Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3 - ebook

Niegrzeczny finał królewskiej serii Nowy Camelot!

Prezydent o niezachwianej reputacji, bohater wojenny, wzór do naśladowania. Maxen Ashley Colchester – jeden z najważniejszych przywódców na świecie - nie podejrzewał, że zostanie zdradzony przez najlepszego przyjaciela i wieloletniego kochanka.

Wiceprezydent Embry Moore porzuca Asha i Greer. Chce zostać głową państwa. Skandal goni skandal, a świat staje u progu politycznego rozłamu.

Czy w tej sieci intryg i kłamstw Greer, Embry i Ash zdołają jeszcze odnaleźć siebie nawzajem?

 

Sierra Simone to amerykańska autorka powieści erotycznych. Jej książki często goszczą na listach bestsellerów magazynu "USA Today!". Niegdyś pracowała jako bibliotekarka. Miała wtedy mnóstwo czasu na snucie śmiałych fantazji, które teraz z właściwym sobie polotem przenosi na papier. Prywatnie jest żoną policjanta i matką dwojga dzieci. W domu towarzyszą jej również dwa duże psy i dwa niegrzeczne koty. Wspólnie z Laurelin Paige napisała powieści "Gliniarz" i "Gwiazdor".

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66520-06-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

------------------------------------------------------------------------

Ash

Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, myślałem jak dziecko, rozumowałem jak dziecko. Gdy stałem się mężczyzną, wyzbyłem się dziecinnego sposobu działania.

Teraz widzimy jak w zwierciadle, niejasno; jednak wtedy zobaczymy twarzą w twarz.

Teraz znam po trochu, wtedy zaś poznam w pełni, jak teraz jestem znany Bogu.

Zawsze żywiłem upodobanie do fatalizmu obecnego w dawnych mitach i legendach. Do idei, że nasze drogi zostały zawczasu wytyczone przez jakąś zewnętrzną moc – przez Boga, wszechświat, los albo może przez połączenie tych sił. Do myśli, że odkąd zaczerpnąłem pierwszy oddech, moje ostatnie tchnienie było z góry wpisane w kanwę. Dlaczego ta myśl miałaby mnie fascynować, nie wiem, dość, że tak było. Może dlatego, że niesie obietnicę sensu. A sens jest tym, czego pragnę ponad wszystko.

Pragnę mieć poczucie, że to nie dzieje się na darmo.

Pragnę mieć poczucie, że moje życie nie dzieje się na darmo.

Wciąż wraca do mnie sen o jeziorze. Nieruchoma jak lustro i przejrzysta jak szkło tafla, nad którą snują się mgły. Jest tam łódź i kobieta, i miejsce, do którego mam się udać. Lepsze miejsce, za wodą.

Jest tam moja żona Greer. Jest moja matka, jest Morgan i rzecz dziwna, jest tam też matka Embry’ego, Vivienne. Płaczą nade mną, jak mogłyby płakać nad moim trupem, a dziób łodzi tnie wodę jak nóż, szybko i gładko.

Tam, za wodą oczekuje mnie lepsze miejsce.

To niełatwa sprawa, poznać dzień. Wybrać go. Pierdolę fatalizm, wciąż mam możliwość wyboru. Codziennie muszę wybierać zbroję – spinki do mankietów, spinkę do krawata, przypinkę z flagą – i oręż. Wciąż muszę stawiać czoło mężczyźnie, którego kocham i nienawidzę – i który odwzajemnia i moją miłość, i moją nienawiść – co dnia muszę odkładać swoje życie na bok i żyć nadzieją, że to, o co walczyłem, kruche dzieło weterana w czasach pokoju, ocaleje, kiedy już mnie nie będzie.

Muszę ufać – muszę wierzyć z całych sił – że moja ofiara ma sens. Że w ów przeklęty dzień, gdy padnę na kolana, będę padać ze świadomością, iż świat stał się choć trochę lepszy i bliższy pokoju. Odejdę, mając pewność, że ludzie, których kocham, są bezpieczni.

Umrę i powędruję do tamtego lepszego miejsca za wodą.

Teraz wiem to częściowo, wtedy zaś będę wiedział w pełni, jak jestem znany.1

------------------------------------------------------------------------

Ash

wtedy

Wyciągnąłem miecz z kamienia, gdy miałem dwanaście lat. Do miasta przyjechało wesołe miasteczko ze sznurami kolorowych lampek, watą cukrową i generatorami warkoczącymi w letnim upale, więc Althea dała Kay i mnie po dziesięć dolarów, żebyśmy się zabawili. Kay, zbyt wyniosła i za stara na jarmarczne rozrywki, kupiła sobie napój gazowany i spędziła wieczór na flirtowaniu oraz obnoszeniu się ze swoimi jaskrawoniebieskimi syntetycznymi warkoczykami, których zaplatanie zakończyło się aż po północy poprzedniego dnia.

Ja wydałem wszystko co do grosza w jednym miejscu. Między budkę, w której rzucało się kółka na kołek, a stragan z metalowymi kaczkami, do których strzelało się z korkowca, został wciśnięty mały pawilon ze sznurami lampek zamiast ścian i podłogą z trawy tak wytartej, że prześwitywała przez nią ziemia. To była rozrywka dla siłaczy, w rodzaju tych jak wielki młot ze skalą wskazującą siłę uderzenia – wyciągnij miecz z kamienia, to dostaniesz błyszczącą plastikową koronę wiszącą pod sufitem. Kto wyciągnąłby miecz do połowy, wygrałby pluszaka.

Kamień oczywiście odlano z cementu, a miecz nie był prawdziwy. Po prostu kawałek blachy zabezpieczony śrubami przed pełnym wysunięciem z szyn. Pułapka na frajerów, dokładnie takie gówno do wyciągania pieniędzy, na które moja przybrana matka nie pozwoliłaby mi wydać ani grosza, gdyby tylko tam była.

Jednak Althei tam nie było, a mnie nie wiedzieć czemu odbiła szajba. Być może zaświtała mi myśl, że pozłacana korona ładnie by się prezentowała na świeżo ozdobionej warkoczykami głowie mojej siostry. Zapewne jakąś rolę odegrała także młodzieńcza skłonność do popisów. A w jakiejś mierze po prostu nie sposób tego wyjaśnić – uparłem się i już. Dość, że w ów upalny letni dzień, pod chmurami piętrzącymi się jak samochody nad Missouri, wybuliłem dziesięć dolców za możliwość dziesięciokrotnego pociągnięcia miecza.

Dziewięciokrotnie szarpałem się z mieczem na darmo.

Za dziesiątym razem gładko wysunął się z kamienia.

To musiała być kwestia zmęczenia materiału, pękła jakaś śruba, coś zaklekotało, rozległ się brzdęk, a ja zatoczyłem się w tył, trzymając oburącz kawał blachy w kształcie miecza, zbyt ciężki, bym mógł go utrzymać wzniesiony pionowo do góry.

– Ożeż ty! – Pracownik wesołego miasteczka wytrzeszczał na mnie oczy. – Wyrwałeś go.

Zbyt osłupiały, żeby mu odpowiedzieć, dźwigałem miecz oburącz, jakby stanowił odpowiedź na wszystkie zagadki wszechświata. Do tamtej chwili byłem poczciwym, ale niczym niewyróżniającym się chłopcem – zbierałem przyzwoite oceny, dobrze spisywałem się na boisku, żyłem w zgodzie z niemal wszystkimi wokół. Jednak gdy tak stałem, dzierżąc w rękach zardzewiałe, zmatowiałe żelastwo i czując w dłoniach chłód metalu, a na twarzy tchnienie upalnej duchoty, przeszył mnie ekscytujący dreszcz potencjalności. Miałem uporczywe, naglące poczucie, że mam coś do zrobienia, pragnienie, by dokądś wyruszyć, kogoś odnaleźć. Zachwycające przeczucie istnienia lepszego, bogatszego świata znajdującego się niemalże w zasięgu mojej ręki, wrażenie, że wystarczy nieledwie sięgnąć, by rozgarnąć palcami powietrze jak zasłonę skrywającą świat będący czymś więcej niż moja dotychczasowa banalna egzystencja. Drzewa bujniej ulistnione, słońce gorętsze, wszystko intensywniejsze, wzmożone.

Teraz mogę spojrzeć z perspektywy czasu na ten pociąg, na to przeczucie, i nazwać je odkryciem własnego przeznaczenia – lub początkiem mojej dorosłej świadomości, zależnie od tego, czy jestem w danej chwili nastawiony mistycznie, czy pragmatycznie. Jednak wówczas nie znajdowałem słów. W jednej chwili byłem zwykłym chłopcem marnującym pieniądze na tandetną rozrywkę, w następnej młodzieńcem stojącym na przepaścistej krawędzi nowych możliwości, oszałamiających swą głębią.

Nigdy ani słowem nie wspominałem nikomu o tym, co wydarzyło się potem.

Pracownik wesołego miasteczka, klnąc ze zdumienia, irytacji i podziwu sięgnął po plastikową koronę i wyciągnął do mnie rękę… lecz nim zdążyłem przyjąć trofeum, ktoś mnie ubiegł.

To był mężczyzna – no, powiedzmy, młodzieniec – tuż po dwudziestce, chudy osobliwą chudością nasuwającą na myśl ptaka lub ledwie podrośnięte drzewko zimą. Blady, z niemal czarnymi oczami. I może sprawiały to jego wyraziste i zarazem delikatne rysy, a może staroświecka elegancja stroju, lecz naraz poczułem się skrępowany. Swoją niedojrzałością i zwyczajnością. Uświadomiłem sobie, że noszę złachany T-shirt, dżinsy i adidasy kupione na kościelnym kiermaszu rzeczy używanych.

Trzymał plastikową koronę w rękach, oglądając ją uważnie, jakby była jakimś arcydziełem z kutego złota, z głową pochyloną w zamyśleniu.

– Twoja? – spytał w końcu, spoglądając na mnie spod ciemnych brwi. Mówił z osobliwym akcentem, którego z niczym nie skojarzyłem. Potem dowiedziałem się, że był Walijczykiem, lecz nigdy wcześniej nie słyszałem walijskiego akcentu. Nie miałem pojęcia, czego taki facet mógł szukać w upalny dzień w parku miejskim nad Missouri.

– Ja… Hm, tak, wygrałem ją – wyjaśniłem niepewnie. Uniosłem rękę, w której ściskałem metalową rękojeść. – Wyciągając to z kamienia.

Pokiwał głową, spoglądając na koronę z czymś w rodzaju szacunku, po czym wręczył mi ją.

– Zatem ci się należy.

W momencie, gdy schwyciłem koronę w palce, coś się stało. Coś ulotnego, niewysłowionego, wstrząsającego. Poczucie, jakby to się już kiedyś wydarzyło, dokładnie to samo. Jakbym już kiedyś tak stał z mieczem w ręku i jakby ten sam mężczyzna wręczył mi koronę, a ja przyjąłem ją od niego ze świadomością, że nic już nie będzie jak dawniej.

Jednak to poczucie szybko uleciało uniesione naelektryzowanym przedburzowym wiatrem, a nieznajomy uśmiechnął się do mnie lekko i odwrócił, by odejść.

Ale ja jeszcze nie byłem gotów na rozstanie z nim. Naraz ogarnął mnie niepokój, którego nie potrafiłem nazwać.

– Co mam z tym zrobić? Z mieczem i koroną? – Wydawało mi się, że powinienem o to spytać, powinienem to wiedzieć i to on powinien mi to wyjaśnić.

Przystanął i spojrzał w zasnute burzowymi chmurami niebo.

– Najważniejszą sprawą, jeśli chodzi o noszenie korony i używanie miecza, jest wiedzieć, kiedy pora się ich wyrzec.

To brzmiało tajemniczo. A zarazem jakimś cudem było absolutnie jasne.

– A do tamtej chwili?

– No cóż, do tamtej chwili używaj ich godnie. Do zobaczenia, Maxenie.

Znał moje imię.

Odszedł, a ja zostałem z nieprawdziwym mieczem w jednej i plastikową koroną w drugiej ręce. Potem rozpętała się burza i lunął deszcz.2

------------------------------------------------------------------------

Ash

teraz

Po wyjściu Embry’ego Moore’a powietrze w gabinecie się zmienia. Cząsteczki tlenu, azotu i argonu przegrupowują się, tworząc coś zatęchłego i apatycznego, coś ledwie podtrzymującego życie. Można brać oddech za oddechem i wciąż czuć brak, bo tego nie jest dość. Nie jest tego dość, by wypełnić płuca i nasycić krew tlenem. Kolejne organy zaczynają się wyłączać. Świat nieruchomieje i wypełnia się szumem.

I oto tu jestem, każdy wdech i wydech rozbrzmiewa rzężeniem, nie przynosząc ani ulgi, ani zmiłowania. Bo zostałem sam i wszystkie moje błędy składają się na pewność, że Embry nigdy więcej nie będzie oddychać tym samym powietrzem co ja.

Jednak to jeszcze nie jest najgorsze.

Nie, najgorsza jest świadomość, że nigdy nie oddychałem tym samym powietrzem, którym oddychał mój syn.

Greer nie ma, Embry odszedł, a ja mam syna.

Syna, którego nigdy nie widziałem.

Syna, którego matką jest moja siostra.

Ja pierdolę!

Trę dłońmi twarz, włosy, które przed niecałymi dziesięcioma minutami całował Embry. Usiłuję złapać oddech, usiłuję opanować drżenie żeber wstrząsanych tłumionym szlochem, usiłuję powstrzymać palące łzy torujące sobie drogę spod powiek. Boli, boli mnie całe ciało, pierś, gardło, oczy. Zostałem porąbany i teraz się wykrwawiam.

Osuwam się na podłogę i leżę tak, z twarzą wciśniętą w dywan we własnym gabinecie, zanosząc się płaczem. Płaczę nad chłopcem imieniem Lyr, którego nigdy nie spotkałem. Płaczę nad Embrym, zmuszonym przez Merlina do odtrącenia mojej miłości, zmuszonym przez Abilene do zranienia Greer, aby uchronić mnie przed tą straszną wiedzą. A w końcu zmuszonym przez własne sumienie do podjęcia walki przeciw mnie. Płaczę nad Greer, bo jej ze mną nie ma, bo ona nie wie, bo ja nie wiem, jak na mnie spojrzy, kiedy się dowie, że spłodziłem dziecko z własną siostrą.

Jak ja mogłem nie wiedzieć?

Obracam się na wznak i wciskam nasady dłoni w oczy. Tam, pod powiekami jest wszystko – pożar Glein, bezwład ciała Morgan, gdy wyniosłem ją z płonącego kościoła. Nosiła wówczas pod sercem moje dziecko, cudem ocalone przed śmiercią w płomieniach. Gdyby Lyr wówczas spłonął, to byłaby moja wina.

A wszystkie te lata – jakże mój syn mógłby wybaczyć mi wszystkie te lata przeżyte z dala od siebie? Jakże ja sam mógłbym wybaczyć je sobie?

I to jeszcze nie wszystko. Embry druzgoczący i zdradzający mnie… lecz zarazem sam zdruzgotany i zdradzony.

Greer, z nowym mrokiem w oczach, publicznie zniesławiona i siłą uprowadzona, bo nie umiałem ją przed tym uchronić.

Wszyscy, których zawiodłem. Embry i Greer. Lyr i Morgan. Niezliczona rzesza innych… żołnierzy i cywilów. Obywateli amerykańskich i karpatiańskich wieśniaków. Szereg ludzi, których zawiodłem, nie ma końca, a winić mogę tylko siebie.

Długo tak leżę na podłodze, dociskając powieki dłońmi, aż łzy przestają płynąć i widzę gwiazdy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak gorzko płakałem. Nie pamiętam nawet, kiedy czułem się tak strasznie samotny. Tak… bezradnie dryfujący.

Co mam teraz robić? Skoro mężczyzna, który miał mnie kochać, mnie nienawidzi. Skoro nie potrafię zapewnić bezpieczeństwa kobiecie, którą obaj kochamy. Skoro mam syna.

Co mam robić?

– Morgan.

Wypowiadam jej imię, lecz z drugiego końca linii długo nie dobiega ani słowo. W końcu senator Leffey odpowiada:

– Tak, panie prezydencie.

– Nie rób tego.

– Czego? – pyta moja siostra znużonym głosem. – Mam nie okazywać ci szacunku?

– Masz nie stwarzać sztucznego dystansu. – Zamykam oczy i wspominam Pragę. Na pewno nie z podnieceniem. Raczej z czułością. Morgan była pierwszą kochanką, która mi pokazała, czego potrzebuję, najpierw wtedy, a potem po raz kolejny po śmierci Jenny. Nawet nienawidząc mnie, nadal mi pomagała. Nie mógłbym przecenić długu, jaki u niej zaciągnąłem, korzystając z jej szczodrości. Zwłaszcza w obliczu tego nowego, straszliwego długu.

– Po co dzwonisz, Maxen? W sprawie reformy Wydziału do spraw Weteranów? Mówiłam ci, że mój komitet nie pozwoli się…

– Chodzi o Lyra – przerywam jej. – O naszego syna.

Słyszę, jak raptownie chwyta oddech, potem zapada cisza.

– Kto ci powiedział? – Jej głos jest jak szkło udające kamień. – Miałeś nigdy się o tym nie dowiedzieć.

– To chyba nie do końca prawda, co? – Krążę po pustej rezydencji, równie pusty wewnątrz jak pokoje, które przemierzam. – Kiedyś chciałaś mi o tym powiedzieć. Przed Glein.

– Tak – przyznaje. – Przed Glein tak.

Kładę dłoń na miejscu, gdzie kiedyś miałem serce, dopóki nie wydarł mi go Embry.

– Ja pierdolę, oboje wiemy, że nie masz wobec mnie zobowiązań, Morgan, ale dlaczego? Dlaczego miałem nigdy się o tym nie dowiedzieć?

– Uznałam, że w ten sposób wyrównam rachunki. Ty porzuciłeś mnie na pastwę losu, gdy groziła mi śmierć, ja ukryłam przed tobą nowe życie, które powołaliśmy na świat. Wtedy wydawało mi się, że to będzie fair.

– A teraz?

Morgan wypuszcza powietrze, a ja wyobrażam sobie, jak trze kciukiem czoło, tak samo jak ja to robię, gdy jestem zamyślony, zestresowany lub zasmucony.

– A teraz nie wiem.

– Dorastałem w przekonaniu, że biologiczny ojciec ma mnie w dupie. Potem, na pogrzebie Jenny, powiedziałaś mi, jak to naprawdę było z moimi rodzicami, i wtedy już wiedziałem na pewno, że ojciec miał mnie w dupie. I wszystko, czego chciałem, to nie być takim samym… nie popełnić tego samego... A ty właśnie to ze mnie zrobiłaś. Takiego samego…

Morgan odpowiada ostrym głosem.

– Zamierzasz stroić fochy, bo wychowywałeś się bez ojca, Maxen? Co w takim razie powiesz o mojej matce? Którą zabiłeś, przychodząc na świat. Myślisz, że mi jej nie brakowało? Nigdy nie pomyślałeś, jak strasznie poraniona, zagubiona i okaleczona była przez świadomość, że poszła do łóżka z facetem, który nie był moim ojcem, i że zapłaciła za to życiem?

– Niech to cholera, Morgan, myślisz, że tego nie wiem? Że nie odczuwam jej straty równie boleśnie? Że nie czuję karmicznego brzemienia, jakie niosą ze sobą narodziny w takich popierdolonych okolicznościach?

– Nie licz, że się na to nabiorę. Ty miałeś Altheę. Ty miałeś matkę. Ja miałam wyłącznie gubernator Vivienne Moore, która nawet jak na przybranego rodzica była wyjątkowo zimną suką. Mój ojciec był śmieciem. Dorastałam w kompletnej samotności.

– Miałaś Embry’ego.

– A ty Kay.

Przystaję przed oknem jadalni, wyglądam na pogrążony w mroku trawnik. Za ogrodzeniem przesuwają się światła samochodów jadących ulicami Waszyngtonu, świecą latarnie, prostokąty okien wypełnione żółtym blaskiem wskazują, gdzie tęgie głowy borykają się nocą z problemami polityki, lobbingu i dyplomacji.

– To bez sensu – mówię. – Całe to licytowanie się na „kto miał gorzej”.

Morgan wzdycha.

– Dobrze. Ale musisz zrozumieć, dlaczego chciałam innego dorastania dla Lyra. Vivienne zasugerowała mi, żeby oddać go na wychowanie Nimue, która jest człowiekiem dobrym, pogodnym i nieokaleczonym. Nie jest taka jak my, Maxen. Nie jest niczym skalana. I wiem, że będzie lepszym rodzicem, niż mogłoby nim być którekolwiek z nas.

Słucham jej uważnie. Słyszę w jej głosie ból. I coś we mnie pęka.

– Ciężko ci było? Oddać go Nimue?

Wydaje dźwięk, który miał być śmiechem, ale brzmi jak szloch.

– Nie sposób tego wyrazić, jak okropnie mnie to bolało. Jako noworodek był taki spokojny i stoicki jak ty. Nie rozpłakał się nawet wtedy, kiedy oddałam go w ręce Nimue. Zrezygnowany i cichy, tylko na mnie patrzył. Takim wzrokiem, jakby od początku spodziewał się, że sprawię mu zawód i go porzucę.

Przez długą chwilę oboje milczymy. Każde z nas pogrąża się we własnym bólu.

– Chcę mu powiedzieć, Morgan. Chcę się z nim spotkać.

– Nie.

– Nie?

– Co dobrego by z tego wynikło? Myślisz, że jesteśmy popierdoleni po prostu dlatego, bo spaliśmy ze sobą? Wyobraź sobie, jak poczuje się Lyr, gdy się dowie, z jakiego związku pochodzi!

– A jeśli Abilene Corbenic spełni swoją groźbę i ujawni to, co wywęszyła? Co będzie dla niego gorsze, dowiedzieć się prawdy od nas czy z internetu?

– Maxen, przez całe życie robiłam, co mogłam, żeby chronić Lyra. Odkąd znam prawdę o naszym pochodzeniu, stało się to dla mnie jeszcze ważniejsze. Nawet mój były, Lorne, nie zna tej tajemnicy.

Odchodzę od okna, idę do sypialni, przystaję, by po drodze do garderoby ułożyć równo na nocnym stoliku Biblię noszącą ślady wielokrotnego czytania. Na toaletce stoi mała fotografia przedstawiająca mnie jako dziecko z Altheą i Kay. Nie mam zdjęć Imogen Leffey. Bóg mi świadkiem, że nie musiałbym długo szukać, by znaleźć w Białym Domu portret Penleya Luthera, ale wolę tego nie robić.

– Dla mnie także moje pochodzenie było tajemnicą – mówię w końcu. – I wcale nie było mi łatwiej poznać prawdę w trzydziestym szóstym roku życia, niż byłoby przyjąć ją do wiadomości w czternastym.

– I dlatego nie chcę, żeby Lyr kiedykolwiek musiał dźwigać ten ciężar na swoich barkach. Nie możesz tego zrozumieć? Dla niego będzie lepiej nigdy nie poznać prawdy.

Żebym to ja nigdy go nie poznał, krzyczy we mnie głos egoizmu. Boże, jakże ja chciałem mieć dziecko, które mógłbym trzymać w ramionach, pieścić i kochać, a teraz okazuje się, że mam syna, właśnie dochodzącego lat męskich, i myśl, że miałbym nigdy go nie poznać, sprawia mi niewymowny ból.

Jednak nie chodzi wyłącznie o moje egoistyczne pragnienie poznania syna. Chodzi także o to, co dla niego najlepsze. Wprawdzie nie zgadzam się z Morgan, że lepiej byłoby dla Lyra wierzyć w kłamstwa, którymi karmiono go od dzieciństwa, lecz moja niezgoda nie jest tak silna, żebym nie potrafił zrozumieć jej obaw.

– Rozumiem cię. Jednak proszę, spójrz na to także moimi oczami. Dość już popełniłem grzechów… Nie chcę na dodatek kalać się kłamstwem. Nie chcę tracić ani chwili więcej z życia mego syna.

Pauza.

Siedzę przy toaletce, bawiąc się naszyjnikiem Greer, przesuwam w palcach cienki łańcuszek i delikatne wisiorki.

– Zastanowię się nad tym – łagodnieje w końcu Morgan. – Nie traktuj tego jako obietnicy, ale… przemyślę to.

Zamykam oczy, starając się na powrót zacząć myśleć jak prezydent. Nie jak człowiek, któremu najlepszy przyjaciel i kochanek właśnie wypruł flaki.

– Musimy być gotowi, Morgan. Jeśli Abilene upubliczni prawdę o pochodzeniu Lyra, to siłą rzeczy świat dowie się o nas. O tym, co zaszło między nami.

– Racja – odpowiada swoim senatorskim, rzeczowym tonem. Skandal i jego konsekwencje. Na tym się zna, z tym umie sobie radzić. – Polecę memu szefowi sztabu, by skontaktował się z Kay i Trieste w celu opracowania spójnej koncepcji medialnych działań defensywnych.

– Kay już wkrótce przestanie być moją szefową sztabu – odpowiadam, spoglądając na naszą wspólną fotografię z dzieciństwa.

– Czemu, na miłość boską? – W głosie Morgan słyszę irytację. – Ona jest najlepszym człowiekiem w całym twoim zespole.

– Właśnie dlatego – wyjaśniam lekko zniecierpliwiony. – Zapomniałaś już, że Embry opuszcza Biały Dom i chce rywalizować ze mną podczas wyborów?

– Och. No tak.

– We dwoje stanowicie znakomicie dobraną parę.

– Jak ty i Kay.

– Elegancka symetria. Po każdej stronie brat i siostra.

– I dwie takie pary stają przeciw sobie. – Parska śmiechem i przez chwilę wspominam Pragę. Ciekawi mnie, jakim torem potoczyłoby się nasze życie, gdybyśmy wiedzieli, że jesteśmy rodzeństwem, gdybyśmy kochali się jak brat z siostrą, a nie jak…

Śmiech Morgan przechodzi w kolejne westchnienie.

– To Embry powiedział ci o Lyrze, tak?

– Tak.

– Strasznie zależało mu na tym, żeby cię przed tym uchronić. No i żeby uchronić mnie i Lyra przed skandalem. Musiał się naprawdę wściec, skoro zdecydował się zagrać tą kartą.

Oczami wyobraźni widzę jego tęczówki, błękitne jak niezapominajki, piękne usta wykrzywione w złości, zmarszczki przecinające jego czoło.

– Myślę, że on mnie nienawidzi.

– Być może – zgadza się Morgan. – Ale zarazem nigdy nie przestanie cię kochać. Taki już wywierasz wpływ na ludzi.

Otwieram oczy i patrzę na swoje odbicie w lustrze. Srebrzyste pasma na skroniach, poważne usta, jednodniowa szczecina na policzkach. Znużony weteran. Facet raniący ludzi, których kocha, i doznający przy tym wzwodu. Nie zasługuję na ich miłość. Zabawne, że do dzisiejszego wieczora ani przez moment nie wątpiłem, że wszystko to mi się należy, a teraz…

– Naprawdę taki wywieram wpływ na ludzi? Bo ja mam poczucie, jakbym ich raczej swoją miłością wypalał, jakbym wykorzystywał ich tak długo, aż w końcu nic im nie pozostaje. Czy zauważyłaś, że nikt z tych, którzy mnie kochają, nie kończy dobrze? Samo zbliżenie się do mnie wprowadza w ludzkie życie czynnik tragedii.

Sam nie wiem, dlaczego wszystko to jej wyznaję. Jest jedną z osób, które skrzywdziłem, zrujnowałem jej życie po prostu przez to, że się w nie wmieszałem. Pomijając tę naszą obecną rozmowę, odkąd związałem się z Greer, komunikujemy się wyłącznie za pośrednictwem notatek służbowych i asystentów. Nie ryzykujemy otwierania się przed sobą.

– Kiedy tylko cię poznałam, od razu wiedziałam, że to się skończy tragedią. A mimo to i dziś nie postąpiłabym inaczej. Ani o włos.

Lodowate, stalowe sedno jej wypowiedzi otacza aura wyzywającej przekory, jakby prowokowała mnie do kłótni. Podejmuję wyzwanie.

– Dlaczego, Morgan? Jaki to wszystko miało sens? Całe to… cierpienie… w imię czego?

– Co chciałbyś ode mnie usłyszeć? Że wszystko to wyłącznie czysty przypadek?

Czysty przypadek. Czysty przypadek, że kobieta, którą zapłodniłem, okazała się moją siostrą. Czysty przypadek, że jej przyrodni brat okazał się jedną z dwóch miłości mojego życia. Czysty przypadek, że mój ojciec był prezydentem, a jego wice dziadkiem mojej żony.

W życiu człowieka może się wydarzyć sporo przypadków, a jednak tego jest już za wiele.

– Nie. Nie to chciałbym usłyszeć.

– W takim razie pogódź się z tym, że sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły, i że nie zmienisz przeszłości. Istnieje wyłącznie teraźniejszość.

– Teraźniejszość – mruczę. Teraźniejszość, w której mój mały książę ucieka ode mnie, by rywalizować ze mną o stanowisko. Teraźniejszość, w której mogę stracić wszystko. I być może to mi się właśnie należy.

– Maxen, ja… – Morgan bierze głęboki wdech. – Jakkolwiek wiele lub jakkolwiek mało mogłoby to dla ciebie znaczyć, uważam, że jesteś świetnym materiałem na ojca. Jesteś porządnym facetem. Wspaniałym mężczyzną. Wielkim człowiekiem.

Moje palce zaciskają się na naszyjniku Greer, z trudem wydobywam głos ze ściśniętego bólem gardła. Wciąż mam przed oczami twarz Embry’ego. W uszach ciągle brzmią mi jego słowa.

Różnica polega na tym, że ja nie boję się zrobić tego, co zrobić trzeba. I myślę, że ty się tego boisz.

– Nie czuję się wielkim człowiekiem.

– Gdybyś się czuł, tobyś nim nie był.

Na to nie znajduję odpowiedzi. Bo jej uwaga wydaje mi się jednocześnie niesłuszna i słuszna. Wielcy ludzie, mężczyźni i kobiety, muszą być pokorni i skromni.

– Będziesz wiedział, co zrobić – pociesza mnie Morgan. – W sprawie Lyra, Embry’ego i Melwasa. Dasz sobie radę ze wszystkim.

– Naprawdę tak we mnie wierzysz? Przecież mnie nienawidzisz.

– Moja wiara w ciebie wykracza poza miłość i nienawiść, Maxen. Mogę wraz z Embrym konkurować z tobą o prezydenturę i zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby wygrać, ale postąpię tak, bo mam to w naturze. Dążenie do władzy. Nie dlatego, żebym wątpiła w to, czy jesteś dobrym prezydentem i porządnym człowiekiem. I nie dlatego, żebym łudziła się, jak Embry, że boisz się walki.

Odkładam naszyjnik Greer i wstaję.

– A jak myślisz, czego się boję?

Wybucha mrocznym śmiechem.

– Embry myśli, że zrobiłeś się zbyt bierny, lecz ja znam prawdę, braciszku. Zrobiłeś się taki aktywny, jakby w twojej głowie roiło się od rekinów. Tak cię świerzbi do wojaczki, że nocą ogarnia cię od tego zgroza, która nie daje ci zasnąć. Nie boisz się konfliktu, boisz się tego, co nastąpi, gdy już podejmiesz walkę. Boisz się siebie. I myślę, że kiedy ostatecznie przestaniesz nad sobą panować, to rozpętasz taką burzę, jakiej ten kraj nie widział od lat.

– Nie dopuszczę do tego. – Nie mogę do tego dopuścić.

– Twoja zbroja ma słabe punkty.

Mrużę oczy, chociaż przed sobą mam wieszak z krawatami, nie twarz mojej siostry.

– Co masz na myśli?

– Nie traktuj tego jako groźby. To po prostu spostrzeżenie.

Przez chwilę oboje milczymy, po czym mówię:

– Muszę już kończyć. A jeśli chodzi o Lyra…

– Zastanowię się nad tym.

– Rozumiem, że o nic więcej nie mogę cię prosić. Przepraszam, Morgan. Za Pragę, za Glein, za wszystko.

– Za późno na…

– Być może. Ale i tak chcę, żebyś to wiedziała. Nie ma nocy, żeby nie nawiedzało mnie w koszmarnych snach wspomnienie Glein… i cała tamta pierdolona wojna. Wtedy cię zawiodłem. Nie chciałem tego zrobić, starałem się, jak mogłem, ale mimo to cię zawiodłem. Wciąż czuję ciężar odpowiedzialności i nigdy sobie nie wybaczę. Zwłaszcza teraz, kiedy wiem, że mamy syna.

Gdy Morgan odpowiada, jej głos jest cichy.

– Okej, Maxen.

– Okej?

– Tak, okej.

– Dziękuję.

– Dobranoc, braciszku.

– Dobranoc, Morgan.3

------------------------------------------------------------------------

Ash

teraz

W nocy nie spałem. Nie spodziewałem się, że zasnę, a jednak to zawsze boli, kiedy mnie dopada. Bezsenność. Dręczące wspomnienia. Poczucie winy. Nieustanne rozpamiętywanie: a gdybym?; a gdybym?; a gdybym?

A gdybym wówczas w Glein uratował wszystkich?

A gdybym znalazł sposób na to, by mniej naszych wrogów musiało zginąć?

A gdybym lepiej zadbał o bezpieczeństwo Greer, zanim uprowadzili ją ludzie Melwasa?

Fala tych gdybań wzbiera i sięga w przyszłość – a gdybym ubłagał Embry’ego, żeby wrócił? A gdybym nie zwlekając, wziął się za Melwasa? A gdybym powiedział sobie „pieprzyć wszystko” i poleciał najbliższym samolotem do Seattle, żeby wreszcie poznać mego syna?

Potem fala załamuje się, opada z hukiem i cofa się w przeszłość. Niemające końca kłębowisko wątpliwości. Znałem tylko jeden sposób na to, by przetrzymać wątpliwości, rozdzielić winę i troskę jak biblijne morze, lecz ten sposób był dla mnie stracony. Mój mały książę uciekł, moja mała księżniczka jest w innym mieście. Nie mam z kim walczyć, nie mam kogo wychłostać, nie mam kogo całować. Nie mam nikogo, komu mógłbym wetknąć, i w ten sposób ulżyć swoim cierpieniom.

Pierdolenie. Tego mi trzeba. Te chwile tuż przed odejściem Embry’ego, gdy zaciskałem palce na jego marynarce, a jego ciepłe palce delikatnie zgłębiały zakątek, którego tak długo mu odmawiałem…

Boże, ileż bym oddał. Moje królestwo. Oddałbym duszę, żeby tylko mieć Embry’ego przed sobą. Na powrót schwyciłbym go za marynarkę, a potem wcisnąłbym jego twarz w dywan. Zdarłbym z niego spodnie. Jak śmiałeś, jak ty, kurwa, śmiałeś – wysyczałbym mu w ucho, układając się na nim. Przygwoździłbym go do podłogi, trzymając ręką za kark, i dałbym mu odczuć każdy kilogram mojego gniewnego ciała. Rozpierdoliłbym go na pół.

nazajutrz rano Belvedere zastaje mnie w siłowni, rozdzianego do pasa i zlanego potem.

Belvedere ma około dwudziestu pięciu lat, jest Latynosem, a jego miękko opadające czarne włosy, obcisłe kardigany i okulary w modnej oprawie zdradzają ten sam poziom dbałości o styl, jaki cechuje go we wszystkim innym, co czyni go tak znakomitym asystentem. Podobnie jak niezmącony spokój w każdych okolicznościach. Nie komentuje ani mojej znękanej miny, ani spoconego ciała.

– Dzień dobry, panie prezydencie.

Mruczę coś w odpowiedzi, wykonując ostatnie cztery podciągnięcia na drążku, staję na macie i sięgam po ręcznik.

– Mamy dziś pełne ręce roboty – kontynuuje Ryan, niezbity z tropu.

Widział mnie już w każdym możliwym stanie ducha i ciała, zmęczonego, zapoconego, w negliżu, w paskudnym nastroju podczas jazdy wynajętym samochodem, w kącie szkolnej auli, w słonecznej spiekocie na dorocznym festynie stanowym. Jest moją prawą ręką, doradcą i ochroniarzem w jednym – moim giermkiem, o ile to staroświeckie słowo w ogóle coś wam mówi. Zrywa się wcześniej ode mnie i zasypia, kiedy ja już śpię. Jego pracą jestem ja. Zarządza, wespół z moim sekretarzem, mymi podróżami i spotkaniami. Dba o to, by w trakcie wyjazdu do trzech miast moje świeżo wyprane garnitury za każdym razem trafiały do właściwego hotelu. Podaje mi markery, gdy rozdaję autografy na wiecach, nosi za mną zapasowe krawaty, odbiera telefon, kiedy ja nie mogę tego zrobić. Jest moim cieniem, a po ostatnim wieczorze również moim najlojalniejszym przyjacielem.

Oczywiście, ja i Embry nigdy nie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Kiedy się poznaliśmy, Embry uważał mnie za wroga, a ja byłem nim oczarowany. Potem się w nim zakochałem, a on od tej pory raz po raz łamie mi serce.

Wyginam ręce za plecami tylko raz, lecz dość mocno, by wywołać protest kości i ścięgien. Robię to, by sobie przypomnieć, że jestem w stanie czuć coś więcej niż to. Niż on.

Mój mały książę.

– No to co tam dzisiaj mamy w rozkładzie? – Rzucam ręcznik do kosza i biorę do rąk teczkę podsuniętą przez Belvedere’a. W środku znajduje się plan dnia i kilka notatek służbowych sporządzonych przez mój zespół, do przejrzenia.

– O ósmej trzydzieści sekretarka zreferuje aktualności… – Belvedere odbiera ode mnie teczkę i podaje mi butelkę z wodą, a ja wlewam ją w gardło z prawdziwą przyjemnością. – O dziewiątej trzydzieści, jak co dzień, raport Gawayne’a i narada w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Potem rozmowa telefoniczna z nowym premierem brytyjskim, a później wizyta w liceum w Pine Ridge, transmitowana przez telewizję i w ogóle solidnie obsłużona przez media. Merlin chce, żebyś wykorzystał to jako okazję do przypomnienia wyborcom o swojej ubiegłorocznej inicjatywie dotyczącej ustawy o reformie infrastruktury rezerwatów.

Merlin. Kolejna rana wymagająca szybkiej interwencji. Wyrzucam pustą butelkę do kosza na plastiki.

– Nie będę szczycił się tym, że zrobiłem coś, co powinno być zrobione kilka dekad temu. To byłoby niegodziwe.

– Mówiłem Merlinowi, że tak powiesz. Przewidział to i kazał radzić ci, żebyś to jednak zrobił.

– Nie zrobię.

– Uprzedzałem go, że i to powiesz. Prosił, żebym uświadomił ci, że skromność nie zapewni wam z Embrym reelekcji.

Embry.

Słysząc, jak Belvedere wypowiada jego imię, czuję się tak, jakby ktoś wywalił na światło dzienne moje bebechy. Przecieram twarz dłonią i modlę się w duchu, by sól kłująca mnie pod powiekami brała się z potu, nie z łez.

– Co jeszcze? – pytam, nie odsłaniając twarzy.

– Bakewell chce się spotkać w sprawie projektu ustawy o sankcjach przeciw Karpatii, krążącego po Kongresie. Umówiłem ją na pierwszą. O wpół do drugiej mamy zebranie zespołu w Gabinecie Owalnym. O trzeciej ściskanie rąk, o czwartej pocieszanie wdów po policjantach zabitych na służbie. Merlin chce to obfotografować, żeby mieć argument przeciw ostatnim zarzutom republikanów, że jest pan źle nastawiony do glin.

– Ja pierdolę – mruczę i opuszczam rękę. Moja partia przeprowadziła legislację zakładającą dochodzenie w przypadku wszelkich strzelanin z udziałem funkcjonariuszy policji, a także zapewniającą finansowanie z budżetu federalnego kamer osobistych dla funkcjonariuszy i szkoleń w zakresie wrażliwości rasowej. Treść ustawy uzgodniono z Fraternal Order of Police i kluczowymi szefami departamentów policji w całym kraju. To był prosty wybór, tego rodzaju, który z łatwością podjąłbym podczas wojny jako kapitan czy major.

Ale to nie jest wojna, przypominam sobie z westchnieniem. To pokój. A podczas pokoju nawet najrozsądniejsze decyzje mogą zostać rozszarpane na strzępy. Wywrócone na nice dla politycznych zysków.

Napominam się, bo w końcu sam wybrałem tę karierę. A może to ona wybrała mnie. Wciąż nie jestem do końca pewny, jak to było.

– Na koniec wieczorna gala w Luther Center. Trieste, Merlin i Kay – wszyscy zasugerowali poprawki do pańskiego przemówienia… Czy mam wcisnąć gdzieś w ciągu przedpołudnia Uriego?

Uri Katz jest pierwszym wśród autorów moich przemówień i jest diablo dobry w swoim fachu. Normalnie ma swój udział na każdym etapie pisania, lecz dzień dzisiejszy nie jest zwykłym dniem, bo dziś silniej niż kiedykolwiek odczuwam gorzką ironię przemawiania w Luther Center – siedzibie fundacji promującej sztukę i naukę, założonej dzięki darowiźnie zapisanej w testamencie mego ojca, prezydenta Penleya Luthera. Choć tak naprawdę mało kto wie, że był moim ojcem.

– Jakieś wieści z Berlina? Powinni odezwać się dziś lub jutro, oczywiście przez nieoficjalne kanały.

Belvedere kręci głową.

– Na razie ani słowa, panie prezydencie.

– Okej. – Oddaję mu teczkę. – Wprowadzamy zmiany. Powiedz Lanie, żeby podsumowała swój raport i zostawiła na moim biurku. Niech Gawayne przyśle raport w wersji cyfrowej, przesuń termin rozmowy z brytyjskim premierem. Co do Uriego, to wierzę, że sam poradzi sobie z poprawkami. Jeśli uznam, że trzeba coś zmienić, zrobię to potem. Wczoraj wieczorem coś się wydarzyło i w tej chwili najważniejsza jest narada zespołu, jasne?

– Jasne – odpowiada Belvedere i już coś pisze na iPhonie.

– Liceum i wdowy zostają, całą resztę przenieś na jutro, proszę. Wieczorem wybiorę się na galę… Tak sobie teraz pomyślałem, że może uda mi się pogadać z premierem po drodze, z samochodu.

Mój asystent kiwa głową, nie przestając stukać palcami w wyświetlacz iPhone’a.

– Coś jeszcze?

– Chciałbym, żeby jak najszybciej zjawił się tu Merlin. – Spoglądam w okno obok atlasa i widzę, że zimny róż świtu ustępuje miejsca gorącemu oranżowi ranka. – On już nie śpi.

– Jasne.

Wychodzimy razem z siłowni i zmierzamy do schodów prowadzących na piętro.

– I, Belvedere…

– Tak, panie prezydencie?

– Gdy samolot wiozący moją żonę z Nowego Jorku wyląduje, chcę o tym natychmiast wiedzieć.

– Tak jest, panie prezydencie.

Dotykam jego ramienia, on ogląda się na mnie, i widzę w jego młodej twarzy, że czuje się zaszczycony, a jednocześnie maluje się na niej wyraz bezbronności i ostrożności. Tak bardzo przypomina mi młodego Embry’ego, że ledwie mogę przełknąć ślinę.

– Dziękuję, Ryan – mówię cicho. – Za wszystko, co dla mnie robisz. Bez ciebie niczego bym nie osiągnął. Ani w trakcie kampanii, ani tym bardziej teraz.

– Pa... panie prezydencie – jąka się Belvedere. – Dobrze pan wie, że wcale tak nie jest.

– Żebyś wiedział – odpowiadam ze smętnym uśmiechem – jak słaby naprawdę jestem.

A potem rozstaję się z nim, by rozpocząć pierwszy od dziesięciu lat dzień bez małego księcia.

Czuję, że nadchodzi Merlin.

W Karpatii radziłem sobie lepiej niż większość żołnierzy dzięki intuicji. Nie była to kwestia wzroku czy słuchu, nie była to sprawa domyślności, bystrości ani dedukcji. Zdolność wyczuwania właściwej drogi przez las, przez wieś pełną mrugających oczu i zamkniętych ust. Wyczuwania najlepszej drogi przez pole bitwy.

Na waszyngtońskim Kapitolu ów szósty zmysł także mi się przydawał. Z góry wiedziałem, kiedy nie należy wdawać się w durne dyskusje i jałowe kłótnie, wyczuwałem kłamstwa i matactwa otaczających mnie ludzi. Chwała Bogu nie są to bitwy w prawdziwym sensie tego słowa. Dosyć było ludzi, którym odebrałem życie, wrogów, których zabiłem, dość budynków obróciło się na moich oczach w gruzy. Czasami, kiedy mój sztab wkręca się w codzienny cykl paniki i euforii, definiujący tutejsze życie, przypominam im, że to nie jest prawdziwa wojna. To, co robimy, się liczy, ale i tak wszyscy ujdziemy z życiem. Mamy czas, żeby skorygować błędy, mamy czas na namysł.

Tu każdą okropność da się naprawić. W Karpatii tak dobrze nie było.

Jednak jeśli mam być szczery, wolę prawdziwe wyzwania. Człowiek napotkany w górach był albo sojusznikiem, albo wrogiem, trzecia możliwość nie istniała. Tu natomiast wrogowie udają przyjaciół, a przyjaciele knują i intrygują. Nikt nie jest całkiem czarny, ani całkiem biały, słowa są wieloznaczne, a intencje niejasne. By przewodzić w tych warunkach, muszę wykorzystać każdy neuron, każdy gram spostrzegawczości, charyzmy i samokontroli. To sprawia, że zachowuję siły. Czujność.

Właśnie teraz staram się skupić wszystkie siły ducha i wykorzystać jako plaster na nowe rany zadane mojej duszy. Stary przyjaciel i tak je dostrzeże, bo mam wrażenie, że spogląda przeze mnie na wylot, a jednak wolę mu nie ułatwiać zadania.

– To krótka sprawa – mówię, gdy Merlin staje w progu. – Za niecałą godzinę mamy posiedzenie sztabu.

Merlin kiwa głową, a jego bystre oczy rejestrują wszystkie szczegóły – zmęczenie malujące się na mojej twarzy, włosy wciąż mokre po prysznicu, fakt, że dotąd nie włożyłem marynarki.

– Usiądź, proszę, Merlinie.

On siada, ja stoję. Mięśnie bolą mnie po treningu, fiut od tego, że sterczał gniewny przez całą noc, serce, bo dławi je tęsknota za Embrym i Greer. Wyobrażam sobie żonę klęczącą u moich stóp, swoją dłoń przeczesującą kaskady jedwabistych, złotych włosów, jej twarz ocierającą się o moje udo i coś się we mnie uspokaja.

Siadam.

– Wczoraj wieczorem Embry ustąpił ze stanowiska. Oficjalne oświadczenie o rezygnacji wyda dziś jego sekretariat.

Merlin nie wygląda na zaskoczonego, choć wyrywa mu się dźwięk, który mniej uważny obserwator mógłby wziąć za wyraz szoku.

– Coś okropnego. Domyślam się, że zamierza rywalizować z tobą o stanowisko.

– Tak.

– Kto go zastąpi?

Ujmuję palcami grzbiet nosa, za oczami narasta ból.

– Oczywiście Kay. Chciałbym poprosić Trieste, żeby zajęła jej miejsce jako szefowa sztabu.

– A jeśli przyjmie propozycję, to kto zostanie nowym rzecznikiem prasowym?

– Nie sądzę, żeby Uri palił się do tej roboty, ale od niego zaczniemy. Jeśli odmówi, będziemy szukać poza zespołem. Chcę kogoś młodego i bystrego, a w zespole mamy dość białych mężczyzn, pamiętajmy o tym, gdy będziemy szukać.

– Zgoda – odpowiada spokojnie.

– Wiedziałeś, że do tego dojdzie?

– Oczywiście, że nie. – Merlin jest dobrym kłamcą, ale nie dość dobrym, żeby mnie nabrać. Wyczuwam, że nie mówi prawdy po tonie głosu, po wystudiowanej otwartości jego twarzy. Wiedział, że coś się święci. Nigdy nie ukrywał przede mną niczego w kwestiach polityki, ale Embry to pogranicze spraw politycznych i osobistych. A jeśli chodzi o te ostatnie, to myślę, że Merlin przez te lata wielu rzeczy mi nie mówił.

Zmieniam temat.

– Powiedziałeś Embry’emu, że nie może się ze mną związać.

Merlin unosi brodę.

– To była wojna, Maxen. Ofiary były nieuniknione.

– Ale dlaczego akurat ta ofiara?

Włącza się banalny szum klimatyzacji. Za oknem Dystrykt Kolumbii jest bagnem pełnym gorącego metalu i parującego asfaltu. Pomimo furkotu, za którym idzie podmuch wpadającego przez wentylatory zimnego powietrza, czuję sierpniowy upał usiłujący zwalić mury budynku i nagle ogarnia mnie okropne, przeokropne zmęczenie.

– Powiedziałem mu prawdę i to wszystko – mówi Merlin po prostu. – Do niego należała decyzja, co z tą prawdą zrobi.

– Znałeś go. Wiedziałeś, że jeśli przedstawisz sprawy tak, jakbym wymagał ochrony, to Embry będzie się starał mnie chronić.

– Potrzebowałeś ochrony.

– Do diabła, a niby przed czym? – Biorę wdech, jakbym wpychał w pochwę miecz mego gniewu. – Nikogo nie prosiłem o to, żeby czuwał nad biegiem mojej kariery. Zaakceptowałbym konsekwencje miłości do Embry’ego, jakiekolwiek by one były.

– Potrzebowałeś ochrony przed samym sobą – odpowiada Merlin – przed tym właśnie nastawieniem, które teraz demonstrujesz. Jesteś stworzony do wojny i jesteś stworzony do tego. – Opuszcza palec na podłokietnik fotela, jednocześnie wskazując mój gabinet. Ten budynek. To miasto. – Przykro mi, ale tego nie wolno było nam zmarnować.

– Zmarnować – powtarzam. – Zmarnować w imię czego? Miłości? Szczęśliwego życia? Czy ty kiedykolwiek byłeś zakochany, Merlinie? Czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz?

Ku memu zaskoczeniu w oczach Merlina pojawia się wściekły błysk, gorący onyks.

– Tak, kiedyś kochałem – odpowiada wyważonym tonem. – Jednak zawsze wiedziałem, że jest mi pisana samotność. Zrobiłem to, co należało zrobić, by móc służyć sprawie. Twojej sprawie.

– A zatem to z Embrym to była zemsta? Wyrzekłeś się miłości, żeby mi służyć, więc i ja musiałem się bez niej obejść?

– Jesteś zmęczony i cierpisz, więc wybaczę ci insynuację, że z premedytacją uknułem intrygę mającą na celu pozbawienie cię szczęścia. Przypomnę ci tylko, że gdybyś wówczas przed laty poślubił Embry’ego, nie poznałbyś Greer.

Ta uwaga studzi mój gniew.

– Embry zauważył wczoraj to samo – odpowiadam, opuszczając wzrok na swoje dłonie. – Obaj macie rację.

Bez Greer nie byłbym kompletny, podobnie jak Embry. Ona urodziła się po to, by być moją żoną. Wszyscy troje urodziliśmy się po to, by żyć razem.

Merlin wstaje.

– To wszystko?

– Nie – odpowiadam, choć wolałbym, żeby już nic więcej nie zostało. Wolałbym obudzić się rano, mając u jednego boku żonę, a u drugiego boku kochanka. Wolałbym, żeby upiory złych uczynków, moich i mego ojca, przestały mnie nawiedzać. – Mój syn.

Merlin sztywnieje i po raz pierwszy tego ranka widzę, że go naprawdę zaskoczyłem.

– Powiedz mi, że o tym nie wiedziałeś. – Niemal błagam. – Powiedz, że nie zataiłbyś przede mną, że mam dziecko.

Widzę po jego twarzy, że zmaga się ze sobą. Czuję, jakby w jego umyśle wicher zmiatał wszystkie jego myśli jak suche liście z drzewa. Wyczuwam chwilę, w której decyduje się wyznać prawdę.

– Nie napawa mnie to dumą – mówi w końcu, spoglądając mi w oczy. W jego kruczoczarnych źrenicach widzę coś dużo, dużo starszego niż jego czterdzieści kilka lat. – Myślałem… no cóż, miałem nadzieję… nie popełnić ponownie starych grzechów. Nie powtórzyć starych błędów.

– Stare grzechy? Masz na myśli mego ojca?

Mruga, jakby powracał do przytomności.

– Tak – odpowiada, a ja wiem, że kłamie, choć nie jestem pewny dlaczego.

– Nie musisz chronić mnie przed błędami Penleya, Merlinie. Natomiast oddałbym wszystko, żeby nie popełnić własnych.

– Nie zaszedłbyś daleko obarczony dzieckiem z nieprawego łoża, na pewno nie w polityce, a ja już wówczas wiązałem z tobą pewne nadzieje. Miałem na ciebie oko, zanim się jeszcze oficjalnie poznaliśmy. Morgan wolała to przed tobą ukryć, a Vivienne i ja nie uważaliśmy, żeby wyperswadowanie Morgan pomysłu ukrywania przed tobą prawdy mogło pomóc, tobie lub jej.

– Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Morgan jest moją siostrą, Merlinie. Nieślubne dziecko nie byłoby takie straszne.

Widzę, że zwleka z odpowiedzią, i w moim umyśle rodzi się podejrzenie, od którego robi mi się zimno.

– Merlinie.

Bierze wdech, a jego czarne oczy wyglądają na pradawne.

– Wiedziałem o tym wcześniej, Maxenie. Wiedziałem o tym od dawna.

– Jezu Chryste. – Kolejna zdrada jest jak włócznia wbita mi w bok. – Jak się tego dowiedziałeś?

– Po studiach trafiłem do kancelarii prawnej na Manhattanie, której zlecono realizację pewnych postanowień zawartych w testamencie Penleya Luthera. Jedną ze spraw, którymi się wówczas zajmowałem, było uregulowanie kwestii finansowych dotyczących najmłodszego dziecka Imogen Leffey. Gdy cię odnalazłem, nietrudno przyszło mi się domyślić, czyim jesteś potomkiem. Karnację masz po matce, lecz rysy, ruchy, zachowanie… Wypisz wymaluj Penley.

– Kiedy mnie odnalazłeś? – Wytrzeszczam na niego oczy.

– W wesołym miasteczku. Pamiętasz? Wyciągnąłeś miecz z kamienia.

Wspominałem tamto zdarzenie niemal codziennie, podobnie jak wysokiego nieznajomego młodzieńca, który znał moje imię, lecz upływ czasu zatarł wszelkie szczegóły, osłabił odczucie realności tamtej chwili, aż stała się czymś na podobieństwo snu.

– To byłeś ty!

– Odnalazłem ciebie, a potem Altheę Colchester i przekazałem jej fundusze ustanowione w testamencie. Nigdy się nie zastanawiałeś, skąd wzięła pieniądze na opłacenie czesnego za college?

– Mówiła coś o stypendium… – Milknę. – A to byłeś ty. I Penley.

– Tak.

– Lecz skoro już wtedy wiedziałeś wszystko, dlaczego mi nie powiedziałeś? Czemu mnie nie ostrzegłeś? Dlaczego nie uprzedziłeś mnie, żebym nigdy, przenigdy nie poszedł do łóżka z kimkolwiek nazwiskiem Leffey?

– Źle cię oceniłem. Wydawało mi się, że jesteś za młody na takie złowieszcze przestrogi. Na poznanie prawdy o swoim pochodzeniu. I tak się spóźniłem... Jak wtedy… jak zawsze.

Uśmiecha się smętnie, jakby rzucił jakiś żart zrozumiały wyłącznie dla niego.

– Jak się dowiedziałeś?

Odwraca wzrok i patrzy w okno, ale wydaje się, jakby spoglądał gdzieś w nieskończoną dal.

– Nimue. Zaproponowałem wszelką pomoc, jakiej mógłbym jej udzielić, a potem razem z Vivienne dopilnowaliśmy, by przejęła opiekę nad Lyrem dyskretnie i legalnie. Prawdę mówiąc, to ja zasugerowałem jego imię. Jest walijskie – wyjaśnia zapatrzony w dawno miniony czas. – Znaczy Z morza. Pomyślałem, że skoro mam powtarzać dawne błędy, mogę to zrobić z klasą.

– Nie rozumiem.

Powraca spojrzeniem do mnie, jego oczy są przytomne.

– Zrozumiesz. Ale nie dziś.

– Dość tych tajemnic, Merlinie. Nie masz prawa trzymać Lyra z dala ode mnie. – Ból ponownie ściska mi pierś i odbiera głos. – Dość tajemnic.

– Zgoda, dość tajemnic – przystaje. – Poza jedną.

– Nie.

– Wyjawię ci ją, obiecuję. Ale jeszcze nie teraz.

Wyrzucam ręce w powietrze.

– Więc kiedy? Za tydzień? Za miesiąc?

– Za dwa i pół roku.

Przez chwilę myślę, że sobie ze mnie żartuje, i wybucham śmiechem. Jednak on wcale mi nie wtóruje, zachowuje pełną powagę.

– Za dwa i pół roku – powtarzam z niedowierzaniem. – Wydaje ci się, że masz do tego prawo? Po tym, co zrobiłeś Embry’emu i mnie? Po tym, jak ukrywałeś przede mną fakt, że mam syna?

– Nie wydaje mi się, żebym miał prawo do czegokolwiek. Przyznaję, że zdarzało mi się w okrutny sposób manipulować tobą i ludźmi z twojego otoczenia, ale zawsze robiłem to z najlepszymi intencjami, w najlepiej pojętym interesie twoim i ich. Będziesz więc musiał poczekać. Nie dlatego, że ja mam do czegoś prawo, tylko dlatego, że ty nie masz innego wyjścia.

Wstaję.

– Powiedz mi, dlaczego miałbym ci ufać. Powiedz mi, dlaczego miałbym prosić cię o radę podczas narady sztabu, którą najwyższa pora rozpocząć?

Merlin uśmiecha się powściągliwym, smutnym uśmiechem.

– Zaufasz mi, bo to leży w twojej naturze. Poprosisz mnie o radę, bo wiesz, że nigdy nie udzieliłem ci rady, która obróciła się przeciwko temu państwu lub jego obywatelom. Prawdziwa tragedia twego życia, Maxenie, polega na tym, że nigdy nie przestaniesz ufać otaczającym cię ludziom, choćby nawet wielokrotnie cię skrzywdzili.

Wychodzi, a ja nabieram powietrza w płuca.

Nigdy nie przestaniesz ufać otaczającym cię ludziom, choćby nawet wielokrotnie cię skrzywdzili.

To brzmi jak klątwa.

Chwytam marynarkę i idę po schodach w dół za Merlinem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: