Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Angole - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
29 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Angole - ebook

W brytyjskiej prasie raz po raz pojawiają się artykuły o „polskiej inwazji” na Wyspy. Istotnie, według ostrożnych szacunków w ciągu ostatnich dziesięciu lat wyemigrowało tam ponad siedemset tysięcy Polaków. Mówi się o milionie, a czasem o dwóch. Ewa Winnicka podróżuje po Wielkiej Brytanii i oddaje głos owym „najeźdźcom”, wywodzącym się ze wszystkich grup społecznych. Pyta, jak polscy inteligenci, robotnicy, drobni przedsiębiorcy, studenci i bezdomni widzą kraj, do którego przybywają. Każda historia to gotowy scenariusz filmowy. Angole to przede wszystkim niejednoznaczny obraz tubylców: obywateli Wielkiej Brytanii, malowany nadzieją i rozczarowaniem, podziwem i lekceważeniem, wreszcie sukcesem i porażką polskich „kolonizatorów”. To fantastyczna kontynuacja Londyńczyków pół wieku później i w świecie bez granic.

Kim jest Anglik dla Polaka? Kim Polak dla Anglika? Ewa Winnicka wysłuchała kilkudziesięciorga polskich „najeźdźców” na Wyspy. Opowiedzieli jej, w jakie wpadali pułapki, jak się z nich wydobywali albo nie, jak zwyciężali, nieraz w wielkim stylu, jak walczyli o prawa pracownicze, nie tylko dla siebie. Aktualna, poważna i dowcipna książka reporterska dla wszystkich, zwłaszcza dla tych, którzy wybierają się w drogę. A wybrały się już podobno dwa miliony.

Małgorzata Szejnert

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-903-8
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy

Andrzej Muszyński Południe

Wojciech Górecki Abchazja

Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa

Emma Larkin Spustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofie
i dyktaturze wojskowej w Birmie

Norman Lewis Grobowiec w Sewilli. Podróż przez Hiszpanię
u progu wojny domowej

Gellert Tamas Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści

Angelika Kuźniak Papusza

Peter Robb Sycylijski mrok

Michał Książek Jakuck. Słownik miejsca

Luca Rastello Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainy
i żyć szczęśliwie

Stefano Liberti Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy

V. S. Naipaul Indie. Miliony zbuntowanych

Magdalena Grochowska Wytrąceni z milczenia (wyd. 2 zmienione)

Florian Klenk Kiedyś był tu koniec świata

Angelika Kuźniak Marlene (wyd. 2)

Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia

Frank Westerman Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny

Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy

Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów,
złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci

Mateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes

Norman Lewis Neapol ’44.
Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch

Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli.
Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone)

Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu

Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo
przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach

Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista

Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka

V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka

Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii

W serii ukażą się m.in.:

Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie

Norman Lewis Głosy starego morzaLadies and Gentlemen. Ta ziemia przeżyła dotąd tylko jedną podobną inwazję. W XI wieku mieliśmy tu Wilhelma Zdo­bywcę. W 1066 roku rozegrała się decydująca o losach Wyspy bitwa pod Hastings, po której Normanowie zalali Brytanię.

Potem mieliśmy względny spokój, bo pięćdziesięciu tysięcy hugenotów przybyłych po 1670 roku i może stu tysięcy rosyjskich Żydów osiadłych w latach 1881–1914 nie warto nawet wspominać.

Owszem, XX wiek był dla nas wyzwaniem. Zaczęliśmy mieć tu Szkotów i Irlandczyków, ale właściwie byli oni tak wiele lat częścią Brytanii, że w większości wiedzieli, jak się zachować. Podobnie kolorowi przybysze z zakątków imperium. Wszyscy mogli się cieszyć naszym słynnym w świecie umiłowaniem swobód obywatelskich.

Nic się nie równa podobno dwóm milionom Polaków krążących w tę i we w tę po okolicach od 2004 roku, ozdobionym garstką Litwinów, Rosjan czy Ukraińców. Podobno zarobiliśmy na nich dwadzieścia dwa miliardy funtów, podobno wypełnili szczelnie dziury na rynku pracy, ale za to na ulicach tradycyjnie porządnych miast Lancashire czy Lincolnshire trudno usłyszeć język angielski. Wpadniesz do rzeki, zawołasz „help!” i nie możesz mieć pewności, że ktoś cię zrozumie. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że ta sterowana dyrektywami UE nawałnica zmienia oblicze Brytanii. Jak wygląda nasz kraj po tym najeździe? Co z niego zostaje?Jak wynalazłem kółko

Wojciech, 54 lata, Londyn

Prezes czeka w biurowcu, który sam zbudował, żeby pomieścić swoje firmy. Tyły Kings Road, bliskie Hammersmith. W gabinecie po lewej stronie wisi płaski ekran, na który spływają obrazy z dwudziestu kamer zawieszonych w tajnych kątach biurowca. Ściana płaczu, oczywiście dla niektórych. Teraz widać, jak mężczyzna z działu ogłoszeń wstaje zza biurka i znika. Pojawia się na ekranie po prawej stronie, pod męską toaletą. Prawniczka, dziennikarz i niezidentyfikowany palą papierosy przed wejściem do budynku. „Trochę długo sobie palą” – mówi Wojciech. To nie jest kino akcji, ale trudno mu oderwać wzrok od tego ekranu. Bezpośrednia kontrola pracowników, doskonała pamięć i odwaga zaprowadziły go na szczyty. Na początku wieku rzesze kandydatów na kolonizatorów przewinęły się przez jego firmy. Ojciec założyciel nowej fali chętnie opowie o tubylcach, ponieważ w pocie czoła wyrąbywał ścieżki.

Liznąłem wcześniej trochę Zachodu i Polską byłem zmęczony. Była końcówka lat osiemdziesiątych, a jako właściciela firmy zajmującej się handlem w zakresie perfum, żywności oraz bielizny damskiej brali mnie za spekulanta. To, proszę pani, boli, jak się ma dwadzieścia dziewięć lat. Automatycznie zebrałem rodzinę. Mówię: „Za miesiąc, równo, z dwojgiem dzieci wyjeżdżamy”. Byłem ryzykantem, pojechałem do Belgii.

Belgia, Belgia, duża sfera emigrantów, ale oni się nie rozwijają. Byle dostać zasiłek, powłóczyć się po ulicy, torebkę wyrwać, na budowie dorobić. A ja nabierałem tak zwanej siły. Pracowałem najpierw jako fryzjer, potem sprzedawca domów. Ale mnie ciągnęło do biznesu, a Belgia się do tego zupełnie nie nadaje. Zasiłki, włóczenie, socjal. Mówię: „Jedziemy do Londynu”.

Wysiadam na dworcu Victoria i załamka. Brudno, niepozamiatane, żadnego kosza na śmieci, cały syf pod nogami. Widząc ten kraj, nie mogłem dojść do siebie. Ale się okazało, że w tamtym okresie było w mieście dużo wysadzeń. IRA wkładała bomby w śmietniki i w puszki na listy, żeby w czasie wybuchu było więcej słychać. Kiedy później zaprzestała zamachów, zrobiło się czysto.

Co jeszcze zobaczyłem: te czarne taksówki, które wyglądały jak krzywe garbuski z Polski. Myślę sobie: „Czy ja się cofnąłem do Warszawy?”. Ale nie, na ulicach ludzie mieli czarną skórę, żadna raczej Warszawa.

Szybko się zorientowałem, że tu trzeba być silnego charakteru. A takim człowiekiem mogę siebie nazwać. Miałem nocleg wyłącznie na cztery dni. Zatrzymaliśmy się z rodziną u Cygana słowackiego. W żadnym razie polskiego. Mogę śmiało powiedzieć, że to jest normalny człowiek, wręcz wspaniały. Cygan to wie, jak przetrwać. Jestem mu wdzięczny, bo dzięki niemu ja też przetrwałem.

Naturalnie od razu znalazłem pracę. Zostałem pizza driver, który to jest pospolitym zawodem Polaka. Nielegalna praca. A co. Były prezydent też pracował na zmywaku, premier zmywał okna w jakichś wysokich wieżach. Potem jakoś załatwiłem sobie prawo do pracy, po czterech latach rezydenturę. Obecnie, nie chwaląc się, jestem już Brytyjczykiem.

Londyn jest kosmopolitańskim miastem. Tu nie ma zbyt dużo samych prawdziwych Angoli. Raczej wszystkie grupy narodowościowe, w tym klasa średnia. Tych to trzeba się bać, bo mogą okraść.

Zarabiając w Polsce pewne duże fundusze, nie czułem tego, co tutaj. Satysfakcji. Jak doniosłem pierwszą pizzę i dostałem tipa, to mi się łezka zakręciła. To był ciężko zarobiony funt. Docenienie własnej pracy jest w życiu najważniejsze. Bo jak człowiek nie doceni własnej pracy, to nie będzie w życiu kimś. Ja wtedy doceniłem, że robię naprawdę dużo. Czułem się zmęczony, ale szczęśliwy. Potem mówię: „Otworzę firmę”. Miałem już paru ludzi na oku. Jeden pan z dawnych czasów jeszcze ze mną pracuje, a nawet został głównym księgowym. Wtedy ja woziłem pizzę, a on ją klepał.

Zabraliśmy się do roboty. Najpierw sprawdziliśmy, czego potrzeba ludności w Londynie. Napisaliśmy w tym celu ulotkę o treści: „Jeśli potrzebujesz pomocy – zadzwoń”. Kilkadziesiąt tysięcy tych ulotek żeśmy wydrukowali. Jednostronnych, żadnej tam kolorystyki. Formatu A6. Rozwieźliśmy je po domach, do których wcześniej woziliśmy pizze.

Bingo. Zaczęli dzwonić. A to, że potrzebują handymana, a to, że potrzebują sprzątaczki. Paraliż. Co teraz? Dzwonię więc do studentki, która mówi po angielsku. Pytam, co robić. Ona: „Bierzcie od klienta sześć funtów za godzinę, mnie płaćcie cztery, będziecie zarabiać, a ja posprzątam i się opłaci”. W czasie pierwszego miesiąca mieliśmy ją jedną, po dwóch miesiącach mieliśmy pięć sprzątaczek, po sześciu miesiącach trzydzieści, a po dwóch latach sto pięćdziesiąt. Mnożyły się jak króliki i wszędzie sprzątały.

Anglicy na początku się pytali, czy sprzątaczka mówi po angielsku. No bo widzieli, że się dana sprzątaczka nie odzywa, a ja ledwo dukam. Wytłumaczyłem im, że do sprzątania nie trzeba rozmów. Do sprzątania jedyne co, to trzeba dziewczynę wyszkolić, bo normalny człowiek nie umie sprzątać, żeby posprzątać całość przez trzy godziny.

Żeby posprzątać całość, trzeba mieć system. Sam go opracowałem i stałem się specjalistą. System polega na tym, żeby sprzątać nie wyżej jak na wysokości oczu oraz stosować triki na klienta. Znaczy posprzątać przed drzwiami i wytrzeć klamkę. Pierwsze, co klient robi, to bierze za klamkę i wkłada klucz. Nie może powiedzieć: „Ożeż, brudne”. Następnie: jak otworzy drzwi, to korytarz ma być wyczyszczony super, to samo blaty w kuchni i w łazience. Jak te pozycje zostaną wysprzątane, to klient będzie forever i fakapy, tak zwane niedoróbki, będzie można zostawiać dosłownie wszędzie.

Możemy oczywiście odsuwać kanapy, stoły, ale trzeba powiedzieć jasno, że się wtedy nie zdąży. Stosujemy więc tak zwane sprzątanie powierzchowne lub inaczej – wzrokowe.

Największa sztuka w biznesie to nie sprzątanie, tylko logistyka przejazdu sprzątaczki przez wielkie miasto. Przejazd z jednego domu do drugiego ma być jak najkrótszy, ma zajmować jak najmniej czasu. Najlepiej do piętnastu minut. Chodzi o to, żeby sobie dziewczyna mogła popracować jak najlepiej te osiem czy dziewięć godzin i nie traciła na przejazdach. Oczywiście, dziewczyny rwą te godziny, ale jak widać, wykonują swoją pracę.

Czemu zażarło z dziewczynami? Bo Angol to jest człowiek pracy, a więc nie ma czasu na sprzątanie. Pracuje po osiemdziesiąt–siedemdziesiąt godzin tygodniowo. Angol nie skończy pracy, dopóki nie zrobi swojego zadania. To nie tak jak Polak, co odkłada długopis i idzie, to kompletnie inny styl. Więc on nie ma czasu na robienie koło siebie. Zresztą on nie umie. Jak jest specjalistą od komputera, to nie wkręci żarówki, jak jest hydraulikiem, to nie wbije gwoździa do ściany. Student w ogóle nie sprząta, on jest brudas z natury.

Mieliśmy już siedemset domów i samoczynnie weszliśmy w budowlankę. Angole zaczęli żądać od nas, żeby im okno czy klamkę naprawić. Dzwonili i pytali, czy nie mamy kogoś do malowania. A myśmy mieli, bo te sto pięćdziesiąt dziewczyn, co sprzątały, to miało na szczęście mężów i chłopaków. Zaraz Polacy walili drzwiami i oknami. W pewnym okresie zaczęli myśleć, że jesteśmy biurem pośrednictwa pracy. Mieliśmy listę osób pragnących pracować w mojej firmie. Rozprowadzaliśmy ich w miarę możliwości.

Potem sprawy potoczyły się naprawdę szybko i naturalnie. Sprzątaczka i handyman potrzebowali zalegalizowania pobytu, tak więc stworzyłem dział emigracyjno-prawny. Załatwiałem zarówno bizneswizy, jak i tak zwane pobyty. Zanim się otworzyły granice, Polak mógł dostać bizneswizę, tylko jak miał stałą pracę. A stałą pracę dawałem ja. Logiczne? Małżonka moja była z wykształcenia prawnikiem i wszystko załatwiła. Teraz mamy pozwolenie z samego Home Office. Możemy nawet Angolom załatwiać paszporty, jakby chcieli.

Jak już ten Polak miał swój pobyt, to musiał gdzieś mieszkać. Zbudowaliśmy więc domy na wynajem. Założyliśmy gazetę z ogłoszeniami, żeby Polak mógł odnaleźć to, co go interesuje. Kiedy przyszedł wreszcie rok 2005 i Polacy zaczęli przyjeżdżać wielką ławą, to ja im w duchu powiedziałem: „Wynaleźliśmy dla was kółko: sprzątanie, budowlanka, mieszkanie, pobyty i gazeta. Tak więc idźcie i się rozprzestrzeniajcie”.

Zachód to nie jest bajka, dlatego trzeba lawirować między mentalnością Polaka i Anglika. Mówić a mówić to są dwie różne rzeczy. Mówić a czuć to są naprawdę dwie bardzo różne rzeczy. Polak nie jest w stanie wyrazić odczucia, opisać refleksji po angielsku. Angol zawsze będzie wiedział, że ja to ja, a on to on.

Zawsze zostajesz dla nich Polakiem. Dlaczego? Mentalność Angola jest zbudowana w taki sposób, że on nigdy nie jest w stanie powiedzieć, że czegoś nie aprobuje, że dla niego coś jest nie tak. Weźmy w budowlance: wykonujemy jakąś usługę, właścicielka przychodzi do remontowanego domu i mówi, że jest super. My pracujemy dalej, wyremontowaliśmy już dajmy na to w środku, właścicielka mówi do naszego menedżera, że znowu super. A jak on wyjdzie za próg, to ta łapie za słuchawkę i dzwoni do biura, że proszę go nigdy więcej nie przysyłać, że jego sposób zachowania jest negatywny.

Angolom brakuje odwagi, więc jak mają pieniądze, to negatywy ktoś im załatwia przez telefon. Na przykład Polak im załatwi negatywy w stosunku do innego Polaka.

Dalej. W biznesie widzę, że oni mają tak zwane soon. Różnica kulturowa polega na tym, że dla nas soon to jest coś zaraz, a dla nich nie wiadomo kiedy. Jak zaczynałem biznes, to myślałem, że soon to jest aprobata. Że będziemy mieli wszystko, co trzeba. A tu się okazuje, że soon się ciągnie. Przypominać jest nieelegancko. Dostaniesz znowu soon. I that’s it. Bo decyzja należy do Angola. On nie powiedział „nie”, on powiedział „soon”. To sobie może tak trwać i trwać.

Jest jeszcze takie coś jak gentlemen’s agreement. Jest ono poważną rzeczą. Ale tylko w tak zwanej higher class.

O tym gentlemen’s agreement i higher class to my w ogóle nie wiemy za dużo, nasza mentalność jest inna, nam komunizm nie zaszczepił szacunku do takich wysokich ludzi jak tutejsza higher class. My wypijamy z mlekiem rodziców negatywne podejście. Bo jakby Polska miała znowu króla, to czy pani by go zaakceptowała? No, widzę ten uśmieszek. Nie rozumiemy ich wartości. Nie oddajemy czci takiej osobie. A tutaj to jest szacunek, tu się czci takiego kogoś. Bo on tworzy historię, jest potrzebny jako symbol, że jest się dokąd wspinać.

Polska to kraj, gdzie się nie ceni higher class, znaczy ludzi, którzy są na szczycie. Od razu się mówi, że nakradli, że się nie nadają. Dam przykład. Dzisiaj do biura przychodzi chłopaczek z naszego biura reklamy i się skarży, że nie jest pewien, jak to będzie z jednym naszym dobrym reklamodawcą, bo w biurze pracuje tam Polak, którego zakłuł w oczy samochód, którym ja jeżdżę. Chłopaczek mówi, że tamten wymienił trzy czy cztery razy, że ja jeżdżę samochodem takim i takim, więc to, widać, jest dla niego ból jakiś.

A w Anglii to świadczy o potędze, że się ma taki samochód. O potędze świadczy nawet, jak ktoś ma dziesięć milionów długów. Bo to znaczy, że go stać na te długi. Żeby dostać się do ich dobrych sfer, to chyba mi już życia nie wystarczy. Oni są zamkniętym kręgiem.

Tutaj są w ogóle dwa sposoby bycia z wyższej klasy: nabyty i urodzony.

Można być dobrze wykształconym, mieć majątek, ale nie będzie się z naprawdę wyższej klasy. Dajmy na to, ja mam dom w Cotswolds w hrabstwie Gloucestershire, gdzie ci najlepiej urodzeni mają swoje domy na piątek do niedzieli. A jednak nie zapraszają mnie na polowanie, choć zapraszają innych. No bo ja jestem inteligencją biznesową.

To samo, gdybym chciał wysłać dzieci do szkoły dobrej, wysokopłatnej, o renomie. Niestety, żeby tam wejść, to będzie duża sztuka. Ale dajmy na to udało mi się załatwić te rekomendacje, tak jak znajomej Polce pochodzenia inteligenckiego, ale nie z higher class. Sama była w Polsce nauczycielką, ale posiadając bogatego męża, posłała córkę do prywatnej szkoły w dzielnicy Chelsea. Nigdy ta córka nie została zaakceptowana. Tamci jeżdżą do Szwajcarii na narty, na jachty w ciepłe kraje. Niektórzy nawet nie mają pieniędzy na takie wyjazdy, ale ich zapraszają ci, co mają. Córka nabawiła się depresji. Ale chodzi dalej, dlaczego ma nie chodzić?

W życiu biznesowym łatwo poznać bardzo dobrze urodzonego. Widzisz go w koszuli. Jest oberwana, bo on nosi ją dwadzieścia lat. Albo ma płaszcz trzydziestoletni. Albo buty piętnastoletnie. Ale te buty nawet teraz mają wartość pięciuset funtów, koszula jest z najwyższej półki i zawsze była, na taki płaszcz to normalny człowiek musiałby długo zbierać, a i tak nie wiadomo, czy taki krawiec chciałby go obsłużyć. No i ma zegarek. Słowem: klasę wyższą Angola widać w oczach. To, jak mówiłem, wypija się z mlekiem matki.

Zwykły Angol lubi się zadawać z klasą wyższą, bo z kim się zadajesz, takim się stajesz, taki urodzony podciąga do góry. Oczywiście teoretycznie. Jak mówiłem, do Pall Mall się za takim nie wśliźniesz.

Wiele firm mimo to chce mieć u siebie lorda. Angol zakłada firmę i chce mieć lorda, bo od tego firma od razu jest lepsza.

Inne różnice w mentalności: Angol pozwala małym biznesom rosnąć i nie gnębi ich kontrolami. Ale jak się ustawisz na tyle, że będziesz miał majątek – to już nie ma zmiłuj, będziesz płacił haracz w postaci podatków.

Ze swej strony powiem, że się w pewnym momencie nie myśli, że się płaci te podatki. Normalne. Normalne jest również, że się ubezpiecza domy i samochody. Bez ubezpieczenia, o ile wiem, jeżdżą tylko Polacy i Hindusi.Nikt jej nie chciał

Maciek, 41 lat, Londyn

Jest niedawno awansowanym dyrektorem w PricewaterhouseCoopers. Pracuje w szklanym biurze nad Tamizą, mieszka w południowo-zachodnim Londynie, w dostatniej dzielnicy, gdzie są lepsze szkoły. O tym, jak podzielone klasowo jest zastane społeczeństwo, przekonał się dobitnie podczas sierpniowych zamieszek w 2011 roku.

Szósty sierpnia 2011 roku. Siedziałem na piętrze mieszkania na Clapham Junction i bałem się tak jak w 1981 roku, kiedy miałem osiem lat, a moi rodzice, szeregowi działacze Solidarności, zostali wezwani na SB. Dodam, że wtedy bałem się najbardziej w życiu.

To był trzeci dzień burd w mieście, wyrostki zaczęły podpalać i rozbijać wystawy, potem się okazało, że robiły to, by odwrócić uwagę od prawdziwego chaosu rozpętanego w East Croydon i uwiązać policję w centrum Londynu. Pięćdziesiąt metrów od naszych drzwi płonęła ulica, wszędzie było pełno dymu. Nad dzielnicą latał helikopter BBC, więc wiedziałem z telewizji, że płonie sklep z prywatkowymi gadżetami obok stacji. Kilkadziesiąt metrów od nas. W sklepie, wszyscy to wiedzieli, stały butle z gazem do pompowania balonów. Gdyby wybuchły, cały budynek mógłby wylecieć w powietrze. Kłębił się tłum rabusiów, strażacy nie mogli tam dojechać, przyjechał patrol policji, ale zaraz odjechał, bo policjanci się bali, że ich rozszarpią. Tkwiłem z rodziną na tym piętrze. Wiedzieliśmy, że nie mamy na kogo liczyć. Jedyna nadzieja leżała w sąsiadach z parteru. Gdyby przyszli rabować na naszą ulicę, ­sąsiedzi z dołu poszliby na pierwszy ogień, może by się chłopaki napasły sąsiadami.

Pod naszymi oknami, w bocznej uliczce, gówniarze zorganizowali sobie parking. Widziałem, jak spokojnie podjeżdżał mercedes z przyciemnionymi szybami. Wyskakiwało z niego dwóch ubranych w dresy młodych ludzi i biegło w kierunku St John’s Road, głównej ulicy handlowej. Wracali z naręczami butów sportowych i mercedes odjeżdżał. Za kwadrans pojawiał się znowu, goście wybiegali i wracali z dresami, nadjeżdżali, wybiegali i wracali ze sprzętem grającym, telewizorami plazmowymi, tak do rana. Następnego dnia St John’s Road była kompletnie splądrowana, wszystkie sklepy wypatroszone. Tylko jeden sklep został nietknięty. Księgarnia Waterstone’s. Nikt jej nie chciał.

Wtedy zrozumiałem, jak bardzo klasowe jest tu społeczeństwo. Kiedy St John’s Road przecina Battersea Rise, zamienia się w Northcote Road, bardziej elegancką, pełną drogich butików ulicę. Miejsce szaleństwa od Northcote Road dzieli najwyżej dwadzieścia metrów. I nikt się nie odważył pójść rabować na tę lepszą ulicę. Na wystawach leżały rzeczy, na których się nie znali.

Kiedy tkwiłem tak w oknie, zrozumiałem, że boję się o życie swoje i rodziny, i o mój dom, który jest w Londynie. No właśnie, w Londynie.Władcy much

Rafał, 30 lat, Edynburg

Colin Thubron, poważany tutejszy pisarz i podróżnik, powiedział mi niedawno, że największe w życiu samotność i strach przeżywał, gdy zamożni rodzice oddali go do boarding school, prestiżowej szkoły z internatem. Potem nic nie było równie straszne, nawet samotne podróże po Syberii bez znajomości języka rosyjskiego. Dlatego chcę porozmawiać z Rafałem, który spędził w boarding school lata licealne i musiał poznać życie autochtonów z najwyższej społecznej półki. Na pewno chłopcy, których spotkał w swojej szkole, wiedzieliby, jak nosić ubrania z Northcote Road.

Kiedy prestiżowe prywatne szkoły cierpią na brak gotówki, wpuszczają do ławki obcokrajowca. Mnie akurat do liceum w Szkocji. Ukończyli je arystokraci, którzy następnie zostali ministrami, podobno jeden premier i znany aktor. To był pomysł mojej mamy, ale zgodziłem się z radością. Po trzeciej klasie liceum ogólnokształcącego w Krakowie zdałem egzaminy, a mama wzięła pożyczkę. Tata niestety nie żyje.

Uśmiechnięty Dean przedstawił mi dwóch nauczycieli, którzy prowadzić mieli moją przyszłą dziesięcioosobową klasę, i zachęcił do wybrania spośród trzydziestu rozmaitych zajęć dodatkowych, między innymi: jazdy konnej, informatyki, zajęć z wojskowości, baseballu oraz polo. We wrześniu miała się zacząć szkoła.

Pojechaliśmy z mamą pociągiem, a potem starym fordem pożyczonym od ciotki z Edynburga. Wyciągnąłem z bagażnika plecak i zrozumiałem, że coś jest nie tak. Anglicy przyjechali kabrioletami, w których na tylnych siedzeniach spoczywał kufer; coś w rodzaju pirackiej skrzyni, którą żeby podnieść, trzeba co najmniej dwóch osób. Znaczy służących. Ponieważ nie miałem kufra, koledzy zobaczyli, że będą się uczyć z kosmitą z innego świata. A potem się odezwałem i usłyszeli mój akcent. Było po wszystkim.

Po południu mama pojechała do cioci. Zostałem w surowych wnętrzach, które teraz zaczęły się wydawać podobne do wnętrz z horrorów z zakonem w tle. Z tym że tutaj na korytarzu biegały hordy rozwrzeszczanych chłopaków i jakieś dziewczyny, bo dla zdrowia psychicznego chłopców postanowiono przyjąć kilka uczennic. Wcześniej pojawił się zarzut, że ze szkoły wychodzą absolwenci bez ogłady względem dam.

Pewnie dziewięćdziesiąt procent chłopaków siedziało w tej szkole od dziewiątego roku życia. Nawet ci, którzy blisko mieszkali, widzieli swoich rodziców najwyżej trzy razy w roku. Niektórzy mieli oparcie w rodzeństwie, które też siedziało w tej szkole. Kiedy się dorabiasz większych pieniędzy, to musisz wysłać dziecko do szkoły z internatem. Pozbywasz się dziecka z domu i to jest prawdziwym dowodem na to, że masz pieniądze. Nie dom, nie samochód, tylko szkoła z internatem.

A w szkole kładziono tym chłopakom do głowy, że reprezentują klasę jak najbardziej wyższą. Obcokrajowcy oraz Anglicy, którzy nie kończą podobnej szkoły, należą do podspołeczeństwa, z którym nie można się specjalnie zadawać, dla jego własnego dobra.

Znikający coraz częściej uczniowie byli z kolei dowodem na istnienie kryzysu. Pewnie dlatego właściciele szkoły zdecydowali się na obcokrajowców.

Na razie był pierwszy dzień. Poszedłem do zarządcy, który zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami miał mnie zapoznać z topografią szkoły oraz zaprowadzić do mego pokoju w internacie. Ascetyczny pan poprosił, bym przypomniał nazwę tego kraju na P, z którego przyjechałem. Zawołał dyżurnego chłopaka i kazał mu mnie oprowadzić.

Chłopak miał na imię Arthur. Kiedy zostaliśmy sami, machnął ręką i powiedział: „Tam masz pokój”. Odwrócił się na pięcie i odszedł. Chyba na mnie nie spojrzał. Nie wiem, w jakim momencie zacząłem przypominać sobie film Władca much. O chłopcach, jeszcze dzieciach, którzy tworzą taką okrutną wspólnotę. Wykluczają najsłabszych, pastwią się nad tymi, którzy się wyróżniają. Z zewnątrz wszystko wygląda elegancko, gładko i radośnie.

No więc miałem samodzielny pokój.

Tydzień po przyjeździe do szkoły wchodzę po zajęciach do tego pokoju, a on jest zupełnie pusty. Wszystkie meble, ciuchy, książki znajduję na korytarzu. To moi angielscy koledzy znaleźli sobie zabawę z nowym chłopcem. Żeby nie czuł się za pewnie i nie wiedział, co zastanie wieczorem. Żeby sprawdzić: doniesie nauczycielowi czy nie doniesie? Żeby mu się odechciało.

Budziliśmy się o wpół do szóstej, ubieraliśmy w garnitury, bo o siódmej mieliśmy siedzieć już przy stole, czekając na śniadanie. Zawsze tosty z dżemem. O wpół do ósmej była ekumeniczna msza. Jeśli cudem trafił się w szkole muzułmanin, to też szedł na tę mszę z Biblią w ręku.

Potem były lekcje. I tu się otwierał kosmos. Prowadzili je prawdziwi nauczyciele. Często po dwóch na klasę. Czekali na nasze pytania, chętnie śledzili tok naszego rozumowania, podrzucali lektury, sprawdzali, czy rozumiemy, dopasowywali metodę tłumaczenia do każdego ucznia.

Każdy nauczyciel miał pasję i tę pasję razem z chętnymi uczniami rozwijał poza lekcjami. Geograf był na przykład bardzo miłym misiowatym gościem i kochał musztrę.

Ja nie bardzo kochałem. Chciałem się zapisać na przedmiot social studies. Do wyboru było jeszcze wojsko. Myślałem, że takie social studies mogą się bardzo przydać tym bogatym chłopakom, bo się wreszcie dowiedzą czegoś o społeczeństwie, w którym żyją. Ale tylko dziewczyny się tam zapisywały, a nie chłopaki. Chłopaki powiedzieli, że kto się zapisze, ten będzie pedałem. Więc się zapisałem na zajęcia z wojska do pana od geografii.

Co tydzień przebieraliśmy się w mundury, maszerowaliśmy i udawaliśmy manewry. Wsiadaliśmy do prawdziwych samochodów, jechaliśmy na prawdziwą strzelnicę, urządzaliśmy defilady na podwórku. Każdy musiał pojechać raz na obóz wojskowy. To było przeżycie, nie zdejmowaliśmy mundurów, udawaliśmy wojnę. Ścigaliśmy terrorystów po pobliskich lasach.

Pan od geografii lubił patrzeć na chłopców ćwiczących musztrę.

Zajęcia sportowe były oczkiem w głowie dyrektora. Trzeba było uprawiać kilka dyscyplin, a wśród nich obowiązkowo musiały być dwa sporty brytyjskie. Na przykład rugby, krykiet lub hokej na trawie. Wybrałem krykieta, ale do końca kursu nie zdołałem pojąć zasad tej wyspiarskiej gry. Chodziłem też na rugby. Co tydzień, podczas każdej kolejnej akcji na boisku, czułem, że mnie zaraz czołg rozjedzie. I nie mogłem uciec.

Chciałem się zapisać jeszcze na żaglówki, ale mi powiedzieli, że tylko pedały chodzą na żaglówki. Więc wybrałem koszykówkę.

Bez przerwy wyzywaliśmy się od pedałów.

Na mojego nosa było w szkole kilku gejów, ale żaden się nie ujawnił, ponieważ biliby go bez ustanku. Każdy się za to chwalił, ile dziewczyn zdołał przelecieć na wakacjach albo w toalecie. Nie wiem, w jakim stopniu prawdziwe były te przechwałki, ponieważ dla angielskich dziewczyn jako obcokrajowiec byłem niewidzialny.

Przed wejściem do jadalni odkładało się na specjalnej półce swoje książki albo torbę. To, z czym wyszedłeś z lekcji. Któregoś popołudnia widzę, jak jeden z nich wyrzuca moje książki przez okno. Reszta rechoce.

Nie wytrzymałem. Podbiegłem do tego gościa i dałem mu w mordę. Upadł i nie zareagował, chyba się zdziwił. Nazywał się Tommy, a jego tatuś miał sieć restauracji. Nowobogacki. Podobno zyskałem jego szacunek. Ale nie zainteresowanie.

Oni nie byli w ogóle ciekawi, kim jestem. Z rozmów wywnios­kowałem, że niektórzy z nich dużo podróżowali. Opowiadali sobie, jakich dziwolągów widywali w innych krajach. Kiedy się zapisywałem do szkoły, dziekan mówił, że jest bardzo liberalna. Liberalna, bo przyjęli parę dziewczyn, kilku obcokrajowców. Ale żadnego kolorowego, tak daleko się nie posunęli.

Obiad był o pierwszej. Trzeba było czekać na niego w szyku przed jadalnią. Pięć minut przed pierwszą nauczyciele spotykali się na herbatkę w oddzielnej sali. Kiedy kończyli, wchodzili innymi drzwiami do jadalni i to był sygnał, że teraz wchodzą uczniowie.

Na końcu każdego z siedmiu stołów było miejsce nauczyciela. Twoją pozycję w grupie wyznaczało miejsce zajmowane przy posiłku. Im dalej od nauczyciela, tym lepiej. Ten, kto siedział obok nauczyciela, musiał z nim uprzejmie rozmawiać.

Tak więc o dalekie miejsca walczyło się w tej kolejce przed zamkniętymi drzwiami. Szarpaliśmy się, darliśmy sobie nawzajem koszule, odrywaliśmy kieszenie. W nocy doszywali je ludzie z wioski. Wynajmowało się ich do prania, prasowania i sprzątania po nas. Ale nie było dobrze widziane, by z nimi rozmawiać, bo byli to ludzie gorzej urodzeni i z niższych szczebli drabiny społecznej. Dlatego pracowali dla nas. Po dwóch latach też tak zacząłem myśleć.

Jeszcze podczas krótkiej modlitwy, kiedy stałeś nad talerzem, ktoś cię mógł pociągnąć za marynarkę i zająć twoje miejsce.

O czym się rozmawiało z nauczycielem?

„No więc powiedz, chłopcze, jak oceniasz swoje postępy w nauce. Jak się miewają twoi rodzice? Gdzież oni mieszkają? Tylko mamusia? Ach tak, ten wasz rosyjski to niezwykle skomplikowany język, naprawdę podziwiam społeczeństwo, które mimo różnych trudności z taką ambicją uczy się języków obcych”.

Wieczorem o siódmej nauczyciele zwoływali w wielkiej sali wszystkich uczniów szkoły. Od najmłodszych szkrabów aż po starych, prawie osiemnastoletnich koni.

Podczas zebrania najstarsi kolejno odczytywali listę obecności. Codziennie kto inny. W końcu przyszła moja kolej. Czytałem tę listę, a po każdym odczytanym przeze mnie nazwisku słyszałem salwy śmiechu. Sto salw. A ja nie mogłem przestać czytać. Śmiali się z mojego akcentu. Poza tym nikt się do mnie nie odzywał.

Mam kolegę Polaka, którego polubili w innej szkole z internatem. Fakt, może mniej snobistycznej. Rodzice jego angielskiego przyjaciela z ławki zabierali go na wakacje do domu na Jamajce. Traktowali to zabieranie jak charity work, którym można się było pochwalić w towarzystwie.

„No więc, Barbaro, mieliśmy w lipcu Polaka”.

„Och, naprawdę? Nie pogryzł was?”

Pod koniec roku mogliśmy się rozerwać. Raz w tygodniu, w sobotę, housemaster, czyli opiekun internatu, dawał nam dwa talony na piwo i zapraszał do wielkiej świetlicy. Anglicy podrywali te biedne dziewczyny, które w ramach socjalizacji młodych mężczyzn przyjęli do szkoły. Stałem pod ścianą i nikt się do mnie nie odzywał. Zwłaszcza po tych piwach trzeba było mieć się na baczności. Wracałeś do pokoju i oczywiście nie mogłeś zamknąć drzwi, bo nie wolno. I nie mogłeś być pewien, czy za chwilę koledzy nie wpadną do pokoju i nie wyrzucą ci na korytarz wszystkich mebli.

W drugiej klasie wyrobiłem się i zacząłem sprawiać przykrość innym chłopcom. Biłem się już naprawdę z byle powodu. Ktoś mnie potrącił – w mordę. Ktoś krzywo spojrzał – to samo. Gdybym jeszcze raz tam wrócił, jeszcze bardziej bym się bił. Na trzecim roku udało mi się nawiązać nieco kontaktu z rówieśnikami. Zrobiłem numer housemasterowi. Razem z kolegami daliśmy ogłoszenie do gazety lokalnej, że ten stary sztywniak chce tanio sprzedać swoje auto. Nie mógł się ­opędzić od telefonów. Gdyby dziesięć lat wcześniej nie zlikwidowali kar cielesnych w szkołach, pewnie dostałbym karę chłosty.

Cały dzień oganiałem się od dzieciaków, wybijałem zęby, a potem wieczorem dzwoniłem do mamy lub cioci, że jest mi super, mam wielu przyjaciół, a szkoła jest najlepszym miejscem na świecie. Nie mogłem ich martwić ani zawieść. Mama dała mi możliwości i zapłaciła kupę pieniędzy. Latami spłacała kredyt. To była największa nauka, którą wyniosłem z tej szkoły i stosowałem z powodzeniem w londyńskim City. Nienawidzisz szefa, walnąłbyś mu w gębę, ale uśmiechasz się i mówisz, że wszystko gra i jesteś zadowolony.

Dopiero na studiach w University of Surrey przestałem się bać mówić po angielsku. Okazało się wtedy, że mówię wytwornym angielskim. Potem na studiach magisterskich w Londynie, które wspominam najlepiej, spotkałem kilka osób z higher class i byłem dla nich niewidzialny. Dla studentów z higher class niewidzialni byli również Anglicy z niższej klasy oraz inni zagraniczni, nawet Szwedzi. Chłopców z higher class poznawało się po koszulce Tommy’ego Hilfigera z postawionym kołnierzykiem i skórzanych mokasynach typu deck shoes. Po spodniach z zakładkami firmy Dockers i braku skarpetek. Oraz miłości do rugby.

Studiowali na kierunkach rolniczych takich jak zarządzanie ziemią. Najbardziej arystokratyczni z mojej szkoły mieli tysiące hektarów.

Po studiach trafiłem do firmy konsultingowej i doznałem déjà vu. Jakbym się znów przeniósł do mojej szkoły: tylko biali, tylko z prywatnych szkół, tylko aroganccy i niezdolni, by wysłuchać kogokolwiek. Czytałem w gazecie, że traderzy zawierali transakcje niekoniecznie na podstawie ekonomicznych wskaźników, tylko na podstawie informacji, że ktoś chodził do tej samej szkoły. Uciekłem do Szkocji, mieszkam blisko ciotki.

Jeszcze nie powiedziałem mamie, co przeżyłem w swojej szkole. Wiem, że chciała dla mnie jak najlepiej, ale bazując na moich doświadczeniach, nigdy bym swojego dziecka do takiej szkoły nie wysłał.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Kolofon

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

tel. +48 18 351 00 70

e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2014

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: