Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anafielas. Pieśń 1, Witolorauda: pieśni z podań Litwy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anafielas. Pieśń 1, Witolorauda: pieśni z podań Litwy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WI­TO­LO­RAU­DA.

U brze­gu Nie­mna jest gaj po­świę­co­ny,

Sta­ry, jak Li­twa, jak Li­twi­nów Bogi.

Nie­men ra­mio­ny ob­jął go si­ne­mi,

Zie­lo­ne łąki pa­dły mu pod nogi.

Wzgó­rzem się cią­gnie i ku nie­bu wspi­na.

A na wierz­choł­ku, wpo­śród lip zie­lo­nych,

W gę­stwi­nie krze­wiem sple­cio­nem pod­szy­tej,

Gdzie tyl­ko pta­cy swo­bod­ni miesz­ka­ją,

A czło­wiek rzad­ko do­ci­śnie się kie­dy,

Jest oł­tarz z dar­na i dzi­kich ka­mie­ni.

Wiej­ski to oł­tarz, i wiej­skie ofia­ry

Palą się na nim: bo wie­le oł­ta­rzy,

Wie­le po Li­twie świą­tyń pięk­nej Mil­dy.(1)

Tu tyl­ko wie­śniak wśród nocy, po­ci­chu,

Przyj­dzie ukrad­kiem z ubo­gą ofia­rą,

Koź­lę­ciem mło­dem, lub go­łę­biąt parą,

I sam je spa­li na Bó­stwa oł­ta­rzu;

A je­śli dym z nich na Dun­gus (3) nie wzle­ci,

Je­śli mo­dli­twy Mil­da nie usły­szy,

To lip Ra­ga­ny (3) po­tem jej do­nio­są,

Lub Kau­nis (4) ka­rzeł po­szep­nie do ucha.

A Mil­da żad­ną nie gar­dzi ofia­rą,

Ni­ko­go ze­mstą i gnie­wem nie ści­ga,

Szczę­ściem na­gra­dza, za­po­mnie­niem ka­rze.

Raz w rok tu z Kow­na mno­gi lud się tło­czy,

Kie­dy Kar­wi­lis (5) ze snu zbu­dzi drze­wa,

Kie­dy się kwia­ty w nowe suk­nie stro­ją,

Łąki w ma­jo­we ubie­ra­ją sza­ty.

Gdy cała Li­twa świę­to Mil­dy świę­ci, – (1) Bo­gi­ni mi­ło­ści.

(2) Nie­bo.

(3) Bó­stwa drzew w nich ukry­te.

(4) B. mi­ło­ści.

(5) Mie­siąc Kwie­cień.

I tu na­ów­czas ci­sną się po­boż­ni.

Lecz pręd­ko po­tem za­ro­sną dro­ży­ny,

I zno­wu przez rok głu­cho u oł­ta­rza.

Cze­muż ten czło­wiek wpo­śród nocy ciem­nej,

Co­dzień tą górą po nad Nie­mna brze­giem,

Czy Me­nes (1) świe­ci, czy noc zaj­dzie czar­na,

Za­wsze po­słusz­ny cier­pie­niom, na­dziei,

Do Mil­dy gaju sam je­den przy­cho­dzi?–

Pew­nie go pięk­na z pod Kow­na dziew­czy­na

Tu na mi­ło­śne zwa­bi­ła spo­tka­nie?

Pew­nie to mi­łość noce w dni prze­mie­nia

I głu­chą pusz­czę oży­wia dla nie­go?

A może ze­msta jesz­cze krwią nie­zla­na?

Może wspo­mnie­nia, któ­rych tu­taj szu­ka?

Może po­boż­ność? Lecz tylu ma Bo­gów,

Cze­muż ten oł­tarz sa­mot­ny po­lu­bił?

Nad brze­giem mo­rza, świą­ty­nia Prau­ry­my,

Na Swin­to­ro­zie pło­nie Znicz od­wiecz­ny,

Gdzieś u Du­bis­sy jest dru­gie Rom­no­we,

W Kier­no­wie świe­cą sta­re Bo­gów twa­rze,

Jest dąb z je­mio­łą w Zan­tir u Per­ku­na,

W Ri­ka­joth oł­tarz ka­pła­na ka­pła­nów –

Cze­muż tam mo­dlić, cze­muż do nich pro­sić,

Cze­muż się kła­niać nie pój­dzie tam le­piej?

Cze­muż ten pro­sty oł­tarz wiej­skiej Mil­dy

Mil­szy mu na­wet od świą­tyń Ko­wień­skich – (1) Xię­życ.

Gdzie dro­gi bursz­tyn won­ne­mi wstę­ga­mi

Pły­nie z ró­ża­mi usła­nych oł­ta­rzów?

Kto jest ten czło­wiek? nie po­znasz po suk­ni.

Pro­sty go ubiór wie­śnia­ka okry­wa:

Na no­gach Wi­żos (1) z kory wy­ple­cio­ne,

Łuk ze strza­ła­mi przy­pię­ty na ple­cach,

A gło­wę pasz­cza niedź­wie­dzia osła­nia,

Ru­de­mi wło­sy je­żąc się na skro­ni.

Szłyk jego, odzież, obó­wie Li­twi­na,

Jak gdy­by z Numy (2) wy­cho­dził na łowy,

Lub wieść o woj­nie niósł od Ku­ni­ga­sów (3)

Do chat wie­śnia­czych roz­pierz­chłych śród la­sów,

Tyl­ko mu ła­ski po­sel­skiej brak w dło­ni,

Tyl­ko po­śpie­chu brak kro­kóm, i czo­ło

Chmu­rą się my­śli sępi i osła­nia.

Zna­na mu wi­dać do­brze oko­li­ca,

Za­to­ka Nie­mna i każ­da dro­ży­na,

Każ­dy krzak róży ro­sną­cy nad wodą,

I każ­da ścież­ka wi­ją­ca się w górę.

Idzie – nie pa­trzy – same idą nogi,

A myśl da­le­ko gdzieś od nie­go lata;

Błą­dzi tam, kędy bia­łe Mur­gów (4) cie­ni – (1) Łap­cie.

(2) Cha­ta.

(3) Xią­żąt.

(4) Ry­ce­rzy po­le­głych w boju.

Z oj­ca­mi w zło­tych ro­gach Alus (1) piją

I na skrzy­dla­tych ru­ma­kach la­ta­ją;

Ale za­le­d­wie w li­po­wy gaj wcho­dzi,

Gdzie pod lesz­czy­ną sło­wi­ki śpie­wa­ją

I bia­łe róże słod­ką woń roz­la­ły,

Oczy przed sie­bie nie­spo­koj­ne zwró­cił

I z ob­cych my­śli otrząsł skroń zmarsz­czo­ną.

Po ścież­ce wąz­kiej i dzi­ko za­ro­słej

Drze się po ciem­ku, aż do Mil­do­ro­hu (2)

Gę­ste­mi krza­ki szar­pie i prze­my­ka,

Suk­nię szma­ta­mi po gło­gach roz­dzie­ra,

I ręce krwa­wi, i pier­si ka­le­czy,

A cią­gle z okiem na oł­tarz zwró­co­nem

Zdy­sza­ny śpie­szy, prze­dzie­ra do nie­go.

Przedarł się wre­ście, gdzie oł­tarz do­ko­ła

Zie­lo­na łąka ota­cza kwia­ta­mi;

Sta­nął; wtem świa­tło z oł­ta­rza za­bły­sło,

Jak pierw­sza gwiaz­da na za­chod­niem nie­bie,

Bla­de i małe; lecz ro­sło, ja­śnia­ło,

Jak xię­życ mło­dy, lub jak chmur­ka bia­ła,

Któ­ra go" cza­sem swą sza­tą osło­ni

I jego bla­skiem z nie­ba się uśmie­cha.

Już oł­tarz cały ja­śniał mu sre­brzy­sto,

Świa­tło się co­raz zwięk­sza­ło, mie­ni­ło,

Aż wre­ście po­stać ko­bie­ty przy­bra­ło.

Po­stać to Bó­stwa z uśmie­chem na ustach, – (1) Piwo.

(2) Oł­tarz Mil­dy.

Z mi­ło­ścią w oczach, ró­ża­mi na skro­ni,

Naga, jak dzie­cię; w jed­nem ręku trzy­ma

Cza­szę z bursz­ty­nu, a w niej na­pój won­ny.

Nie miód to słod­ki z Ko­wień­skich psz­czół bar­ci,

Nie Alus bia­ły, któ­ry w nie­bie piją,

I nie Mie­cio­nes (1), któ­rym cho­rych poją:

Bo woń nie­zna­na nad nim się uno­si,

Przed któ­rą mil­czą dzi­kie róże bia­łe,

I lipy za­pach swych kwia­tów scho­wa­ły.

Uj­rzał ją Li­twin, ona go uj­rza­ła;

Po­stą­pił, ona pod­bie­gła ku nie­mu,

Cza­rę na świę­tym oł­ta­rzu rzu­ci­ła,

A sama w jego ob­ję­cia upa­dła;

I jak wąż wierz­bę opa­su­je sobą,

Jak po­wój, co się na ol­chach za­wie­sza,

Jak chmiel, co pło­ty mi­ło­śnie owi­ja,..

Tak ona jego oplo­tła uści­skiem,

I drżąc, jak gdy­by z bo­le­ści, krzyk­nę­ła.

– O Ro­mo­is – woła – o Ro­mo­is mój dro­gi!

Jesz­cze noc jed­na, jesz­cze noc ro­sko­szy!

Może ostat­nia! bo czyż wiem, jak dłu­go

Mi­łość się na­sza przed De­waj­mi (2) skry­je?

O! jesz­cze jed­na! dzię­ki ci i za nią!

Dzię­ki, żeś przy­szedł jesz­cze raz, naj­droż­szy,

I moc­niej ko­chał, niż się lę­kał Bo­gów.–

–- (1) Na­pój z wy­wa­ru krup z mio­dem.

(2) Bo­ga­mi.

– Ja­bym się lę­kał! O Mil­do Kró­lo­wo!

Ja, co cię ko­cham tak, że na ski­nie­nie

Po­szedł­bym z Jod­sy (1) wal­czyć w tam­te świa­ty,

Z Di­da­li­sa­mi (2) po czar­nych ja­ski­niach,

Ja, co­bym wy­zwał bra­ci two­ich, Bo­gów,.–

Ja­bym się lę­kał!–

– Ci­cho! Ro­mo­is! ci­cho!

O! nie wiesz, nie wiesz, jak strasz­ne są Bogi!'

Chcesz wal­czyć z nie­mi! Oni i bez boju,

Bez łuku, mie­cza, oszcze­pu i pro­cy,

Na bied­nych lu­dzi, gdy ze­chcą, to ski­ną,

Jed­nem ski­nie­niem do zie­mi przy­gnio­tą,

Jed­nem spój­rze­niem sła­be­go za­bi­ją.

Ci­cho! bo gdy­by głos twój usły­sze­li,

Na­ów­czas noc ta by­ła­by ostat­nią;

Ostat­nią szczę­ścia, a pierw­szą bo­le­ści;

Żalu bez koń­ca i łez nie­śmier­tel­nych.

Ci­cho! Bo­go­wie każ­de sło­wo sły­szą,

Po­szept ich każ­dy uszu do­la­tu­je,

Każ­dą myśl ludz­ką przy­no­szą im du­chy.

Ra­ga­na jaka, co w drze­wie pod­słu­cha,

Żal­tis (3), co się gdzieś czoł­ga pod li­ścia­mi,

Woda, co pły­nie, Pu­cis (4), co po­wie­wa,

I gdy­by świa­tła pro­myk się prze­ci­snął,

Świa­tło, mój miły, na­sby oskar­ży­ło. –

–- (1) Złe du­chy.

(2) Smo­ki.

(3) Wąż.

(4) Wiatr

Mil­da skoń­czy­ła po­ca­łun­kiem mowę.

Ro­mo­is za­milkł, na pierś spu­ścił gło­wę,

I w jej ob­ję­ciu nie o niej już my­ślał.

Ona po­zna­ła, co się w my­ślach dzia­ło.

– Miły mój! – rze­cze – krót­ka noc wio­sen­na,

A ty choć ze mną, nie mój je­steś cały,

I my­ślą smut­ną ode mnie ucie­kasz.

Gdy ja dla cie­bie nio­sę na­pój Bo­gów,

Gdy ja dla cie­bie z mię­dzy nich ucie­kam,

Oni tam my­ślą, że ja po nad zie­mią

Sy­pię sny słod­kie mę­żom i nie­wia­stom,

Że mło­dych że­nię i ro­skosz roz­da­ję.

Jam tu­taj z tobą, a ten świat już daw­no

Nie zna mi­ło­ści. Ja prośb ich nie słu­cham,

Ni­ko­mu w ser­ce mi­ło­ści nie wle­ję;

Wszyst­ką­bym jesz­cze ode­bra­ła zie­mi,

Aże­by so­bie za­brać, od­dać to­bie.

O mój naj­droż­szy! wkrót­ce to po­zna­ją,

Bo w Li­twie już się biją, roz­dzie­ra­ją,

W Li­twie już nie­ma mi­ło­ści i zgo­dy.

Lecz co mi po­tem, kie­dym ja szczę­śli­wa!

Kie­dy­śmy ra­zem, jam nie sio­stra Bo­gów,

Pro­sta Li­tew­ka i two­ja ko­chan­ka.

O, cze­muż pro­stą nie je­stem dziew­czy­ną,

I z tobą za­wsze?! –

– Mil­do! nie na­rze­kaj.

Co two­im smut­kiem, to jest szczę­ściem mo­jem.

Je­st­że na pła­skiej a sze­ro­kiej zie­mi,

W dzie­wię­ciu na­szej Li­twy po­ko­le­niach,

Taka, któ­rą­bym, jak cie­bie, uko­chał?

Pa­mię­tam jesz­cze naj­pierw­sze spo­tka­nie,

Kie­dym tu z Kow­na przy­cho­dził z ofia­rą

I noc mnie w gaju pod lipą za­pa­dła;

Pa­mię­tam, gdym cię pierw­szy raz zo­ba­czył,

Wów­czas, jak­bym się uro­dził na­no­wo,

Pierw­szy raz oczy na słoń­ce otwo­rzył.

Cały świat in­nym za­świe­cił przed nie­mi,

I inne ser­ce w pier­si ude­rzy­ło,

I w oczach ja­śniej i we­se­lej było.

Pręd­kom się po­tem, za­pręd­ko do­wie­dział,

Żeś ty nie z zie­mi, lecz z Bo­gów kra­iny;

Że gdy ja tu­taj wlo­kę się znu­żo­ny,

Pra­cu­jąc gorz­ko na spo­czyn­ku chwi­lę,

Ty w ga­jach Laj­my (1) kró­lu­jesz w Dun­gu­sie;

Ty, w zło­tej chmu­rze nad zie­mią cią­gnio­na

Le­cisz bia­łe­mi go­łę­biów skrzy­dła­mi

Nad won­ne gaje, błysz­czą­ce oł­ta­rze.

Te­raz ja je­stem jak­by Jod­sów du­sze,

Ska­za­ny cier­pieć, i wi­dzieć cier­pie­nia

Dłu­gie, bez koń­ca, w przy­szło­ści przede mną;

A to­bie za­wsze lud kła­niać się bę­dzie,

Pa­lić ofia­ry, po­sy­łać mo­dli­twy;

Ty za­wsze szczę­ście nio­sąc na swych ręku,

Wzla­ty­wać bę­dziesz nad Li­twą we­so­łą.–

– Nie bój się Ro­mo­is, bo pio­run Per­ku­na, – (1). Słoń­ca.

Nim w cie­bie, wprzó­dy na cór­kę ude­rzy.

I ty nie zgi­niesz, bo len na­pój Bo­gów

Bra­tem cię na­szym nie­śmier­tel­nym czy­ni.

To mó­wiąc, Mil­da ob­ję­ła ko­chan­ka

I do ust won­ną cza­rę po­da­wa­ła;

Lecz on ode­pchnął bia­ły na­pój Bo­gów,

W ustach jej szu­kał słod­sze­go na­po­ju.

– Nie chcę – rzekł do niej – nie chcę ja być Bo­giem,

Nie chcę ja, jak wy, nie­śmier­tel­nym zo­stać,

Aże­by cier­pieć bez na­dziei koń­ca

I pa­trzeć za­wsze w chmur­ne Bo­gów twa­rze;

Wolę tak umrzeć, jak oj­co­wie nasi,

Umrzeć z oszcze­pem w ręku, w polu bi­twy,

I pójść do oj­ców do wschod­niej kra­iny.

Nie chcę na­po­ju, bo z two­ich ust pły­nie

Słod­szy nad zie­mi i nie­ba na­po­je.

Nad wo­nie jego, mil­sze tchnie­nie two­je;

Nad całą wiecz­ność, droż­sza chwi­la jed­na,

Któ­rą ja w two­im uści­sku prze­ży­ję. –

To mó­wiąc, Ro­mo­is na pier­siach twarz tu­lił,

A ona, smut­no pa­trza­jąc na nie­go,

– Miły mój! – rze­kła – wkrót­ce będę mat­ką,

God­ne­go cie­bie uro­dzę ci syna.–

– Syna?! mnie syna?! ty masz mi dać dzie­cię?! –

Za­wo­łał Ro­mo­is i ręce za­ła­mał:

Bo wieść ta w ser­ce, jak ka­mień na wodę

Rzu­co­ny dziec­ka swa­wol­ne­go dło­nią,

Pa­dła; jak fale, tak ser­ce roz­bi­ła.

– Nie chcesz go? – Mil­da smut­nie go za­py­la.

– Ja, syna nie chcieć?! lecz gdzież się z nim skry­ję?

Kie­dy w nim bę­dzie choć iskra nie­bie­ska,

Czy­liż go Pram­żu nie doj­dzie na zie­mi?

Czy­liż żyć da­dzą swej hań­by pa­miąt­ce?

Czyż go po­tra­fię wy­cho­wać, obro­nić,

I ja, człek je­den, od Bo­gów za­sło­nić? –

– O mnieś za­po­mniał – wszak mat­kę mieć bę­dzie.–

– Gdzież się z nim skry­ję? kędy go po­dzie­ję?–

– Ty by­le­byś go od Bo­gów ob­li­cza

Przez mło­de lata po­tra­fił za­sło­nić,

Świat nic Bo­skie­mu nie zro­bi dzie­cię­ciu.

Wilk go i niedź­wiedź przyj­mą w dzi­kim bo­rze,

Psz­czo­ły miód w usta no­sić będą bia­ły,

Ła­nie go kar­mić, koź­lę­ta go ba­wić,

Pu­cis go chło­dzić, Ra­ga­ny okry­wać,

Kwia­ty się kła­niać, sło­wi­ki mu śpie­wać.

Syn Mil­dy z ręki lu­dzi nie za­gi­nie,

Ani pasz­czę­ką źwierz go do­tknie krwa­wą.

Je­den mu strasz­ny jest pio­run Per­ku­na. –

– Lecz czyż go Per­kun, co z góry po­glą­da,

Po­mię­dzy dzieć­mi lu­dzi nie od­kry­je?–

– Bę­dziesz go cho­wał śród pusz­czy głę­bo­kiej,

Zda­la od oka wróż­bi­tów, ka­pła­nów,

Zda­la od miejsc tych, w któ­re Per­kun pa­trzy,

Póki nie wzro­śnie, nie na­bie­rze siły;

Po­tem go od­dasz woli prze­zna­cze­nia.

On sam po­tra­fi wal­czyć z swo­im lo­sem.

O Ro­mo­is! czy­liż dla twe­go dzie­cię­cia

W mi­ło­ści ojca nie znaj­dziesz osło­ny,

W oj­cow­skiej trwo­dze nie znaj­dziesz ukry­cia??

Już czu­je, jak on na świat się wy­ry­wa.

Jesz­cze dzień tyl­ko, a spój­rzy na słoń­ce.

O! cze­muż dłu­żej no­sić go nie mogę?!

Cza­muż za­le­d­wie pierw­szy raz za­pła­cze,

Już obca ręka usta mu za­tu­li

I pier­si obce po­karm mu po­da­dzą?!

Cier­pie­nie mat­ki w uro­dze­nia chwi­li

Sto­kroć jest mniej­sze, jak dru­gie, gdy po­tem

Dzie­cię jej losy na wie­ki od­bio­rą,

I ten, któ­re­go pod ser­cem no­si­ła,

Co żył jej ży­ciem, od niej ode­rwa­ny,

Twa­rzą ku świa­tu zwró­ci się cu­dze­mu,

My­ślą ku lu­dziom ob­cym się na­kło­ni,

Ser­cem za serc­mi nie­zna­nych po­go­ni.–

Gdy im w uści­skach, roz­mo­wie czas pły­nie,

Noc uszła pręd­ko i Aus­sra (1) już wsta­je,

Błysz­czą­ca to­czy na nie­bo od wscho­du,

I już jej pro­mień do lasu za­glą­da.

Uj­rzał go Li­twin, ze­rwał się wy­bla­dły,

Wska­zał na nie­bo ru­mie­nią­ce w dali,

Wy­rwał z uści­sku i z gaju ucie­ka.

Ale już Aus­sra uj­rza­ła ich wprzó­dy, – (1) Ju­trzeń­ka.

Uj­rza­ła Mil­dę w ob­ję­ciu czło­wie­ka;

Bie­ży w ob­ło­ki, gdzie Dun­gus gwiaź­dzi­sty

Po nad wy­so­ką górą się roz­pi­na.

Tam Per­kun w chmu­rach, w któ­rych śpią pio­ru­ny,

Leży, pa­trza­jąc na świat pod no­ga­mi,

Jesz­cze ciem­no­ścią i sna­mi spo­wi­ty,

Jesz­cze na ło­nie nocy ko­ły­sa­ny.

Aż Aus­sra wbie­ga, roz­dzie­ra po­dwo­je,

I przed Per­ku­nem zru­mie­nio­na sta­je.

Groź­ny Bóg okiem przed sie­bie za­to­czył,

I brwi na­marsz­czył, uj­rzaw­szy Bo­gi­nię.

– Cóż to? ty tu­taj, gdy czas na świat to­bie?–

– Wra­cam ja ztam­tąd, Oj­cze! Com wi­dzia­ła! –

Rze­kła, i oczy zło­ci­ste za­kry­ła.

– Có­żeś wi­dzia­ła? – groź­nie Per­kun woła,

I wska­zał na świat.

– Oj­cze! strasz­ne rze­czy!

Wiesz, gdzie jest Mil­da? –

– Za­pew­ne na zie­mi. –

– Praw­da, w swym gaju; lecz co ją tam trzy­ma? –

– Noc, to jej pora. W niej ser­ca roz­grze­wa,

I usta spa­ja, i sy­pie ro­sko­sze. –

– Ona! A spójrz­cie, co się w Li­twie dzie­je!

Nie­ma mi­ło­ści, ni mał­żeństw, ni zgo­dy.

Ona w swym gaju nie ofiar wy­glą­da,

Lecz u oł­ta­rza pie­ści się z czło­wie­kiem!!

Obo­je ra­zem wi­dzia­łam przed chwi­lą,

Kie­dy za­le­d­wie uścisk ich się zry­wał,

A świę­to­kradź­ca uciekł Nie­mna brze­giem.

Oj­cze mój! kary na Mil­dę! pio­ru­nu!–

Za­trząsł się Per­kun, za­grzmia­ły nie­bio­sa,

I góry wschod­nie za­drża­ły w po­sa­dach,

Czar­ne się chmu­ry na wia­trach pod­nio­sły,

I war­cząc, bu­rze i znisz­cze­nie nio­sły.

Wszy­scy Bo­go­wie po­ble­dli, a lu­dzie

Zbu­dze­ni ze snu, pa­dli na mo­dli­twę.

Po­rwał się oj­ciec, i co w ręku trzy­mał,

Z gnie­wem wy­rzu­cił na prze­lę­kłą zie­mię.

Le­ciał słup ognia i uto­nął w mo­rzu,

Aż mo­rze pry­sło, zie­mia się strza­ska­ła.

– Gdzież jest ten czło­wiek? gdzie Mil­da? – za­wo­łał;

I wnet dwa du­chy z pod nóg jego wsta­ły;

Ski­nął – już oba na zie­mię le­cia­ły.

Aus­sra na nie­ba zno­wu śpie­szy wschod­nie,

Aże­by słoń­ce wsta­ją­ce z ką­pie­li

Uprze­dzić chwi­lą i świa­tu zwia­sto­wać.

Tym­cza­sem nie­bo chmu­rzy­ło się, wrza­ło,

Słoń­ce wscho­dzą­ce w ob­łok się nu­rza­ło;

Z pół­no­cy, wscho­du, za­cho­du, po­łu­dnia,

Czar­ne osło­ny kry­ły nie­bo ja­sne;

W chmu­rach już Per­kun hu­czał groź­bą strasz­ną,

Przed któ­rej gło­sem, co żyje na zie­mi,

Od drob­nych mu­szek aż do dę­bów świę­tych,

Tu­ląc się, płasz­cząc, zgi­na­ło i drża­ło.

Dwa du­chy w chmu­rach le­cia­ły na zie­mię,

I, jak dwa czar­ne słu­py, się spu­ści­ły,

I na prze­ciw­ne stro­ny się roz­bie­gł­szy,

Na rę­kach wial­ni win­nych po­go­ni­ły.

Graj­tas (1) od Mil­dy gaju się za­wró­cił,

Pusz­czą się ła­miąc, jak ogar za zwie­rzem,

A w dro­dze drze­wa wa­lił po za sobą,

Wy­su­szał bło­ta, wodą zle­wał pola,

Pia­ska­mi krę­cił, mą­cił rze­ki do dna.

Po nad nim chmu­ry, jak nad ścier­wem kru­cy,

Pod nim znisz­cze­nie i po­strach le­cia­ły.

Biegł, po­tem sta­nął, jak­by śla­du szu­kał,

I nie­cier­pli­wy rył zie­mię do głę­bi,

Krę­cąc się w miej­scu; po­tem zno­wu ru­szył,

I sta­nął zno­wu. Ro­mo­is szedł przez pusz­czę

Z oszcze­pem w ręku i łu­kiem na­pię­tym.

Uczuł go Graj­tas po woni, uści­sku,

Po tchu za­praw­nym Bo­gi­ni od­de­chem,

I wark­nął w gó­rze, a po­lem się groź­ny

Zwa­lił na nie­go, jak dąb na krze­wi­nę.

Lecz Ro­mo­is, jak­by przy­ku­ty do zie­mi,

Nie za­drżał na­wet. Duch pod­niósł się zno­wu,

Do­ko­ła obiegł, ci­snął wodą w oczy,

Pia­skiem i bło­tem, i drze­wy ca­łe­mi

Mio­tał na nie­go, jak desz­czem na ska­łę.

On jed­ną ręką po­ci­ski od­py­chał, – (1) Pręd­ki.

Dru­gą, jak gdy­by wi­dział ze­msty po­sła,

Gro­ził, pod­no­sząc twar­dą ra­go­ti­nę. (1)

Ale już Graj­tas po­stać swą od­mie­nił,

Le­ciał na nie­go ogrom­nym niedź­wie­dziem.

Po­dob­ne­go mu nad­nie­meń­skie pusz­cze

Od po­to­po­wych cza­sów nie wi­dzia­ły.

Na grzbie­cie czar­na sierść mu się je­ży­ła,

Oczy, jak głów­nie noc­ne­go ogni­ska,

Łapy, jak dębu świę­te­go ga­łę­zie.

Sta­nął, za­ry­czał; lecz nim padł na nie­go,

Już Ro­mo­is, oszczep pod­nio­sł­szy do góry,

Zwa­lił go w gło­wę i czasz­kę roz­trza­skał.

Wnet Graj­tas zrzu­cił z sie­bie mesz­ki (2) po­stać,

I zno­wu dzi­kim wil­kiem się uka­zał.

Za­wył, pa­da­jąc pod Ro­mo­isa nogi.

On krok od­stą­pił, ra­go­ti­nę rzu­cił,

Obu­rącz źwie­rzę za gar­dło po­chwy­cił,

Strzą­snął, i o pień od­wiecz­ne­go dębu

Nie­przy­ja­cie­lem z ca­łych sił ude­rzył;

A w oczach jego nie prze­strach mil­czą­cy,

Lecz gniew wrzał zja­dły, z ja­kim strasz­ne Bogi

W chwi­li nie­szczę­ścia na zie­mię pa­trza­ją.

A Graj­tas jesz­cze przy­wdział smo­ka po­stać,

I jak Di­da­lis (3) w po­wie­trze się wzno­sił.

Żół­tą miał gło­wę, ko­ro­nę na gło­wie;

–- (1) Oszczep.

(2) Niedź­wiedź.

(3) Smok.

Łu­sko­wy pan­cerz po­ły­skał na grzbie­cie

I ogon w splo­ty zwi­nię­ty okry­wał;

Na bar­kach skrzy­dła skó­rza­ne roz­pię­te,

Pod brzu­chem dwo­je or­lich szpon wi­sia­ło.

Świ­snął, a pta­cy pa­da­li nie­ży­wi,

I źwierz prze­lę­kły gnał się w knie­je ciem­ne.

Uj­rzał go Ro­mo­is, lecz się już nic bro­nił;

Uczuł, że ludz­ką nie zmo­że go siłą.

I próż­no wal­czyć, i pa­ść­by wstyd było.

Po­rwał swój oszczep, ostrzem w pierś skie­ro­wał;

A nim smok z góry spu­ścił się na nie­go,

Trup tyl­ko krwa­wy drgał, le­żąc pod drze­wem.

Graj­tas zo­ba­czył, gdy duch ula­ty­wał,

I zno­wu wi­chrem w nie­bo się za­wró­cił.

Dru­gi brat ol­brzym go­nił Mil­dy śla­dem.

Lecz Kier­szus (1) cięż­szą ob­rał część dla sie­bie:

Bo któż wy­śle­dzi, kto Bó­stwo od­kry­je,

Co ty­siąc kształ­tów, ty­sią­ce po­sta­ci

Zmie­ni na chwi­lę w jed­no oka mgnie­nie,

Świa­ty prze­le­ci i mija prze­strze­nie?

Kier­szus się ubrał dłu­gą sza­tą chmu­ry,

I czar­nem okiem mie­rząc zie­mię z góry,

Na­próż­no ba­dał zni­kłej Mil­dy śla­dów.

To na po­łu­dnie twa­rzą się ob­ra­cał,

To ku pół­no­cy wy­bie­gał za­ja­dły,

To do za­cho­du z wia­tra­mi się go­nił, -

1. Mści­wy.

I wra­cał na wschód, a wszyst­ko na­próż­no.

Na­re­ście drżą­cy od gnie­wu i zno­ju,

Wró­cił na Dun­gus, padł u stóp Per­ku­na,

I war­czał tyl­ko, nie śmie­jąc prze­mó­wić.

– Zkąd wra­casz? – spy­tał strasz­ny Bo­gów oj­ciec.

– Bie­głem za Mil­dą, by­łem na pół­no­cy,

By­łem na świa­ta po­łu­dnio­wym kra­ju,

I tam, gdzie słoń­ce do ką­pie­li scho­dzi,

I kędy ze swych wy­jeż­dża pa­ła­ców.

Nig­dzie jej śla­du, nig­dzie po niej zna­ku,

I wie­ści na­wet nig­dzie nie zła­pa­łem.–

A Per­kun ski­nął, i Kier­szus pod nogi

Padł zno­wu, jak pies na ski­nie­nie pana.

Graj­tas cze­ka­jąc, aż go oj­ciec spy­ta,

Pod­no­sił gło­wę i pa­trzał mu w oczy.

– Có­żeś ty zro­bił? Gdzie te­raz ten czło­wiek?–

– Leży za­bi­ty w nad­nie­meń­skiej pusz­czy –

Rzekł, i pod sto­py pana się po­ło­żył.

Mil­da wy­bie­gła ze świę­te­go lasu,

I za­raz mie­niąc pięk­ną po­stać swo­ję,

Nie­po­strze­żo­na, to gwiaz­dą le­cia­ła,

To list­kiem, wia­trom uno­sić się dała,

To w chmu­rach desz­czem wil­got­nym prze­się­kłych

Skry­ta, nie wie­dząc, gdzie się kie­ro­wa­ła.

W ser­cu jej smut­no, cięż­ko, nie­spo­koj­nie,

A w ło­nie dzie­cię gwał­tow­nie się rzu­ca;

Gło­wę myśl ści­ska, cia­ło mróz przej­mu­je.

Choć nie­śmier­tel­na, a jed­nak się lęka,

Bo nad­zwy­czaj­ną bo­leść w so­bie czu­je.

W chwi­li, gdy Graj­tas, roz­po­starł­szy skrzy­dła,

Smo­kiem się z góry na Ro­mo­isa rzu­cał,

Kie­dy pierś jego oszcze­pem roz­bi­ta

Ze zwłok zmę­czo­nych uwol­ni­ła du­cha,

Mil­da uczu­ła śmierć swe­go ko­chan­ka.

Duch jego le­cąc do wschod­nie­go kra­ju,

Za­szu­miał bliz­ko i mi­gnął koło niej.

Lecz tyle stra­chu było w ser­cu Mil­dy,

Że nowa bo­leść już jej nie do­tknę­ła.

Spoj­rza­ła tyl­ko, ję­kła i le­cia­ła –

Gdzie? – sama nie wie. A chmu­ry ją nio­są,

A nad nią nie­bo za­gnie­wa­ne, czar­ne,

Mil­czą­ce, jak­by przed bu­rzy na­dej­ściem.

Na­gle jej dzie­cię rzu­ca­jąc się w ło­nie,

Obu­dza Mil­dę z zdrę­twia­łej ro­spa­czy.

Czu­je, że wkrót­ce da ży­cie sy­no­wi,

Że czas mu po­cząć utra­pio­ne ży­cie,

I mat­ce z nim się na wie­ki roz­dzie­lić.

Lecz gdzie go zło­ży? komu go po­wie­rzy?

I gdzie się skry­je, by go na świat wy­dać?

My­śli, wtem pa­mięć przy­cho­dzi jej w smut­ku.

Wgłę­bi Pra­ga­ras (1) jest Po­klus, Bóg ze­msty.

Twarz jego bla­da; słu­pem oczy sto­ją;

–-

1. Pie­kło.

Na gło­wie siwy włos płach­tą po­kry­ty;

Czer­wo­na bro­da na pier­si mu spły­wa,

W któ­rych li­to­ści nie znaj­dziesz kro­pel­ki.

On mę­czy du­chy, gdy wy­nij­dą z lu­dzi;

On zbrod­niów stra­szyć zstę­pu­je na zie­mię;

On trzy­kroć sta­jąc w oczach wy­stęp­ne­mu,

Gro­zi mu póty, aż krwa­wą ofia­rą

Gnie­wu i ze­msty jego nie prze­bła­ga.

Władz­ca ot­chła­ni ma żonę Ni­jo­łę.

Nie­gdyś on ser­cem na­mięt­nem ją ko­chał;

Lecz mło­dą jesz­cze unio­sł­szy od mat­ki,

W za­sty­głem ser­cu mi­łość dla niej stra­cił,

I za­miast raju, któ­ry obie­cy­wał,

Drę­czył Ni­jo­łę, jak pod­wład­ne du­chy.

Nie­raz już ona zbie­gł­szy po­kry­jo­mu,

Pro­si­ła Mil­dy, by kro­plę mi­ło­ści,

Choć­by kro­pel­kę wla­ła w ser­ce męża,

I osło­dzi­ła wiecz­ność utra­pio­ną,

Bez koń­ca i bez na­dziei mę­czar­nie.

Lecz wów­czas Mil­da, Bo­gi­ni ro­sko­szy,

Nie chcia­ła zstą­pić na chwi­lę w ot­chła­nie.

Mi­lej jej było nad Kow­nem wzla­ty­wać,

Mi­ło­śnych Daj­nos (1) słu­chać z Nie­mna brze­gów,

Z oł­ta­rzy won­ne od­bie­rać ofia­ry,

I sy­piąc szczę­ście, krą­żyć po nad zie­mią,

Bło­go­sła­wień­stwy i dzię­ki się po­jąc.

–-

1. Mi­ło­śne śpie­wy.

Te­raz, gdy Mil­da bo­le­ści po­zna­ła,

Kie­dy już nad nią ręka ojca mści­wa

Wisi i gro­zi nie­uchron­ną karą,

Kie­dy się nie­ma schro­nić gdzie z dzie­cię­ciem,

Wspo­mnia­ła prze­cie na proś­by Ni­jo­ły.

Może Ro­mo­isa duch le­cąc w tę stro­nę,

Za sobą bied­ną po­cią­gnął ko­chan­kę.

W chwi­li się z chmu­ry zsu­nę­ła ku zie­mi,

I już przed wro­ty Pra­ga­ru sta­nę­ła.

Nie było stra­ży u wej­ścia ot­chła­ni:

Bo wszyst­ko od niej zda­la ucie­ka­ło,

Du­chy wy­so­ko po nad nią le­cia­ły,

Zwie­rzę­ta wro­ta strasz­li­we mi­ja­ły,

I lu­dzie mimo prze­cho­dzić nie śmie­li;

A du­chy do niej we­pchnię­te za karę,

Przy­ku­te w głę­bi na wie­ki, ję­cza­ły,

I wrót już wię­cej nig­dy nie wi­dzia­ły.

Z pasz­czy ot­chła­ni bu­chał jęk stłu­mio­ny,

Jak­by ty­sią­ca nie­szczę­śli­wych gło­sy,

Któ­rzy po bi­twie na polu ko­na­ją,

I śmier­ci pręd­kiej, cier­piąc, wy­zy­wa­ją.

Mil­da drżąc w pro­gi pie­kiel­ne wstą­pi­ła.

Pierw­szy raz jesz­cze w nie­śmier­tel­nem ży­ciu

Sły­sząc, jak ję­czy, jak woła cier­pie­nie,

Wy­bla­dła, w ot­chłań głę­bo­ką le­cia­ła,

Drżą­ca, jak li­stek osi­ny od bu­rzy,

Po­mię­dzy du­chów uwię­zio­nych tłu­my,

Któ­rych jęk w smut­nem ser­cu się od­bi­jał,

Dwo­ił w niem, ści­skał prze­stra­szo­ną du­szę.

Sta­nę­ła wre­ście przed Po­klu­sa żoną.

Lecz w niej za­le­d­wie Bo­gi­nię po­zna­ła.

Bla­de jej lica mę­czar­nie zo­ra­ły;

Włos mia­ła siwy i oczy przy­ga­słe;

Kło­si­sty wie­niec usechł na jej skro­ni;

I sza­ta czar­na, po­mię­ta, zbro­czo­na,

Tu­li­ła ko­ści od bo­le­ści wy­schłe;

Łono za­pa­dłe i wy­chu­dłe cia­ło;

Na dło­ni spar­te utrzy­mu­jąc czo­ło,

Głę­bo­ko, smut­nie w prze­szło­ści du­ma­ła,

Że Mil­dy na­wet wej­ścia nie sły­sza­ła;

Lecz jak­by byt­ność Bo­gi­ni prze­czu­ła,

Oczy oży­ły, wzrok się za­pro­mie­nił,

I od­dech pręd­szy pod­niósł pier­si wy­schłe.

Za­drża­ła Ni­jo­ła, i zwró­ciw­szy gło­wę,

Pa­dła przed Mil­dą z krzy­kiem na ko­la­na.

– Prze­cięż ty tu­taj! li­tość cię pro­wa­dzi!

Patrz na mnie, sio­stro! Jam tu, jak te du­chy,

Jak Jod­sów du­sze, w ot­chła­ni przy­ku­ta,

Cier­pię, i nie wiem, za co te cier­pie­nia!

Cier­pię, i nie wiem, kie­dy ko­niec męce!

Sio­stro! miej li­tość! Ty ski­nie­niem jed­nem

Mo­żesz od­mie­nić los i nę­dzę moję

W szczę­ście, ja­kiem się to­bie mili poją! –

– Co ze­chcesz, ka­żesz – Mil­da jej od­po­wie –

Zro­bię ci wszyst­ko; lecz, sio­stro, jam sama,

Jak ty, dziś bied­na! jak ty! sto­kroć go­rzej!

Na mnie już Per­kun pio­ru­ny go­tu­je,

Za mną ol­brzy­mi wy­sła­ni la­ta­ją;

Tu na­wet mogą na­paść mnie ukry­tą.

O! nie ja cie­bie, ty mnie ra­tuj, sio­stro!

Mego ko­chan­ka za­bił ojca po­seł.

I za mną go­nią; a choć nie za­bi­ją,

Dzie­cię mi wy­drą, rzu­cą gdzie w prze­pa­ści,

Na dzi­ką wy­spę, mię­dzy dzi­kie źwie­rzę,

A mnie za karę na mo­rza wy­gna­ją,

Wku­ją do ło­dzi bez wio­sła i ste­ru,

Na całą wiecz­ność pła­kać, i łzy moje

Mię­szać z bia­łe­go mo­rza sło­ną wodą.

Ja cie­bie bła­gam, ra­tuj mnie, Ni­jo­ło!

W ser­ce Po­klu­sa wszyst­ką mi­łość wle­ję;

Co mam, ci od­dam: mło­dość nie­śmier­tel­ną,

Ro­skosz, na­dzie­je, co chcesz, cze­go pra­gniesz;

Ja two­je wło­sy zsi­wia­łe od­ży­wię,

Ser­ce roz­grze­ję, lica za­ru­mie­nię,

Cia­ło od­ży­wię i mło­dość przy­wró­cę,

Lecz ocal dzie­cię! ocal dzie­cię moje!

Bła­gam cię, sio­stro! – To mó­wiąc, upa­dła,

Wzy­wa­jąc Laj­my, ro­dzą­cych Bo­gi­ni,

I tak, jak pro­sta nie­wia­sta, ję­cza­ła.

Ale nie bo­leść jęki jej wy­rwa­ła:

Ona już syna trzy­ma­jąc na ręku,

Łza­mi tak jego ob­le­wa­ła przy­szłość,

Nad ojca lo­sem i nad nim ję­cza­ła.

– Sio­stro! weź – rze­kła – weź­mij mego syna.

Niech go gdzie pro­sta ko­bie­ta wy­cho­wa;

Niech nic wie, kto mu oj­cem, a kto mat­ką;

Niech dłu­go nie wie! Ja po nad nim zda­la

Będę czu­wa­ła ma­cie­rzyń­skiem okiem.

Da­jąc mu ży­cie, cięż­ki los mu da­łam;

Ser­ca o przy­szłość wów­czas nie py­ta­łam;

Ale do wal­ki ja udzie­lę siły.

Wzro­śnie on! wów­czas drżyj­cie na­wet Bogi!

Ol­brzy­my! lu­dzie! uderz­cie mu czo­łem!

Wszyst­kich on zie­mi miesz­kań­ców zwy­cię­ży.

Kró­le i du­chy zdu­mie­ni upad­ną
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: