Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ameryka w ogniu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ameryka w ogniu - ebook

Omar El Akkad zaprasza do Ameryki przyszłości. Niedawne imperium rozpadło się na skonfliktowane ze sobą państewka, których obywatele żyją w nędzy i ciągłym strachu przed snajperem i chorobą. Mocna, bezkompromisowa literatura. O taką fantastykę chodzi.

Łukasz Orbitowski


Niedający spokoju postapokaliptyczny świat w stylu Drogi Cormaca McCarthy’ego i amerykańska rodzina w obliczu narodu jak w Spisku przeciwko Ameryce Philipa Rotha.
„The New York Times”

 

W 2074 roku w Stanach Zjednoczonych wybucha druga wojna secesyjna. W świecie nieznośnego skwaru i wysokiego poziomu mórz, jakie zaistniały wskutek globalnego ocieplenia, kraj ponownie podzielił się na Północ i Południe. Pochodząca z Luizjany sześcioletnia Sarat musi szybko oswoić się z grozą konfl iktu i wkrótce staje się narzędziem w rękach jednej ze stron sporu.
Ameryka w ogniu to niezwykła kronika ludzkich losów i działań wojennych w niepokojącej wizji przyszłości największego światowego mocarstwa.

El Akkad napisał bezbłędnie obmyśloną, głęboko wstrząsającą sagę o cierpieniu rodziny w świecie brutalnej walki o władzę, terroryzmu, ignorancji i zemsty. Ameryka w ogniu to porywająca i bezlitosna powieść – rzecz obowiązkowa na nasze niespokojne czasy.
„Booklist”
Po lekturze całej książki, kiedy siedziałem oszołomiony po przeczytaniu ostatnich zdań, zdałem sobie sprawę, że El Akkad pokazał nam, jak stworzyć terrorystę doskonałego.
Peter Heller, autor Gwiazdozbioru psa

Omar El Akkad – urodził się w Kairze, wychowywał w Ad-Dausze, a następnie przeprowadził się do Kanady. Pracował w „The Globe and Mail”; jako dziennikarz tego pisma w 2006 roku zdobył kanadyjską nagrodę National Newspaper w dziedzinie dziennikarstwa śledczego za serię artykułów o terroryzmie. Pisał również reportaże m.in. z ogarniętego wojną Afganistanu, rozpraw sądu wojskowego w Guantánamo, z Egiptu w czasie Arabskiej Wiosny Ludów. Mieszka z żoną w Oregonie.
Ameryka w ogniu (2017) to jego debiut powieściowy.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5970-2
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

W młodości zbierałem pocztówki. Trzymałem je w pudełku po butach pod łóżkiem w sierocińcu. Później, kiedy przeprowadziłem się do mojego pierwszego domu w Nowym Anchorage, chowałem pudełko na dnie starej beczki na ropę, która stała w niszczejącej szopie na narzędzia. Przez większość życia zajmowałem się historią wojen, zaś w kolekcjonowaniu ujęć świata, jaki niegdyś był, wyidealizowanych i pogodnych, odnajdywałem pewnego rodzaju równowagę.

Czasem nachodziła mnie myśl o pozbyciu się beczki. Martwiłem się, że ktoś, na przykład kolega z uczelni, odkryje jej zawartość i zinterpretuje jako drażliwą deklarację polityczną, podobną wywieszonym flagom secesjonistów albo wybebeszonym krążownikom szos przed domami w dawnym kraju Czerwonych – bezradnym dekoracjom buntu, probierzom zabitej i zabójczej przeszłości. Było nie było, jestem Południowcem z urodzenia. I choć przybyłem na tereny neutralne w wieku sześciu lat i nigdy z nikim nie rozmawiałem na temat mojego najwcześniejszego dzieciństwa, to jednak nie mogłem wykluczyć tego, że niektórzy z moich kolegów skrycie wierzyli, iż w moich żyłach nadal krąży odrobina buntowniczej Czerwieni.

Moje ulubione pocztówki pochodzą z lat trzydziestych i czterdziestych, z ostatnich dekad przed tym, jak planeta zwróciła się przeciwko krajowi, a kraj przeciw samemu sobie. Zdjęcia ukazują plaże nad wielkimi oceanami, zanim pochłonął je rosnący poziom mórz; pejzaże Południowego Zachodu, zanim obróciły się w pogorzelisko; równiny Środkowego Zachodu, puste i nieskończone pod najbłękitniejszym niebem, jakie istniało, zanim zapełniły się wysiedleńcami znad wybrzeży, uczestnikami Wielkiej Wędrówki. Fotograficzna pamiątka po Ameryce, która istniała w pierwszej połowie dwudziestego pierwszego wieku: kwitnącej, rozpasanej, nieświadomej.

Pamiętam pierwszą pocztówkę, którą kupiłem – była to widokówka starego Anchorage. Nadbrzeżna panorama miasta pokrytego grubą warstwą świeżego śniegu, woda upstrzona płatami kry, słońce zawieszone nisko nad górami.

Miałem sześć lat, kiedy zobaczyłem swój pierwszy alaskański zachód słońca. Stałem na pokładzie łodzi przemytników – ja, spalony słońcem Georgii chłopiec; ja, uchodźca. Pamiętam, jak na rzęsach wylądowały mi osobliwe białe płatki, i to, że mimowolnie zacząłem szczękać zębami. Po raz pierwszy w życiu zrobiło mi się zimno. Nieco ponad wierzchołkami wzniesień ujrzałem zamarznięte żółtko na niebie i pomyślałem, że dotarłem na absolutny koniec żywego świata. Osiągnąłem kres wszelkiego ruchu.

***

Jestem przedstawicielem, jak to mówią, Cudownego Pokolenia, czyli osób urodzonych w okresie pomiędzy wybuchem drugiej wojny secesyjnej w 2074 roku a jej końcem w 2095. Zdaniem niektórych obejmuje ona również szalejącą przez dekadę po zakończeniu działań wojennych zarazę. W tym kraju tradycja definiowania pokoleń na podstawie konfliktów, które powinny były doprowadzić do upadku tychże, sięga daleko w przeszłość i moja generacja nie stanowi pod tym względem wyjątku. Należymy do tych nielicznych, którzy uniknęli gniewu zamachowców samobójców i ataków dronów bojowych nazywanych „ptakami”; których spędzono do dobrze zaopatrzonych piwnic i schronów, zanim zaraza DPZ rozprzestrzeniła się po całym kontynencie; którzy po prostu zwyczajnie mieli szczęście.

Przez całe swoje życie zawodowe pochylałem się nad krwawą wojną tej krainy z samą sobą. Pisałem o niej artykuły zarówno do periodyków naukowych, jak i do popularnych czasopism, byłem najważniejszym gościem niezliczonej liczby sympozjów i warsztatów. Badałem i analizowałem wszelkie dostępne materiały źródłowe: transkrypcje z posiedzeń Kongresu, przekazy ustne, wstrząsające świadectwa osób, które przeżyły zarazę. Zrekonstruowałem niesławne wydarzenia Dnia Ponownego Zjednoczenia, kiedy to jeden z ostatnich buntowników z Południa zdołał przedostać się do stolicy Unii i uwolnić chorobę, która na dziesięć lat pchnęła kraj w objęcia śmierci. Szacuje się, że wojna pochłonęła jedenaście milionów ofiar; zaraza, jak się sądzi, pozbawiła życia prawie dziesięć razy więcej istnień.

Piszą do mnie liczni czytelnicy i krytycy, spierają się i podają w wątpliwość różnego rodzaju historyczne szczegóły, na przykład to, czy za ten lub za tamten zamach bombowy na pewno odpowiadają rebelianci albo czy masakra w tym lub tamtym miejscu rzeczywiście była aż tak krwawa, jak utrzymują propagandziści z Południa. Zgromadziłem setki listów tego rodzaju, wszystkie stanowią wariację na ten sam temat: ich autorzy zarzucają mi mianowicie, że ja, rozpieszczony mieszkaniec Nowego Anchorage, obywatel Północy, członek elity neutralnego kraju, który nie spędziłem choćby dnia na prawdziwym polu walki, nie mam najmniejszego pojęcia o wojnie.

Istnieją jednak rzeczy, o których nie ma pojęcia nikt poza mną. Wiem te rzeczy od niej. I ta wiedza czyni mnie współwinnym.

***

Zbliżając się do końca swojego życia, przeglądam nagromadzone rozmaitości z młodych lat. Niedawno odnalazłem pierwszą kupioną widokówkę. Minął ponad wiek od dnia, w którym zrobiono zdobiącą ją fotografię. Z pejzażu nie zachowało się nic poza morzem i wzgórzami. Nowe Anchorage, bezładne skupisko niskich budynków i przycupniętych u stóp gór zasobnych przedmieść, z czasem przesunęło się głębiej w ląd. Nabrzeże, do którego ongiś przybiłem jako zagubione, osierocone dziecko wojny, było wielokrotnie nadbudowywane i umacniane. Tam gdzie dawniej znajdowała się zbita z sękatych desek keja, teraz unoszą się modułowe pomosty, zaprojektowane z myślą o szybkim demontażu i łatwym transporcie. Gwałtowne sztormy uderzają dziś bez ostrzeżenia.

Czasem przechadzam się nad wodą, włóczę się po nabrzeżu i porcie. Wtedy na tyle, na ile mogę, przywołuję wspomnienie dnia, w którym dotarłem do neutralnego kraju (aby wspomnienie było pełniejsze, musiałbym wynająć łódź śmieciarzy i wypłynąć w morze). Lekarz mówi, że regularne spacerowanie jest zdrowe i powinienem jak najczęściej oddawać się temu zajęciu, o ile nie wywołuje ono bólu. Podejrzewam, że tego rodzaju nieszkodliwą strawą medyk karmi wszystkich swoich nieuleczalnie chorych pacjentów, którzy już dawno przeszli z etapu „pomoże” na „nie zaszkodzi”.

Dziwnie jest umierać. Długo sądziłem, że moje życie zakończy się nagle, kiedy zaraza dotrze na północ, do neutralnego kraju, albo kiedy Czerwoni raz jeszcze powstaną i znów pogrążymy się w bratobójstwie. Zamiast tego zostałem skazany na najzwyczajniejszą ze śmierci: nadobfitość niewydolnych komórek. Czytałem, że umiarkowanie żarłoczny rak zapewnia, nazwijmy to, przyzwoite odchodzenie, przynajmniej z pragmatycznego punktu widzenia. Nie jest to bowiem umieranie na tyle rozciągnięte w czasie, by wiązać się z wieloletnim cierpieniem, lecz takie, które daje człowiekowi szansę poczynienia niezbędnych przygotowań i powiedzenia tego, co powiedziane być musi.

***

Od lat nie padał śnieg, ale od czasu do czasu zdarza się pod koniec stycznia, że na szybie w oknie zakwita fraktal mrozu. W takie dni lubię chodzić na nabrzeże i patrzeć, jak mój oddech zawisa w powietrzu. Czuję się wtedy, jakbym zrzucał z barków ciężar. Już się nie boję.

Stoję na krańcu deptaka i przyglądam się wodzie. Myślę o wszystkim, co zabrała, co mi zabrano. Bywa, że godzinami wgapiam się w morze, robi się ciemno, przenoszę się w czasie i przestrzeni do zrujnowanego kraju Czerwonych, w którym się urodziłem.

Wtedy widzę ją, jak wychodzi z wody. Jest dokładnie taka, jaką ją zapamiętałem: ciężkie opalone ciało, plecy poznaczone ziemistymi szramami – każda z nich jest pamiątką po torturach, którym ją poddawano, po niejawnych zbrodniach przeciwko niej. Wyłania się niczym monolit z rozerwanego brzucha Savannah. I znów jestem dzieckiem. Dopiero zostanę odebrany rodzicom, wyrwany z domu, zdradzony. Znów jestem w domu nad brzegiem rzeki, jestem szczęśliwy i nadal ją kocham. Moja tajemnica to miłość do niej.

Nie jest to opowieść o wojnie, lecz o upadku.Rozdział pierwszy

Byłam wtedy szczęśliwa.

***

Słońce przebiło się przez korowód chmur i utkwiło nieruchome spojrzenie w morzu Missisipi.

Przybrzeżne wody były brązowe i spokojne. Usta morza otwierały się szeroko na spustoszone moczary i z każdym rokiem pożerały coraz większą ich część. Woda tak wytrwale podmywała muł, piach i glinę, aż dawne nadrzeczne plantacje, wytwórnie plastiku i pochylnie do wodowania łodzi w końcu traciły umocowanie. Zanim budynki na dobre zsunęły się w toń, ostatni mieszkańcy delty ogołacali je ze wszystkiego, co jeszcze nadawało się do użytku. Morze połykało ląd. Na południowym wschodzie leżał wspaniały niegdyś Nowy Orlean – dziś obwiedziona wałami studnia. Chrzcielne rytuały nowej Ameryki.

Mała sześcioletnia dziewczynka siedziała pod daszkiem z desek szalunkowych na werandzie swojego rodzinnego domu. Trzymała plastikowy pojemnik w kształcie misia, w którym był miód. Złoty płyn wyciekał z głowy zwierzaka i sączył się na lichą podłogę z sośniny.

Dziewczynka wylewała miód na głębokie sęki i patrzyła, jak układa się serpentynami i dopasowuje do nowych form. Oto jej najwcześniejsze wspomnienie, moment, w którym się zaczyna.

I taką też, w tych chwilach, gdy ustępuje gorycz, najchętniej ją pamiętam: jako dziecko.

Żałuję, że nie znałem jej wtedy, w tamtych latach, zanim została złamana.

– Saro, co ty wyprawiasz? – odezwała się matka dziewczynki, stając za jej plecami w drzwiach kontenera, w którym Chestnutowie stworzyli sobie dom. – Co ci mówiłam na temat zabawy jedzeniem?

– Przepraszam, mamo.

– Zapracowałaś na ten miód, hm? Nie sądzę. Rusz tyłek po siostrę i marsz na śniadanie. Musimy zjeść, zanim tata wyjedzie.

– Okej – odparła dziewczynka, wręczając matce do połowy opróżniony pojemnik i pochyliwszy głowę, przemknęła obok niej, tak że ta zdążyła jedynie otrzepać z brudu tył córczynej sukieneczki w lilie.

Nazywała się Sara T. Chestnut, ale sama na siebie mówiła „Sarat” w wyniku nieporozumienia, do którego doszło wcześniej w szkole. Nowa nauczycielka w zerówce przypadkowo przeczytała inicjał w nazwisku dziewczynki jako ostatnią literę jej imienia: „Sarat”. Dziewczynce przypadło do gustu brzmienie tego słowa. „Sara” kończyła się bezsilnym wydechem, zanikającym „aaa”, które rozpływało się w powietrzu. Tymczasem „Sarat” zamykało się z trzaskiem, z kłapnięciem, jak pułapka na niedźwiedzie. Kilka miesięcy później szkołę zamknięto, a większość nauczycieli i uczniów zbliżający się front zmusił do ucieczki na północ. Jednak nowe imię zdążyło się przyjąć.

Sarat.

***

Chestnutowie mieszkali trzydzieści metrów od zachodniego brzegu rzeki, w kontenerze z blachy falistej, który zdobyli w miejscowej stoczni. Dom utrzymywały na miejscu stalowe kotwy zatopione w umieszczonych pod poziomem gruntu betonowych blokach. W nieustającej wilgoci korozja postępowała łatwo i powoli pełzła po narożnikach konstrukcji.

Cały dach, z wyjątkiem kąta zarezerwowanego dla zbiornika na deszczówkę, pokrywała mozaika staromodnych paneli słonecznych. Z boku leżała zwinięta plandeka. Kiedy zbliżała się burza, Chestnutowie chwytali za sznury przymocowane do plandeki, zaciągali ją jak pokrycie dachu i mocowali do haków po drugiej stronie. W ten sposób kierowali wodę tak, że zamiast spływać po panelach, napełniała zbiornik, a kiedy ten zaczynał się przepełniać, system odprowadzał nadmiar do rzeki. Dzięki temu mieli wodę nadającą się do picia, a jednocześnie chronili dom przed rdzą i niszczeniem.

Bywało, że podczas zimowych burz cała rodzina chroniła się na werandzie, mimo że daszek zapadał się i przeciekał; robili to, by uciec przed panującym we wnętrzu kontenera nieznośnym hałasem, którego źródłem był ulewny deszcz; uderzenia kropli o dach brzmiały tak, jakby ktoś grał na blaszanym bębnie.

Latem, gdy w ich stalowym domu robiło się gorąco jak w piecu, Chestnutowie spędzali większość czasu na zewnątrz. Podczas tej długiej pory roku, która spalała region na popiół od marca do połowy grudnia, Sarat, jej dwujajowa siostra bliźniaczka Dana i starszy brat Simon doświadczali dziecięcej radości w najczystszej postaci. Pod okiem przypatrujących się z pewnej odległości rodziców dzieci napełniały wiadra wodą z rzeki i oblewały nią gliniastą skarpę, aż robiła się gładka jak zjeżdżalnia. Potrafiły bawić się tak całymi popołudniami i wieczorami – sunęły po śliskiej ziemnej pochyłości prosto do rzeki, po czym wspinały się z powrotem, korzystając z liny z zawiązanymi na niej supłami; piszczały z zachwytu, pędząc w dół, a ich tyłki żłobiły w glinie głęboką rynnę.

W kurniku za domem Chestnutowie trzymali stadko wychudzonych kur o brudnobrązowych piórach. Ptaki głośno gdakały i nerwowo krążyły po klatce. Kiedy je karmiono, a z nieba nie lał się zbyt wielki żar, składały jajka. Te, które zanadto się buntowały albo były po prostu stare, zabijano – unieruchamiano szyję ptaka pomiędzy dwoma gwoździami wbitymi w pieniek i spuszczano siekierę.

Wnętrze kontenera rodzina podzieliła na mniejsze pomieszczenia, oddzielając je od siebie ustawionymi pionowo deskami szalunkowymi. Benjamin i Martina Chestnutowie zajmowali część położoną najdalej od wejścia. Dziewięcioletni Simon i sześcioletnie bliźniaczki spali w części środkowej, żyli ze sobą w zgodzie, która z każdym dniem stawała się coraz bardziej niepewna.

W trzecim segmencie zmieścił się niewielki, poplamiony i ponacinany od częstego używania stół kuchenny ze sklejki w kolorze piasku. Obok stały dwa kredensy, w których przechowywano bataty, ryż, paczki chipsów i płatków śniadaniowych, pekany, mąkę oraz zmielone ziarna sorgo rosnącego na polach oddzielających Chestnutów od najbliższych sąsiadów. W małej lodówce, która bardzo obciążała panele słoneczne, rodzina trzymała mleko, masło i puszki z colą.

Straż przy drzwiach wejściowych pełnił posążek z czasów dzieciństwa Benjamina: ceramiczna Matka Boża z Guadalupe o pochylonej głowie i dłoniach złożonych do modlitwy. U jej stóp stała zdobiona koralikami kompozycja z żółtych nachyłków i białych lilii wodnych, a także częściowo stopiona świeczka o zapachu magnolii. Kiedy kwiaty więdły i zasychały, rodzice wysyłali dzieci na pola po świeże.

Sarat w biegu wyminęła posążek i pognała szukać siostry. Znalazła ją w segmencie zajmowanym przez rodziców. Dana stała na łóżku i w nabożnym skupieniu przyglądała się swojemu odbiciu w owalnym lusterku. Wyjęła jedną z matczynych domowych sukienek, zwyczajną tunikę bez rękawów, wciąż, pomimo niezliczonych prań, intensywnie fioletową. Dziewczynka tonęła w niej, zmieściła się cała w górnej części sukienki; reszta materiału spływała z łóżka i rozlewała się po podłodze. Nałożyła na usta, zdecydowanie zbyt obficie, wiśniową pomadkę matki – klejnot z prostego zestawu do makijażu, który miała Martina, ale rzadko z niego korzystała. Mimo że dziewczynka pomalowała się z najwyższą starannością, nie udało jej się nie wyjechać szminką poza kraj małych różowych ust; wyglądała, jakby w pośpiechu spałaszowała placek z truskawkami.

– Pobaw się ze mną – powiedziała Sarat, wprawiona w zakłopotanie poczynaniami siostry bliźniaczki.

Dana zwróciła się do niej rozdrażniona.

– Jestem zajęta – odparła.

– Ale ja się nudzę.

– A ja jestem damą!

Dana ponownie utkwiła spojrzenie w lusterku i spróbowała zetrzeć nieco szminki wierzchem dłoni.

– Mama mówi, że mamy zjeść śniadanie z tatą.

– No dooobra. Ani chwili pokoju w tym domu – oświadczyła Dana, niedokładnie przytaczając słowa matki, które zasłyszała przy jakiejś okazji.

Sarat urodziła się druga, pięć i pół minuty po Danie. I choć rodzice zapewniali, że obie siostry traktują tak samo, to jednak Dana była wyraźnie córeczką tatusia, wyrozumiałego zabawnego mężczyzny o szczerym uśmiechu, zaś Sarat bardziej pasowała charakterem do matki: zawziętej surowej kobiety, niezrażającej się przeciwnościami losu. Były bliźniaczkami, ale różniły się pod bardzo wieloma względami. Sarat często słyszała, jak matka używa w stosunku do niej określenia „chłopczyca”. „Bóg obdarzył mnie dwojgiem dzieci naraz – mawiała – lecz dziewczęcości wystarczyło mu tylko dla jednego”.

***

Po wyjściu Dany Sarat spędziła jeszcze kilka chwil w sypialni rodziców. Zdezorientowana obejrzała przedmiot, którym jej siostra rozsmarowała sobie coś na ustach. W przeciwieństwie do rzeki, zarośli, dzikich zwierząt, ptaków i w ogóle przyrody szminka nie wydawała jej się ani trochę interesująca; nie kryła w sobie obietnicy przygody. Sarat postrzegała ją jedynie jako rekwizyt nieustającej obsesji siostry na punkcie dojrzałości. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Dana usilnie pragnie stać się dorosła.

Dana wyłoniła się z kontenera w sukience matki.

– Coś ci chyba mówiłam na temat zaglądania do mojej komody – odezwała się Martina.

– Przepraszam, mamo.

– Nie przepraszaj… i podciągnij ją, bo tylko zbierasz brud. – Oswobodziła córkę z sukienki. – Kazałam siostrze cię zawołać, a ty co? Wyglądasz w tym stroju jak nieboskie stworzenie. Gdzie Sarat? Pewnie została w środku i robi to samo co ty.

– Ona nie może się malować – oznajmiła Dana. – Bo jest brzydka.

Martina uklękła i chwyciła córkę za ramiona.

– Nigdy nie nazywaj jej brzydką i nie mów o niej złego słowa, rozumiesz? To twoja siostra. Jest piękną dziewczynką.

Dana pochyliła głowę i zrobiła nadąsaną minę. Martina ujęła ją pod brodę i podniosła jej głowę.

– Posłuchaj mnie – powiedziała. – Wrócisz do środka i powiesz jej to. Powiesz, że jest piękną dziewczynką.

Dana weszła do kontenera, głośno tupiąc ze złości. Sarat właśnie chowała pomadkę do pudełka z przyborami do makijażu.

– Jesteś piękną dziewczynką – rzuciła Dana i wybiegła.

Przez chwilę Sarat stała oniemiała. Była dzieckiem i wciąż jeszcze umykała jej celowość kłamstwa. Nie potrafiła pojąć, że można mówić rzeczy, w które się nie wierzy. Uśmiechnęła się.

***

Martina przygotowywała śniadanie na stojącym na dworze ciężkim piecyku na drewno. Na talerzach i w miskach znajdowały się twarde bułki, płatki śniadaniowe z sorgo, jajecznica oraz sztuczny bekon z pieprzem, usmażony na chrupko we własnym tłuszczu.

W zapadłych policzkach i podkrążonych oczach Martiny wyraźnie uwidaczniał się jej wiek, było go znać bardziej niż na twarzy czterdziestoczteroletniego, o pięć lat starszego od niej męża, z którym Martina spędziła połowę życia. Matka Sarat była zaokrąglona w pasie, ale nie gruba. Naturalna dla mieszkańców wsi sprawność fizyczna pozwalała jej w razie potrzeby podnosić ciężkie przedmioty i pokonywać pieszo znaczne odległości. W przeciwieństwie do męża, który jako dziecko, gdy fala uchodźców wciąż jeszcze płynęła na północ, przedostał się do Luizjany z Meksyku, Martina nie była imigrantką. Urodziła się tam, gdzie obecnie mieszkała.

– Śniadanie! – krzyknęła, wycierając pot z czoła spłowiałą ścierką do naczyń. – Wszyscy do stołu! Nie będę powtarzać!

Benjamin wyszedł zza domu, świeżo ogolony i po prysznicu w kabinie pod chmurką.

– Prędko. Zjadaj, zanim przypłynie – powiedziała Martina.

– Spokojnie – odparł mąż. – Widziałaś kiedy, żeby zjawił się na czas?

– Gdzie twój elegancki krawat?

– Nie idę na rozmowę o pracę, jedynie po pozwolenie. To tylko urząd, niczym się nie różni od, dajmy na to, poczty.

– Kiedy ostatnio ludzie zabijali się o coś, co można dostać na poczcie?

Benjamin usiadł przy stole na podwórzu. Był szczupłym mężczyzną o smukłej twarzy. Na jego brwiach, które niemal się stykały, opierało się gładkie szerokie czoło o stale powiększających się zakolach. Zawsze był dokładnie ogolony, jeśli nie liczyć cienkiego ciemnego wąsika, z którym jak obawiała się jego żona, wyglądał niestosownie.

Cmoknął Sarat w czoło, a potem, kiedy zobaczył drugą córkę z pomazaną na czerwono buzią, pocałował i ją.

– Twoje dziewczęta znów się pokłóciły – poinformowała Martina męża. – Nie chcą się uczyć dobrych manier i nie robią tego, co im się każe.

Benjamin pokręcił głową z udawaną dezaprobatą, patrząc na Danę, po czym pochylił się i szepnął jej do ucha:

– Uważam, że jest ci do twarzy.

– Dziękuję, tatusiu – odparła szeptem.

Chestnutowie zebrali się przy stole. Martina zawołała Simona. Chłopak wyszedł zza werandy przed domem, niosąc odpiłowaną dolną część dziesięcioszczeblowej drabiny.

Widząc minę matki, dziewięciolatek prędko wyjaśnił:

– Tata mi kazał.

Martina zwróciła się do męża, który ochoczo wgryzł się w bekon i popił go gorzką kawą plujką; pochodziła z wojskowych racji żywnościowych, a jej skład dobierano tak, by stawiała żołnierzy na nogi.

– Nie patrz tak na mnie. Smithowi potrzebna drabina – rzekł Benjamin. – Musi położyć nowy gont, bo stary całkiem przecieka.

– I wymyśliłeś, że oddasz mu połowę naszej?

– To uczciwy układ, zważywszy, że Smith ma znajomego w biurze pozwoleń. Bez niego równie dobrze moglibyśmy próbować przedrzeć się przez granicę siłą.

– Ma tyle pieniędzy, że stać go na milion drabin – stwierdziła Martina. – Mówiłeś przecież, że wyświadcza nam przysługę.

Benjamin zarechotał.

– Uwierz mi, pozwolenie na pracę na Północy za pół drabiny to naprawdę nie byle jaka przysługa.

Martina wylała fusy po kawie.

– Też musimy naprawić dach – powiedziała.

– Do tego wystarczy drabina z pięcioma szczeblami – odparł Benjamin. – Zwłaszcza że mamy w domu silnego i wysokiego młodzieńca, który spokojnie może sam wejść na dach.

Simon ochoczo potwierdził i obiecał matce, że tak jak ojciec będzie regularnie wdrapywał się na dach, dolewał chloru do zbiornika i czyścił panele słoneczne z ptasich odchodów.

Chestnutowie pochłaniali śniadanie. Benjamin, przez całe życie chudy jak patyk, z apetytem pożerał bekon i jajecznicę. Syn naśladował go, zapamiętywał elementy ojcowskiego rytuału i przekuwał je w żelazne zasady z podręcznika prawdziwego mężczyzny. Wymiótł wszystko, co miał na talerzu.

Bliźniaczki popijały sok z plastikowych kubeczków i od niechcenia skubały bułki, dopóki matka nie posmarowała ich masłem i dżemem morelowym – dopiero wtedy zamknęły buzie i zaczęły jeść.

Martina patrzyła na męża nieruchomym wzrokiem. Miała minę, którą dzieci mylnie intepretowały jako surowe oblicze matki; Benjamin wiedział jednak, że Martina po prostu taka jest.

Wreszcie postanowiła się odezwać.

– Nie mów im, że pracowałeś dla Wolnych Południowców.

– To żadna tajemnica – odparł. – Doskonale wiedzą, że tu każdy pracował dla Wolnych Południowców. Przecież to nie oznacza, że walczyłem w ich szeregach.

– Ale nie musisz tego mówić. Jeśli to zrobisz, zaznaczą okienko w formularzu, zabiorą cię do drugiego pokoju i będą ci zadawali różne pytania. A potem odmówią pozwolenia, wykręcając się względami bezpieczeństwa czy jak to nazywają. Powiedz tylko, że pracujesz w szwalni koszul. Nie skłamiesz przecież.

– Przestań się tak przejmować – powiedział Benjamin, odchylił się na krześle i zaczął wyciągać kawałki mięsa spomiędzy zębów. – Dostaniemy pozwolenie. Północ potrzebuje robotników, a my roboty.

– Dlaczego musimy jechać na Północ? – wtrącił Simon. – Nikogo tam nie znamy.

– Ponieważ na Północy jest praca – wytłumaczyła matka. – I są szkoły. Stale narzekasz, że masz za mało zabawek, przyjaciół, wszystkiego. Na Północy mają tego pod dostatkiem.

– Connor mówi, że na Północ jeżdżą zdrajcy. I że powinno się ich wieszać.

Sarat z uwagą przysłuchiwała się rozmowie, zapamiętując nowe słowa. „Zdrajcy” – brzmi egzotycznie. Może to jakieś obce plemię?

– Nie opowiadaj takich rzeczy – upomniała Martina. – Będziesz słuchał swojej matki czy jakiegoś dziesięciolatka?

Simon wbił spojrzenie w talerz i bąknął:

– Ojciec Connora mu mówił.

Skończyli jeść i przenieśli się na werandę. Martina usiadła na schodkach, wzięła wilgotną ściereczkę i usunęła szminkę z ust opierającej się, marudzącej córki. Simon z zapałem zabrał się do szlifowania papierem ściernym krawędzi przeciętej na pół drabiny; nieco odpuścił, kiedy ojciec powiedział, że nie musi się tak starać.

Sarat powróciła na miejsce porannego eksperymentu i urzeczona złocistą lepkością zaczęła dziobać w zastygłym w sękach miodzie. Fascynowało ją to, z jaką łatwością substancja przyjęła kształt naczynia. Potem przebiła się palcem przez skorupę, nabrała miodu i spróbowała. Spodziewała się, że będzie miał posmak drewna, a tu proszę – nadal smakował jak zwykły miód.

Benjamin siedział na krześle z hikory, którego oparcie powoli zaczynało się rozchodzić w miejscach splotu. Wyglądał na brązową jałową rzekę i oczekiwał przybycia znajomego.

– Wiesz, co powiesz w urzędzie? – spytała Martina. – Przemyślałeś to?

– Będę odpowiadał na pytania.

– Przygotowałeś dokumenty?

– Przygotowałem.

Martina pokręciła głową i zerknęła na rzekę, wypatrując łodzi.

– Pewnie nawet nie mają żadnych pozwoleń do rozdania – stwierdziła. – Pewnie zrobią to co zwykle, czyli nas zbędą. Już tak mają, że nie obchodzi ich nikt na południe od linii MAG. Jakbyśmy nie byli ludźmi ani nawet zwierzętami, tylko czymś… zupełnie innym. Odeślą cię z kwitkiem, wiem to.

Benjamin wzruszył ramionami.

– Chcesz w ogóle, żebym jechał, czy nie?

– Przecież wiesz, że tak.

Wytarłszy Danie szminkę z buzi, Martina zabrała się do zaplatania jej włosów. Spływały one dziewczynce na plecy długimi, gładkimi, czarnymi jak smoła kosmykami i bardzo różniły się od włosów Sarat, które choć miały taką samą barwę, były bardziej niesforne, buntowały się i skręcały pod wpływem wilgoci.

– Wiecie, dziewczynki, co jest najlepsze w Północy? – zapytała.

– Co takiego? – odparła Sarat.

– U nas w nocy robi się tak gorąco, że nie można wytrzymać i człowiek budzi się na prześcieradle mokrym od potu…

– Nie znoszę tego – skomentowała Dana.

– Tymczasem tam, daleko na północ, nigdy nie ma takiej spiekoty. A zimą, naprawdę daleko na północ, nie ma nawet deszczu. Są za to maleńkie kuleczki lodu, które spadają z nieba i zostają na ziemi. Zbiera się ich tyle, że w końcu nie widać dróg, a rzeki stają się tak zimne, że zamieniają się w kamień, po którym można chodzić.

– To głupie – odezwała się Dana. Roiła sobie, że opowieści rodziców są niczym więcej jak wymyślnymi bajeczkami, a twardniejące rzeki i spadający z nieba lód nie różniły się dla niej od ryb z wąsami, o których tata mówił, że kiedyś pływały wielkimi ławicami w pozbawionej życia Missisipi, w czasach, gdy ta była jeszcze zwyczajną rzeką, albo od zakopanych na pustyniach na zachodzie pradawnych jaszczurów, których szczątki kiedyś zapewniały światu energię. Dana nie wierzyła w ani jedno słowo.

Za to Sarat – owszem. Sarat wierzyła w każde słowo.

– To prawda – powiedziała Martina. – Chłodno latem, chłodno zimą. „Umiarkowanie”, tak na to mówią. I bezpiecznie. Dzieci bawią się do późna na ulicach. Znajdziecie nowych przyjaciół już pierwszego dnia.

Simon w milczeniu kręcił głową. Wiedział, że choć matka zwraca się do bliźniaczek, w rzeczywistości przemawia do niego. Ze wszystkimi rozmawiała otwarcie, nie uciekając się do sentymentalności i nie sięgając po eufemizmy. I tylko do swojego jedynego syna, którego procesów myślowych nie potrafiła odszyfrowywać i bała się, że nigdy się tego nie nauczy, kierowała słowa przez pośredników, posługując się kiepskim oczywistym kluczem. Simon tego nie znosił. Czemu matka nie może być taka jak ojciec? – zastanawiał się. Dlaczego nie może zwyczajnie powiedzieć, o co jej chodzi?

***

Zbliżało się południe, a łódź, która miała zabrać Benjamina, nadal nie nadpływała. Wkrótce Martina zaczęła podejrzewać, że o jej mężu zwyczajnie zapomniano. Albo może znajomy Benjamina został w końcu nakryty na tej swojej starej, napędzanej ropą łajbie i aresztowany. Stany sąsiadujące ze zbuntowanym krajem Czerwonych – ten kokon, który uprzędły Luizjana, Arkansas, Tennessee i Karolina Północna – były głęboko życzliwie nastawione do sprawy Wolnego Stanu Południowego. Mimo że aby przemieścić się na Północ, do prawdziwego serca kraju Niebieskich, ich mieszkańcy potrzebowali specjalnej przepustki, stany te formalnie należały do Unii, zatem każdy przyłapany w tym regionie na korzystaniu z paliw kopalnych stawał się człowiekiem wyjętym spod prawa.

O ile łatwiej byłoby dla wszystkich, pomyślała Martina, gdyby tym niedoszłym państewkom po prostu pozwolono oderwać się od Unii i utworzyć własne miniaturowe kraje, odpowiadające regionom geograficznym, terenom zamieszkanym przez przedstawicieli określonej rasy bądź wyznania albo zasięgom oddziaływania konkretnej ideologii. Wiadomo, że tarcia istniały od zawsze: dumni, pokojowo nastawieni Kaskadyjczycy z Północnego Zachodu bez przerwy zapowiadali odłączenie się od związku; na południe od Kaskadii znaczne obszary Kalifornii, Newady, Arizony i Teksasu Zachodniego znajdowały się już pod nieformalną kontrolą sił meksykańskich – mapa tego zakątka kontynentu powoli przybierała taki kształt, jaki miała przed setkami lat. Na Środkowym Zachodzie zatwardziali natywiści odczuwali z trudem ukrywaną wrogość w stosunku do milionów uchodźców z terenów nadmorskich, którzy zalali interior, umykając przed niszczycielskimi sztormami i podnoszącym się poziomem oceanów. Natomiast tu, na Południu, cały region ponownie w swojej historii postanowił wkroczyć na wojenną ścieżkę, ponieważ zamiast przestać korzystać z zakazanych paliw, w znacznym stopniu odpowiedzialnych za nieszczęścia, jakie spadły na kraj, wolał zerwać z Unią.

Martinie wydawało się czasem, że tak naprawdę nigdy nie było żadnej Unii i że dawno temu jakaś bezstronna grupa oportunistów zwyczajnie zaznaczyła na mapie linie tam, gdzie ich wcześniej nie było, powołując w ten sposób do życia jedno państwo złożone z wielu różnych państewek. Czy rzeczywiście skończyłoby się to aż tak źle, zastanawiała się, gdyby rząd federalny w Columbus z dnia na dzień przestał trwonić pieniądze i przelewać krew swoich obywateli i darował sobie próby zapanowania nad rozchodzącym się w szwach kontynentem? Niech Południowcy trwają przy tym swoim przestarzałym paliwie, pomyślała, dopóki nie wypompują z umęczonej ziemi ostatniej jego kropli.

Martina wpatrywała się w rzekę i czekała na przybycie łodzi. Widziała Sarat nad wodą – dziewczynka sprawdzała starą sieć na krewetki, którą kilka miesięcy wcześniej dzieci znalazły na brzegu i z której zmontowały prowizoryczną pułapkę na rzeczne śmieci. W siatkę zaplątywały się różne osobliwe skarby: żelazny krzyż, zagłówek fotela fryzjerskiego, zalaminowane zdjęcie dawno zamkniętego leprozorium, niewielka tabliczka z napisem: „Uprasza się o nieprzeklinanie na stołówce”.

Sarat oglądała rozmiękłe stronice przesiąkniętej wodą Zmieniającej się Ziemi, która złapała się w sieć. Pod tytułem na okładce widniało zdjęcie przedstawiające wysoką niebieską górę pływającego lodu. Sarat ostrożnie przekładała posklejane kartki. Książka zawierała zarówno stare, jak i nowe mapy świata. Na pierwszy rzut oka nowe wyglądały tak samo jak stare. Różnica polegała jednak na tym, że na tych pierwszych lądy sprawiały wrażenie okrojonych: linie brzegowe cofnęły się w głąb kontynentów, zniknęły wyspy. Na starych mapach Ameryka była większa.

Zobaczyła cień brata. Stał za nią.

– Co to? – zapytał, próbując wyrwać jej książkę.

– Nie twoja sprawa – odparła. – Pierwsza ją znalazłam. – Osłoniła znalezisko ręką i skoczyła na nogi, gotowa walczyć z Simonem w razie potrzeby.

– No i dobrze. Na co mi jakaś głupia książka – stwierdził, ale jednocześnie zezował na otwartą stronę. – Wiesz, co to w ogóle jest?

– Mapy – powiedziała. – Wiem, czym są mapy.

Simon wskazał miejsce w samym rogu, gdzie błękit wody zdawał się pochłaniać nieliczne wąskie pasemka lądu na południowym skraju kontynentu.

– To my, głupia – oznajmił. – Tutaj mieszkamy.

Zerknęła tam, gdzie pokazał brat. Czysta abstrakcja, w żaden sposób nieprzypominająca domu.

– Widzisz całą tę wodę? Tu kiedyś była ziemia, ale już jej nie ma. – Znowu skierował palec na ich dom. – Któregoś dnia to też znajdzie się pod wodą. I będziemy musieli wyjechać, bo inaczej się potopimy.

Zauważyła delikatny, ale znaczący uśmieszek na twarzy brata i od razu wiedziała, że próbuje ją nastraszyć. Zastanawiała się, skąd brała się u niego obsesja na punkcie takich figli, dlaczego tak często mówił coś z nadzieją, że wywoła w niej lęk albo sprowokuje ją do jakiejś niemądrej reakcji. Był o trzy lata starszy od niej i był chłopcem – zatem należał do zupełnie obcego gatunku. Mimo to wyczuwała w nim pewnego rodzaju zagubienie, jak gdyby próby wzbudzenia w niej trwogi wcale nie były okrutną metodą zabijania czasu, lecz istotnym sposobem na udowodnienie sobie czegoś. Ciekawiło ją, czy wszyscy chłopcy tacy są i czy ich złośliwość jest strategią samoobrony.

Poza tym wiedziała, że Simon jest kłamczuchem. Woda nigdy nie pochłonie ich domu. Może zaleje pozostałą część Luizjany, może resztę świata, ale przecież nie ich dom. Ten nadal będzie stał na suchym lądzie, ponieważ zawsze tak było.

***

Alder Smith, znajomy Benjamina, zjawił się dopiero tuż przed południem. Spóźnił się cztery godziny. Jego lekka rybacka łódź ze sklejki bujała się łagodnie na wodzie, a zamontowany z tyłu zaburtowy silnik bulgotał i kasłał spalinami. Jednostka była przedwieczna, ale i tak szybsza i zwinniejsza od sea-toków, których słabe, zasilane energią słoneczną motorki ledwo dawały radę rzecznym prądom.

Posiadanie łajby – i w ogóle jakiegokolwiek pojazdu napędzanego zakazanym paliwem – świadczyło w tych stronach nie tylko o zamożności człowieka, ale też o jego pozycji i koneksjach.

– Dzień dobry! – rzucił Smith, dobijając do pomostu Chestnutów. Zrobił pętlę na nylonowej lince i zaczepił ją na słupku służącym do cumowania. Był wysoki jak Benjamin, ale miał szersze ramiona i bujniejsze włosy, kiedyś brązowe, dziś miedziane od zbyt długiego przebywania na słońcu. Przed wojną jego ojciec prowadziła kilkanaście salonów samochodowych – mowa, rzecz jasna, o wozach napędzanych tradycyjnym paliwem – w miejscowościach od Nowego Orleanu po Baton Rouge. Interes wprawdzie upadł, ale zgromadzone przez lata oszczędności wciąż pozwalały Smithowi na prowadzenie wygodnego życia po drugiej stronie rzeki. Pośród rodzin, które nadal zamieszkiwały zalane tereny w południowej części stanów Luizjana i Missisipi, Smith cieszył się opinią człowieka dobrze ustosunkowanego i umiejącego wiele rzeczy załatwić. Znał ludzi w urzędujących w Atlancie władzach Wolnego Stanu Południowego, znał przemytników obsługujących tunele na granicy między Missisipi a Arkansas, znał konsulów z urzędów federalnych rozsianych po podporządkowanych regionach sprzymierzonego z Unią Południa. Utrzymywał, że wśród tych osób są nawet bliscy współpracownicy senatorów i kongresmenów ze stolicy federacji.

– Dzień dobry! – odparła Martina. – Wejdziesz? Zostały jeszcze kanapki i kawa ze śniadania.

– Dziękuję uprzejmie, ale jesteśmy spóźnieni. Chodź, Ben. Niebiescy nie lubią czekać.

Benjamin uściskał żonę i dzieci na do widzenia i zajrzał do domu, by ucałować ceramiczną Matkę Bożą. Ostrożnie, żeby nie poślizgnąć się na glinie i nie ubrudzić swoich najlepszych spodni, zszedł nad rzekę. Zabrał ze sobą starą skórzaną teczkę i połówkę drabiny. Żona odprowadziła go wzrokiem, stojąc na skraju płaskiego terenu.

– Przybijcie do brzegu po południowej stronie, a do miasta pójdźcie pieszo – przykazała mężczyznom. – Oby tylko żaden urzędnik nie zobaczył łodzi.

Smith roześmiał się i zapalił silnik.

– Spokojna głowa – rzekł. – Za tydzień będziecie już w połowie drogi do Chicago.

– Sprawcie się dobrze – dodała Martina. – To znaczy uważajcie na siebie.

Mężczyźni zepchnęli łódkę z błota i ustawili jej dziób na północ, w stronę Baton Rouge. Popłynęła z bulgotem w górę rzeki zwężającym się, pełnym brązowej wody korytem, zostawiając za sobą rozchodzący się grzbietami w obu kierunkach kilwater.

Wytyczne dotyczące federalnego programu nauczania. Historia, moduł ósmy: druga wojna secesyjna (fragment)

Streszczenie modułu

Druga wojna secesyjna trwała w latach 2074–2095. Z jednej strony walczyła w niej Unia, a z drugiej stany, które ogłosiły secesję: Missisipi, Alabama, Georgia oraz Karolina Południowa (a także Teksas przed zaborem meksykańskim). Najważniejszą przyczyną wybuchu wojny był sprzeciw Południa wobec Ustawy o zrównoważonej przyszłości, która w swoim projekcie zakładała całkowity zakaz wykorzystywania paliw kopalnych na terenie Stanów Zjednoczonych. Ustawa, której orędownikiem był prezydent Daniel Ki, po części stanowiła reakcję na zachodzące od wielu dekad niekorzystne zmiany klimatyczne, słabnące znaczenie ekonomiczne paliw kopalnych, a także tragiczny wypadek z 2069 roku, kiedy to w Williston w Dakocie Północnej wykoleił się pociąg wiozący ładunek ropy naftowej.

Wśród zdarzeń, które przyspieszyły rozpoczęcie działań wojennych, należy wymienić zamach bombowy na prezydenta Ki w grudniu 2073 roku, dokonany przez secesjonistyczną samobójczynię Julię Templestowe w Jackson w stanie Missisipi, oraz śmierć protestujących Południowców w strzelaninie w marcu 2074 roku przed bazą wojskową w Fort Jackson w Karolinie Południowej.

Stany, które postanowiły się odłączyć (i zjednoczyć pod nazwą Wolnego Stanu Południowego), ogłosiły niepodległość 1 października 2074 roku; tę datę powszechnie uważa się za właściwy początek wojny. W następstwie szeregu ważnych zwycięstw odniesionych przez wojska Unii w ciągu pierwszych pięciu lat konfliktu – przede wszystkim w Teksasie Wschodnim oraz przy północnej granicy stanów Missisipi, Alabama i Georgia (wzdłuż tak zwanej linii MAG) – zasadnicze działania w znacznej mierze ustały. Kolejne pięć lat konfliktu to wojna partyzancka, w której grupy powstańców z Południa, wspomagane przez obcych najemników i antyamerykańskich sabotażystów, sporadycznie angażowały w walkę siły Północy. W wyniku długotrwałych negocjacji ustalono, w większości na korzyść Unii, że wojna zakończy się oficjalnie 3 lipca 2095 roku, czemu towarzyszyć będą uroczystości Dnia Ponownego Zjednoczenia w stolicy federacji, Columbus w stanie Ohio. Tego dnia na terytorium Północy przedostał się terrorysta secesjonistyczny i uwolnił broń biologiczną (znaną jako zaraza DPZ ), która doprowadziła do wybuchu epidemii. Przez kolejną dekadę zaraza szalała niemal w całym kraju, pochłaniając, jak się szacuje, 110 milionów ofiar. Tożsamość terrorysty odpowiedzialnego za ten atak pozostaje nieznana.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: