Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alight/Rozpaleni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Alight/Rozpaleni - ebook

M. Savage, zwana Em, przewodzi grupie nastolatków, które obudziły się w makabrycznych trumnach, w tajemniczym pomieszczeniu, nie wiedząc, kim są ani jak się tam znaleźli.
Krok po kroku, niebezpieczeństwo po niebezpieczeństwie, odkryli swoją tożsamość i prawdę o tym, co ich czeka. Stworzono ich jako ciała dla Starszych, przeciwko którym się zbuntowali. Znajdują się na statku kosmicznym, który pędzi na planetę Omeyocan, gdzie ma czekać na nich lepsza przyszłość. Ale planeta, na której mają żyć, okazuje się nie być tym wyczekanym
i wytęsknionym rajem. Ślady wymarłej cywilizacji są przerażające i złowieszcze, a w dżungli kryje się nowy wróg. I nie ma dokąd uciec. Em i jej towarzysze stoją przed wyborem: walka albo śmierć. A gdy w ich szeregach coraz większe poparcie zyskuje niebezpieczny fanatyk wielbiący
krwiożerczego boga, naprawdę zaczyna im grozić zagłada…
Zapłońcie z nienawiści, zapłońcie z miłości, zapłońcie ze strachu.
Alicja Górska krytyk.com.pl

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-678-8
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDEN

JEDEN

Budzi mnie nagły, przeszywający ból.

Otwieram oczy w ciemności. Całkowitej ciemności.

Moje myśli dziwnie blokują się w głowie.

Ból w szyi tam, gdzie zaczyna się ramię, już mija. Pamiętam podobne użądlenie, tylko dużo gorsze. Tamtego dnia… miałam zdaje się urodziny? Chyba tak. Dwunaste urodziny.

Przeszywa mnie zimny dreszcz – to się już raz zdarzyło.

Leżę w trumnie.

Za chwilę dopadnie mnie potwór, czarna jak zgnilizna istota z wybitym okiem.

Matylda.

Nie… to nie tak. Tym razem jest inaczej. Mogę ruszać rękami… poprzednio coś je przytrzymywało. Unoszę w ciemności palce. Wyczuwam nimi pokrywę – jest tak blisko, że prawie dotyka mojej twarzy i piersi. Muszę stąd uciec, zanim potworzyca mnie zniszczy.

Potrzebna mi broń.

Włócznia… Gdzie moja włócznia?

Z wrzaskiem walę w pokrywę, łomoczę w nią pięściami i kolanami.

Jakiś odgłos, warkot czegoś mechanicznego – czuję, że pokrywa trumny zaczyna przesuwać się w stronę moich stóp. Zalewa mnie światło, razi w oczy mimo ciasno zaciśniętych powiek – nic nie widzę.

Wymachuję dziko rękami, walę i drapię na oślep.

Czyjeś dłonie łapią mnie za nadgarstki.

– Em, nie bój się!

To głos dziewczyny. Rozpoznaję go: to Spingate.

– Uspokój się – mówi. – Wszystko w porządku.

Ujmuje moją dłoń w swoją. Splatamy palce. Jej skóra jest ciepła i delikatna, ale chwyt ma mocny, zdecydowany.

– Wylądowaliśmy – dodaje. – Jesteś bezpieczna.

„Bezpieczna”. To słowo jest złudne. Czuję jednak, że moje ciało odpręża się nieco. Przypominam sobie coś dużego i srebrzystego, coś, co dawało mi nadzieję, ale obraz tej rzeczy mi umyka.

– Wylądowaliśmy? O czym ty mówisz?

Drugą ręką Spingate głaszcze mnie po włosach. Dodaje mi to otuchy, częściowo odpędza strach.

– Jesteś jeszcze zmulona od gazu w trumnie – tłumaczy. – Powinno ci to minąć w miarę szybko.

Zanim kończy mówić, już czuję, że w głowie mi się rozjaśnia. Mgła się rozwiewa. Błyskawicznie wracają wspomnienia.

Straszne wspomnienia.

Przebudzenie w trumnie. Igła wbijająca się w moją szyję. Wyrwanie się na wolność. Dezorientacja i brak świadomości, kim jestem i gdzie jestem, niepamięć o całej mojej przeszłości z wyjątkiem kilku ulotnych wspomnień z cudzego życia.

Uratowanie Spingate. Potem O’Malleya. Potem Bello, Aramowskiego i Yonga.

Ohydnie roztrzaskana czaszka małego chłopca o skórze zaschniętej na kościach, w ubraniu za dużym na jego małe ciałko.

Szkielety. Pył. Niekończące się korytarze jak w jakimś lochu. Nasz długi marsz.

Mój nóż wślizgujący się w brzuch Yonga.

Spotkanie z Bishopem, Gastonem, Latu i całą resztą. Głosowanie, dzięki któremu zostałam przywódcą. Dwa szczepy połączone w jedną całość.

Świnie. Śmierć Latu. Ogród. To tam po raz ostatni czułam się bezpieczna; wtedy jeszcze wierzyłam, że to dziecinne pojęcie ma sens.

Oczy Bello otwarte szeroko ze zgrozy. Czarne, pomarszczone ręce potwora wciągające ją w zarośla Ogrodu. Potwory – Starsi – o czerwonych oczach i patykowatych kończynach, z pofałdowaną skórą zwieszającą się na twarzy w miejscu, w którym powinny być usta.

Bello.

Wstyd z powodu tamtej decyzji wali mnie obuchem między oczy. Przecież ją zostawiłam. Dla dobra nas wszystkich – tłumaczy mi rozum, ale serce wyzywa mnie od tchórzy.

Rozmowa z Brewerem. Odkrycie, że nie jesteśmy pod ziemią, a na starożytnym statku kosmicznym o nazwie „Xolotl”. Że Starsi to istoty, które powinny były umrzeć całe wieki temu. Że chcą wyczyścić nam umysły i przejąć nasze młode ciała równie łatwo jak ktoś, kto postanowił zmienić ubranie.

Nowina o Omeyocanie, planecie, dla której zostaliśmy stworzeni.

A potem moja decyzja o ataku. Śmierć Harrisa w jakimś zakątku Ogrodu. Pojmanie Matyldy. Odnalezienie wielkiego srebrzystego wahadłowca. A kiedy już prawie udało nam się uciec: szarża bliźniaków El-Saffani – chłopaka i dziewczyny wpadających sobie w słowo i kończących nawzajem swoje zdania – na armię pomarszczonych żywych trupów, które rozniosły ich na strzępy.

Uciekliśmy z „Xolotla”, ale za jaką cenę?

– Stajemy na nogi – odzywa się Spingate.

Pomaga mi się podnieść i wydostać z trumny. Nogi natychmiast się pode mną uginają – Spingate podtrzymuje mnie, nie pozwala mi upaść. Przypomina mi się prawie identyczny moment, kiedy to ja podtrzymywałam na duchu ją, mówiąc, żeby się uspokoiła, i pomagając jej wydostać się z innej trumny.

Oczy już mniej mnie pieką. Otwieram je, mrużąc powieki; mrugam i widzę twarz mojej przyjaciółki. Kręcone rude włosy Spingate są potargane i splątane, zielone oczy zapadnięte, a skóra wokół nich jest tak ciemna, że wygląda jak sińce. Nigdy wcześniej nie oglądałam jej aż tak bladej; widoczny na jej czole czarny symbol koła zębatego teraz jeszcze wyraźniej kontrastuje ze skórą.

– Chyba już dam radę ustać sama.

Spingate całuje mnie w policzek, wypuszcza z rąk.

Jesteśmy w długim, wąskim pomieszczeniu. Czerwone ściany i sufit, czarna, błyszcząca podłoga. Przez całą długość sali – dwa rzędy białych trumien ustawionych bokami do siebie. Pod każdą ścianą – szerokie alejki przejść, jeszcze jedna biegnie też środkiem aż do łukowatego otworu drzwiowego. Tuż za nim w prawo jest wejście, którym dostaliśmy się na ten wahadłowiec. Jeszcze dalej na wprost – dziwne pomieszczenie pełne świateł, w którym Gaston i Spingate lśnili jak para aniołów.

Tutejsze trumny są proste i zwyczajne. Zaprojektowano je chyba tylko po to, żeby dało się w nich spać. Nie przypominają wielkich, rzeźbionych skrzyń, które zajmowały się nami, kiedy wyrastaliśmy z niemowląt na ludzi o obecnych, młodzieńczych ciałach.

Moja trumna stoi otworem – pokrywa musiała się wsunąć gdzieś w jej dolną część. Inne trumny pozostają szczelnie zamknięte. W tej na prawo od mojej leży O’Malley, w tej na lewo – Bishop. Trzymałam ich za ręce, dopóki pokrywy się nie zasunęły.

Przez łukowate przejście wchodzi chłopak, człapie powoli ku nam przez środek sali. To Gaston. Trzyma w ręce moją włócznię.

Nadal ma na sobie czerwony krawat z wyszytym na nim żółto-czarnym kółkiem pełnym maleńkich obrazków i białym napisem MICTLAN w samym środku. Jego biała koszula jest w większości czysta, w większości niepodarta. Zerkam na swoją własną – za ciasną, porozrywaną w dziesięciu miejscach, poplamioną rozbryzgami krwi. Moja spódniczka w kratę jest cała w strzępach, ledwie osłania mi ciało.

Gaston podaje mi włócznię. Kiedy ją biorę, chłopak zamyka mnie w mocnym uścisku.

– Em! Udało nam się!

Odpowiadam mu uściskiem. Tak dobrze się do niego przytulić.

– To tobie się udało – poprawiam go. – To ty sprowadziłeś nas na Omeyocan.

Cofa się o krok. Jego uśmiech – na pół czarujący, na pół arogancki – jest szeroki jak nigdy: Gaston zdołał sam sobie zaimponować.

Mimo radości wyraźnie widać, że też nie miał okazji odpocząć. Czarne włosy opadają mu na twarz, zasłaniając częściowo oczy.

– To było coś niesamowitego – mówi. – W momencie, kiedy otoczyły mnie światła sterowni, przypomniałem sobie szkolenie mojego stwórcy z okresu, kiedy byłem… to znaczy, kiedy on był jeszcze mały. Tak jakby luki w mojej pamięci zaczęły się wypełniać.

Nie wiem, jak to w ogóle możliwe. Ja też mam luki w pamięci. Wszyscy je mamy. Kiedy szukamy w myślach wspomnień, o których wiemy, że powinniśmy je mieć, wracają do nas tylko niejasne szepty i echa. Nigdy nie mieliśmy nawet nic wiedzieć na własny użytek. Jesteśmy pojemnikami, skorupami stworzonymi po to, by pomieściły kogoś innego.

Skoro Gaston potrafi „przypomnieć sobie”, jak latać wahadłowcem, może luki w naszej pamięci nie są lukami na stałe, jak powiedziała mi Matylda.

Gaston i Spingate wyglądają na wykończonych. Za to ja, choć jestem obolała i podrapana, posiniaczona i poobijana, nie czuję śladu zmęczenia.

– Jak długo spałam?

– Tylko dwie godziny, bo tyle zajęło nam lądowanie – mówi Spingate. – Wahadłowiec powiedział nam, że gaz z trumien wpływa jakoś na nasze mózgi i pozwala nam zapadać w dużo głębszy sen, niż gdybyśmy zasypiali sami. W sterowni też możemy go sobie dawkować. Jeszcze byś spała, ale zarządziłam, żeby wahadłowiec obudził cię zastrzykiem.

To ukłucie w szyję… Nie nóż, nie wąż, nie ukąszenie… po prostu igła. Przypomina mi się Brewer i to, jak próbował wykorzystać igłę z mojej poprzedniej trumny, żeby mnie zamordować, ale odsuwam od siebie tę myśl. Nie musimy się już nim przejmować – jesteśmy w domu.

– Jak jest na zewnątrz?

Mała dłoń Gastona sięga po dłoń Spingate. Ich palce się splatają.

– Nie wiemy – odpowiada chłopak. – Kiedy lądowaliśmy, było ciemno. Wahadłowiec miał zaprogramowaną ścieżkę schodzenia do lądowania, która wprowadziła nas w jakiś duży okrągły otwór. Może dla ochrony przed wiatrem… nie jestem pewien. Kiedy dolecieliśmy, panowała noc i była gęsta pokrywa chmur.

Wypowiada słowa „pokrywa chmur” z dumą, jakby była to przeszkoda, której byle kto by nie pokonał.

– Czyli w ogóle jeszcze nie wychodziliście na zewnątrz?

Spingate kręci głową.

– Zasługujesz na pierwszeństwo.

Poczekali na mnie z czystego szacunku. Sama nie wiem, co powiedzieć.

– Pójdę z tobą – uspokaja mnie Spingate. – Wahadłowiec mówi, że powietrze jest dla nas bezpieczne.

Dla nas, ale nie dla Starszych, którzy nas stworzyli. Zaprojektowano nas tak, byśmy byli w stanie przeżyć na tej planecie. I to na tym zasadza się nasze bezpieczeństwo; nawet gdyby Starsi mogli dotrzeć na Omeyocan – co jest niemożliwe, bo nasz wahadłowiec był ostatni – już samo powietrze tej planety by ich uśmierciło.

Spingate unosi lewą rękę. Jej przedramię otula warstewka złota, misternie rzeźbionego i wysadzanego czarnymi klejnotami. Kojarzy mi się z bransoletkami, którymi Starsi zabili El-Saffanich, ale z jakiegoś powodu mam pewność, że nie jest to broń.

– Gaston znalazł to w magazynie – mówi Spingate. – To jest tak zwany karwasz. Mogę nim sprawdzać, czy nie ma gdzieś rzeczy, które mogłyby nam zaszkodzić, takich jak mikroorganizmy albo toksyny.

Wymawia te słowa tym samym tonem, jakim Gaston wypowiedział „pokrywa chmur” – to nowe, ważne słowa, których znajomością Spingate się szczyci.

Nie ma powodu dłużej czekać. Nie mamy już dokąd iść. Urodzinowe Dzieci przeżyją na Omeyocanie – albo tu zginą.

Z żołądka wydobywa mi się głośne burczenie. Chwilę później krzywię się z bólu – jestem tak głodna, że aż mnie boli.

– Mamy jedzenie – oświadcza Gaston. – Na deku pod nami są magazyny pełne narzędzi, ubrań i mnóstwa jedzenia.

– Co to jest „dek”?

– Piętro – odpowiada Spingate. – Tyle że na statku takim jak ten nazywa się je pokładem albo dekiem.

Nawet nie przyszło mi do głowy, że nasz wahadłowiec może mieć więcej pięter.

– Pokażcie – mówię.

Idziemy na sam tył sali z trumnami. Tylna ściana jest czerwona tak samo jak boczne. Z bliska zauważam słaby, prawie niewidoczny kontur drzwi, a w nich słaby odcisk dłoni z symbolem koła zębatego pośrodku.

Gaston przykłada rękę do odcisku. Drzwi bezszelestnie uchylają się w naszą stronę. Widać metalowe kręcone schody prowadzące w dół. Schodzimy. Dziesięć stopni niżej są kolejne drzwi – tu także odcisk dłoni oznaczony jest kołem zębatym. Spingate wprowadza nas do środka.

Korytarz wygląda na długi, biegnie może przez cały wahadłowiec. Po obu stronach są drzwi z napisami: po lewej od MAGAZYN 1 do MAGAZYN 6, po prawej od LABORATORIUM 1 do LABORATORIUM 3. Na końcu korytarza widać kolejne, oznaczone napisem GABINET ZABIEGOWY. Magazyny mają drzwi z odciskiem dłoni oznaczonym kółkami: zębatym i półpełnym. Na drzwiach laboratoriów są tylko kółka zębate. Odcisk dłoni na drzwiach gabinetu zabiegowego to kółko-krzyżyk.

– Nie mieliśmy czasu przyjrzeć się laboratoriom – mówi Gaston. – Tylko… – na moment sam sobie przerywa ziewnięciem, przy którym aż zaciska powieki – …tylko magazynom.

Pierwszy magazyn zajmują od podłogi do sufitu półkowe regały pełne czarnych skrzynek z pokrywą. Gaston otwiera jedną z nich: czarne kombinezony uszyte z ciężkiego materiału. Przypomina mi się „Xolotl”, setki okaleczonych torturami ciał ubranych w podobne stroje. Byłoby fajnie zrzucić podarte szmaty, które mam na sobie, ale ten czarny strój to mundur Starszych, a teraz akurat wolę o nich nie myśleć.

W czterech kolejnych magazynach znajdują się półki z zielonymi skrzynkami. Gaston otwiera jedną. Jest pełna małych białych pakiecików, na których czarnymi literami napisano BATON ZBOŻOWY. Pakieciki w drugiej skrzynce oznaczone są napisem KRAKERSY.

– Wszystkie skrzynki są pełne – mówi Gaston. – Jest tu tyle jedzenia, że wystarczy go nam, nam wszystkim, na jakieś trzydzieści dni. Wspaniale, nie?

Myśli, że trzydzieści dni to długo? Ten czas minie bardzo szybko.

W ostatnim magazynie mieszczą się regały z równo ułożonymi narzędziami. Na powierzchnię wyrywa się jedno ze wspomnień Matyldy – z czasu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła świnie… Tego rodzaju narzędzi używa się w rolnictwie. Na innych półkach leżą skrzynki pełne mniejszych instrumentów. Te służą do naprawiania i konstruowania różnych rzeczy. Widzę tu jeszcze jeden karwasz, taki sam jak ten na ręce Spingate.

Jestem pewna, że wszystkie te narzędzia okażą się kiedyś potrzebne, ale dopóki nie dowiemy się, co czeka nas na zewnątrz, jest coś, czego potrzeba nam jeszcze bardziej.

– A co z bronią?

Spingate kręci głową.

– Żadnych bransoletek. Nic.

Cholera.

– Kiedy tylko trochę odpoczniesz, dowiedz się czegoś więcej o laboratoriach – mówię jej. – Są jeszcze jakieś piętra? To znaczy deki.

– Jeszcze dwa – odpowiada Spingate. – Ale na drzwiach mają odciski dłoni z półpełnym kółkiem. Nie otwierają się przed nami.

Półpełne kółko: symbol na czole O’Malleya.

– Pytaliśmy wahadłowiec, co jest niżej – mówi Gaston. – Odpowiada, że nie wie.

Widać, jak bardzo się przejmuje tym, że nie może przedostać się na te deki. Słyszałam, jak wahadłowiec mówi do niego: „Kapitanie Xanderze” – więc jakim cudem istnieją takie obszary statku, które nie chcą się przed nim otworzyć?

Pomartwimy się tym później. Czuję przemożną potrzebę wyjścia na zewnątrz, zobaczenia Omeyocana.

– Spingate, obudź kółko-gwiazdy. I O’Malleya.

Potwierdza skinieniem głowy.

– Już się robi. Kogoś jeszcze?

– Smith – odpowiadam. – Powiedz jej, żeby dowiedziała się jak najwięcej o gabinecie zabiegowym.

Smith zdaje się wiedzieć, jak opatrywać skaleczenia i zadrapania. To chyba ma coś wspólnego z oznaczeniem na jej czole: kółko-krzyżykiem. Ma ten symbol jako jedyna osoba w naszym wieku. Ale ma go też dwoje młodszych dzieci, więc może wkrótce Smith zyska pomocników w leczeniu chorych i rannych.

Gaston i Spingate wyglądają, jakby lada moment mieli paść z wycieńczenia. Postaram się, żeby odpoczęli, tyle że jeszcze nie w tej chwili.

– Wiem, że oboje jesteście zmęczeni, ale jeszcze na krótko was potrzebuję, potem możecie iść spać.

– Czego tylko trzeba – odpowiada bez wahania Gaston.

Spingate uśmiecha się do mnie, jakby chciała powiedzieć: „Zawsze ci pomogę, bez względu na wszystko”.

Jestem „żywa” dopiero od kilku dni, a mimo to kocham ich oboje tak bardzo, że aż boli. Spingate i Gaston – moi przyjaciele.

– Spin, wyjdziesz ze mną na zewnątrz. Gaston, kiedy nas nie będzie, obudź wszystkich pozostałych i przygotuj jakiś posiłek. Zjeść powinniśmy wspólnie, wszyscy razem.

Unoszę lekko włócznię, a potem puszczam ją i jej drzewce opada na twardą podłogę z cichym łoskotem.

– Pora obejrzeć nasz nowy dom.DWA

DWA

Zbieramy się u wyjścia z wahadłowca.

Moje kółko-gwiazdy – Bishop, Farrar, Visca, Coyotl i Bawden – nie mają na sobie nic poza brudnymi spodniami o odciętych nogawkach. Na „Xolotlu” wszyscy oni smarowali się mazią, dzięki której mieli ten sam, szary kolor. Teraz wyschnięta skorupa schodzi z nich całymi płatami, tak że wygląda spod niej skóra o rozmaitych odcieniach.

Nie mamy co prawda bransoletek takich jak te, którymi Starsi zabili El-Saffanich, ale dzięki regałowi z narzędziami gospodarskimi nie jesteśmy zupełnie bezbronni. W naszych rękach narzędzia jeszcze raz stają się bronią.

– Może powinnaś zostać tutaj, Em – proponuje Bishop. – Mogłabyś pomóc O’Malleyowi zbadać resztę statku.

Trzyma w ręce zabraną z magazynu czerwoną siekierę. Wyobrażam sobie, jak bierze nią ogromny zamach i całą siłą swych mocarnych mięśni wbija jej ostrze w coś żywego. Z trudem powstrzymuję dygot.

– Idę – odpowiadam mu, poprawiając chwyt na mojej włóczni. – Muszę dowiedzieć się, co tam jest.

Chce mnie chronić. Jego troska sprawia, że w sercu rozlewa mi się ciepło, ale nie planuję siedzieć z założonymi rękami, kiedy moi ludzie będą mierzyć się z niebezpieczeństwem.

Pod lewym okiem Bishop ma opuchliznę i siniaka. Kiedy wkładał mnie do trumny, próbując ratować mi życie, zaczęłam szaleć i go uderzyłam. Okropnie się z tym teraz czuję. Ileż ma na tej twarzy powagi. Mam ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć jego blond loków, ale nie czas na to. Kiedy go poznałam, uśmiechał się swobodnie, wydawał się radosny i pewny siebie. Już taki nie jest. Zdążył zabić dwóch Starszych. To, że odebrał im życie, zmieniło go. Mam nadzieję, że uda mu się odnaleźć dawny uśmiech, ale jeśli czuje się w środku tak samo jak ja, wątpię, by mu się udało.

Widzę, jak na tyłach sali z trumnami otwierają się drzwi w czerwonej ścianie. Wchodzą tamtędy O’Malley i Spingate, idą przez środek pomieszczenia, żeby do nas dołączyć. O’Malley trzyma nóż, którym zabiłam Yonga. Jakimś sposobem ta broń zaczęła od niego przynależeć.

– Kiedy wyjdziecie na zewnątrz, porządnie rozejrzę się po wahadłowcu – mówi. – Ale… jesteś pewna, że nie powinienem pójść z wami?

Chce zobaczyć planetę? A może on także chce mnie chronić? Nieważne – musimy jak najszybciej dowiedzieć się jak najwięcej. Poza tym on stworzony jest do myślenia, nie do walki.

– Nic mi nie będzie. Idzie ze mną Bishop.

O’Malley opuszcza wzrok, a ja czuję nagłe zażenowanie. Chciałam powiedzieć: „Idą ze mną kółko-gwiazdy”, ale palnęłam co innego.

Nawet jeśli czuje się urażony, szybko odzyskuje równowagę, uśmiecha się do mnie.

– Tylko bądź rozsądna – mówi. – Mamy na tej planecie mnóstwo czasu, który możemy wykorzystać. Nie śpiesz się z niczym.

Ciężka próba, przez którą przeszliśmy, pozostawiła także na nim swoje piętno, ale innego rodzaju niż w przypadku Bishopa. Niebieskie oczy O’Malleya są pełne życia, radosnego podniecenia czekającą nas nową przygodą. W jego brązowych włosach tkwią okruchy zeschłych liści, a za małą białą koszulę znaczą plamy zaschniętej krwi, zwłaszcza przy kołnierzyku, pod paskudnym skaleczeniem na lewym policzku. Odniósł tę ranę w Ogrodzie podczas naszej bitwy ze Starszymi. Ciekawe, co był zmuszony tam zrobić. Ciekawe, czy i on – jak Bishop i ja – wie już teraz, jak to jest kogoś zabić.

O’Malley spogląda na Bishopa, po czym podaje mu nóż rękojeścią naprzód.

– Weź go – mówi. – Skoro ja tu zostaję, tobie przyda się on bardziej niż mnie.

Na „Xolotlu” ci dwaj omal się nie pozabijali. Czy teraz, kiedy jesteśmy na Omeyocanie, będzie układać się między nimi lepiej?

Bishop lekko unosi swoją siekierę.

– Wolę to – mówi.

I on, i O’Malley są „żywi” dopiero od kilku dni, a mimo to obaj są już naznaczeni ranami, które pozostawią na ich ciele blizny. Nie tylko oni. Dotykam rozcięcia na swojej górnej wardze, guza na czole, przebiegam palcami po licznych skaleczeniach, zadrapaniach, siniakach. Zapracowaliśmy sobie ciężko na te odznaki męstwa.

Nasze ciała zaprojektowali nasi stwórcy. Nasze twarze to także ich twarze – i tylko te blizny to tak naprawdę jedyne rzeczy, które należą do nas.

Bishop to wcale nie jedyna osoba z nową bronią.

Białowłosy, różowoskóry Visca trzyma młot, który wielkością niemal dorównuje wzrostowi Gastona. Farrar wybrał sobie łopatę na długim trzonku. Jest największy z nas wszystkich, nie licząc Bishopa, a założę się, że szpic i ostrze grubej łopaty w jego ręku mogłyby dokonać straszliwych zniszczeń w ciele i kościach wroga. Bawden ma w ręce taką samą siekierę jak Bishop. Przychodzi mi do głowy pytanie, ile może trwać odrastanie włosów: na jej ogolonej głowie pojawia się już pierwszy ich cień, ciemny brąz jej skóry zaczyna porastać meszek. Teraz, gdy opadła z niej większość pyłu, trudno nie zauważyć, że ma na sobie wyłącznie postrzępioną spódniczkę. Jej nagość sprawia, że mam ochotę odwrócić wzrok, sama Bawden jednak zdaje się jej nie dostrzegać.

Coyotl dokonał najdziwniejszego wyboru: nadal trzyma w ręce kościomaczugę – kość udową, którą posługiwał się wcześniej w walce ze Starszymi. Jego skóra ma jaskrawy odcień, jakby za długo przebywał na słońcu.

Wymieniam spojrzenie ze Spingate. Unosi brwi w niemym zapytaniu.

Już czas.

– Otwórz – mówię.

Drzwi wahadłowca się rozsuwają.

Poranne słońce to oślepiająca czerwonawa kula, która wypełza powoli nad wysoką linię drzew. Osłaniam oczy przed światłem uniesioną dłonią, czując na skórze ciepło słonecznych promieni.

Słaby wiatr pieści nasze włosy, niosąc z sobą nowe zapachy. Kręci mi się w głowie od pędu, z jakim z głębi pamięci wynurzają się fragmentaryczne wspomnienia Matyldy, próbujące nadać nazwy woniom, które czuję: wilgotne drewno, wypalona trawa, coś w rodzaju mięty.

Wychodzę na platformę wahadłowca. Nie wiem, gdzie się ona podziewa, kiedy lecimy, ale teraz tkwi przed wyjściem i wygląda dokładnie tak samo, jak na „Xolotlu”: na tyle duży, że mieścimy się na nim wszyscy, metalowy prostokąt. Pochylnia prowadzi w dół na płaską ziemię pokrytą ciemnoniebieskimi pnączami o szerokich bladożółtych liściach. Część liści i pnączy jest spalona, poczerniała; może zrobił to nasz wahadłowiec, kiedy lądował.

Znajdujemy się w środku czegoś, co wygląda na dużą, okrągłą polanę. Wokół nas, wzdłuż jej zakrzywionej krawędzi, pnie się ku niebu gęsta ściana liści – tak samo bladożółtych jak te na pokrywających grunt pnączach. Niebo wygląda jak przyszyta wysoko nad nami okrągła łata.

Rozumiem teraz, dlaczego Gaston myślał, że wlecieliśmy w otwór.

Bishop schodzi z wolna pochylnią, trzymając oburącz siekierę. Mięśnie drgają mu w napięciu. Patrzy gniewnie na drzewa, na pnącza oplatające polanę, może nawet na samo słońce – chce dać tej planecie do zrozumienia, że jest gotowy do walki.

Zatrzymuje się na końcu pochylni, wyciąga bosą stopę w kierunku pnączy.

– Czekaj – mówię. – Spingate, chodź ze mną.

W czerwonawym słońcu powietrze wokół jej włosów zdaje się płonąć. Jeśli kogokolwiek stworzono z myślą o tym miejscu, to na pewno Teresę Spingate.

Schodzimy po pochylni i stajemy obok Bishopa. Wskazuję rosnące pod nami pnącza.

– Myślisz, że na tych roślinach można bezpiecznie stanąć?

Spingate przyklęka na krawędzi pochylni. Rozpościerając palce, macha nad liśćmi swoją ozdobioną karwaszem ręką. Czarne klejnoty budzą się do życia, migoczą rozmaitymi kolorami.

– Wahadłowiec nie wykrywa żadnych znanych trucizn – oznajmia Spingate. – W każdym razie żadnych, które potrafią przeniknąć przez skórę. Tylko niczego nie jedzcie.

Zerkam wstecz na wielki srebrzysty statek, który nas tu przyniósł, a potem odwracam się do niej.

– Wahadłowiec ci to powiedział?

Przechyla w bok głowę i odgarnia do tyłu włosy, pokazując mały czarny klejnot tkwiący w jej uchu.

– Wahadłowiec może mówić do mnie za pośrednictwem tego. Gaston też.

Opuszczam wzrok z powrotem na pnącza. To jest to – nasza chwila. Przez moment waham się, czy nie puścić przodem Bishopa albo nawet Spingate, czy nie dać jednemu z nich zaszczytu bycia pierwszą osobą, która postawi nogę na naszej nowej planecie.

Ale chcę tego zaszczytu dla siebie. Jestem przywódcą i mam do tego prawo.

Schodzę z pochylni. Liście pod moimi bosymi stopami są miękkie i chłodne, nie licząc tych kruchych i łamliwych, które poczerniały podczas lądowania. Pod nimi jest coś twardego. Obracam włócznię ostrzem w dół. Płaski metalowy grot pokrywa czerwonoszarą warstwą zaschnięta krew Matyldy. Muszę ją wkrótce oczyścić; chcę pozostawić wszystkie wspomnienia o Matyldzie daleko za sobą.

Wciskam ostrze włóczni między rośliny. Zagłębia się trochę, po czym stuka o coś twardego.

– Bishop, pomóż mi.

Chłopak klęka obok mnie. Wielkimi dłońmi wyrywa niebieskie pnącza i żółtawe liście. Charakterystyczny miętowy zapach robi się wyraźniejszy. Bishop oczyszcza niewielki obszar z roślin, aż pozostaje na nim tylko brązowa, krusząca się ziemia. Ją też odmiata na bok, odkrywając metalową powierzchnię.

Przechodzę kawałek dalej, wpycham grot włóczni między pnącza: stuk. Idę w prawo, powtarzam tę samą czynność, słyszę ten sam odgłos.

Linia drzew… ich liście wznoszą się równo w górę, tworzą wygiętą łukowato bladożółtą ścianę, która otacza idealnie okrągłą polanę. Coś tu chyba nie gra… prawda?

Bishop wstaje.

– Farrar, Coyotl, za mną.

Trzej chłopcy biegną truchtem ku ścianie drzew.

Obracam się w stronę Spingate.

– Stoimy na jakimś metalu – mówię. – Co to za miejsce?

Spingate robi wielkie oczy, mruga powiekami.

– Nie wiem. Wahadłowiec powiedział nam, gdzie lądować, więc wylądowaliśmy. Sprawdzę, może Gaston czegoś się dowie.

Porusza wargami, ale nie słyszę, co mówi. Przechyla głowę, słuchając głosu przeznaczonego tylko dla niej.

Jest tak wyczerpana, że nie pomyślała o zapytaniu, gdzie lądujemy? Aż do tego momentu mnie też nie przyszło to do głowy. Byliśmy tak skupieni na ucieczce z „Xolotla”, że niewiele myśleliśmy o tym, co czeka nas na Omeyocanie.

Spingate kiwa głową.

– Gaston twierdzi, że wahadłowiec wie niewiele, ale że to nie jest polana; to lądowisko.

Czyli Omeyocan nie jest wcale taką niezbadaną dziczą. Czy to miejsce skonstruowali Starsi? Jeśli tak, to kiedy? I czy ich budowniczy jeszcze tu są? Ta planeta należy może do nas, ale to nie znaczy, że nie będziemy musieli odebrać jej komuś innemu.

– Em!

Bishop woła mnie spod linii drzew. Coyotl i Farrar, przechyleni jeden w lewo, drugi w prawo, odciągają żółte drzewa na boki. Tyle że to w ogóle nie są drzewa, to pnącza, takie same jak te, na których stoję – a w cieniu za nimi widzę metalową ścianę.

Spingate ciągnie mnie za rękaw.

– Gaston mówi, że już się domyślił, jak to lądowisko unieść.

Chwilę trwa, zanim dociera do mnie to, co powiedziała. Otwieram usta, by powiedzieć „nie”, ale nie zdążam – gwałtowny wstrząs wytrąca mnie z równowagi i przewraca, ciskając mną o pnącza. Spingate upada na ręce i kolana. Grunt pod naszymi nogami daje susa w górę, po czym zatrzymuje się tak nagle, że wyrzuca mnie w powietrze i po chwili walę się z powrotem na miękkie rośliny. Przez kości przebiega mi kolejna wibracja, a potem zaczynamy się wznosić, i to szybko. Metal zgrzyta tak, że aż uszy bolą.

– Spingate! Niech Gaston przestanie!

Kolejny wstrząs przewraca ją na wznak, ale wcale się nie boi. Oczy ma wielkie, ale z radosnego zdumienia – ona się śmieje.

– Gaston mówi, że wszystko w porządku. Jeszcze chwila!

Jakaś siła wciska mnie w ziemię: poruszamy się teraz szybciej.

Pnącza na brzegach polany wyglądają, jakby spływały w dół i zwijały się na końcach w kłąb jak opadające liny, tyle że one nie opadają – to podłoże wznosi się pod nimi. Bishop, Coyotl i Farrar nadal utrzymują równowagę, żywo uskakując przed rosnącą masą roślin.

To, co początkowo wzięłam za drzewa otaczające polanę, to tak naprawdę porośnięte pnączami ściany, które teraz maleją na moich oczach. Wznosimy się ku górze tej… tej wielkiej rury.

Nagle czuję się lżejsza. Zwalniamy.

Z ostrym szczęknięciem stali przy ostatnim wstrząsie, od którego dzwonią nam zęby, lądowisko się zatrzymuje.

Staję na drżących nogach. Krawędź lądowiska jest nadal okrągła, ale teraz otacza ją trzy razy wyższa ode mnie sterta pnączy. Z góry bije w nas słońce, oświetlając coś, co wygląda jak wznoszące się wszędzie wokół spiczaste żółte wzgórza. Nie wzgórza, bryły… już prawie kojarzę, czym one są. Albo raczej Matylda kiedyś wiedziała, co to takiego.

Bishop wyrasta obok mnie.

– Em, chodź! Musisz to zobaczyć!

Łapie mnie za rękę, ciągnie za sobą tak gwałtownie, że od tego szarpnięcia głowa aż odskakuje mi w tył. Biegnę za nim, potykając się, ale nie przestając ściskać w ręce włóczni.

W kilka sekund docieramy do kręgu pnączy. Na jego szczycie stoją Farrar i Coyotl. Bishop gramoli się w górę, podciągając mnie za sobą. Moje stopy grzęzną w gąszczu roślin, ale znajdują dość oparcia, bym mogła wspinać się wyżej.

Wychodzę na szczyt i spoglądam na zewnątrz.

To niemożliwe…

We wszystkie strony, jak okiem sięgnąć, rozciągają się spiczaste wzgórza – tyle że to wcale nie są wzgórza. To budynki porośnięte grubymi żółtymi pnączami, niebieskawymi drzewami i inną dziwną roślinnością. Niektóre z nich to piramidy, tak wysokie, że wydają się drapać niebo.

Stoimy w samym środku ruin jakiegoś rozległego miasta.CZTERY

CZTERY

R azem z O’Malleyem wracam na górny dek. Wszyscy się tu bawią, rozmawiają, niektórzy nawet drzemią w białych trumnach.

Ł apię spojrzenie Bishopa, kiwam głową w kierunku sterowni. Potwierdza skinięciem, podnosi swoją siekierę i rusza za nami.

Nie zdążyliśmy jeszcze dotrzeć do drzwi sterowni, kiedy wbudowane w nie koło się przekręca. Gaston i Spingate wychodzą na zewnątrz. Nie sprawiają wrażenia tak wypoczętych, jak bym chciała, ale wyglądają na szczęśliwych, a to już coś.

– Wracajcie – mówię im. – Muszę z wami porozmawiać.

W chodzimy do środka. Bishop zaczyna zamykać za nami drzwi, ale te zatrzymują się w pół drogi: uśmiechnięty Aramowski blokuje je własnym ciałem.

– Coś planujemy? – pyta. – To dobrze. Musimy omówić potrzeby duchowe ludzi.

B ishop spogląda na mnie, a chudy Aramowski wykorzystuje tę chwilę wahania, żeby wśliznąć się do środka. Powiedzieć mu, że nie może wejść, to byłoby jedno, ale zmusić go do wyjścia to już coś zupełnie innego. Z czego, rzecz jasna, Aramowski świetnie zdaje sobie sprawę.

Bishop zamyka drzwi.

K iedy po raz pierwszy weszłam do sterowni, jej ściany były czarne. Teraz jest tak, jakby ścian nie było wcale. Mam wrażenie, że stoję na środku polany otoczonej wysoką ścianą – kolistą stertą pnączy – za którą widać kształty dziwnych budowli. Wydaje mi się, że wiszę wysoko nad żółtą roślinnością, choć czuję pod nogami niezmiennie solidną podłogę sterowni.

Bishop opiera siekierę obuchem o biodro. Tak samo jak pozostali czeka, aż zacznę mówić.

– O’Malley dostał się na niższe poziomy wahadłowca – oznajmiam.

Gaston piorunuje chłopaka wzrokiem. O’Malley ma nieruchomą twarz, która chyba zawsze przybiera ten wyraz podczas takich jak ta dyskusji.

N ie wspominam o sali z postumentami. Jeśli Aramowski planuje wszędzie wtykać swój nos, nie chcę, żeby coś tam nabroił. Szybko opisuję salę, którą widzieliśmy na deku czwartym. Staram się, żeby moi przyjaciele zrozumieli, że nie stoją w niej proste białe trumny, tylko raczej takie, w jakich wszyscy obudziliśmy się po raz pierwszy.

B ishop wygląda na wściekłego. Spingate i Gaston są chyba w szoku.

A ramowski za to jest zachwycony.

– Wspaniale! – mówi. – Otworzyłaś je?

Bishop prycha.

– Oczywiście, że nie. Em nie zrobiłaby czegoś tak niebezpiecznego, gdyby nie było przy tym mnie i innych kółko-gwiazd.

– Niebezpiecznego? – powtarza Aramowski. – Ach tak, rozumiem. W tych nowych trumnach zamiast ludzi takich jak my mogą być Starsi. Nie przejmuj się, Bishop, pokładam w tobie absolutną ufność: jeśli są tam jacyś Starsi, nie wątpię, że znajdziesz sposób, żeby ich wszystkich zabić.

Bishop odpowiada mu warknięciem:

– Zrobiłem to, co musiałem zrobić.

– Musiałeś popełnić morderstwo? – Dłonie Aramowskiego zaciskają się w pięści, otwierają, znów zaciskają. – Czy zabijanie to jedyna rzecz, w której jesteś dobry, Bishop?

– Przestań – syczę. – Aramowski, twój protoplasta nadpisałby cię, wymazał, nie rozumiesz tego? Bishop cię ocalił.

– Nie potrzebowałem „ocalenia”. Stworzono mnie, żebym połączył się ze swoim stwórcą. Teraz on nie żyje. Tysiąc lat jego mądrości, jego wiedzy straconych bezpowrotnie.

A ramowski daje nam do zrozumienia, że nie jesteśmy równie ważni jak ludzie, którzy chcieli nas wymazać.

– Mamy prawo do tego, żeby przeżyć – mówię. – Starsi myślą, że jesteśmy ich własnością, skorupami czekającymi na napełnienie. Ale się mylą!

Ł apię się na tym, że wrzeszczę. Biorę głęboki oddech, staram się uspokoić. Aramowski jest taki denerwujący.

– Nie powinniśmy ich otwierać – mówi O’Malley tak spokojnie, że mój krzyk sprzed chwili wydaje się jeszcze głośniejszy.

A ramowski unosi obie ręce gestem pytającym: „A jaki mamy wybór?”.

– Musimy je otworzyć. I to szybko. Nie wiemy, jakie niebezpieczeństwa napotkamy na tej planecie, a w grupie siła.

– W grupie głód – ripostuje Spingate. – Nasze zapasy żywności już i tak nie wystarczą nam na długo. A przecież nie wiemy, może w tych trumnach są ludzie, którzy wyglądają jak my, ale zostali już nadpisani, Starsi w młodych ciałach.

G dyby tak było, czy zaakceptowaliby nas? Czy może spróbowaliby przejąć władzę, odsunąć nas na dalszy plan, uważając, że lepiej wiedzą, jak żyć, jak wszystkim zarządzać?

Może by nas po prostu pozabijali. Jesteśmy w końcu tylko pojemnikami; puste naczynia nie mają praw.

Gaston zgodnie kiwa głową.

– Spingate nie myli się co do naszej sytuacji z żywnością. Ile tam było trumien?

S łyszę odpowiedź O’Malleya:

– Sto sześćdziesiąt osiem.

T a liczba budzi we mnie lęk. Jakiś czas temu przewodziłam piątce osób. Jeśli te trumny się otworzą – i jeśli ludzie w nich będą tacy jak my – mogę okazać się odpowiedzialna za prawie trzysta.

– Czyli byłoby nas ponad dwa razy więcej niż teraz – zauważa Gaston. – Żywność skończyłaby nam się w o połowę krótszym czasie.

Spingate marszczy brwi.

– Nie da się ukryć, że Starsi uwielbiają wielokrotności trzech. A może dwunastu. Czy któreś z trumien były pęknięte i otwarte, jak te na „Xolotlu”?

O’Malley kręci głową.

– Nie widziałem żadnych uszkodzeń. Wszystkie wyglądały na szczelnie zamknięte.

– I niech takie zostaną – mówi Bishop. – Przynajmniej dopóki nie znajdziemy więcej żywności. Ci, co tam leżą, kimkolwiek są, jeśli są w trumnach, nie muszą jeść. I nie stanowią zagrożenia.

O ’Malley skubie strup na swoim policzku.

– A jeśli wahadłowiec postanowi ich obudzić? – pyta. – Albo jeśli ktoś na „Xolotlu” potrafi to w jakiś sposób zrobić? Gaston, ty rozmawiasz z wahadłowcem. Zapytaj go o te trumny.

Gaston wzdycha.

– Do wahadłowca: co wiesz o trumnach na deku czwartym?

W odpowiedzi ze ścian wydobywa się słodki jak miód głos:

– Nie mam żadnych informacji o deku czwartym, kapitanie Xanderze. Dostępna mi wiedza na temat tej części statku została skasowana.

– Tak myślałem – mówi Gaston. – To skasowane, tamto skasowane; jeśli pytam o cokolwiek innego niż latanie, wahadłowiec nic nie wie. Nie wie nawet, dlaczego to właśnie miejsce wybrał na lądowanie.

Wahadłowiec ma luki w pamięci tak samo jak my.

N atychmiast przychodzą mi na myśl pytania, kto i dlaczego wymazał mu pamięć, ale nie to jest w tej chwili najważniejsze.

– Musimy znaleźć jedzenie – oświadczam. – To, co mamy, przejemy bardzo szybko. Nasz pierwszy cel to znalezienie żywności.

Bishop kręci głową.

– Po pierwsze musimy zrozumieć nasze bezpośrednie otoczenie. Znaleźć miejsca, z których możemy zostać zaatakowani, i drogi ucieczki na wypadek, gdyby to się stało. Musimy przeprowadzić rozpoznanie terenu, Em.

Mówi to wyrażenie w taki sam sposób, w jaki Spingate wypowiedziała słowo „mikroorganizmy”.

Z aspana twarz Gastona ożywia się.

– Mogę w tym pomóc. Wahadłowiec ma dalekosiężne czujniki pozwalające mu latać. Założę się, że mógłby przygotować dla nas mapę.

S zepcze coś. Przechyla głowę, nasłuchując, i widzę w jego uchu czarny klejnot, taki jak ten u Spingate. Podnosi ręce. Światło rozlewa mu się na skórze – Gaston promienieje w nim jak jakiś bóg.

Obrazy na otaczających nas ścianach płyną nagle do centrum sterowni, kurcząc się przy tym raptownie, tak że zmniejszający się krąg pnączy trafia w środek pomieszczenia. Całe zniszczone miasto rozmazuje się w ruchu, wydaje się już o połowę mniejsze, potem ma już tylko ćwierć swego rozmiaru, jedną dziesiątą, jedną setną. Budowle pędzą ku nam, zmieniając się z olbrzymich kamiennych brył w maleńkie zabawki otoczone siecią wąziutkich uliczek.

Ś ciany sterowni znów są czarne, jak na początku. Rozciągające się we wszystkie strony miasto jest teraz kołem zawieszonym w powietrzu na wysokości naszego pasa. Bishop, Aramowski, Gaston, Spingate, O’Malley i ja stoimy na obrzeżu mapy.

Świecąca róża wiatrów wskazuje północ, południe, wschód i zachód. W środku róży widnieje krąg – symbol z napisem Mictlan, który znamy z haftu na naszych krawatach.

U lice i aleje tworzą siatkę przecinających się linii. Dwie najszersze ulice są do siebie prostopadłe. W miejscu skrzyżowania nikną jednak pod największą budowlą miasta – tą olbrzymią piramidą, którą zobaczyłam, stojąc na szczycie kręgu pnączy.

Od północnego wschodu do miasta wpływa rzeka, tak realistyczna, że widzę, jak skrzy się bulgocząca w niej woda. Rzeka kończy się maleńkim wodospadem, który wpada do szerokiej sadzawki.

Moją uwagę przyciągają porośnięte pnączami piramidy: składają się z kwadratowych tarasów ustawionych jeden na drugim, tak że każdy kolejny jest mniejszy niż ten poniżej. Wyglądają jak obrazki wyrzeźbione na mojej urodzinowej trumnie.

– Zigguraty – mówię. To słowo wymyka mi się mimowolnie; przypomniałam sobie coś z przeszłości Matyldy. Pozostali spoglądają na schodkowe piramidy, potem na siebie nawzajem, i kiwają głowami. Teraz oni też pamiętają to słowo.

Spingate wskazuje kropkę świecącą w środku mapy.

– To nasz wahadłowiec.

W ydaje się taki mały, co tylko podkreśla ogrom tego miasta ruin.

Gaston macha ręką w stronę obwodu mapy.

– Ta krawędź to granica zasięgu czujników wahadłowca.

C hoć na mapie jest on dość nieduży, w najwyższym zigguracie – tym, który stoi na przecięciu dwóch najszerszych dróg – da się wyróżnić dość szczegółów, by zobaczyć na samym szczycie, gdzie nie sięgają żółte pnącza, jakiś słup. Widnieje na nim sześć czarnych symboli, ułożonych od góry do dołu: puste kółko, kółko-gwiazda, dwupierścień, kółko-krzyżyk, półkółko i – na samym spodzie – zębokółko, czyli koło zębate.

M niej więcej w dwóch trzecich wysokości tego zigguratu na jednym z narożników stoi obrócony twarzą w kierunku szczytu jakiś posąg. Nie widzę, czy to podobizna kobiety, czy mężczyzny. Musi być olbrzymia.

Ta budowla wygląda na ważną.

– Gaston – odzywam się – ile czasu zajęłoby nam dojście do tego wielkiego zigguratu?

Chłopak pochyla się w jego stronę z namysłem.

– Przy szybkim marszu… pewnie większość dnia.

O ’Malley wyciąga rękę, żeby dotknąć budowli znajdujących się blisko niego, jakby były to drobiazgi, które mógłby podnieść. Jego dłoń przechodzi przez nie na wskroś, wzniecając obłoczek błysków.

– Te budynki wyglądają inaczej niż reszta – zauważa.

R ozumiem, o co mu chodzi. Budowle bliżej niego są bardziej zniszczone: część z nich uległa zawaleniu, a wiele ma zapadnięte dachy, z których wyrastają drzewa. Mają inny kształt – sześć ścian, a nie cztery, jak większość budowli na mapie. Są także mniejsze; wydają się małe nawet przy średniej wielkości zigguratach.

N a północnym wschodzie, kawałek za wodospadem, zauważam grubą linię, która przecina kolistą krawędź mapy. Wszystkie sześcioboczne budynki znajdują się po drugiej stronie tej linii.

Wskazuję ją.

– Czy to jakiś mur?

G aston sięga w to miejsce obiema rękami, chwyta powietrze nad tą częścią mapy, a potem rozsuwa dłonie – mapa się powiększa. Teraz widać mniej szczegółów, a obraz staje się trochę niewyraźny, ale nie da się ukryć, że patrzymy na wysoki, gruby mur.

A ramowski krzyżuje ręce na piersi, marszczy czoło w zamyśleniu.

– Czworoboczne budowle po jednej stronie muru, sześcioboczne po drugiej – zauważa. – Dlaczego tak?

N ikt nie odpowiada.

O ’Malley gwałtownie wciąga oddech, zaskoczony. Pokazuje ręką:

– Powiększ to!

Gaston powiększa. Jakiś prostokątny budynek, dość wielki, by zmieściło się w nim z dziesięć wahadłowców, mniej więcej w połowie drogi od nas do wodospadu. Jest pokryty żółtymi lianami, jak wszystkie inne, ale wyróżnia go coś charakterystycznego: grube, porośnięte roślinnością tyczki, które wznoszą się na krawędzi dachu, jakby stała tam na straży armia włóczników z wysoko uniesioną bronią. Tyczki zwężają się do zaokrąglonego wierzchołka z zaledwie zarysem szpicu. Prawie rozpoznaję ten kształt.

– To pomniki kukurydzy – mówi O’Malley. – Ten budynek to skład żywności.

Wszyscy patrzymy na niego z powątpiewaniem.

N iezachwiany spokój O’Malleya gdzieś zniknął. Oczy mu błyszczą, a na usta wypłynął uśmiech tak autentyczny i piękny, że aż zapiera mi dech.

– Pamiętam coś – mówi. – Mój ojciec, to znaczy ojciec mojego protoplasty, pracował na rzecz jakiegoś miasta. Chyba. W każdym razie mój protoplasta widywał takie budynki. Służą do składowania żywności.

Jeśli się nie myli, oznacza to, że miasto zbudowali Starsi. Tylko gdzie oni są? Co się z nimi stało?

J eśli w tym budynku zgromadzono jedzenie, może to oznaczać różnicę między życiem i śmiercią. Musimy się dowiedzieć, które rośliny wolno nam jeść, a których nie, nauczyć się, jak uprawiać ziemię i polować, ale zdobycie tych umiejętności potrwa pewnie dużo dłużej niż czas, na jaki wystarczy nam prowiantu.

– To niedaleko – mówi Gaston. – Dojście tam zajęłoby tylko parę godzin.

Aramowski wskazuje kropkę świecącą w środku mapy.

– Dlaczego po prostu nie dolecimy tam wahadłowcem?

– Nie jestem pewien, czy jest tam miejsce, żeby wylądować – odpowiada Gaston. – A poza tym wahadłowiec do latania potrzebuje paliwa. – Milknie na chwilę, otwiera usta, jakby chciał coś dodać, ale zmienia zdanie.

Spingate dopowiada za niego:

– Paliwa zostało ledwie tyle, żeby dolecieć do „Xolotla”. Jeśli będziemy latać sobie w jakimś innym celu, jakimkolwiek, nie będziemy w stanie tam powrócić. Już nigdy.

W szyscy milkniemy. Nie zdawałam sobie sprawy, że w ogóle istnieje możliwość powrotu. To niewygodna myśl: jeśli nie uda nam się na Omeyocanie, nasze przeżycie może zależeć od powrotu do miejsca, w którym chcą nas uśmiercić.

Aramowski lekceważąco macha ręką.

– Przywiódł nas tutaj Bóg Krwi. Jest nam pisane odnieść sukces. Bóg podarował nam ten wahadłowiec, więc powinniśmy korzystać z niego, by…

– Pójdziemy pieszo – ucinam jego monolog. – Jak powiedział Bishop, i tak musimy przeprowadzić rozpoznanie terenu, więc zajmiemy się tym po drodze do składu żywności. Jeśli znajdziemy tam jedzenie, będziemy mieć więcej czasu, żeby wymyślić, co dalej.

Bishop wypręża się jak struna.

– Wezmę Farrara i Coyotla. Uwiniemy się, wrócimy i złożymy ci raport.

– Też pójdę z wami – mówi Spingate.

Bishop kręci głową.

– Nie, będziesz nas tylko spowalniać.

Spingate unosi rękę z karwaszem.

– Jeśli znajdziemy jedzenie albo wodę, to nam powie, czy nie są trujące.

– Jeśli znajdziemy jedzenie albo wodę, trochę przyniesiemy – kontruje Bishop. – Wtedy nam powiesz, czy są bezpieczne.

S pingate bierze się pod boki.

– Idzie z wami – mówię. – I ja też.

B ishop gromi mnie wzrokiem. O’Malley także.

– To niebezpieczne, Em – mówi O’Malley. – Przywódca nie powinien oddalać się od reszty, dopóki nie będzie pewności, że nic mu się nie stanie.

C hłopcy znowu chcą mnie chronić. Mają pecha – nie jestem z tych, co chowają się z tyłu, kiedy jest robota do zrobienia.

– Jeśli sama nie będę mierzyć się z niebezpieczeństwem – tłumaczę im – nie będę mogła prosić o to innych. A nie wiemy, na jakie rośliny czy zwierzęta natrafimy. Nie mamy pojęcia, co tu może być jadalne. Spingate będzie oceniać wszystko po drodze.

B ishop wzdycha, kręci głową. O’Malley stara się nie okazywać niezadowolenia.

– Szykujmy się – mówię. – O’Malley, ty i Gaston dowodzicie pod moją nieobecność. Musimy wiedzieć o wszystkim, co się dzieje na wahadłowcu, i zorientować się, kto leży w tych trumnach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: