Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anima vilis - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anima vilis - ebook

Akcja powieści „Anima vilis” rozgrywa się na Syberii. Antoni Mrozowiecki to człowiek uczciwy i pracowity. Jest przez to nielubiany przez cwaniaka o nazwisku Szumski, który uważa go za konkurenta w rywalizacji o Marię, córkę doktora.

Piękne opisy srogiej krainy, charakterystyka losów zesłańców, ich przeżycia oraz wielka miłość – to główne zalety powieści.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7903-361-4
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Mróz trzydziestostopniowy mało dokuczał przy wielkiej ciszy powietrza. Zmarzły, zda się, wichry i prądy, i na białym oceanie śniegu najmniejszy ruch nie dawał się spostrzec, najlżejszy szmer uchwycić.

Szlak, co wiódł przez te obszary, znaczny po słupach wiorstowych, szklił się jak lustro; gdzieś hen na widnokręgu majaczyły marne krzaki, nigdzie większego drzewa ni śladu człowieka, a przy tym noc, od śniegu tylko jasna, bo ni księżyca, ni gwiazd nie dało niebo, jakby i te promienie zamarzły.

Jednakże tym szlakiem, w noc, w pustkę bezbrzeżną, szedł człowiek samotny. Dobrze był odziany i szedł raźno; miał w sobie jeszcze zapas ciepła, zaczerpnięty na stacji pocztowej ostatniej, gdzie się przed wieczorem zatrzymał.

Obejrzał urzędnik jego paszport, znalazł w porządku, spytał, dokąd chce jechać.

– Do wsi Lebiaży.

– To w stronę, ale konie dać mogę.

– Daleko ta wieś?

– Wiorst czterdzieści.

– A po drodze żadnej osady?

– Owszem, zaraz o wiorst dziesięć, Petrówka. Chcecie zaraz koni?

Wówczas podróżny bardzo się zaczerwienił, zawahał i wreszcie odparł z cicha:

– Nie, dziękuję! Pójdę pieszo.

Dziwne to było, ale człowiekowi posiadającemu legalny paszport, podróżującemu bez straży wolno mieć dziwactwa, więc pisarz pocztowy więcej nie nalegał i tylko rzekł:

– Posilcie się i wypijcie herbaty.

Na to zgodził się podróżny. W taki mróz i noc lepiej jest iść z pustą kieszenią, niż jechać z pustym żołądkiem. Zjadł tedy i zapłacił co do grosza. Zostało mu w woreczku dwadzieścia kopiejek. Tedy śmiało ruszył przed siebie.

Po chwili czerwone światełka pocztowego domu zmalały i zgasły, wędrowiec szedł cicho w wojłokowych butach i tylko niekiedy kij jego uderzał o śnieg. Zrazu ani się kłopotał, ani lękał. Ciepło mu było i lekko; nie było słupów wiorstowych, ale mu się zdało, że dziesięć wiorst to fraszka i coraz konturów wsi przed sobą wyglądał. Tyle setek, tysięcy wiorst przebył; co te kilka znaczą? Dłużyły się jednak, podwajał kroku na widok czegoś szarego w oddali, dochodził, były to wierzchy krzaków; znowu zwalniał tempa, zawiedziony.

Powoli, od bezustannego wpatrywania się w śnieg i pod wpływem mrozu, oczy mu zaszły łzami i paliły ogniem; gdy przymknął powieki, zamarzły natychmiast – otarł je grubą rękawicą i znowu poczuł, że mu drętwieją końce palców. Kark też bolał od ciężaru kożucha i skrzypiał śnieg, na podeszwach wojłoków zebrany. Potem się poślizgnął i upadł. Wtedy kożuch się przypadkiem rozchylił i chłód go chwycił za pierś. Otulił się szczelnie i zabił rękami po bokach, ale ciepło uleciało bezpowrotnie. Zdławił go jeden dreszcz i drugi, począł biec, ale wnet ustał.

Stanął chwilę i za siebie spojrzał. Może wrócić? Instynkt zachowawczy ciągnął go tam, a wstyd, ambicja i zapamiętanie desperackie popychało naprzód. Zgarnął się, zgarbił i poszedł dalej.

Opadał go strach i słabość, więc zsiniałymi usty począł coś śpiewać półgłosem. Ale zdało mu się, że z powietrzem kawały lodu połyka, więc umilkł.

Wreszcie jak maszyna szedł i majaczyły mu w myśli wilki, brodiagi, śmierć. Coś go weźmie z tych trzech alternatyw, ale co?

Może wszystko po kolei. Złoczyńcy obedrą go z odzieży, mróz z życia, wilki z ciała. Coraz wolniej szedł i sen go morzył. Nie dziesięć wiorst szedł, ale chyba sto; może zbłądził? Szlaku mało co było znać. Odstąpiła go wszelka siła i otucha.

Stanął, rozejrzał się przygasłymi oczami i półgłosem do siebie wyszeptał:

– Sądzono mi było dotąd zajść i tutaj stanąć. I nie wrócę do ludzi żyw, i nie dotrę do tej Petrówki. Nie ma już mnie!

Jeszcze raz poszukał po stepie oparcia dla oczu, nadziei, ale nic nie dojrzał, więc przykucnął na ziemi i zdał się na złe losy. Gdy tak powoli zamierał, przecie nareszcie zadrgało jakimś dźwiękiem to śmiertelne pustkowie. Dźwięk to był dzwonka i on go, szczęściem, jeszcze dosłyszał.

Poderwał się z ziemi. Może mu tak w uszach dzwoni?

Nie, to było zbawienie, to były sanki. Już i zgrzyt płozów dolatywał uszu, i twarde uderzenia kopyt, i ten dzwonek bił mu zmartwychwstania chwilę. Począł wołać ochrypłym głosem, a potem biec na ten odgłos, w bojaźni, że go miną. Ale oto i czarna plama stanęła na śniegu i ktoś na wołanie jego odchrząknął. Zamroczyło mu się w głowie i nieziemska radość ogarnęła.

Trójka koni leciała Ku niemu, dobiegła, zaryła się w miejscu.

– Kto ty, czego wołasz? – zagadnął woźnica.

– Na Bożą miłość, poratujcie mnie! – rzekł, jąkając się w obawie odmowy. – Daleko stąd do Petrówki?

– Trzy wiorsty. My tam jedziemy.

– To weźcie mnie, dam dwadzieścia kopiejek.

– Pani – obejrzał się woźnica na sanki – niech siada. Choć i zbój, nie da nam dwojgu rady.

Wtedy ta pani ozwała się po raz pierwszy:

– Siadaj, człowieku, tu, przy mnie. Nie odmroziłeś nóg czy rąk?

– Nie wiem. Zdaje się, żem już konał.

– Ot, głupstwo, takie z mrozu przechwałki – burknął woźnica. – Ty chyba nietutejszy?

– Nie, z Europy jadę.

– Aha! Nu, siadaj, nam nic do tego.

Człowiek chciał usiąść, ale z sań rozległo się złowrogie warczenie.

– Tam pies – rzekł – ugryzie!

– Nu, nie jego wina, żeś złodziej czy kryminalista – rzekł obojętnie furman. – Dobrego on nie zaczepi.

Wtedy człowiek rękę wsunął do sanek i dotknął zjeżonej sierści psa. Pies podniósł pysk, rękę tę obwąchał i przestał warczeć. Podróżny siadł spokojnie.

– Nu, ty nie gniewaj się, żem ciebie posądził – rzekł woźnica, zacinając konie – ten pies także warczał, nim ciebie nie poczuł.

Ruszyli jak wiatr. Nikt się nie odzywał, więc i podróżny milczał. Pies mu się położył na nogach i w cieniu świeciły jego zielone oczy. Badał nimi obcego. Wtem zaświeciły nad ziemią czerwone płomyki chat i już stali przed szynkiem.

– Oto Petrówka, gdzieś chciał stanąć – ozwała się kobieta.

Podróżny wysiadł i zatoczył się. Rozpiął kożuch, dobył woreczek z kieszeni i podał „pani” swoją ostatnią monetę.

– Dziękuję wam za uratowane życie – wymówił, zawstydzony małością datku.

Woźnica parsknął śmiechem, a kobieta ruszyła ramionami.

– Schowaj swoje pieniądze! Dość mi twego podziękowania. Tu zwróciła się do woźnicy i rzekła tonem nawykłym do rozkazów:

– Nie wykładaj koni, postaw, niech ostygną, załatwię się w pół godziny!

Wysiadła też, za nią wyskoczył pies ogromny, kasztanowaty, i skierowała się do szynku.

Podróżny wszedł za nią do izby ciepłej. Kilku siedzących tam chłopów spojrzało na nich i pozdrowili unisono:

– Zdrowia wam, Maria Kazimierowna!

– Zdrowia wam! – odparła uprzejmie.

Z alkierza ukazał się szynkarz. Temu podała rękę, pocałował ją z uszanowaniem. Ukazała się też żona szynkarza i dzieci. Wszyscy otoczyli nowo przybyłą jak dobrą znajomą, ożywiła się karczma.

Podróżny usiadł za stołem i zaczepił jednego z chłopów.

– Daleko stąd do Lebiaży?

– Wiorst dwadzieścia.

– A ile będzie kosztowała tam podwoda?

– Rubla, jeśli kto zechce jechać. Podróżny zwiesił głowę.

– A ty dokąd? – zagadnął chłop.

– Tamże.

– Aha! Na mieszkanie?

– Nie wiem.

– Ty zesłany?

– Nie. – Szybko dobył paszport i pokazał go, ale chłopi nie byli ciekawi.

– Z daleka? – spytano go.

– Z Europy. Trzy tygodnie już jadę.

– Mario Kazimierowno! – ozwał się jeden z chłopów. – Ten także do was jechać chce.

Wtedy podróżny obejrzał się na swą wybawicielkę. Rozebrana z futer, siedziała naprzeciw szynkarza nad księgą i stosem pieniędzy, robiła rachunki widocznie. Młoda była i bardzo smutna. Oczy jej zdawały się wypłakane, usta zacięte, jakby w wielkim bólu, twarz mizerna i poważna.

Podniosła powoli głowę, popatrzała na obcego. Teraz go dopiero zobaczyła. Ciemną miał czuprynę, a twarz szeroką i nieładną. Ozdabiała ją chyba młodość i para oczu ciemnych, o prostym, uczciwym spojrzeniu. Zresztą barczysty był, wysoki, bardzo silny i zdrów.

Spotkali się spojrzeniem, on jakby zawstydzony swą biedą i potrzebą, ona obojętna. Nic nie odpowiedziała i dalej sumowała rachunki. Tymczasem woźnica jej wniósł do izby sporą baryłkę i wór napakowany. Żona szynkarza przyjęła to od niego i wyniosła do alkierza.

Woźnica usiadł obok podróżnego, podano mu szklankę herbaty. Zaczęli rozmowę, obcy zafundował mu czarkę wódki, ale sam nic nie pił.

– Wy do Lebiaży jedziecie? Może się tam spotkamy? – rzekł.

– Pewnie, wieś nie świat. A wy do kogo?

– Do doktora Gostyńskiego.

– Uch, to nie dziw, że się spotykamy! Toż mój gospodarz, a to jego córka! Panienko – zawołał – toć my gościa sobie ze śniegu podjęli.

Teraz kobieta obejrzała się żywiej, a podróżny wstał.

– Przepraszam panią – rzekł zawsze nieśmiało – może brat pani wspominał o mnie?

– Pan jest Antoni Mrozowicki?

– Tak, pani.

– Brat mój i wspominał, i oczekiwał pana – odparła głucho, a usta jej ledwie wymawiały wyrazy – tylko jego już nie ma.

Odwróciła twarz i chwilę pasowała się ze swym bólem.

– On umarł przed dwoma tygodniami! – dodała wreszcie z wysiłkiem.

Podróżny słowa nie rzekł. Odwrócił się i on do okna i poczęły mu z oczu biec łzy jedna po drugiej, jak groch wielkie.

Szynk zaległo grobowe milczenie. Kobieta rachowała niby, ale nie widziała cyfr ni pamiętała, gdzie jest i po co. Od okna słychać było ciężki oddech obcego.

Wreszcie szynkarz głos podniósł:

– Boża wola! Nie płaczcie, panienko! A woźnica hałaśliwie nos otarł i dodał:

– Bodaj ta śmierć na złodziejów! Za co ona jego wzięła, gołąbka!

Chłopi pokiwali głowami.

– Sprawiedliwiej wzięłaby starego, a nie młodego. Ale na jaki sąd ją pozwać? Nie ma rady!

Podróżny nie zmienił postawy. Do okna ciemnego zwrócony, nocy się skarżył cichymi łzami, wobec tego ciosu zapominając o swym ciężkim położeniu.

Ktoś do niego zagadał, nie zrozumiał ani odpowiedział. Dopiero gdy poczuł rękę na ramieniu, wzdrygnął się i obejrzał.

Dziewczyna stała za nim, otulona jak do drogi i znów spokojna.

– Jedźmy, panie! – rzekła z prostotą, jakby to było rzeczą z dawna ułożoną.

On w milczeniu usłuchał.

Usiadł obok niej w saniach i ruszyli cwałem.

– Przed miesiącem pisał do mnie Antoni – ozwał się wreszcie nieśmiało.

– W parę dni potem przeziębił się, dostał zapalenia płuc i nie wytrzymał. Tak to szło piorunem. O, zima, ta zima! Trzeba do niej przywyknąć. On był bardzo delikatny.

– A ojciec?

– Żyjemy jakoś – odparła posępnie. – Żeby ból miał moc śmierci! Ale on ma tylko jej rozpacz i pustkę! Pan dawno z kraju?

– Trzy tygodnie.

– Ja już pięć lat tli jestem, od śmierci matki, ojciec już dwadzieścia. Dopiero w tym roku zima i do nas po ofiarę przyszła.

– Proszę pani – rzekł żywo – może ojcu pani ja zrobię przykrość. Może ja państwu uczynię wspomnienie bólu żywszym. Proszę mię w takim razie do domu swego nie wprowadzać i ojcu o mnie nic nie mówić.

– Nie zwykliśmy tutaj udawać. Czekaliśmy pana i radzi widzimy. Antek kochał pana.

– Dziękuję pani – rzekł półgłosem.

– Ot, my i w domu – ozwał się woźnica. Rzeczywiście sanie wbiegły w ulicę wioskową, ciemną i pustą, i stanęły wreszcie przed parkanem, oddzielającym od drogi porządny dom piętrowy. Świeciło się w nim i gdy dziewczyna otworzyła furtkę, dwa psy wpadły na nią w radosnych podskokach, a drzwi domostwa skrzypnęły i ukazał się człek z lampką, szpetny, chuderlawy, pokazując w uśmiechu powyszczerbiane zęby.

– Dobry wieczór, Siergieju, otwórz Grini wrota! – rzekła, biorąc mu z rąk lampkę.

Znaleźli się w sieni, na schodach prowadzących na piętro.

Wtem ktoś otworzył drzwi na dole. Wionęły z nich kuchenne zapachy i ciepło, a w progu stanęła stara kobieta w czepcu i zawołała:

– To ty, Maryniu?

– Ja, ciotko.

– Chwała Bogu! Już się pan niepokoił. Zaraz ci przyniosę wieczerzę.

– Ojciec sam?

– Był ksiądz Ubysz, ale odszedł do siebie.

Na górze, w pierwszym pokoju, dziewczyna się rozebrała z futer i za jej przykładem Mrozowjcki. Został tylko w kurcie skórzanej i wojłokach, zawstydzony takim strojem i brakiem tłumoka. Trząsł się jak w febrze z niewczasu, głodu i zmęczenia.

– Proszę pana! – wezwała go za sobą dziewczyna.

W drugiej izbie ogień się palił na kominie, a przy stole stary doktor Gostyński coś czytał z zajęciem. Obejrzał się na córkę i wyciągnął do niej ręce, uśmiechając się smutno.

– Nic ci się złego nie przytrafiło?

– Nie, ojcze. Przywiozłam z sobą gościa. Pan Mrozowicki.

Starzec wstał żywo. Mocny był jeszcze, krzepki, zdrów, tylko zarost i włosy miał białe jak śnieg. Przystąpił do młodego człowieka, popatrzał nań i bez słowa do piersi przycisnął. I zrozumieli się tym milczeniem.

– Gdzież pan spotkał moją córkę? – spytał stary po chwili.

Młody poczerwieniał gwałtownie.

– Powiem od razu wszystko – rzekł. – W Tobolsku miałem wypadek. Zmęczony byłem okropnie, wstąpiłem do pierwszego lepszego zajazdu, żeby parę dni wypocząć, ale tej samej nocy wykradziono mi tłomok i pieniądze.

– Dziękuj pan Bogu, że nie zarżnęli!

– Nie; zostawili mi kilkanaście rubli. Jechałem więc pocztą, póki mi ich starczyło; potem, stąd o wiorst czterdzieści, poszedłem piechotą.

– Szaleństwo!

– Przerachowałem się i byłbym zamarzł, gdyby pani mnie nie zabrała z sobą.

Dziewczyny już nie było w pokoju.

– No, udało się cudownie. Nie odmroziłeś pan twarzy czy rąk?

– Nie, wszystko w całości.

– Cóż, jakże się panu Syberia podobała?

– Straszna! – szczerze odparł Mrozowicki.

– O! A jak byś pan ją nazwał, żeby zamiast tej pogodnej nocy „burian” śnieżny rozszalał się na powitanie. To dopiero orgia stepu!

Mówił spokojnie i prędko, jakby się bał, że go obcy o syna spyta, a zarazem czuł, że objaśnić go trzeba, a nie czuł się na siłach. Ale przybysz ani pytał, ani się oglądał.

Mało też czasu zostawali sami, bo do pokoju wpadła z impetem stara kobieta, którą na schodach widział.

– To pan od nas jedzie? – zagadnęła go bez żadnego wstępu, a oczy jej dziwnie świeciły.

– Z Wilna, proszę pani.

– Mój Boże, mój Boże! To pan tak niedawno na tych kamieniach klęczał przed Ostrą Bramą?

– W dzień wyjazdu.

– O! To pan pewnie i księdza proboszcza tam widział. Mój to brat rodzony, panie.

– Widziałem, ale żebym o pokrewieństwie był słyszał, tobym do niego wstąpił przed drogą.

– Niby pan myśli, że to ich krewny – zawołała, wskazując gospodarza – gdzie zaś, mój tylko. Ja tu obca, z rodu innego całkiem; ja z Szeygwiłów, Utowiczowa. Ksiądz proboszcz Szeygwił to mój brat. Postarzał pewnie, dwadzieścia lat jak ja już tutaj z mężem zjechałam. Pewnie już siwy, co, panie?

– Ten, któregom widział przy mszy, ciemne miał włosy.

– Doprawdy? Może być, w naszym rodzie nie siwieją długo; ja tom zbielała, ale to od klimy tutejszej.

Pokiwała głową i zamyśliła się o tych czarnych jeszcze włosach brata.

– Zdrów widocznie, choć już pięć lat, jak nie pisze. Antek obiecywał się o niego dowiedzieć, ale zapomniał nieborak.

Mrozowicki na tę wzmiankę o zmarłym podniósł nieśmiało oczy na starego i aż się przestraszył, bo doktor na niego patrzał. Znowu się zrozumieli tym niemym spojrzeniem i ojciec odetchnął. Nie będzie potrzebował opowiadać tego, co przeżył.

Staruszka oprzytomniała nieco.

– Gadam ja, a wieczerza stygnie. Mówił mi Grinia, co się panu przytrafiło. Proszę do jadalni. Marynia zaraz przyjdzie, do kramiku poszła na chwilę.

Mrozowicki zrozumiał, że była w domu tym gospodynią, a doktor, korzystając, że babina znikła za drzwiami, rzekł:

– Nie w Ostrej Bramie jej brat, ale na Rossie. Ale po co mówić. Dość ma strat wiadomych! Wdowa i sierota. Od dziesięciu lat z nami żyje. Pochowała tu męża i dwoje dzieci.

Weszli do jadalni. Ukazała się panna Maria i zasiedli we dwoje do posiłku. Mrozowicki mało co jadł. Czuł, że pada ze zmęczenia. Utowiczowa zarzucała go pytaniami, a tymczasem panna Maria zdawała ojcu sprawę z podróży.

– W Krynce odebrałam siedemdziesiąt rubli, a w Petrówce pięćdziesiąt trzy. Po wódkę do Kurhanu trzeba jutro posyłać. Pojadę sama, bo i do kramiku wiele mi brakuje.

– Może by lepiej Grinię posłać z listem do Szumskiego. Ten załatwi.

– Zawsze jak najgorzej. Wolę sama to zrobić.

– Jak chcesz. A przygotowaliście gościowi kwaterę?

– Tutaj chyba nie zamieszka?

– Dlaczego? Jest przecie pusty pokój!

Dziewczyna nic nie odrzekła. Wstała i wnet posłyszał Mrozowicki, jak Siergiejowi wydawała rozporządzenia. Po chwili kobiety się usunęły. Doktor wskazał przybyłemu drzwi przeciwległe i rzekł głucho:

– Ten pokój teraz pusty. Wygodnie panu będzie. Proszę darować, że nie przeprowadzam, ale ja tam od dwóch tygodni nie byłem.

To rzekłszy, odwrócił się prędko i wyszedł do siebie.

Pusty pokój niedawno był zamieszkały, urządzony wygodnie ciepły, jasny. Podłogę osłaniał miękki wojłok, na ścianach wisiała broń, skóry, wypchane ptaki, gdzieniegdzie kirgiskie osobliwości, dziwaczne stroje i „idoły” ich monstrualne.

Badacz tu mieszkał, turysta, uczony, człowiek wykształcony i czynny. Szafy ksiąg były pełne, w innych było widać lekarskie narzędzia. Trochę kurzu osiadło na wszystkim i zapach pleśni czuć było.

Mrozowicki jednak nie miał już sił do myśli ciężkiej o zmarłym przyjacielu. Zasnął kamiennym snem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: