i na co dzień w szkołach jej nie ma. Jest za to nasze nowe godło – znak krzyża; czasami też drugie – to znacznie starsze – biały orzeł, to znaczy bielik.

Tak więc prawdziwe lekcje zaczynają się dopiero po homeroomie i każda z nich ciągnie się przez trzy kwadranse, aż ten gong – niemal prawie taki sam jak w samolotach – oznajmi nam wszystkim przerwę, która – niestety – trwa zaledwie cztery minuty. No, chyba że jest to południe, bo wtedy wypada ta przerwa dłuższa – dwukwadransowa – którą się tu przeznacza na spożywanie lunchu, o ile je się go w pomieszczeniu kafeterii. Na korytarzu bowiem – nie wiadomo czemu – ugryźć nie można nawet jabłka.

I martwię się już jedynie tym, że tak jak wszyscy będę codziennie ze szkoły wychodził jak z jakiejś fabryki, to znaczy o stałej godzinie: czternastej trzydzieści pięć.

Tylko że zanim jeszcze wejdę na pokład swojego gimbusa, którego się najpierw będę musiał nieźle naszukać – gdyż tych jest na szkolnym parkingu może i ponad dwieście – i kiedy on w końcu ruszy, to wtedy już będzie godzina piętnasta. Zatem w domu pojawię się dopiero przed godziną szesnastą, dlatego że podróż powrotna – ze względu na ruch i światła – odbywa się nawet dwa razy dłużej.

Poza tym to moje nowe liceum podoba mi się bardzo. Pokochałem w nim od razu niemal wszystkich nauczycieli – to znaczy tych, których do tej pory spotkałem, dlatego że, w przeciwieństwie do naszych, nie są to ludzie złośliwi, jakich przecież u nas jest pełno, tylko tacy bardziej koleżeńscy, czy nawet przyjacielscy. I już po tych ich uśmiechniętych twarzach można od razu poczuć, że do pełnienia tego – niezbyt w sumie ciężkiego – zawodu są odpowiednio przygotowani, co zaraz też powoduje, że tutaj w szkole panuje zupełnie odmienna atmosfera.

Tak naprawdę brakuje mi tylko ładnych dziewczyn. Mam na myśli dziewczyny białe, bo jeżeli chodzi o czarne i Latynoski, które akurat są piękne, to jest ich niestety tak mało, że gdyby wsiadły do jednego z tych dwustu szkolnych autobusów, to i tak by go zapełniły jedynie w połowie.

I tak moją pierwszą lekcją – zaraz po opuszczeniu homeroomu – jest English Second Language, a więc ten przedmiot, na który się schodzą wszyscy tegoroczni exchange students – w sumie osiem osób. Do nich z kolei – obok mnie – należą: Oswald von Oren – reprezentant miasta Lubeka, który to, co tu w Ameryce zastał, ocenia wyłącznie w dwóch barwach: brunatnej i jasnoszarej; Satori – urocza dziewczyna z Osaki i moja astrologiczna siostra, która w dniu naszych urodzin 12 sierpnia straciła ojca w największej w historii Japonii – o ile nie świata – lotniczej tragedii; Avia z Wenezueli – istota tak piękna, że nawet jeżeli jest chłopcem, to i tak z pewnością zostanie kiedyś miss świata; Sophia – uczennica z Grecji i Avii przeciwieństwo, która w tych okularach w dużych rogowych oprawach mogłaby tu z powodzeniem sprzedawać słowniki i leksykony; no i wreszcie Waldo – czarny albinos z południowej Afryki, o którym mogę powiedzieć tyle, że na razie ten pobyt na amerykańskiej prowincji służy mu bardziej niż Oswaldowi von Oren. Tyle tylko, że ten Waldo będzie tu z nami jedynie do stycznia, a więc przez dwa pełne kwartały, gdyż na pozostałe dwa przenosi się na Florydę, czego mu wszyscy zazdroszczą.

Poza nimi są jeszcze dwie siostry z Filipin: bliźniaczki Keraya i Kesela – dalekie krewne byłego prezydenta Marcosa – które odkąd się pojawiły, wciąż tylko o czymś szepczą, po czym węszą po klasie niczym dwa małe chomiki; są zresztą do nich podobne. I chociaż wyglądają identycznie, to znaczy są tak samo niskie i krępe, a w dodatku obie mają wąskie oczy i krótkie szyje, to jednak łatwo je odróżnić, gdyż Keraya – ta starsza – lubi dużo mówić, żartować i dyrygować. Natomiast młodsza, Kesela, jest nie tylko bardzo nieśmiała, ale jeszcze poważna i albo robi dziwne miny, coś w rodzaju grymasów, albo jak ryba wciąż tylko otwiera te swoje wąskie usta i nimi cmoka – zupełnie jakby nie miała tlenu. A kiedy zapytana, w końcu się już odezwie, to mówi wtedy tak cicho i niewyraźnie, że wszystko musi za nią tłumaczyć Keraya. Tak jakby to przyjście na świat o cały kwadrans wcześniej zadecydowało wtedy w Manili na zawsze, kto w tym siostrzanym związku będzie popychał, a kto będzie popychanym. I jedyną rzeczą, jaką naprawdę sprawnie wykonują razem, są te – wbrew skrytości Keseli – śpiewane po amerykańsku rewolucyjne piosenki z czasów, kiedy ich wuj od gubernatora Hawajów dostał dożywotni azyl.

Ten przedmiot zresztą bardziej niż lekcję przypomina towarzyskie spotkanie, gdzie każde z nas opowiada o swoim kraju i o życiu, które w nim dotąd prowadził, po czym wymieniamy się opiniami na przeróżne tematy, zwłaszcza te amerykańskie, ale też równocześnie poznajemy tutejsze zwyczaje, wysoką kulturę i popularną sztukę.

Podoba mi się też bardzo ta cała klasa gotowania, czyli Kuchnie Świata, na które to z kolei uczęszcza jeszcze mniej osób, to znaczy sześć.

Tyle że chwilę potem – w samo południe – szkolny dzwonek, niczym ten dźwięk w samolocie, który zezwala na pozbycie się pasów, ogłasza tę długą lunchową przerwę, a wtedy to już naprawdę jest mi niezwykle trudno to wszystko jakoś smakowo pogodzić, gdyż Kuchnie Świata charakteryzują się tym, że trzeba na nich zjeść wszystko, co się wcześniej przyrządzi.

Z drugiej zaś strony te szkolne lunche są całkiem niezłe, to znaczy dobre, oryginalne i – co najważniejsze – nieproporcjonalnie do wielkości oraz jakości tanie.

Moją kolejną ulubioną lekcją jest chemia, między innymi dlatego, że prowadzi ją taka niezwykle, jak na Amerykankę, szczupła i atrakcyjna pani, a konkretnie to nawet i panna – Miss Bodaski – która jeszcze zanim zdążyłem usiąść, stanęła przede mną, aby się pochwalić, że jej dziadkowie pochodzą z Posen, po czym przedstawiła mnie wszystkim jako potomka Marii Skłodowskiej-Curie, tyle że nikt w klasie nie wiedział, kim ta osoba jest.

Natomiast nauczyciel wuefu, Mr. Pencil, na swoich pierwszych zajęciach poinformował, że dopóki jest piękna pogoda – a więc chyba do grudnia – na każdy kolejny Gym będziemy wychodzić na dwór, gdzie po rozgrzewce uprawiać będziemy baseball.

– A co z piłką nożną? – zapytałem go wtedy, pokazując mu w tle to piękne trawiaste boisko z dwiema białymi bramkami.

– Soccer to pussy sport – on odpowiedział, tłumacząc też zaraz, że na babskie dyscypliny on nie ma w ogóle czasu i że nie pojmuje, jak my w Europie możemy się bawić w aż tak głupie sporty.

Potem jeszcze dodał, że prawdziwi amerykańscy chłopcy – tak zwani all-american boys – jeżeli nie uprawiają baseballu, to grają w football, na który zresztą trwa aktualnie sezon, w związku z czym w każdy drugi piątek na naszym pięknym stadionie rozgrywane są ligowe rozgrywki z udziałem naszej szkolnej drużyny. Powiedział też, że wtedy dla całej okolicy – a przynajmniej dla tej, która się znajduje w naszym szkolnym dystrykcie – jest to najważniejsze kulturalne wydarzenie tygodnia, dlatego również i ja powinienem się tam na tych trybunach jak najszybciej pojawić.

I wtedy dopiero zrozumiałem, dlaczego podczas tych przerw wciąż widzę tylu chłopaków, którzy nie tylko na tych swoich twarzach mają rozmazaną biało-czerwoną farbę, ale się jeszcze zachowują prawie jak żołnierze, tak jakby szli na jakąś wojnę.

No i w końcu wczoraj, nie chcąc nikogo zawieść, udałem się na ten nasz stadion razem z Ashley i Carol, która nas tam zawiozła, a potem z nami została, gdyż się okazało, że w drugiej pracy zastąpi ją Betty, jej koleżanka, bowiem ze wszystkich dyscyplin sportowych ona najbardziej właśnie uwielbia football.

Chyba z tej okazji w ten piątkowy wieczór wyglądała trochę inaczej, to znaczy jeszcze ładniej, gdyż swoje blond włosy upięła w ponytail, czyli koński ogon, zaś na głowę włożyła czapkę w kolorze bordowym, na której był biały napis: NYC. Z kolei jej szyję zdobiły korale; duże, bursztynowe, te, które jej dałem, z takim roślinno-zwierzęcym wypełnieniem, to znaczy z inkluzją. Pochwaliłem się jej też wtedy, że w moim rodzinnym mieście, jak i również tych dwóch sąsiednich – takich jego małych księżycach czy może sztucznych satelitach, które wraz z tym moim tworzą swoiste Tricity – również istnieją footballowe drużyny, tyle że my – zgodnie z prawdą – nazywamy je zespołami rugby, tak jak to miasto w Anglii. I one to właśnie – we trójkę – rządzą w tej naszej lidze, tylko że z drugiej strony prawda jest też taka, że mało kto na nie chodzi, pomimo darmowego wstępu.

Może dlatego, że zawodnicy nie mają ochraniaczy i nie biegają w kaskach, przez co boją się zderzać.

Wszyscy za to regularnie chodzą na piłkę nożną, czyli po amerykańsku soccer, zwany też, jak słyszałem, pussy sportem, na którą, aby się dostać, trzeba niestety kupować bilety, i to z dość dużym wyprzedzeniem, stojąc wcześniej w kolejkach, bez żadnych gwarancji na sukces.

Carol, słysząc to, powiedziała, że kiedy ona chodziła do szkoły, to w soccer grały wyłącznie dziewczyny, w tym również i ona, co akurat wtedy każdej z nich bardzo pomogło utrzymać szczupłą sylwetkę.

Ten wczorajszy mecz natomiast nie podobał mi się wcale i jak długo żyję, czegoś tak nudnego jeszcze nie widziałem, no, chyba że jeden mecz rugby w tym moim Tricity, ale nie na stadionie, tylko w telewizji.

Dlatego też zaraz po meczu oświadczyłem, że już więcej z nimi na ten football nie pójdę, mimo że występy cheerleaderek bardzo mi się podobały. W tym samym czasie wolałbym już raczej przebywać sam w domu i tam doskonalić swój angielski. To znaczy patrzeć na ich kablową telewizję, w której – zupełnie odwrotnie niż w moim kraju – wszystkie zapowiedziane wcześniej programy rozpoczynają się o prawidłowym czasie, a więc zgodnie z tym, co mówi TV Guide – ich telewizyjny przewodnik.

I dziwi mnie w niej – w tej telewizji – jedynie to, że przed każdym programem, jaki akurat oglądam, wyświetla się wcześniej taką bardzo groźną ostrzegawczą planszę, na której olbrzymie litery wszystkim ogłaszają:

THIS MAY CONTAIN STRONG LANGUAGE.

Czyli że ten, kto ten program będzie oglądał, musi być przygotowany na jakiś gorszący język, tylko że nie wiadomo po co, bo i tak w końcu tam żadnego przekleństwa w ogóle nie słychać, za to ten zagłuszający je dźwięk – owszem.

Dzisiaj też na lokalnej stacji z numerem 13 tak zupełnie przypadkiem odkryłem bardzo ciekawy program, który – jak powiedział Brian – jest tutaj niezwykle popularny, i to nawet tak, że się go tu nadaje we wszystkie sobotnie wieczory – bez żadnej przerwy – od ponad dwudziestu lat.

Nazywa się to „Pennsylvania Polka” i polega na tym, że w dużej drewnianej sali grana jest na żywo skoczna i energiczna muzyka, która powoduje, że zamiast siedzieć w domu i narkotyzować się kawą ci pensylwańscy seniorzy bawią się świetnie: wychodzą co chwila na parkiet i wyczyniają na nim cuda.

No i teraz, kiedy mnie ktoś w szkole ponownie zapyta – a pyta stale – czy mój grandpa chodzi w weekendy do klubów i tam w towarzystwie kobiet wyskakuje polkę, to już nie będę uparcie zaprzeczał, a potem jeszcze wyjaśniał, że polka to taniec naszych południowych sąsiadów, których zresztą uwielbiam, tylko od razu im powiem, że tak, bo raz, że mojemu dziadkowi korona z głowy nie spadnie, a dwa, że przecież nikt – nawet ja – nie lubi się dowiadywać, że coś wygląda inaczej, niż on to już sobie wcześniej wyobraził.8 WRZEŚNIA

------------------------------------------------------------------------

Upalna niedziela. Carol i Chris są w pracy – każdy w swojej – a my z Ashley siedzimy w domu przyklejeni do wentylatora i nudzimy się niemiłosiernie.

Na szczęście uratował nas Brian, który jak tylko wstał i zobaczył te nasze kwaśne miny, to zaraz powiedział, że za chwilę ruszamy na flea market, czyli na taki cotygodniowy lokalny jarmark. A wtedy Ashley z radości zaczęła skakać, informując mnie jednocześnie, że na tym pchlim targu jest takie jedno stanowisko, na którym się można najeść najlepszymi serowymi frytkami w ich całym hrabstwie.

– Zobaczysz, one są grubości palca, a do tego jeszcze obficie polane gęstym cheddarowym sosem. Po prostu yummy – powiedziała, a jej niebieskie oczy od razu zrobiły się mokre od tego nadmiaru szczęścia.

Ashley – gdyby nie to, że tak samo jak większość tutejszych dziewczyn, ona również wykazuje tę dziwną tendencję do tycia – mając tak piękną buzię, byłaby nawet całkiem atrakcyjną dziewczyną, może i nawet ładniejszą od swojej mamy. Ale jest za to osobą niezwykle zabawną, no i na szczęście chyba polubiła mnie trochę.

Podróż na flea market zajęła nam potem prawie całą godzinę tylko z powodu tego jednego skrzyżowania ze światłami w osadzie Marshall Creek, które spowodowało olbrzymi korek – zaledwie na kilometr przed samym jarmarkiem. Warto było jednak te światła przeczekać, gdyż inaczej tego, co na tych wystawionych tam na zewnątrz stołach nam oferowano, tak szybko bym już tu chyba nie zobaczył.

A było tam wszystko – stoiska pełne ubrań i perfum – każde innej znanej marki, tylko że z ceną jakoś trochę zbyt niską; współcześnie wykonane antyki i zabawki z plastiku; piły do cięcia metalu i młotki do ubijania mięsa; książki i stare filmy, płyty z muzyką country, z muzyką folk i z muzyką „easy listening”; pachnące świece i egzotyczne przyprawy; włoski chleb i pomidory z Nebraski, pistolety do obrony przed ludźmi i strzelby do zabijania zwierząt; no i przede wszystkim te budki z jedzeniem – tak wielbione przez Ashley – do których to ona zaraz pobiegła i nam zajęła kolejkę.

I rzeczywiście te jej frytki tak gęsto polane roztopionym cheddarskim serem smakowały nieziemsko i dlatego, kiedy już swoją porcję kończyłem, wyciągnąłem z portfela pieniądze i ją wysłałem po jeszcze.

Do picia zaś poprosiłem – przynajmniej dla mnie – o tę ostrą i mocno drażniącą gardło lodowatą sodę, bo tak tutaj się mówi na gazowane napoje w puszkach, o bardzo do niej pasującej nazwie: Dr Pepper.

A gdy ona zaczęła nam to wszystko już do stołu przynosić, wtedy nie marnowałem czasu, tylko wciąż się przyglądałem tym, którzy mnie otaczali, aż w końcu doszedłem do takiego wniosku, że to całe targowisko różności jest co prawda odwiedzane przez Amerykanów, ale takich innych, to znaczy mniej majętnych i bardziej zwykłych, których tak normalnie w amerykańskich filmach nie widać. No, chyba że są to komedie.

Sam ich wygląd zresztą, a także sposób, w jaki się wysławiali, już bardzo dużo mówił, bowiem większość mężczyzn wypowiadała się z wypełnionymi jedzeniem ustami, po czym w przerwach bekała i puszczała gazy, aby się zaraz z tego głośno śmiać, co przy tych ich bardzo nietypowych fryzurach – zupełnie jak tego aktora Davida Spade’a z filmu „Joe Dirt” – sprawiało wrażenie przekomiczne.

To znaczy oni wszyscy mieli z przodu taką krótką i bardzo nierówno przyciętą grzywkę, pod nosem zaś wąsy, natomiast z tyłu – co było chyba najdziwniejsze – włosy o wiele dłuższe – takie, jakie kiedyś w średniowieczu nosili zakonni rycerze.

Kobiety z kolei wyróżniały się tym, że ich pupy były wielkości małych lodówek – tych hotelowych, w których się mieszczą produkty, za które potem trzeba dodatkowo zapłacić – co by się zresztą zgadzało, gdyż one wciąż tylko coś piły i jadły.

Ale to wcale nie znaczyło, że ci ludzie nie byli uprzemi i mili – wręcz przeciwnie – wszyscy się do siebie wciąż tylko uśmiechali i co chwila prawili komplementy. W związku z tym zrobiło mi się nagle bardzo głupio, że ich tak za sam wygląd oceniam jak celnik na lotnisku.

Potem na jednym ze stoisk – tym z flagami i T-shirtami – zapytałem się sprzedawcy, czy przypadkiem nie posiada czarnej albo równie ciemnej koszulki, która by z przodu posiadała historyczną flagę Południa – tę z czasów ich słynnej secesji. Dodałem też zaraz, że zawsze chciałem taką mieć, ale – nie wiem czemu – nigdzie takiej nie mogę znaleźć.

On wtedy spojrzał się na mnie, i to dosyć chytrze, po czym się uśmiechnął i powiedział, że moje położenie doskonale rozumie, bo również jest patriotą, a kiedy już skończył, wtedy się schylił i spod lady wyciągnął koszulkę – taką idealną w rozmiarze large – informując mnie przy tym, że poprawna nazwa tego sztandaru brzmi „Rebel Flag” albo jeśli wolę, „Southern Cross”.

Natomiast wieczorem, kiedy Brian przywiózł Chrisa z pracy, ten mi się znowu poskarżył, jak bardzo mu tu brakuje prawa jazdy, przez co zaczyna się czuć niemal jak osoba upośledzona. I złościło go to tym bardziej, że brat jego kolegi akurat wystawił na sprzedaż całkiem niezły samochód – który on nazwał autem kultowym – a w dodatku zupełnie tanio, bo za jedyne siedemset dolarów.

Zapytałem go więc, co trzeba tutaj w Pensylwanii zrobić, aby to jego upragnione prawo jazdy uzyskać.

– Najpierw musisz przejść przez pisemny test, na którym masz osiemnaście trudnych i podchwytliwych pytań. A gdy go zdasz, czeka cię jeszcze potem egzamin z jazdy, którą odbywasz w towarzystwie egzaminatora – odpowiedział.

– To tak jak u nas. Ale wiesz co, jestem tu już w Ameryce więcej niż tydzień i jak dotąd na tych waszych drogach widziałem jedynie dwa znaki – ten czerwony ośmiobok Stop i trójkąt z napisem „Yield”, cokolwiek by to miało oznaczać. A samochody to już niemal wyłącznie z automatyczną skrzynią biegów.

– To u was są jakieś inne?

– Wyłącznie inne. No i trzeba się też nieźle namęczyć, aby je dobrze prowadzić. Dlatego przynieś mi, ale jak najszybciej, jakiś obowiązujący podręcznik – powiedziałem, tłumacząc mu jednocześnie, że może to ja pójdę na ten cały egzamin, a potem, jeżeli go zdam, kupimy wspólnie samochód.

I zaoferowałem zaraz, że dołożę do niego od siebie trzysta dolarów, tylko że potem – po moim wyjeździe – on o nic się już nie będzie musiał martwić, gdyż to auto będzie należało wyłącznie do niego. Ale wcześniej, w międzyczasie, będziemy nim codziennie jeździć do szkoły, a wtedy nikt nam już nigdy więcej nie powie, że „mamy wstać jutro przed godziną szóstą”, po to tylko, żeby potem stać jak sieroty przed domem i cierpliwie tam czekać na żółty autobus. W dodatku będę go zawsze podrzucał do pracy, natomiast w co drugą niedzielę zabiorę Ashley na flea market i tam jej zawsze postawię jej ulubione serowe frytki. Albo – jak woli – wezmę ją do centrum handlowego.

No i kiedy Chris to wszystko ode mnie usłyszał, zaraz się niezwykle rozmarzył, po czym mi obiecał, że postara się jak najszybciej po ten podręcznik wysłać ojca. Ale już po chwili dodał, że jednak w to wątpi, że ja ten pisemny test kiedykolwiek przejdę.

Nie przejąłem się tym wcale, gdyż myślałem już tylko o przyszłej inwestycji i o tym, że te trzysta dolarów, które na nią poświęcę, to jak na wolność – o której się tu wciąż głośno mówi – cena podejrzanie niska.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: