Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amerykańska Królowa. Nowy Camelot. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Amerykańska Królowa. Nowy Camelot. Tom 1 - ebook

Nikt nie powinien odkryć, co połączyło ją z najważniejszymi osobami w państwie

Kiedy Greer Galloway ma piętnaście lat, spotyka Asha, który kradnie jej pierwszy pocałunek i rozkochuje ją w sobie na długi czas. Kilka lat później poznaje Embry’ego, który zostaje jej pierwszym kochankiem. Wkrótce jeden z nich będzie prezydentem, a drugi wiceprezydentem USA.

Ash i Embry są jedynymi mężczyznami w życiu Greer, do których kiedykolwiek coś czuła. Kiedy prezydent Ash prosi Embry’ego, aby ją sprowadził, kobieta ma serce rozdarte na pół.

Wkrótce Greer wikła się w sieć sekretów i domysłów, która rodzi skandaliczny związek na najwyższych szczeblach władzy. Jednak nikt nie zdaje sobie sprawy, że jest ktoś, kto obserwuje bacznie każdy ich ruch.

__

"Pyszna i nieprzyzwoita fantazja, rozbrajająco emocjonalna, wysoce erotyczna, z niezbędną dawką magii." – Meredith Wild, bestsellerowa autorka „The New York Times”

__

O autorce

Sierra Simone – bestsellerowa autorka „USA Today”, która uwielbia przenosić na papier najbardziej niegrzeczne myśli, jakie pojawiają się w jej głowie. Pracowała jako bibliotekarka i wtedy miała szczególnie dużo czasu na snucie literackich fantazji. Prywatnie żona gorącego policjanta, matka dwójki dzieci, właścicielka dwóch wielkich psów i dwóch niegrzecznych kotów. Współautorka książek "Gliniarz" i "Gwiazdor" (wspólnie z Laurelin Paige).

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66234-23-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Dzień ślubu

Miłość cierpliwa jest,

łaskawa jest.

Miłość nie zazdrości,

nie szuka poklasku,

nie unosi się pychą;

nie jest bezwstydna,

nie szuka swego,

nie unosi się gniewem,

nie pamięta złego;

nie cieszy się z niesprawiedliwości,

lecz współweseli się z prawdą.

Wszystko znosi,

wszystkiemu wierzy,

we wszystkim pokłada nadzieję,

wszystko przetrzyma*.

Wpatruję się w ostatnią linijkę wersetu z Biblii, podczas gdy moja kuzynka Abilene i jej matka krzątają się przy moim welonie. Całość ustępu z listu do Koryntian jest wyryta w bloku marmurowym w przedsionku kościoła. Każda inna panna młoda mogłaby czerpać z tych słów odwagę i wiarę. Możliwe, że ja jestem jedyną, która widzi w nich ostrzeżenie od Boga.

Jednak gdy myślę o tym, co czeka mnie przy ołtarzu, o tym, który tam czeka, prostuję natychmiast ramiona i odwracam wzrok od wersów. Wiedziałam, że Ash jest moim przeznaczeniem, od momentu, gdy go ujrzałam. Pójdę za nim wszędzie, poświęcę dla niego wszystko, czego tylko zażąda, oddam mu z chęcią każdą część siebie.

Będę znosić, wierzyć, mieć nadzieję i wytrzymywać miłość Asha do grobowej deski, nawet za cenę poświęcenia własnej duszy.

A taką cenę przyjdzie mi zapłacić.

Jedynym pocieszeniem jest to, że nie będę sama w cierpieniu.

Biorąc głęboki oddech, staję przed drzwiami, gdy te się otwierają. Wewnątrz kościoła unoszą się zwiewne nuty Kanonu D-dur Pachelbela. Mój dziadek ujmuje mnie pod ramię, by poprowadzić do ołtarza. Goście wstają z miejsc, świece migoczą, mój welon jest idealnie ułożony.

I wtedy dostrzegam Asha.

Mój puls jest urywany, adrenalina i krew uderzają mi do głowy i serca. Ash wygląda w smokingu tak, jakby się w nim urodził, jego wąskie biodra i szerokie barki idealnie dopełniają perfekcyjnego kroju. Nawet gdyby nie stał u szczytu schodów wiodących ku ołtarzowi, górowałby nad wszystkimi zebranymi – taki już jest. Nie musi starać się emanować mocą i siłą, on jest mocą i siłą. A w tej chwili cała ta moc i siła są skierowane na mnie. Nasze oczy się spotykają, nasze oddechy synchronizują, nawet poprzez dzielącą nas odległość.

Ash wydaje się zelektryzowany moim widokiem – mojej sukni, welonu, drżącego uśmiechu – a moje serce rośnie na widok jego zachwytu. Ash chciał, żebyśmy ujrzeli się dopiero na ceremonii, pragnął tego momentu. A ja, widząc, jak na jego przystojnej twarzy zmagają się emocje, czując, jak moja własna krew krąży szybciej na jego widok w smokingu, muszę przyznać, że było warto. Nieważne, jak archaiczna jest ta tradycja, nieważne, jakich kłopotów przysporzyła naszym gościom, nieważne, jak ciągnęły się godziny bez niego tego poranka – było warto.

I wtedy nagle, prowadzona przez dziadka nawą, widzę jego.

Zaraz obok Asha, ciemnowłosy i szczupły, niebieskooki, obdarzony ustami stworzonymi do grzechu i przeprosin, czasem nawet w tej kolejności.

Embry Moore – najlepszy przyjaciel Asha, jego drużba, jego partner do biegania…

Bo oczywiście nie zmierzam w kierunku ołtarza, żeby wyjść tylko za faceta, w którym byłam zakochana od szesnastego roku życia, lecz także za prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Setki gości nagle znikają, kwiaty i świece tracą na znaczeniu. W tej chwili jesteśmy tylko my troje: panna młoda, pan młody i świadek. Ja, Ash i Embry. Nie ma prezydencji, wiceprezydencji ani świeżo odmalowanego gabinetu Pierwszej Damy, czekającego na mnie po powrocie z miesiąca miodowego. Nie ma hord reporterów i legionu kamer, obecnych wewnątrz i na zewnątrz katedry, nie ma ambasadorów, senatorów i celebrytów wypełniających ławy.

Jesteśmy tylko my troje. Ash, poważny i potężny, Embry, udręczony i blady, i ja – ze śladami ugryzień na wnętrzach ud i z walącym sercem.

Kiedy już niemal zbliżam się do ołtarza, widzę, że drużba również ma ślad ugryzienia na szyi, wystający znad kołnierzyka koszuli, świeży, czerwony i wielki.

Dostrzegam również, że w kieszonce na poszetkę Ash, zamiast chusteczki, ma moje koronkowe majtki. Nikt inny nie domyśla się, co to jest, ale Ash obnosi się z nimi jak z trofeum. Ostatnim razem, gdy je widziałam, miał je w ręku Embry…

Dziadek unosi mój welon i całuje mnie w policzek, a następnie opuszcza welon ponownie na moją twarz. Ash wyciąga rękę, a ja splatam jego palce z moimi. Razem stajemy przed księdzem, jedna z moich druhen wygładza moją suknię i zajmujemy swoje miejsca.

Nie zdaję sobie sprawy, że zaczęłam płakać, dopóki Ash nie wypuszcza mojej dłoni ze swojej, sięga pod mój welon i ociera mi łzę kciukiem. Następnie unosi kciuk do ust i zlizuje z niego moje łzy. Jego ciemnozielone oczy płoną obietnicą, a za jego plecami Embry odruchowo dotyka palcami śladu po ugryzieniu, który zostawił tam Ash.

Przechodzą mnie dreszcze.

Ksiądz rozpoczyna ceremonię, goście zajmują miejsca, a ja po raz ostatni zastanawiam się, czy Bóg nie pragnie, bym to przerwała, czy przypadkiem nie jest już w stanie nawet na nas spojrzeć, czy nie próbował mnie wcześniej ostrzec przed czymś, czego mogłabym nie wytrzymać? Czego mogliby nie wytrzymać z mojej strony dwaj najpotężniejsi mężczyźni na świecie?

Jednak wtedy napotykam wzrok Asha, wciąż pełen pożądania, i widzę Embry’ego dotykającego śladów na szyi i wiem, że ta bajka nie może mieć innego zakończenia.

Bóg może mnie ostrzegać, ile chce, ale to nie znaczy, że mam go słuchać.

* Pierwszy List św. Pawła do Koryntian (1 Kor 13, 1-13), Biblia Tysiąclecia, Poznań – Warszawa 1980 (przyp. tłum.).1

Osiemnaście lat temu

Kiedy miałam siedem lat, czarodziej rzucił na mnie klątwę. Wydaje mi się, że to było na balu charytatywnym. Pomijając czarodzieja, impreza nie różniła się niczym od wielu podobnych, na które zabierał mnie ze sobą dziadek. Suknie balowe i smokingi, kandelabry rzucające blask na pełne przepychu sale z oktetami smyczkowymi grającymi dyskretnie w kącie. W teorii te imprezy wspierały cele charytatywne i fundacje zakładane przez bogatych i znudzonych, jednak w rzeczywistości były spotkaniami biznesowymi. Sondowano tu poziom wsparcia dla tego lub owego kandydata, urabiano potencjalnych darczyńców. To tu miały swoje początki umowy biznesowe i związki małżeńskie w wyższych sferach – bo czymże były związki małżeńskie wśród bogaczy, jeśli nie umowami biznesowymi na całe życie?

Nawet jako mała dziewczynka rozumiałam to doskonale, jednak nigdy mi to nie przeszkadzało. Takie było życie – a przynajmniej życie mojego dziadka Leona – i nigdy nie przyszło mi do głowy go kwestionować.

Poza tym lubiłam się ubierać w drogie, falujące suknie, które kupował mi dziadek Leo. Podobało mi się, gdy dorośli pytali mnie o opinię, uwielbiałam patrzeć na wszystkie te piękne kobiety i przystojnych mężczyzn, a przede wszystkim kochałam tańczyć z dziadkiem, który zawsze pozwalał mi stawać na swoich butach i obracał mnie w kółko i w kółko, a ja udawałam, że jestem księżniczką z bajki.

A późną nocą, gdy wielki czarny samochód odwoził nas do luksusowego apartamentu na szczycie budynku, dziadek cierpliwie znosił moje trajkotanie o wszystkim, co widziałam i słyszałam, zadawał pytania o to, kto co powiedział, jak to powiedział, jak ta osoba wyglądała, kiedy mówiła: czy była zadowolona, czy nie. Wypytywał mnie o to, kto wyglądał na zmęczonego, kto na rozproszonego, kto mamrotał z niezadowoleniem pod nosem podczas najważniejszych przemówień.

Dopiero kilka lat później uświadomiłam sobie, że dziadek polegał na mnie jako na swego rodzaju szpiegu, obserwatorze, gdyż w obecności dzieci dorośli nieraz mówią rzeczy, których nie wyjawiliby przy innych dorosłych. Opuszczają wtedy gardę, mamroczą pod nosem do znajomych, pewni, że dzieci ich nie słyszą lub nawet tego nie zauważą. Jednak ja zauważałam. Byłam spostrzegawcza, ciekawa wszystkiego i miałam tendencję do dostrzegania głębszych przekazów w wypowiedziach i gestach. A przy boku dziadka Leona spędziłam całe lata, przekuwając te zdolności w coś użytecznego, szlifując je jak diament. Dziadek z kolei używał moich informacji dla dobra Partii, a ja stałam się jego chętną wspólniczką, gdyż chciałam mu pomóc, pragnęłam, by był ze mnie dumny. Poza tym było coś uzależniającego w obserwacji ludzi, w rozgryzaniu ich – jakbym czytała książkę i próbowała przewidzieć zakończenie.

Jednak tego wieczora, gry poznałam czarodzieja, to wszystko było dopiero przede mną. W tamtej chwili byłam rozemocjonowana od kręcenia się w kółko i od ilości cukru w deserach, których dodatkowe porcje wyciągałam od zachwyconych mną kelnerek. Nadal kręciło mi się w głowie, gdy dziadek skinął na mnie palcem, bym przyłączyła się do niego nieopodal drzwi do sali balowej. Podążyłam ku niemu w podskokach, oczekując, że przedstawi mnie kolejnemu ze swoich typowych znajomych – szych biznesu lub niecierpliwych, zblazowanych biznesmenów.

Jednak tym razem był to ktoś zupełnie inny. Wysoki mężczyzna, niewiele po dwudziestce, z czarnymi oczami i cienkimi ustami, które przywodziły mi myśl ilustracje w moich książkach z bajkami, przedstawiające złych czarnoksiężników.

W przeciwieństwie do postaci z bajek, nie miał on kostura ani powiewającej szaty. Ubrany był w nieskazitelny smoking, gładko ogolony, a ciemne, krótkie włosy miał idealnie ułożone. Dziadek uśmiechnął się do mnie promiennie i przedstawił nas:

– Pan Merlin Rhys. To moja wnuczka, Greer. Greer, ten młody człowiek przeprowadza się do nas z Anglii, będzie konsultantem Partii.

Partia. Nawet kiedy miałam siedem lat, Partia była w moim życiu jednym z najbardziej istotnych elementów. Wynikało to zapewne z faktu, że moim dziadkiem był ekswiceprezydent. Zwłaszcza że ten wiceprezydent służył w Białym Domu u boku świętej pamięci Penleya Luthera, nawet po śmierci czczonego przez Partię jak bóstwo.

Żadne przemówienie nie mogło się obyć bez wzmianki o Lutherze, jego postać przywoływano w każdym kryzysie. Co zrobiłby Luther? Co zrobiłby Luther?!

Poczułam lęk, ten rodzaj pełznącego powoli, stawiającego włosy na karku lęku, który mnie dopadał, gdy budziłam się w nocy i widziałam otwarte drzwi do mojej szafy. Wiedziałam jednak, że dziadek Leo nie da mnie skrzywdzić, że ten obcy nie może mi nic zrobić w sali pełnej ludzi. Tyle że tak naprawdę nie bałam się, że mnie skrzywdzi czy porwie. Przerażało mnie raczej to, jak jego oczy wwiercały się w moje, jak bardzo widoczna i wszechobecna była jego dezaprobata wobec mnie. Czułam, jakby mnie znał, rozumiał, widział przeze mnie na wskroś. Wszystkie te razy, gdy kłamałam lub oszukiwałam czy biłam się z kimś na podwórku. Jakby wiedział o wszystkich tych nocach, gdy leżałam, nie mogąc zasnąć ze strachu przed otwartymi drzwiami mojej szafy, niezdolna wstać i je zamknąć. Wszystkie te poranki, gdy chadzałam z ojcem na spacery w lesie za naszym domem, i popołudnia, kiedy matka cierpliwie próbowała uczyć mnie tai-chi. Wszystkie książki z bajkami, które uwielbiałam, wszystkie skarby, które zgromadziłam w małej skrzyneczce pod moim łóżkiem, wszystkie moje dziecięce sekretne lęki i marzenia – wszystko. Ten człowiek widział wszystko. To, że przejrzał mnie – na wskroś – było najbardziej przerażającą rzeczą w moim życiu.

– Leo! – zawołał jakiś mężczyzna opodal nas. On także był członkiem Partii. Dziadek poklepał mnie po głowie i dał mu znak, by się zbliżył.

– Momencik, panie Rhys.

Merlin skinął głową z powagą, a dziadek odwrócił się ku drugiemu mężczyźnie. Zmusiłam się, by ponownie spojrzeć Merlinowi w oczy, i natychmiast tego pożałowałam. Zdałam sobie sprawę, że podczas rozmowy z dziadkiem ukrywał emocje, teraz tak widoczne – w jego oczach płonęła antypatia.

– Greer Galloway – odezwał się tym miękkim-nie miękkim tonem głosu. W jego akcencie słychać było coś jakby walijski zaśpiew, jakby stracił kontrolę nie tylko nad wzrokiem, ale też i głosem.

Przełknęłam ślinę. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć – byłam tylko dzieckiem, mój dziewczęcy urok zawsze wystarczał, by oczarować znajomych dziadka, jednak czułam, że tu nie przyda się na nic. Nie byłam w stanie przypodobać się Merlinowi, nic tu po moich uśmiechach, dołeczkach w policzkach, piruetach czy dziecinnych pytaniach.

I wtedy nagle on ukląkł przede mną. Dorośli ze świata dziadka rzadko to robili – nawet kobiety z własnymi dziećmi preferowały stać nade mną i głaskać mnie po głowie, jakbym była zwierzątkiem. Jednak Merlin ukląkł przede mną tak, bym mogła spojrzeć mu w oczy bez zadzierania głowy. Pomimo lęku wiedziałam, że to oznaka szacunku. Merlin traktował mnie jak kogoś wartego jego czasu i uwagi i nawet pomimo iż okazywał mi dezaprobatę, byłam mu za to na swój dziecięcy sposób wdzięczna.

Wyciągnął ku mnie dłonie i chwycił moją twarz w długie, smukłe palce, by poddać ją uważnej inspekcji. Jego czarne oczy zaczęły ją studiować.

– Nie ambicjonalna – rzekł. – Ale często nieostrożna. Nie oziębła, ale czasem zdystansowana. Pełna pasji, inteligentna, rozmarzona… I zbyt łatwa do skrzywdzenia. – Pokręcił głową. – Dokładnie tak, jak myślałem.

Ze stosów książek przy moim łóżku wiedziałam, że słowa czarnoksiężnika są rzeczą niebezpieczną. Wiedziałam, że nie powinnam się odzywać, nie powinnam mu nic obiecywać, na nic się zgadzać, na nic przystawać, nie powinnam kłamać ani robić uników. Nie mogłam się jednak powstrzymać.

– Co dokładnie pan myślał?

Merlin opuścił dłonie, a na jego twarzy pojawił się wyraz szczerego żalu.

– To nie możesz być ty, przepraszam, ale to po prostu niemożliwe.

Moja ciekawość i zmieszanie były silniejsze niż strach.

– Ale co nie mogę być ja, proszę pana?

Merlin uniósł się, wygładzając marynarkę od smokingu, widać było, że ma już jasność co do problemu, który rozważał.

– Gdy nadejdzie czas, zatrzymaj swoje całusy dla siebie – odpowiedział.

Nic z tego nie rozumiałam.

– Ale ja nie całuję nikogo oprócz dziadka Leona oraz mamy i taty.

– Na razie. Jednak, gdy będziesz starsza, odziedziczysz ten świat. – Merlin zatoczył ręką wokół nas. – Świat, który pomógł stworzyć twój dziadek. Świat, który wisi na włosku, pomiędzy zaufaniem i władzą. Ludzie posiadający władzę muszą podejmować decyzje, kiedy sobie nawzajem ufać, a kiedy ze sobą walczyć. Te decyzje nie zawsze zapadają w umyśle. Czasem decyduje o nich serce. Rozumiesz coś z tego?

– Chyba… – odparłam niepewnie.

– Greer, jeden twój pocałunek może zburzyć równowagę świata, zamienić przyjaźń w nienawiść, pokój w wojnę. Może zniszczyć wszystko, co twój dziadek budował z tak wielkim trudem, i spowodować, że wielu ludzi ucierpi. Nie chciałabyś tego, prawda? Nie chciałabyś skrzywdzić swojego dziadka, zrujnować całej jego ciężkiej pracy?

Potrząsnęłam energicznie głową, zaprzeczając.

– Tak właśnie myślałem. Bo to właśnie może się stać, gdy twoje usta dotkną ust innego. Zapamiętaj moje słowa.

Potaknęłam ponownie głową, gdyż ta logika do mnie przemawiała. Pocałunki miały w sobie magię, każdy to wiedział. Zamieniały żaby w książęta, budziły księżniczki z wiecznego snu i decydowały o losach królestw i imperiów. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że Merlin mógłby się mylić, że pocałunek mógłby być nieszkodliwy.

Albo wart wszelkich konsekwencji, jakie z niego wynikają, nawet złych.

W oczach Merlina pojawił się głęboki smutek.

– Żal mi twoich biednych rodziców – powiedział miękko. – Mimo wszystko jesteś jednak słodką dziewczynką. Zasługujesz wyłącznie na szczęście i może któregoś dnia uświadomisz sobie, że to właśnie próbuję ci dać. Dbaj z całych sił o rzeczy, które cię uszczęśliwiają, i nigdy nie miej wątpliwości, że jesteś kochana. – Skinął głową w kierunku dziadka Leona, który właśnie do nas wracał.

– Moi rodzice nie są biedni, czują się świetnie – rzekłam skonfundowana.

Merlin nic nie odrzekł, lecz pochylił się i dotknął mojego ramienia. Nie było to zaproszenie do uścisku, poklepanie ani pieszczota, jedynie dotyk. Ulotna chwila, a potem pustka i niepokój przenikający mnie do szpiku kości.

Dziadek Leo wziął mnie w ramiona i dał mi wielkiego, wąsatego całusa w policzek.

– Czyż moja wnuczka nie jest niesamowita, Merlinie? – spytał, szczerząc się do mnie w uśmiechu. – O czym rozmawialiście?

Już otwierałam usta do odpowiedzi, gdy Merlin zwinnie mnie uprzedził.

– Greer opowiadała mi, jak dobrze jej się z tobą mieszka.

Dziadek wyglądał na zadowolonego.

– A owszem. Kocham Oregon jak mało kto, ale nie ma to jak Nowy Jork, prawda, Greer?

Na pewno mu coś odpowiedziałam. Na pewno też rozmowa toczyła się dalej, o polityce, pieniądzach i demografii, ale ja byłam w stanie myśleć wyłącznie o wcześniejszych słowach Merlina.

Żal mi twoich biednych rodziców.

Z moją nadpobudliwą wyobraźnią nietrudno mi było zwizualizować sobie w głowie najgorsze. W bajkach zawsze szło to według tego samego scenariusza: tragedia, omeny, złamane serce. Co, jeśli moi rodzice zostali zamordowani? Co, jeśli ich samolot spadł, w ich hotelu był pożar, co, jeśli zostali pobici i obrabowani, i zostawieni na śmierć w ciemnej uliczce?

Żal mi twoich biednych rodziców.

To było jedyne, o czym mogłam myśleć, jedyne, co słyszałam. Kiedy dziadek Leo tego wieczora układał mnie do snu, wybuchłam płaczem.

– Co się stało, kochanie? – zapytał dziadek ze zmarszczonymi ze zmartwienia brwiami.

Wiedziałam, że mi nie uwierzy, kiedy mu powiem, że Merlin to czarodziej, może nawet zły czarnoksiężnik, że możliwe, iż zobaczył śmierć moich rodziców, nim się zdarzyła. Skłamałam więc, mówiąc po prostu:

– Tęsknię za mamą i tatą.

– Moja biedna – odparł dziadek. – Zadzwońmy do nich zatem.

Wyciągnął telefon i wybrał numer, i już po paru sekundach usłyszałam głosy mamy i taty dochodzące z głośnika. Byli w Bukareszcie, szykowali się do wejścia do pociągu do Warszawy. Byli szczęśliwi, bezpieczni i pełni obietnic związanych z powrotem do domu. Przez chwilę im uwierzyłam. Uwierzyłam, że wrócą. Że będzie więcej wypraw do lasu z tatą, więcej tai-chi z mamą, więcej nocy, gdy przed zaśnięciem słuchałam, jak czytają sobie nawzajem poezję, siedząc przy wesoło trzaskającym ogniem kominku. Że miałam przed sobą długie lata słońca i zieleni drzew, lata dzieciństwa, bezpieczna w stworzonym przez moich rodziców ciepłym gniazdku z książek i natury.

Jednak tej nocy, gdy leżałam w łóżku, słowa Merlina cały czas wkradały się w moje myśli.

Żal mi twoich biednych rodziców.

Prawie w ogóle nie spałam. Budziłam się natychmiast na każdy dźwięk klaksonu czy syreny na ulicach Manhattanu pod oknami budynku dziadka, trzęsłam ze strachu przy każdym skrzypnięciu targanych wiatrem framug okien. Mój sen przeplatały omamy o pokrytych drzewami górach, w miejscu, którego nigdy nie widziałam, o mężczyznach o szerokich barkach przedzierających się przez bagna i martwe igliwie, moich rodzicach tańczących w salonie i myślących, że zasnęłam. O pociągu, który przejeżdżał przez most, a ten się zawalił.

Moi rodzice tańczyli, wiatr wiał wśród drzew, mężczyźni pełzli przez błoto. Pociąg spadał ku dnu kotliny.

Taniec, drzewa, błoto, śmierć.

Raz za razem.

Taniec, drzewa, błoto, śmierć.

Kiedy obudziłam się w słabym świetle poranka, ujrzałam dziadka w drzwiach. Stał tam, oczy miał puste od szoku i przerażenia, telefon luźno zwisał mu z dłoni. Wiedziałam, co ma mi do powiedzenia.

Odwróciłam twarz do ściany i zaczęłam się modlić do Boga – modlić, by mnie też uśmiercił.2

Jedenaście lat temu

Bóg, jak to ma w zwyczaju, nie wysłuchał moich modlitw. Życie toczyło się dalej. Rodzice mojej matki byli ludźmi starszymi i chorowitymi, a ciotka i wuj w Bostonie, którzy mieli własną córkę w moim wieku, wyraźnie dali do zrozumienia, że nie chcą kolejnego dziecka. Jednak to nie miało większego znaczenia. Od momentu, gdy dziadek Leo otrzymał telefon, kiedy tylko rzeczywistość wokół nas nieco się uspokoiła, nie było wątpliwości, że zostanę z nim. Dziadek, zdrowy i energiczny, miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat, a w jego domu było wystarczająco dużo miejsca na drugą osobę. Był człowiekiem zajętym, Partią i swoim kwitnącym imperium opartym na zielonej energii, jednak nigdy nie mówił nie, chyba że snowi. Kazał przenieść moje rzeczy do swojego apartamentu, zapisał mnie do małej, lecz rygorystycznej szkoły na Upper West Side i przyjął mnie do swojego życia najlepiej, jak tylko mógł to zrobić wdowiec.

Pamiętam, że płakałam przed pogrzebem i po nim, ale nie w trakcie. Pamiętam, że zamykałam się w sobie w nowej szkole, tak innej od pełnej światła i powietrza Montessori w Oregonie. Pamiętam, jak dziadek kupował mi stosy książek na pocieszenie, a ja czytałam do późna w nocy. Pamiętam, że tęskniłam za moimi rodzicami tak mocno, że czułam się, jakby ktoś wydłubał coś wewnątrz mnie gigantyczną łyżką. Pamiętam też słowa przepowiedni Merlina, odzywające się echem w mojej głowie.

Skoro przewidział śmierć moich rodziców, czy cała reszta też była prawdą? Powiedział mi, bym nikogo nie całowała – czy powinnam posłuchać?

Byłam pewna, że tak. Byłam pewna, że Merlin widział przyszłość, że był w stanie przewidzieć zagładę, a ja, w rozpaczy i przerażeniu, poprzysięgłam sobie w wieku siedmiu lat, że nieważne, co się zdarzy, nigdy nie pocałuję kobiety ani mężczyzny, do końca życia.

Nigdy, przenigdy.

Kiedy miałam czternaście lat, dziadek Leo zapytał mnie, czy chcę kontynuować naukę na Manhattanie, czy wyjechać za granicę do szkoły z internatem. Moja kuzynka Abilene była wysyłana do takiej szkoły w nadziei, że nieco się uspokoi i skupi na nauce. Dziadek myślał, że może i ja chętnie się wybiorę. Świetnie się uczyłam – nikt nie miał ze mną żadnych problemów, ale dziadek chyba się martwił, że mieszkając z nim, byłam zbyt wyizolowana. Chodziłam jedynie na imprezy charytatywne i partyjne, spędzałam wieczory zanurzona w plotkach i spekulacjach na temat polityków i biznesmenów. W weekendy pełniłam natomiast funkcję jego sekretnego szpiega, obserwując i raportując.

– Jesteś młoda – rzekł dziadek, siadając przy stole jadalnym i wręczając mi ulotkę szkoły. Zdjęcia wydawały się niemal stworzone, by mnie skusić: gęsta mgła, stare drewniane drzwi, złoto-zielone angielskie lata. – Powinnaś zobaczyć trochę świata, pobyć z innymi młodymi ludźmi, trochę pobroić. – Dziadek się zaśmiał. – A przynajmniej powstrzymać twoją kuzynkę od brojenia.

I tak właśnie ja i Abilene trafiłyśmy do Akademii Dla Dziewcząt Cadbury, jesienią czternastego roku mojego życia. Cadbury było imponującym miejscem, wielkim i rozległym kompleksem z dymionego szkła i kamienia, z wieżyczkami i wieloma bibliotekami oraz prawdziwym fortem z epoki żelaza na wzgórzu za szkołą. Zakochałam się w tym miejscu natychmiast.

Abilene zakochała się jedynie w bliskości szkoły dla chłopców, oddalonej o dwa kilometry. Niemal co noc wymykała się przez okno. I niemal co noc szłam za nią, nie dlatego, że chciałam oglądać chłopców, ale dlatego, że czułam, iż powinnam ją chronić. Ją, jej przyszłość w Cadbury, jej reputację.

Wkradałyśmy się do akademików, spotykałyśmy z chłopcami w ogródkach pubów, które były łaskawe nas nie wykopywać, dołączałyśmy do potajemnych imprez na masywnym płaskowyżu, na którym stał fort. Nie byłyśmy jedynymi dziewczynami w towarzystwie, jednak Abilene stała się regularnym bywalcem, prowodyrem, liderką.

W wieku piętnastu lat miała szczupłe, wiotkie ciało modelki, z małymi piersiami i długimi, rudymi włosami. Była głośna, rozrywkowa i śliczna, piła więcej niż chłopcy, grała w lacrosse, jakby jej życie od zależało od zwycięstwa, i zawsze otaczał ją wianuszek ludzi.

W przeciwieństwie do niej ja ukrywałam się w cieniu i chowałam po kątach. Większość wolnego czasu spędzałam w bibliotece, posiłki jadłam głównie sama, na zewnątrz, siedząc z książką opartą na kolanach. Nie interesowały mnie sporty, jako zajęcia dodatkowe wybrałam taniec i pisanie kreatywne. Byłam niższa, niżbym sobie tego życzyła, mojemu ciału brakowało nieco tych rzeczy, które miała Abilene i które interesowały chłopców – było ono wystarczająco silne do tańca, ale nie na tyle szczupłe, by wyglądać dobrze w trykocie. W podbródku miałam niewielki dołeczek, który z Abilene próbowałyśmy całymi godzinami zamaskować makijażem, a na policzku pieprzyk, którego nienawidziłam. Moje oczy miały kolor szary, przygaszony w porównaniu z błękitem oczu Abilene. Nic z tego nie przeszkadzałoby mi aż tak, gdyby nie to, że w dodatku brakowało mi charyzmy, której Abilene miała tony. Byłam cicha, miałam skłonności do śnienia na jawie, przerażał mnie konflikt, jednak byłam czasem na tyle bezmyślna, że wywoływałam go niechcący, fascynowały mnie rzeczy, które zupełnie nie obchodziły moich rówieśników – polityka USA, stare księgi i wojny stoczone tak dawno, że nawet ich nazwy niemal już zupełnie stoczyły się w niebyt.

Jedną z rzeczy, które w sobie lubiłam w tamtym okresie, były moje włosy. Długie, gęste i blond – złote w zimie i niemal białe w lecie – były pierwszą rzeczą, jaką zwykle zauważali we mnie inni, moją cechą rozpoznawczą. Przyjaciółki uwielbiały się nimi bawić, gdy siedziałyśmy w salonie i oglądałyśmy telewizję. Abilene ich nienawidziła, złościło ją niepomiernie, że coś we mnie odwraca uwagę od niej. Szybko nauczyłam się, że jej pociąganie mnie za włosy to nie objaw czułości, lecz ledwo skrywanej zawiści.

Jednak pomimo moich włosów to Abilene nadal była niekwestionowaną monarchinią, a ja damą-służką. Ona zabawiała dwór, a ja nerwowo wypatrywałam nauczycieli. Ona migała się od odrabiania prac domowych, a ja siedziałam do późna w nocy i pisałam je za nią, aby nie oblała. Ona imprezowała, a ja odprowadzałam ją do domu, podpierając ją i oświetlając nam drogę telefonem, kiedy zataczałyśmy się ścieżką prowadzącą w dół z płaskowyżu.

– Nigdy nie całujesz się z chłopakami – rzuciła Abilene jednego wieczora. Miałyśmy piętnaście lat, wracałyśmy wąską ścieżką do szkoły.

– Może to dlatego, że wolę dziewczyny – odparłam, robiąc długi krok nad kałużą. – Pomyślałaś kiedyś o tym?

– Owszem – potwierdziła Abilene, lekko sepleniąc. – I wiem, że nie o to chodzi, bo w Cadbury jest wiele dziewczyn, które chętnie by cię pocałowały. Jednak ty nadal nikogo nie chcesz.

Zatrzymaj swoje pocałunki dla siebie.

Osiem lat później nadal widziałam ciemne oczy Merlina, słyszałam jego zimny, pełen dezaprobaty głos. Wciąż pamiętałam dziwne przeczucie, które ogarnęło mnie, gdy przepowiedział śmierć moich rodziców. Skoro wierzył, że z moich pocałunków mogło wyniknąć cierpienie innych, musiał mieć ku temu dobry powód.

A poza tym nie było to dla mnie wielkie wyrzeczenie. Pod moimi drzwiami nie ustawiała się kolejka chłopaków pragnących pocałunków.

– Po prostu nie mam ochoty się z nikim całować – odparłam stanowczo.

Abilene czknęła donośnie w nocną ciszę. Z niewielkiej odległości odpowiedziało jej beczenie owcy.

– Tylko poczekaj, Greer Galloway. Pewnego dnia zmienisz się w taką samą dzikuskę, jaką ja jestem.

Pociągnęłam ją nieco w bok, tak by ominąć stertę owczego łajna na drodze. Abilene ponownie czknęła.

– Wątpię w to – odparłam.

– Mylisz się więc. Kiedy w końcu sobie odpuścisz, będziesz najbardziej zboczoną zdzirą w Cadbury.

Z jakiegoś powodu ta wypowiedź spowodowała, że się zarumieniłam – nie z oburzenia, lecz ze wstydu. Skąd ona wiedziała o myślach, które czasem pojawiały mi się w głowie? O snach, z których budziłam się, spazmatycznie zaciskając mięśnie pochwy wokół pustki?

Nie, nie mogła nic o tym wiedzieć. Nigdy nikomu o tym nie wspominałam i nie zamierzałam wspominać.

Tak jak moje pocałunki, tak i te rzeczy miałam zamiar zatrzymać dla siebie. W końcu nie czułam się nieszczęśliwa. Wystarczało mi zajmowanie się Abilene i marzenia o koledżu.

Wystarczało mi udawanie, że to mi wystarczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: