Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alfabet miłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Alfabet miłości - ebook

Marlowe jest piękna jak szlachetnie urodzona dama, lecz daleko jej do salonowych manier. Zna tylko mroczne zaułki Londynu i niebezpiecznych ludzi. Czasem jednak powraca do niej mgliste wspomnienie z dzieciństwa i imię – Elizabeth...

I nagle ktoś wita ją tym imieniem. Marlow to zaginiona przed laty córka markiza. Odnajduje ją słynny detektyw i przywozi do swego brata, hrabiego Dane. Prosi, by zaopiekował się Elizabeth, dopóki on sam nie wróci z jej rodzicami. Hrabia niecierpliwie czeka, aż brat uwolni go od kłopotu. Ale jego nieobecność się przedłuża, a towarzystwo równie nieokrzesanej, co urzekającej dziewczyny staje się coraz bardziej podniecające…

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5987-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Miała pięć lat. Lubiła swój wiek, bo kiedy jakiś dorosły pytał ją, ile ma lat, mogła podnieść palce jednej dłoni i rozłożyć je szeroko. Dorośli zawsze pytali, ile ma lat i jak ma na imię. Czasami pytali, jaki jest jej ulubiony kolor. Łatwe pytania. Miała na imię Elizabeth i najbardziej lubiła kolor różowy.

Lubiła kandyzowane fiołki i szczeniaczki, a nie znosiła kłaść się spać i swojej niani. Niania zawsze kazała jej trzymać się prosto, nie brudzić sukienki i szczotkować włosy. Jasnobrązowe włosy Elizabeth łatwo się plątały. Musiała je szczotkować trzy razy dziennie. Co najmniej. Niania zadawała trudne pytania. Kazała Elizabeth literować swoje imię. Elizabeth powiedziała kiedyś mamie, że wolałaby się nazywać Jane, tak jak niania, bo Elizabeth jest o wiele za długie.

Mama roześmiała się. Mama zawsze się śmiała; Elizabeth chciałaby zawsze być z mamą i nigdy nie musieć widzieć niani. Ale mama i papa musieli chodzić na bale, bo był sezon. A to znaczyło, że wkładali ubrania, których Elizabeth nie mogła dotknąć, chyba że miała ręce wyszorowane do czysta, kładli się bardzo późno i spali cały dzień. Elizabeth musiała być cichutko.

Nienawidziła być cicho prawie równie mocno, jak kłaść się spać przy niani, która krzyczała, jeśli Elizabeth nie chciała leżeć w łóżku, albo paplała i paplała i buzia jej się nie zamykała. Elizabeth uwielbiała, kiedy to mama tuliła ją do snu, ponieważ mama zawsze śpiewała jej kołysanki. Jej ulubiona zaczynała się od słów: Lawenda jest niebieska, ale mama zmieniła słowa.

Elizabeth, ma dziewczynka, zawsze słodka jak rodzynka…

Dam jej buzi na powitanie.

Gdy znów zobaczę moje kochanie.

Dzisiaj mamy przy niej nie było. W słoneczny, ciepły dzień niania zabrała ją do parku. Elizabeth nie posiadała się ze szczęścia. Mogła biegać – kiedy niania nie patrzyła – wirować i tańczyć i zrywać polne kwiatki dla mamy. Niania nakrzyczała na nią wcześniej, że ubłociła fartuszek, ale nie dało się przecież tego uniknąć, skoro wszystko, co interesujące, znajdowało się obok błota albo w błocie.

Elizabeth schyliła się, żeby popatrzeć na śliczny, różowy kwiatuszek i podskoczyła, kiedy piłka, która toczyła się po trawie, zatrzymała się u jej stóp. Podniosła głowę, szukając właściciela. Chłopiec, mniej więcej w jej wieku, machnął do niej ręką i zawołał:

– Kopnij ją z powrotem!

Elizabeth zamrugała i zerknęła przez ramię na nianię. Ale niania wcale na nią nie patrzyła. Rozmawiała z jakimś panem, którego Elizabeth nie znała. Niania uśmiechała się i bez przerwy mrugała. Elizabeth zastanawiała się, czy niani coś nie wpadło do oka.

– Kop! – ponaglił ją chłopiec.

Elizabeth chciała kopnąć piłkę, ale nie była pewna, czy niani by się to spodobało. Oczywiście, w tej chwili niania jej nie widziała. Zerknąwszy jeszcze raz przelotnie przez ramię, Elizabeth kopnęła piłkę. Piłka pomknęła po trawie i po niskim zboczu pagórka. Chłopiec wydał radosny okrzyk i pobiegł za nią.

– Chodź! – zawołał, machając ręką. Wyglądało na to, że świetnie się bawi, więc Elizabeth pobiegła. Kopnął piłkę i pozwolił jej kopnąć ją po raz drugi. Potem znowu on, potem znowu ona. Roześmiana dziewczynka biegała, marząc, żeby zabawa nigdy się nie skończyła. Była ciekawa, czy niania widzi, jak wspaniale się bawi, ale kiedy się odwróciła, nigdzie jej nie było widać. Niczego nie poznawała. Nadal była w parku, ale odbiegła daleko od dróżki, gdzie niania i inni spacerowicze cieszyli się pięknym dniem.

– Chodź! – krzyknął chłopiec i ponownie kopnął piłkę.

Elizabeth potrząsnęła głowa.

– Nie mogę. Muszę znaleźć nianię. – Spojrzała w lewo i w prawo, zmarszczyła brwi. Nie wiedziała, dokąd pójść. Warga jej zadrżała i poczuła łzy w oczach.

Nagle zza drzewa wyszedł mężczyzna. Chłopiec musiał go znać, bo natychmiast do niego podszedł, ale mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi.

– Nie płacz, dziewuszko – powiedział. – Pomogę ci znaleźć nianię.

Wyciągnął rękę i Elizabeth zrobiła krok do przodu. Podniosła głowę, żeby na niego spojrzeć i zawahała się. Miał małe, dziwne oczy – jedno zielone, drugie niebieskie – i ostre, krzywe zęby, a pomimo porządnego ubrania czarne włosy wisiały mu w brudnych strąkach. Uśmiechał się, ale oczy pozostały zimne. Elizabeth w milczeniu potrząsnęła głową i cofnęła się.

– Dokąd to, dziewuszko?

Potrząsnęła głową i odwróciła się, żeby odbiec, kiedy jego ręce chwyciły ją powyżej pasa.

Marlowe patrzyła, jak Gap idzie Piccadilly, jakby nic na świecie go nie obchodziło. Trudna sztuka, w gruncie rzeczy przez tłum na Piccadilly najsilniejsi mężczyźni przedzierali się z trudem. I ten hałas. Wszyscy mówili naraz, usiłując przekrzyczeć gazeciarzy i wszelkiego rodzaju przekupniów. Gap sprawiał wrażenie, że czuje się jak w domu i tak było. Z rękami w kieszeniach, pogwizdując jakąś melodyjkę przez szparę w zębach, wydawał się błądzić bez celu. Mężczyźni i kobiety zerkali na niego bacznie, podejrzliwie. Wyglądał jak typowy złodziejaszek, gotów lada moment zanurzyć rękę w cudzej kieszeni.

Dlatego tego nie robił.

Zbliżał się powoli do rogu, na którym stała, udając na przemian, że przygląda się, jak czyszczą buty dżentelmenowi, albo studiuje ogłoszenia pokrywające wszelkie ściany i rusztowania. Marlowe wsunęła zbłąkany kosmyk włosów pod czapkę. Tak mocno ścisnęła piersi, że ledwie oddychała. Miała szczupłe nogi i biodra, ale długie włosy i pełny biust zdradziłyby ją, gdyby nie uważała. Z piersiami nie dało się nic zrobić, ale żałowała, że Satin nie pozwala jej obciąć włosów. Chciał, żeby je zachowała na okoliczność większego skoku.

Gap dał jej znak, wskazując cel kiwnięciem głowy. Marlowe w oskubywaniu gości nie ustępowała nikomu z gangu, a nawet od wielu była lepsza, dzięki dużej wprawie. Potrafiła mówić z różnym akcentem, i dlatego mogła wydawać się lepiej urodzona, niż była. Z tego powodu i dzięki słodkiej, niewinnej buzi ludzie z klas wyższych jej ufali. Brali ją za swoją albo kogoś z klasy tylko odrobinę niższej. Swoich nigdy nie podejrzewali.

Stuknęła w daszek czapki, dając znak, że widzi gościa i przyjmuje zadanie. To był wysoki mężczyzna o szerokich ramionach i czystych, jasnobrązowych włosach pod cylindrem. Sprawiał wrażenie nadzianego, ale nie durnia, dlatego zawahała się na chwilę – dlaczego akurat ten? To nie była zwykła, łatwa zdobycz. Widocznie za coś płacił i Gapowi wpadły w oko grubsze pieniądze. A jeśli nadarzał się jakiś grosz, to należało go zgarnąć i zanieść do meliny. Nie miała ochoty narażać się na złość Satina.

Odwróciła się od czyścibuta i jego dżentelmena, doskonale zgrywając swoje ruchy w czasie. Kiedy zanurzyła się w tłum, przelewający się Piccadilly, była prawie tuż obok upatrzonej ofiary. Jego oczy, bystre, przejrzysto niebieskie, na moment spotkały się z jej oczami i Marlowe przemknęło przez głowę: To błąd. Za późno – właśnie na niego wpadła, a jej zręczne ręce wykonały zadanie.

Z jego portfelem w ręku cofnęła się, skłaniając lekko.

– Pan wybaczy. Taki ze mnie niezgrabiasz.

Jedną ręką pakując pieniądze do kieszeni, drugą uchyliła lekko czapki. Teraz powinien powiedzieć: Nic się nie stało, drogi chłopcze. A potem każde poszłoby w swoją stronę.

Ale nie wypowiedział swojej kwestii. W istocie, nie spojrzał nawet na rękę, którą podniosła do czapki. Jego wzrok powędrował wprost do dłoni, którą chowała pieniądze do kieszeni. Wygiął usta w uśmiechu.

– Dzień dobry, Elizabeth. Czekałem na ciebie.

Wpadła do meliny, klnąc pod nosem. Spóźniła się i Satin się na niej wyżyje. Dziwne, ale w tej chwili akurat to ją najmniej martwiło. Raz jeden miała większe problemy niż Satin, a Satin zwykle stanowił potężny problem.

– Włóczyłaś się – warknął Satin z kąta dużego pokoju, gdzie gang zbierał się, żeby jeść i spędzać czas towarzysko. Gryzł tłustą nóżkę kurczaka, czarne kudły spadały mu na twarz.

– Przepraszam.

– Gap mówił, że cię przyłapali.

Potrząsnęła głową, rzucając szybkie spojrzenie na Gapa. Kapuś. Później pożałuje.

– Nie, wracałam dłuższą drogą. Mam forsę. – Podeszła ostrożnie do Satina i wrzuciła zdobycz do kapelusza między jego stopami. Czuła, bardziej niż widziała, jak chłopcy wykręcają szyje, żeby spojrzeć na jej łup. Był imponujący, ale nie czekała na pochwałę Satina. Chciała umknąć z zasięgu jego wzroku najszybciej, jak się dało. Chciała zostać sama, ale nie mogła tak szybko zniknąć.

Gideon siedział na prawo od Satina, zauważyła pytanie w jego oczach. Wiedział, że coś jest nie tak. Modliła się, żeby Satin nie zwrócił na to uwagi.

Satin kiwnął głową i mruknął, po czym spojrzał na nią.

– To wszystko?

– Tak. – Wywróciła kieszenie i rzuciła pustą sakiewkę na podłogę. Raz powiedziała prawdę. Nic dla siebie nie zatrzymała.

– Dobra. Idź się przebierz. Dzisiaj mamy większy skok.

– Co? Dlaczego?

Czarne oczy spoczęły na jej twarzy, zacisnęła usta.

– Bo ja tak mówię. Jeszcze jakieś pytania?

Potrząsnęła głową.

– Dobrze. Gid chętnie cię zabierze. – Skinął w stronę Gideona, którego twarz pozostała bez wyrazu.

Marlowe nie spierała się. Na to była za mądra. Poszła do swojego pokoju – kawałka przestrzeni oddzielonej zasłoną od głównego pokoju. Było tam zimno, a przez szpary w drewnie widziała świat na zewnątrz. Dach przeciekał i kiedy padało, wszystko i wszyscy w pokoju mokli. Była jedyną dziewczyną w grupie, poza paroma prostytutkami, które Satin czasami wykorzystywał przy napadach. Ponieważ była jedyną dziewczyną i potrzebowała trochę kobiecych strojów na okazje takie, jak dzisiejsza, miała także malutki kuferek. Zaciągnęła zasłonę i otworzyła kuferek, wycierając ręce o spodnie, żeby na pewno były czyste. Nie chciała pobrudzić muślinu sukni.

Marlowe nienawidziła ubierać się jak dziewczyna. Nienawidziła, ponieważ w tym stroju nie było jej wygodnie, a poza tym chłopcy patrzyli na nią inaczej. Pracowała ciężko na to, żeby stać się jedną z nich. Mówiła jak oni, ubierała się jak oni, spluwała jak oni. Nie chciała, żeby widzieli w niej dziewczynę – nie tylko dlatego, że coś głupiego mogłoby im przyjść do głowy; chciała się dopasować. Być jednym z chłopaków z Covent Garden, jak nazywano ich gang. Jak by ją kto pytał, to był najlepszy gang w Londynie.

Ale dzisiejszy dzień dowiódł, że do nich nie pasuje. Ten gość na Piccadilly nazwał ją Elizabeth. Nie była Elizabeth. Próbowała mu to powiedzieć, ale on wiedział, że kłamie. Zwykle świetnie kłamała, ale tym razem ją zaskoczył. Tamten powinien się z tego cieszyć. Nigdy nie traciła czujności.

– Marlowe? – odezwał się cichy głos zza zasłony.

Podskoczyła.

– Jestem prawie gotowa. – Nie była prawie gotowa; szybko ściągnęła męskie ubranie, naciągnęła koszulę i zaczęła szukać w kuferku halki, gorsetu i pantofli. Nazywa się Marlowe, powtórzyła w duchu. Nie Elizabeth. To była tylko dziecinna fantazja, którą się pocieszała, kiedy Satin ją pobił, albo kiedy – nowa wśród chłopaków – bała się strasznie i marzła.

Już nie była szczeniakiem. Miała dwadzieścia lat. I nazywała się Marlowe. Narzuciła gorset, walczyła z nim przez chwilę, ale się poddała.

– Jest Barbara? – zapytała, wiedząc, że Gideon wciąż czeka po drugiej stronie.

– Nie. Przyniosła kolację i poszła. Zawołać ją?

Barbara była żoną właściciela Piwnicy pod Czerwonym Jednorożcem, szynku po drugiej stronie ulicy, w tej części Seven Dials, gdzie urzędował gang. Satin zawarł swego rodzaju układ z tą parą. Pewnie obiecał, jak podejrzewała Marlowe, że nie okradnie szynku, a Barbara w zamian zobowiązała się przynosić ciepły posiłek raz dziennie i sprzątała po chłopakach. Barbara także pomagała Marlowe ubierać się przy rzadkich okazjach, kiedy ta musiała wyglądać jak dama. Ale Gideon też potrafił ubrać kobietę. Ostatecznie, sporo z nich zapewne rozebrał.

– Nie, daj spokój – powiedziała Marlowe, odsuwając zasłonę. Wiedziała, że Gideon chce już ruszać. I nie miała nic przeciwko temu, żeby zawiązał jej gorset. Traktowała go jak przyjaciela. Pocałowali się parę razy, kiedy byli młodsi, ale żadne nie poczuło niczego szczególnego. Nie było iskry – nie to, żeby Marlowe wiedziała, na czym ta iskra polega, ale Gideon twierdził, że wie i żadne z nich tego nie ma. Pewnie lepiej dla nich, bo Satin zabiłby oboje, gdyby zanadto dokazywali.

Gideon wszedł, a Marlowe się odwróciła. Nie zaczął od razu, więc zerknęła przez ramię. Wskazał na jej piersi.

– Chyba powinnaś je najpierw rozwiązać.

Popatrzyła na swoją mocno spłaszczoną pierś pod koszulą.

– Racja.

Koszula była luźna, więc opuściła ją do łokci, żeby móc rozwiązać supeł. Potem zaczęła odwijać pasek materiału, co było trudnym zadaniem, tyle tego było. Kiedy odwinęła materiał parę razy, piersi zaczęły ją boleć, napłynęła do nich krew. Nie znosiła tego, jakie były ciężkie i jak jej przeszkadzały. Zerknęła na Gideona; odwrócił wzrok.

– Gideon – powiedziała. – Przecież lubisz cycki.

Roześmiał się i potrząsnął głową, wciąż na nią nie patrzył.

– Dlaczego tak przy nich głupiejesz? Dla mnie to tylko kłopot.

– Marlowe, nie będę teraz o tym z tobą rozmawiał. Włóż koszulę i odwróć się.

Zrobiła, jak kazał, nakładając gorset. Zasznurował go zręcznie. Układał jej piersi bezceremonialnie, wypychając je do góry; westchnęła, zdając sobie sprawę, że będzie musiała wytrzymać obnażona w ten sposób przez parę godzin.

Interesujące, że Gideon nie chciał spojrzeć na jej piersi i czegoś na ich temat powiedzieć. Widziała jego kluchę. Nie miała na ten temat wiele do powiedzenia, poza tym, że wyglądała zupełnie tak samo, jak wszystkie inne. Przypuszczała, że Gideon chce się zachować jak dżentelmen. Dlaczego, skoro ona nie była damą?

Gideon dokończył sznurowania, a ona zawiązała halkę i nałożyła suknię. Gideon pomógł jej ją pozapinać i pozawiązywać. Potem jeszcze buty i włosy, a do tego zapomniała przywiązać kieszeni. Potrzebowała jej na nóż. Wreszcie skończyła. Co za męka!

Marlowe wysunęła się zza zasłony i przeszła do głównej części pokoju. Gideon i chłopcy – Tiny, Stub i Joe – byli gotowi. Tiny i Stub, mimo szczenięcego wieku, działali szybko i pewnie. Joe był jeszcze szybszy i Satin nazywał go czasami Pędziwiatrem. Miał stać na straży i dać im biegiem znać, jeśli działoby się coś podejrzanego. Ona miała uważać, żeby chłopcy nie wpadli.

Kiedy weszła do pokoju, wszystkie oczy zwróciły się na nią. Nie na nią, ściśle rzecz ujmując, na jej biust. Dlatego nienawidziła dziewczęcych strojów. Chłopcy zapominali, że może im podbić oko i ślinili się na widok kobiecych części jej ciała. Marlowe położyła ręce na biodrach.

– Na co się gapicie? Cycków nie widzieliście?

Paru chłopaków spuściło wzrok, ale niektórzy wyszczerzyli zęby. Jeden z nich dołączył do gangu parę lat później niż ona. Nie znała jego prawdziwego imienia, mówiono na niego Beezle. Wzrostem niemal dorównywał Gideonowi i był silny. Marlowe nie była pewna, czy dałaby mu radę w bójce. Prostytutki go omijały; Marlowe słyszała, że chętnie używa siły. Wgapiał się w nią długo po tym, jak ich złe spojrzenia się spotkały. Każdy inny chłopak odwróciłby wzrok.

Satin stanął między nimi.

– Dość. Chcę porządnego łupu. Spotkamy się przy magazynie.

Gideon wręczył Marlowe duży jutowy worek i cała gromadka wyszła na zewnątrz.

Seven Dials w nocy budziło się do życia. W dzień wydawało się, że gnieżdżą się w nim tylko dziwki najniższej kategorii i kalecy, którzy chowali się w każdej sieni. Domy publiczne i szynki zamierały i pogrążały się w mroku za zasłoniętymi oknami, chociaż sprzedaż dżinu trwała w najlepsze i w tego rodzaju sklepach pełno było pijaków. W słabym świetle dnia snuły się dzieciaki i kalecy żołnierze; niektórzy siedzieli w kątach, zapomniani i opuszczeni, wyciągając rękę. Ale teraz nastała ciemność, a wraz z nią pojawili się mężczyźni, kobiety i dzieci, które ożywały po zmierzchu. Ulice zaroiły się, ludzie wysypywali się z rzęsiście oświetlonych domów publicznych. Marlowe widziała zataczających się po pijanemu dżentelmenów z Mayfair. Stanowiliby łatwe ofiary.

– Bardziej się opłaci, jak obrobimy dom – zauważył Gideon, chowając wytrych pod marynarką. Miał go użyć, żeby otworzyć drzwi. Szedł obok niej, niemal tak, jakby ją chronił. W sukience przyciągała większą uwagę, niż miała ochotę. Skinęła głową na znak, że się z nim zgadza. Poza tym nie paliła się, żeby spotkać więcej dżentelmenów tego wieczoru. Nie zapomniała spotkania z tym, który nazwał siebie sir Brookiem. Złapała się na tym, że przygląda się podejrzliwie każdemu mijanemu mężczyźnie w obawie, że to może być tamten. Ale on powiedział, że ona sama może przyjść do niego. Podał jej adres swojego biura. A nawet próbował wręczyć jej wizytówkę. Głupi, czy co? Nie mogła jej przyjąć. A gdyby Satin ją znalazł?

– Wiecie, jaki jest plan – powiedział Gideon, kiedy zbliżali się do zegara słonecznego, znaczącego wejście do Seven Dials, kawałka miasta niemal kolistego kształtu w Covent Garden, gdzie zbiegało się siedem dróg. Tędy także wychodzili. Marlowe słuchała uważnie Gideona, woląc nie myśleć o wydarzeniach tego popołudnia. Nie mogła sobie pozwolić na roztargnienie.

– Marlowe zapuka do drzwi i opowie swoją historyjkę. – Gideon podał jej pergamin. Rozwinęła go i westchnęła. Potrafiła przeczytać parę słów, chodziło o katastrofę morską. Opowiadała tę bajkę setki razy. Miała podrobiony paszport dla Theodosii Buckley. Pokazywała go, żeby nadać swoim słowom jakąś wiarygodność. Prosiła o pieniądze, żeby wrócić dyliżansem do domu, do Shropshire. Pewnie nie dostanie dużo, jeśli w ogóle, ale nie o to chodzi. Kiedy ona odciągnie uwagę właścicieli, Gideon, Stub i Tiny obrobią dom do czysta. Joe miał stać na warcie na wypadek, gdyby przechodziła straż albo przejeżdżał powóz. Chłopcy upewnią się, że wszystko gra, a potem wymkną się przez okna. Joe da sygnał, ona dopowie bajeczkę o nieszczęśliwej królewnie i pójdzie na miejsce spotkania.

– Gdzie się spotykamy? – zapytała, kiedy Gideon skończył odprawę. Wszyscy wiedzieli, co robić, ale Gideon zawsze wolał dwa razy sprawdzić, czy wszyscy wszystko pamiętają.

– Dom jest w Cheapside, koło księgarni – odparł Gideon. – Tam się spotkamy. Pokażę ci, jak będziemy go mijać.

Opuścili Seven Dials i Gideon zaproponował, żeby się podzielili. W piątkę wyglądali podejrzanie. Marlowe przysunęła się do Tiny’ego. Zwykle szła z najmniejszym chłopcem, bo ludzie często brali ich za matkę i syna, ale Gideon położył jej rękę na ramieniu.

– Chodź ze mną. – Wsunął sobie jej rękę pod ramię i ruszyli razem, jak para kochanków na spacerze. – Co jest nie tak? – zapytał, kiedy zostawili chłopców z tyłu.

– Nic – odpowiedziała szybko.

– Marlowe, znam cię. Co się stało?

Włożyła kciuk do ust i zacisnęła na nim zęby. Jasne, przed Gideonem nie była w stanie niczego ukryć.

– Ja i Gap pracowaliśmy na Piccadilly. Gap wybrał jednego gościa, a jak go obrobiłam, złapał mnie i nazwał Elizabeth. – Wyszeptała imię, choć nikt nie mógł jej usłyszeć.

– Pewnie przypominasz kogoś, kogo zna – powiedział Gideon.

Marlowe potrząsnęła głową.

– Byłam ubrana jak chłopak, ale nawet jakby przejrzał przebranie, to i tak to właśnie mnie szukał. Powiedział, że na mnie czekał.

– Ale to Gap go wypatrzył.

– Wiem. – Inspektor musiał ich obserwować od paru dni, śledzić ich ruchy. To ją martwiło, ale nie tak, jak to, co powiedział, kiedy ją wciągnął do jakiejś sieni. – Mówił, że moi rodzice go wynajęli, żeby mnie znalazł. Chcą, żebym wróciła do domu.

– Satin mówił…

– Wiem, co powiedział Satin. Znalazł mnie biedną, porzuconą w parku. Uratował mnie. – Ale jeśli to prawda, to skąd u niej wspomnienie miłości, szczęścia? Satin twierdził, że nie znała swojego imienia, pewnie w ogóle żadnego nie miała. Że jest córką pół żebraczki, pół dziwki. Ale ona pamiętała matkę, która była miękka i słodko pachniała. Pamiętała, że jej śpiewała, tuliła ją i nazywała Elizabeth.

– Czy to są wspomnienia, czy… – Gideon jakby czytał w jej myślach. Urwał, a ona dopowiedziała sobie resztę. Zastanawiała się często, czy te obrazki to tylko jej niespełnione tęsknoty i fantazje. Ale jeśli tak, to skąd znała kołysankę dilly, dilly? W St. Giles raczej jej nie usłyszała.

– Sir Brook nie mógł tego wiedzieć – odezwała się.

– Sir Brook?

– Powiedział, że tak się nazywa. Jest śledczym.

– Bow Street? Albo cię oszukuje, albo to jakiś podły żart. – Przyspieszył. – Tu jest księgarnia.

Schronili się w sieni i Marlowe zrozumiała, że to koniec rozmowy. Gideon miał pewnie rację. Ostatecznie, czy to prawdopodobne, że jest córką jakiejś bogatej damulki? Porzuciła ją pewnie żebraczka, która nie dałaby rady jej wykarmić. Brook sobie zażartował, a ona wpadła w pułapkę. Ale jeśli to tylko gra, to wiedział, jak ją prowadzić. Wiedział nawet, kiedy odejść. Namieszał jej w głowie, a potem powiedział, że może do niego przyjść, jeśli chce poznać swoich rodziców. A potem poszedł sobie, zostawiając ją na Piccadilly ze szczęką, która opadła jej do pasa. Nawet nie poprosił, żeby mu oddała pieniądze.

– No, więc co zrobisz? – zapytał Gideon, kiedy czekali na chłopców.

– Nic. – Ściśle mówiąc, nie podjęła jeszcze decyzji, ale gdyby powiedziała Gideonowi, że zastanawia się nad propozycją sir Brooka, wyśmiałby ją i wytłumaczył, jaka to głupota. I Gideon miałby rację. Satin, jak im często powtarzał, wkładał mnóstwo czasu i wysiłku w kształcenie jej i chłopaków. Ponadto karmił ich, ubierał, dawał dach nad głową. Traktował to bardzo osobiście, kiedy któryś z chłopaków uciekł. Rzadko który próbował tego po raz drugi. A jeśli już, to potem na ogół znajdowano go pływającego w Tamizie brzuchem do góry.

Marlowe próbowała uciec jeden raz, kiedy miała około dwunastu lat. Satin pobił ją tak, że ledwie przeżyła. Kiedy płakała, zakrwawiona, Satin pochylił się i szepnął jej do ucha:

– Nigdy cię nie puszczę, Marlowe. Jesteś dla mnie zbyt cenna. Wolę, żebyś umarła niż uciekła.

– Satin nigdy nie pozwoli mi odejść.

– Ma jakieś plany co do ciebie – stwierdził Gideon, nie patrząc na nią. Wsadził ręce do kieszeni; miał taką minę, jakby nic go to nie obchodziło, ale Marlowe czuła, że nie pochwala pomysłów Satina. – Duże włamy. Bez ciebie musiałby przyhamować, a za dużo go to kosztowało.

Marlowe podejrzewała, że Satin trzyma ją na jakąś szczególną okazję. Parę razy widziała, jak szeptał z Beezle’em. Raz czy dwa zerknął w jej stronę. Nic dziwnego. Była najlepszym złodziejem gangu z Covent Street. Ale im większe ryzyko, tym większa szansa, że ją złapią i wtrącą do Newgate. Nie miała ochoty przez resztę życia korzystać z królewskiej gościny.

Ale nie chciała też całe życie kraść dla Satina. Co mogłaby teraz powiedzieć swoim rodzicom? Jeśli stać ich było, żeby wynająć kogoś takiego, jak sir Brook, to byli bogaci – przynajmniej jak dla niej. Spojrzą na nią raz i każą jej się wynosić. W gangu przynajmniej jej chcą i potrzebują.

– Są – powiedział Gideon, zwracając jej uwagę, że chłopcy stawili się na miejsce. – Jesteś gotowa, Marlowe?

– Zawsze. – Mówiła szczerze. Odsunęła na bok wszelkie myśli o matkach i ojcach. Nie mogła się teraz rozklejać ani martwić, czy ktoś by ją pokochał, czy nie. Jeśli nic tym razem nie zgarną, będzie miała większe zmartwienia, niż to, czy ptaszki ćwierkają miłośnie wśród drzew, albo czy mamusia utuli ją do snu.

Wyprostowała się, kiwnęła głową Gideonowi i chłopakom, po czym obeszła dom, który mieli obrobić. Dała im chwilę, żeby zajęli pozycje, a potem przeszła przez ulicę, w stronę drzwi. Usłyszała za plecami stukot końskich kopyt, ale o tej porze nie było w tym nic niezwykłego. Zerknęła na Joe, który stał w cieniu, na rogu; dał jej znak, że wszystko w porządku. Po prostu przejeżdża jakiś powóz. Nie ma się czym martwić. Nic w tym złego, że się puka do drzwi, a pasażerowie powozu tylko tyle zobaczą.

Ruszyła po schodkach frontowych i za późno zwróciła uwagę na ruch na prowadzących do piwnicy schodach dla służby. Zanim zdążyła zareagować, mężczyzna złapał ją, podniósł do góry jak worek kartofli i zarzucił sobie na ramię. Walczyła i krzyczała, drapała i tłukła pięściami, ale to nie robiło na nim wrażenia. Joe ją uratuje. Jak nie on, to Gideon. Nie zgarną jej tak po prostu. Tego była pewna.

A potem wepchnięto ją do powozu i naciągnięto worek na głowę. Nastała ciemność.2

Dane wyglądał przez okno swojego własnego powozu i zastanawiał się, co takiego w niego wstąpiło, że pożyczył go Brookowi. Dlaczego gapienie się na ulicę w Cheapside miałoby być ciekawsze od wieczorku u lady Yorke?

Och, doskonale. Już chyba wszystko było ciekawsze od wieczorku u lady Yorke. Przyglądanie się, jak trawa rośnie, było ciekawsze, a siedzenie w powozie przez ostatnią godzinę i krążenie po tej samej ulicy było tak samo interesujące, jak obserwowanie, jak trawa rośnie. Westchnął i rozmasował sobie skronie. Równie dobrze mógł tu siedzieć. Nie miał nic lepszego do roboty, skoro Parlament dzisiaj nie obraduje. Uśmiechnął się na myśl o mowie, jaką wygłosił na ostatniej sesji. Była to miażdżąca krytyka zgłoszonej ustawy, wedle której miano przeznaczyć większe sumy pieniędzy na pomoc dla biednych.

Biedni! A co z żołnierzami albo chłopstwem? A ta przeklęta Irlandia? Dane argumentował z powodzeniem – ustawę skreślono – że biedni zasługują na swój los. Są leniwi i wolą gnuśnieć w nieróbstwie zamiast ciężko pracować. Brudni, ciemni, zepsuci – klasy niższe ledwie zasługują na miano ludzi. Lepiej, żeby kraj zwrócił się ku przyszłości – karmiąc naród i go broniąc.

Będąc hrabią, Dane miał obowiązki nie tylko jako właściciel ziemski, par Anglii i członek Parlamentu, miał także obowiązki towarzyskie. Nie cierpiał balów, z których każdy przypominał łudząco poprzedni, bezbarwnych debiutantek, nic nie znaczących rozmów o pogodzie. Nienawidził Londynu podczas sezonu. A sezon właśnie się zaczął. Obowiązki bywały piekielnie nudne.

Sądził, że jeśli przyjmie parę zaproszeń i pojawi się tu i tam, jego matka, wdowa, hrabina Dane, przestanie wygłaszać kazania o tym, że musi znaleźć żonę. Z każdym rokiem było coraz gorzej, matka dręczyła go coraz bardziej. Powinien wziąć jakąś dziewczynę i mieć to za sobą. Ostatecznie, wszystkie były do siebie podobne.

Jeśli Brook by tu siedział, przewróciłby oczami i powiedział Dane’owi, że być hrabią to widocznie wyjątkowo ciężki kawałek chleba. Ale nie każdy może być bohaterem jak Brook. Nie każdy może ratować ludzi. Ktoś musi być zwyczajny.

Ale niech go diabli, skoro takie życie sobie wybrał, niech sobie dokonuje tych bohaterskich czynów. Dane o mało nie zasypiał z nudów.

Powóz ruszył i Dane zmarszczył brwi. Nie polecił woźnicy jechać. Czyżby napadli na nich jacyś zbóje? Wieczór stałby się dzięki temu nieco bardziej interesujący.

A potem usłyszał krzyk.

Podskoczył i rozsunął zasłony. Akurat wtedy rozległ się głos brata:

– Otwórz drzwi! Otwieraj te przeklęte drzwi!

Dane pchnął drzwi, choć powóz był w ruchu. Zwolnił lekko, a Brook wrzucił do środka dzikie zwierzę. Dane cofnął się gwałtownie, z daleka od jego pazurów, a Brook wskoczył do środka i zatrzasnął drzwi.

– Jedź! – wrzasnął na woźnicę.

Powóz szarpnął, pędząc z prędkością, która nie mogła być bezpieczna, i to nie tylko na ulicach zatłoczonego Londynu. Nie miał jednak czasu się o to akurat martwić. Stworzenie rzuciło się na niego, podrapało mu nogę i mocno ugryzło w łydkę.

– Au! – krzyknął, strząsając je z siebie.

Cofnęło się, a Brook założył mu kaptur na głowę. Dzięki temu straciło orientację, a Brook zdołał związać mu ręce.

Ręce? To była istota ludzka?

– Co to jest, do diabła? – zapytał.

– To jest ktoś i ma na imię Elizabeth – oznajmił Brook, zaciskając zęby z wysiłku, jakiego wymagało umocowanie więzów na rękach stworzenia – na jej rękach.

– To kobieta? – Kobieta właśnie go ugryzła? Niech to, noga go bolała, jak wszyscy diabli. Przyjrzał się uważnie i dostrzegł brudną sukienkę. Podniósł wzrok, tak… niewątpliwie kobieta.

– To – powiedział Brook, opadając ze zmęczenia na poduszki – jest lady Elizabeth Grafton.

Dane zawsze myślał, że kiedy nadejdzie taki dzień, kiedy jego brat popełni błąd – koszmarny błąd z gatunku takich, jakich Dane starannie unikał – to odczuje zadowolenie. Ale teraz wściekle bolała go noga i bardziej niepokoił się o zdrowie umysłowe brata – i prawdę mówiąc, o własne bezpieczeństwo – niż cieszył, że miałby okazję powiedzieć: A nie mówiłem.

Dane ponownie zerknął w stronę kobiety. Nie miał pojęcia, kim jest, ale na pewno nie córką markiza Lyndona. Była ulicznicą. Sam jej zapach świadczył dobitnie, że kąpiel nie była luksusem, z którego korzystała często, jeśli w ogóle. I jej język. Dama nie znała słów, jakimi obrzucała Brooka. Nawet Dane nie znał niektórych przekleństw. I brud. Będzie musiał kazać kamerdynerowi natychmiast wyprać te bryczesy.

– Czy dobrze się czujesz? Uderzyłeś się ostatnio w głowę?

Brook posłał mu wściekłe spojrzenie.

– To ona.

Zanim jednak Dane zdążył zakwestionować to stwierdzenie, dzikie stworzenie – kobieta, jak upierał się Brook – zaczęło się znowu rzucać, widocznie nabrawszy na nowo sił. Z workiem na głowie nic nie widziała i, mając związane ręce, nie mogła używać pazurów, ale kopań mogła. Dane przesunął się w drugi koniec ławki, żeby uniknąć jej stóp. Budziłaby grozę jako pięściarz, gdyby jej pięści poruszały się równie szybko jak stopy.

– Nie mogę jej zabrać do lorda Lyndona w takim stanie – stwierdził Brook.

Dane zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to, co z tego zdania mogło wynikać.

– Możesz ją wyrzucić z powrotem na ulicę – zasugerował, ponieważ Brook się nie odzywał. Wyjrzał przez okno – akurat przejeżdżali przez Mayfair. Może nie powinni takiego stworzenia wypuszczać w Mayfair. Powinni jechać dalej i zostawić ją w jakimś bezpieczniejszym miejscu. Gdzieś w Szkocji. Albo którejś z Ameryk.

– Nie wyrzucę jej z powrotem na ulicę.

Kobieta uspokoiła się, ciekawa widocznie, co ją czeka.

– Moglibyśmy ją wsadzić na statek. Australia jest dostatecznie daleko.

– Nie! – krzyknęła dziewczyna i zaczęła się znowu miotać. Dane zasłonił się ręką.

Brook przewrócił oczami.

– Dane.

Dane rozłożył ręce.

– Sam mówiłeś, że to złodziejka. To najmniejsza kara, jaka mogłaby ją spotkać.

– Prawda, ale myślałem o tym, żeby ją zreformować.

Dane zmrużył oczy, a dziewczyna odezwała się po raz pierwszy.

– Nie chcę żadnego przeformowania. – Jej głos dobiegał stłumiony spod kaptura.

Dane wycelował w nią oskarżycielsko palcem.

– Sam słyszałeś. Nie chce żadnego przeformowania.

– Jednak zabierzemy ją do domu…

– Do domu!

– Umyjemy ją i doprowadzimy do porządku, a potem oddamy lady i lordowi Lyndon.

– Nie! – To znowu ryknęło stworzenie.

Tym razem Dane nie uniknął kopnięcia i jego kolano ucierpiało.

– Do diabła! – Bryczesów zapewne nie da się uratować.

– Puść mnie! – wrzasnęła, ponownie kopiąc na oślep. – Zafajdany łajdaku! Wypuść mnie, szatański wypierdku! – Ciągnęła dalej w tym duchu, a Dane spojrzał na brata z niedowierzaniem. Nigdy nie słyszał takich słów z ust kobiety.

– Mam wrażenie, że powinienem notować – powiedział, przekrzykując hałas. – Mógłbym zrobić wrażenie na dżentelmenach w Klubie Jacksona.

– Mogliby cię wyrzucić – zauważył Brook. – Tak czy inaczej, zabieram ją do domu Derring.

Dane stracił cierpliwość.

– Nie, nie zrobisz tego. W domu jest Susanna i matka. Nie możemy narażać ich na spotkanie – machnął pogardliwie ręką na kobietę – z tym.

– Nonsens – oświadczył Brook, krzyżując ręce na piersi w geście, który, z czego Dane zdawał sobie sprawę, oznaczał, że podjął już decyzję. – W przeciwieństwie do ciebie wierzą w dobroczynność. A tobie nie zaszkodzi, jak sobie czasem ubrudzisz te liliowo białe rączki.

Dane zerknął na swoje rękawiczki bez jednej plamki. Może nie zaszkodzi, ale sprawi ból.

– Sądziłem, że hołotę i przestępców trzymamy z daleka od domu Derring. Dość już tego, że nie można przejść ulicą, żeby ci nie wypatroszyli kieszeni, a bandyci niemal objęli drogi w posiadanie. Przynajmniej dom powinien być bezpiecznym miejscem.

Brook skrzywił się.

– Mówisz jak ojciec.

– I popatrz, co się z nim stało. Ostatnie włamanie do domu go zabiło.

– Był już wtedy chory i gasł powoli.

– To, że mu obrabowano dom z pewnością przyspieszyło koniec.

Brook nie zaprzeczył i Dane uznał milczenie brata za milczące przyznanie racji. Całe życie część roku spędzał w Londynie i wiedział o wszelkich wybrykach i występkach przestępczego półświatka. Niezliczoną ilość razy padał ofiarą napadów. Ale nosił przy sobie ciężką laskę i pistolet, jeśli uznał za stosowne, i potrafił się obronić. Jednak śmierć ojca rozbudziła w nim gniew i nienawiść do klas niższych, które uważał na klasy przestępcze.

Kiedy zajechali przed miejską rezydencję przy Berkeley Square, Dane postanowił być twardy. Był hrabią, o czym jego brat chętnie zapominał i nie miał zamiaru wpuścić – jedyne w miarę uprzejme słowo, jakie przychodziło mu do głowy to dziewucha – jej do domu. W przeciwieństwie do wielu starszych domów, kuchnię i pomywalnię domu Derring umieszczono na tylnym podwórzu i można było się do nich dostać albo przez pokoje służby, albo obchodząc dom. Taki układ zmniejszał ryzyko, że dom się spali, jeśli w kuchni wybuchnie pożar i, ponadto osobny budyneczek mieścił więcej pokojów gospodarczych. Matka i Susanna pewnie nie wróciły jeszcze do domu, większość służby o tej porze znajdowała się w swoich kwaterach. Kuchnia była pusta.

Dane poinstruował woźnicę, żeby zatrzymał się przy schodach dla służby, zanim zauważy go kamerdyner, który z pewnością wypatrywał ich powrotu.

Dane spojrzał na Brooka ponad ciskającą się wściekle dziewczyną.

– Czy to dziewuszysko nigdy się nie zmęczy? Jak ją stąd wydostaniemy?

– Będziemy ją nieść.

Inaczej by się chyba nie dało, ale to nie znaczy, że Dane był zachwycony.

– Jeśli wniesiemy ją do domu…

Dane podniósł rękę, przerywając bratu. Z westchnieniem zdjął rękawiczki i kubrak i gestami pokazał Brookowi, co zrobią. Jeśli kobieta nie będzie świadoma, co ją czeka, nie zbierze się do ataku. Brook skinął głową, sam wykonał parę gestów dłonią, wywołując raczej niezbyt uprzejmy odzew ze strony Dane’a, który następnie otworzył drzwi powozu i wyskoczył na zewnątrz. Brook, na dany znak, wypchnął kobietę przez drzwi, w ramiona Dane’a.

Wiedział, że nie należy jej trzymać zbyt blisko. Podobnie jak wcześniej Brook, zarzucił ją sobie na ramię, przyciskając jej kolana do piersi, tak żeby nie mogła go mocno kopnąć ani uderzyć w jakieś wrażliwe miejsce. Skrzywił się, czując bijący od niej smród; koszulę pewnie trzeba będzie później spalić. Spojrzał na woźnicę, który gapił się na nich z otwartymi ustami.

– Ani słowa.

– Tak, jaśnie panie.

Była lżejsza, niż Dane się spodziewał; zniósł ją bez trudu po schodach i do kuchni. Brook szedł przed nimi, otwierając drzwi i świecąc lampą. Obok właściwej kuchni znajdował się niewielki pokój, gdzie służba jadła, szyła albo zbierała się w czasie wolnym. Dane posadził dziewczynę na jednym z krzeseł w owej świetlicy. Z daleka od noży i innych przedmiotów, których można by użyć w charakterze broni.

Posadził ją i odskoczył. Natychmiast zaczęła się rzucać i spadła z krzesła.

Brook wskazał ją brodą.

– Musisz ją rozwiązać. Nie może używać rąk, żeby się przytrzymać.

– Sam ją rozwiąż – odparł Dane. Wiedział jednak, że trzeba to zrobić. Choćby chciał bardzo, nie mógł zostawić jej związanej. To byłoby nieludzkie. Podszedł do niej ostrożnie. Wydawała się wyczuwać, gdzie jest, bo kaptur zwrócił się w jego stronę; wierzgnęła nogą w jego kierunku. Uniknął kopnięcia i zdołał wślizgnąć się za nią. Chwycił jej nadgarstki, próbując poluzować sznur. Nie dał rady. Supły zacisnęły się, kiedy walczyła. Dane poszedł do kuchni i wrócił z małym ostrym nożem.

Nie mógł jednak przeciąć sznura, nie raniąc jej, jeśli by się nadal wierciła.

– Słuchaj – powiedział, cofając się, kiedy odwróciła się na dźwięk jego głosu, wymierzając kopniaka. – Przetnę więzy, ale musisz się uspokoić, inaczej niechcący cię pokaleczę. – Mówił cicho i spokojnie, jak do płochliwej klaczy.

– Zabiję cię – zaskrzeczała.

Brook uniósł brwi. Dane usiłował zachować spokój.

– Dużo łatwiej ci będzie tego dokonać z wolnymi rękami.

Przestała wierzgać, zastanawiając się nad jego słowami.

– Jeśli będziesz czegoś próbować… – odezwała się w końcu.

– Kobieto, zapewniam cię, że twoja cnota jest przy mnie bezpieczna. Nie zdołałabyś mnie skusić w żaden sposób. – W świetle lampy jeszcze wyraźniej widział plamy na jej sukience, brud na nadgarstkach i czarne półksiężyce za paznokciami. I ten odór niemytego ciała. Nie miał najmniejszej ochoty się do niej zbliżać.

Wyciągnęła ręce jak najdalej od pleców. Dane, ostrożnie, ukląkł obok niej. Nie ruszała się, więc wsunął nóż pod więzy. Ciął raz i była wolna. Odskoczyli jednocześnie. Ściągnęła kaptur i ukucnęła, rozglądając się badawczo.

Dane patrzył zdumiony.

– Jesteś tylko dziewczyną.

Machnęła gwałtownie głową w jego stronę, ciemne włosy opadły jej na twarz.

– Jestem dziewczyną, ale mogę ci dołożyć.

Dane podniósł ręce obronnym gestem.

– Nie wątpię, że chciałabyś spróbować.

– Nie skrzywdzimy cię – powiedział Brook.

– Ty? – parsknęła szyderczo. – To ty mnie złapałeś. Co to za miejsce? – Rozejrzała się. – Burdel?

Dane uniósł brew.

– To kuchnia.

Nie wydawała się przekonana. Kręciła głową, podskakując na każdy najlżejszy dźwięk. Dane był zaintrygowany. Spodziewał się kobiety trzydziestoletniej albo i starszej. Przy ciele dojrzałej kobiety miała dziewczęcą twarz. Na pewno nie przekroczyła dwudziestki albo bardzo niewiele. I choć włosy miała nieco skołtunione, twarz była czysta. Przynajmniej stosunkowo czysta. Więc może nie przepadała za brudem. Miała wielkie, niebieskie oczy, które lśniły gniewem i nienawiścią. To nie była mała kokietka. Panie z Almacku zemdlałyby na jej widok.

Rozległo się pukanie, dziewczyna podskoczyła, zwracając się ku drzwiom i podniosła ręce, jakby szykowała się do odparcia ataku.

– Co to jest?

– Nazywamy to pukaniem – odparł Dane. – Uprzejmy, zwyczajowo przyjęty sposób zawiadamiania innych, że chcemy wejść do środka.

Brook otworzył, na progu stał woźnica rodziny Derring.

– Tak, Ezekielu?

– Jest list do pana. Pomyślałem sobie, że najlepiej będzie, jeśli sam go przyniosę. – Odszukał wzrokiem dziewczynę, wydawał się uspokojony, widząc, że nic jej się nie stało. – Nie chciałem, żeby służba zadawała pytania.

– Dziękuję. – Brook zamknął drzwi i złamał pieczęć. – A niech to.

– O co chodzi? – zapytał Dane.

– Muszę iść. Bow Street…

– Nie. – Dane potrząsnął głową. – W żaden sposób. Zabraniam ci.

Brook wzruszył ramionami.

– Nie masz takiej władzy. Muszę iść. – Ruszył do drzwi, ale Dane stanął mu na drodze, przytrzymując drzwi ręką.

– Teraz? W tej chwili?

– To pilne.

Dane posłał mu wściekłe spojrzenie.

– A co mam z nią zrobić? – wydusił przez zaciśnięte zęby.

Brook obejrzał się, jakby przez chwilę o niej zapomniał.

– Wyszoruj ją. Jutro zabiorę ją do lorda Lyndona.

– Jeśli naprawdę chcesz ją przedstawić lordowi Lyndonowi jako jego córkę, to brak ci piątej klepki.

– Zobaczymy – odparł Brook. Zrobił krok i spojrzał na Dane’a znacząco, kiedy ten nie cofał ręki. Klnąc, Dane odstąpił na bok i Brook wyszedł.

Dane odwrócił się i popatrzył na dziewczynę. Odwzajemniła spojrzenie z wyzwaniem i groźbą w oczach. Boże, miej go w swojej opiece. Chciał tylko ucieczki od zwykłej nudy sezonu. Nie chciał walczyć z jakąś diablicą. Brook powiedział, żeby ją wyszorować. To się chyba odnosiło do ubrania. Ale nie ma sensu zakładać czystego ubrania na brudne ciało. Trzeba ją zmusić, żeby się umyła.

Wanna, której używała służba, stała w kącie pokoju. Musi tylko nagrzać trochę wody na piecu. Nie miał pojęcia, jak używać pieca. Po to miał kucharza. Musi sprowadzić kucharza. A kiedy wróci, po dziewczynie nie będzie śladu. Czy to tak źle? Dane sądził, że nie, ale brat by się z nim nie zgodził. Dane nie miałby nic przeciwko temu, żeby utrzeć Brookowi nosa, ale był ciekaw, dlaczego brat sądzi, że ta dziewczyna może być lady Elizabeth Grafton, córką markiza Lyndona. Znał historię małej lady Elizabeth. Zniknęła pewnego dnia w parku i mimo usilnych poszukiwań, nigdy jej nie odnaleziono. Oskarżono, a potem wtrącono do więzienia niańkę, ale Dane podejrzewał, że nieszczęsna kobieta była niewinna. Dzieci porywano, żeby je wysłać do kolonii, albo w jeszcze innych, mrocznych celach. Dane starał się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły. Miał wówczas dziesięć lat, a dziewczynka około pięciu. Więc teraz miałaby dwadzieścia. Spojrzał na dziewczynę przed sobą. Była w odpowiednim wieku.

– Jeśli masz spotkać swoich rodziców, musisz się umyć i przebrać.

– Nie mam rodziców – oznajmiła. Nie zdziwił się. Była pomiotem szatana.

A jednak interesujące. Jako przedsiębiorcza złodziejka, jaką wydawała się być, mogłaby dostrzec szansę w udawaniu córki markiza.

– Zatem nie jesteś lady Elizabeth Grafton?

– Nazywam się Marlowe.

Dane czekał.

– Po prostu Marlowe – dodała.

– I nie jesteś córką markiza Lyndona?

– Nie znam żadnego głupiego markiza. Jeśli dasz mi odejść… – Usiłowała go minąć, ale Dane, przemógłszy wstręt wobec brudu, jaki ją pokrywał, ujął ją w pasie. Odskoczyła, a on odsunął się na bok, zanim zdołała go uderzyć. Wydawało się, że ma także niezły prawy sierpowy.

– Obawiam się, że nie mogę pozwolić ci odejść.

Spojrzała gniewnie.

– Dlaczego?

– Jak miło, że pytasz. Otóż, z dwóch powodów. Po pierwsze, mój brat jest doskonałym detektywem. Nie wiem, jak on to robi, ale ma pewne informacje. A z tego wynika drugi powód. Jeśli sądzi, że jesteś lady Elizabeth Grafton, to muszę uznać, że coś w tym może być.

– Pokrętny sposób, żeby mi powiedzieć, że kłamię.

Dane rozłożył ręce.

– Ależ nic podobnego.

Skrzyżowała ramiona pod bujnym biustem.

– Naprawdę? Nie sądzisz, że wiem, kim jestem? Powiedziałam ci, że mam na imię Marlowe. Nie znam tej damy, o której mówiłeś. A teraz nazwij mnie Elizabeth, a to tyle, jakbyś mówił, że łżę.

Dane patrzył na nią dłuższą chwilę. Szokujące, ale dziewczyna miała swoje racje. W istocie traktował ją jak kłamczuchę.

– Nie chciałem cię obrazić.

– Możesz przebrać świnię, jak ci się podoba, a to i tak świnia.

Mówili o zwierzętach? Czy dziewczyna była bystrzejsza, niż podejrzewał?

– Czy użyłaś metafory?

– Dość fikuśnych słów. Puść mnie!

Postanowił nie zniżać się do jej poziomu i nie odkrzyknął.

– Nie ma sensu cię teraz wypuszczać. Mój brat i tak cię znajdzie. – A Dane będzie musiał wysłuchać kazania o tym, jak to pozwolił dziewczynie uciec.

– Nieprawda. Mogę się tak schować, że nigdy mnie nie znajdzie.

Nie znała Brooka. Potrafił znaleźć każdego, a był cierpliwy. Mógł latami czekać na jakiś ślad kobiety czy mężczyzny. Ale Dane nie zamierzał z nią o tym dyskutować. Były inne tematy.

– Może i tak – zgodził się. – Nie pozwolę ci odejść. Tak, jak ja to widzę, masz wybór: albo dobrowolnie umyjesz się, włożysz czyste ubranie i zjesz gorący posiłek…

– Albo? – Tupnęła niecierpliwie nogą.

– Albo zrobisz to – pomijając, być może, posiłek – pod przymusem.

– Pod przymusem?

Uśmiechnął się blado.

– Zmuszę cię.

– Myślisz, że możesz mnie zmusić do czegoś, czego nie chcę? – Podniosła wyzywająco brodę.

– Tak.

Patrzyła na niego długą chwilę. Nie wiedział, co zobaczyła w jego oczach, ale w końcu kiwnęła głową.

– Dobrze, ale nie będziesz patrzył, jak się kąpię.

– Droga pani, zapewniam cię, że nie mam takiego zamiaru. Będę stał w kuchni, odwrócony plecami. Daję ci słowo dżentelmena.

Przewróciła oczami.

– Ale mi dżentelmen, co mnie zmusza do kąpieli wbrew mojej woli.

– Tak, wiem. Przerażające.

– I jeszcze jedno.

Westchnął.

– Co znowu?

– Nie włożę sukienki.

Uniósł brwi.

– Chcę spodnie i koszulę, jak ty masz.

– Chcesz się ubrać jak mężczyzna? Dlaczego?

– Bo tak.

– Dziwne – mruknął pod nosem, ale w tej chwili o to nie dbał. Matka i siostra miały wkrótce wrócić, a on chciał do tego czasu jakoś się z tą dziewczyną uporać. Dane podszedł do drzwi i zawołał:

– Ezekiel! Chodź tutaj!

Woźnica musiał się kręcić w pobliżu, bo zjawił się w parę sekund.

– Sprowadź Crawforda.

Słowa padły jak kamienie. Woźnica złożył nerwowo dłonie.

– Crawforda, panie? – Zerknął Dane’owi przez ramię na dziewczynę. – Jest pan pewien?

Nie. Dane nie był pewien. Od razu podejrzewał, że pożałuje wplątania Crawforda w tę historię, ale niewiele było rzeczy, których nie żałował, jeśli chodzi o tę noc, a i tak wydawało się mało prawdopodobne, żeby zdołał dłużej utrzymać tajemnicę. W każdym razie najpewniej spali kuchnię, jeśli spróbuje choćby podgrzać wodę. Może udałoby mu się znaleźć jakieś jedzenie, ale nie miał pojęcia, skąd wytrzasnąć ubranie, które by na nią pasowało, zwłaszcza, że musiał jej ciągle pilnować, żeby nie uciekła.

Dane westchnął i zamknął oczy.

– Po prostu go przyprowadź, Ezekiel.

– Tak, jaśnie panie.

Za plecami usłyszał głos dziewczyny.

– Kto to jest Crawford?

– Zobaczysz.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: