Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Aniołowie o brudnych twarzach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Aniołowie o brudnych twarzach - ebook

Alfredo Di Stéfano, Diego Maradona, Gabriel Batistuta, Juan Román Riquelme, Sergio Agüero, Leo Messi… Argentyna zrodziła wielu wspaniałych piłkarzy. Bardziej niż jakikolwiek inny naród żyje i oddycha piłką nożną. O futbolu dyskutuje się tu bez przerwy: w domach, kawiarniach, na ulicach. Do dyskusji włączają się nawet pisarze i filozofowie.

 

Jonathan Wilson, jeden z najlepszych dziennikarzy piszących o sporcie, postanowił bliżej przyjrzeć się fascynującym dziejom piłki nożnej w Argentynie. To opowieść o tym, jak nieznana brytyjska gra stała się pasją milionów. Jak żywiołowy styl gry zmieniał się najpierw w antyfutbol, a potem w fuzję piękna i skuteczności pod wodzą Césara Luisa Menottiego. Wreszcie – to historia pięciu przegranych finałów w XXI wieku.

Oto Aniołowie o brudnych twarzach – jedna z najwspanialszych książek, jakie napisano o futbolu. O obsesji, która wyznacza Argentyńczykom rytm życia. Od pierwszego do ostatniego gwizdka.

Maradona i Messi, Gardel i Perón, Borges i Freud, papież i gwiazdy kina – mało kto potrafi połączyć wszystkie te postaci w jednym dziele. Wilson pisze nie tylko o argentyńskim futbolu. Aniołowie o brudnych twarzach to książka o argentyńskiej historii i kulturze, w której traumy „brudnej wojny” i gospodarczego krachu znajdują odbicie na boisku, a trybuny tęsknią za złotym wiekiem la nuestry. Książka piękna i smutna jak tango, krwista jak bife de lomo i wytrawna jak malbec.

Michał Okoński, twórca bloga Futbol jest okrutny i autor książki pod tym tytułem

 

W tej książce nie ma stereotypów. Tytułowi Aniołowie o brudnych twarzach to nie tylko nazwa cudownej drużyny, która wygrała Copa América ‘57, by rok później – już wydrenowana przez kluby z Europy – doznać wielkiej klęski na mistrzostwach świata w Szwecji. To określenie oddaje bowiem całe dzieje argentyńskiej piłki. Anielska gra okazuje się utopią. Twarze są brudne, bo romantyzm miesza się z cynizmem, talent z wyrachowaniem, a zuchwałość z rozczarowaniem. Anioły pięknego ataku stają się arcykapłanami diabelskiego antyfutbolu.

Wilson drybluje faktami prawie jak Maradona piłką. Z tysięcy szczegółów tworzy fascynującą panoramę Argentyny, w której futbol splata się z rządami dyktatorów i krwawych wojskowych reżimów, a na dodatek drga w rytm ekonomicznych wzlotów i wielkich krachów. Oto kraj-obsesja, piłkarska Argentyna.

Leszek Jarosz, TVP Sport oraz blog Historia Mundiali

 

To coś więcej niż tylko historia argentyńskiego futbolu. To historia Argentyny.

„Evening Standard

 

Sportowa książka dekady.

„Sunday Business Post”

 

Ludzie, którzy lubią piłkę nożną, kibicują Brazylii. Osoby, które kochają futbol, wybierają Argentynę. To fascynująca książka o najbardziej intrygującej kulturze piłkarskiej na świecie.

„The Independent”

 

BIOGRAM

Jonathan Wilson – brytyjski dziennikarz sportowy piszący m.in. dla „The Guardian”, „The Independent” i „Sports Illustrated”. Felietonista „World Soccer” oraz założyciel kwartalnika o futbolu „The Blizzard”. Autor kilku książek piłkarskich, m.in. o Sunderlandzie, Brianie Cloughu czy Liverpoolu. Jego Odwrócona piramida (Polityka, 2012) o historii taktyki piłkarskiej została w 2009 roku nagrodzona tytułem Piłkarskiej Książki Roku w Wielkiej Brytanii. W 2019 roku nakładem Wydawnictwa SQN ukaże się w Polsce jego najnowsza pozycja: The Barcelona Inheritance: The Evolution of Winning Soccer Tactics from Cruyff to Guardiola.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8129-157-6
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Książka oparta na faktach jest zawsze dziełem zbiorowym. Chciałbym więc w tym miejscu raz jeszcze serdecznie podziękować ludziom, którzy poświęcili swój czas i wysiłek, bym mógł ją napisać.

Szczególna wdzięczność należy się Martínowi Mazurowi, który pomimo szczególnie trudnej sytuacji osobistej był mi ogromną pomocą w organizacji wywiadów, tłumaczeń i poszukiwań archiwalnych. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że bez niego ta książka by nie powstała. Dziękuję również Alejandrze Altamirano Halle.

Surowe spojrzenie Kat Petersen kolejny raz skupiło się na korekcie tekstu. Mam nadzieję, że możliwość pogrążenia się w lekturze zdumiewająco nieraz afektowanych artykułów „El Gráfico” wynagrodziła jej wysiłek. Dziękuję także Rodrigowi Orihuelo, który przejrzał spore partie maszynopisu, zgłaszając cenne sugestie poprawek. Jestem wdzięczny za wyczyszczenie mojej frazy redaktorowi Johnowi Englishowi.

W wydawnictwie Orion jestem szczególnie zobowiązany Alanowi Samsonowi za jego cierpliwość, sugestie zdynamizowania narracji, ale też za zrozumienie, że chwilowa zmiana tematu na historię drutu kolczastego lub nakryć głowy we wczesnym kinie argentyńskim doda głębi mojej opowieści. Dziękuję także Ianowi Preece’owi, Paulowi Murphy’emu i mojemu agentowi Davidowi Luxtonowi za ich rady i wsparcie.

Wiem oczywiście, że wielu Argentyńczyków spędza większość wolnych chwil, siedząc w kawiarni i wspominając dawne czasy, ale przecież nie musieli robić tego przy mnie, dziękuję więc wszystkim, którzy zgodzili się na rozmowę – w szczególności tym, którzy nie próbowali na siłę przekonać mnie do słuszności własnych poglądów.

Rozpęd przy pisaniu tej książki zawdzięczam Araceli Alemán. Dziękuję jej za wieloletnią szczodrość – a także za pożyczenie mi mnóstwa książek.

Doradzało mi, dawało sugestie i wskazówki, wspierało w kwestiach logistycznych tak wiele osób, że pominięcie kogoś wydaje się nieuniknione (wybaczcie!), mam jednak nadzieję, że podziękowania za pomoc udzieloną na tyle sposobów i przy tylu okazjach zechcą przyjąć: Marcela Mora y Araujo, Roberto Assaf, Philippe Auclair, Guillem Balagué, Esteban Bekerman, Andrès Campomar, Neil Clack, Dan Colasimone, Miguel Delaney, Dan Edwards, Ezequiel Fernández Moores, Alex Galarza, Klaus Gallo, Seba García, Rick Glanvill, Cassiano Gobbet, Ian Hawkey, Henrik Hedegűs, Sam Kelly, Sándor Laczkó, Sid Lowe, Ed Malyon, Féderico Mayol, Gunnar Persson, Joel Richards, Miguel Ryan, Robert Shaw, Ivan Soter, Tim Vickery i Pablo Vignone.Prolog Utopie jako źródło cierpień 1535–2014

Właściwie wynik meczu z Brazylią nie powinien tak długo stać pod znakiem zapytania. Argentyńczycy mieli miażdżącą przewagę, stwarzali kolejne okazje, strzelali raz za razem, ale dopiero na trzy minuty przed ostatnim gwizdkiem sędziego twardy prawy łącznik Racingu Humberto Maschio podwyższył wynik na 2:0. Na fali ulgi, która ogarnęła wówczas prowadzących, skrzydłowy Independiente Osvaldo Cruzowi dołożył trzeciego gola i Argentyna, mając jeden mecz w zapasie, zdobyła mistrzostwo Ameryki Południowej w 1957 roku, po raz 11. w historii. A kiedy piłkarze fetowali jeszcze sukces na murawie Estadio Nacional w Limie, jeden z działaczy wręczył mikrofon obrońcy River Plate Federico Vairo.

Choć Vairo był liderem drużyny, na jego łagodnej twarzy zwykle malowała się troska. Tym razem jednak zawładnęły nim inne emocje. Próbował się opanować, chwycił mocniej mikrofon, ale gdy zaczął mówić, głos mu drżał. „To wszystko – zaczął niepewnie – to wszystko dzięki tym caras sucias, dzięki tym pięciu sinvergüenzas”. Głos odmówił mu posłuszeństwa, oddał więc mikrofon człowiekowi, który wcześniej wypchnął go do przodu. Zdołał powiedzieć tylko jedno zdanie, ale w zdaniu tym nie dość, że nadał drużynie nazwę, pod którą przeszła do historii, to jeszcze podsumował ducha argentyńskiego futbolu tamtych czasów.

Wszyscy wiedzieli, kogo miał na myśli. Piątka graczy ofensywnych – Omar Orestes Corbatta, Humberto Maschio, Antonio Angelillo, Omar Sívori i Osvaldo Cruz – była postrachem rywali przez cały turniej, prezentując piłkę techniczną, płynną i sprawiającą wrażenie radosnej. Faktycznie trudno o lepsze określenie tych pięciu zawodników, którzy poprowadzili Argentynę do zwycięstwa w Campeonato Sudamericano. Los ángeles con caras sucias – aniołowie o brudnych twarzach – to ukłon wobec filmu z 1938 roku, z Jimmym Cagneyem i Humphreyem Bogartem, a zarazem nawiązanie do bezczelności i beztroski ich stylu gry oraz co najmniej swobodnego podejścia do treningów. „Sívori doprowadzał Stábilego do szału – opowiadał lewy pomocnik Ángel »Pocho« Schandlein. – Jeśli autobus na trening odjeżdżał o ósmej, wyruszał zawsze bez Sívoriego, który docierał taksówką koło dziesiątej. Sívori lubił pospać…”.

Z czasem Carasucias – przydomek skrócił pełną nazwę, pomijając kwestię ich anielskości – stali się symbolem tyleż wielkiej, co utraconej przeszłości argentyńskiej piłki; złotego wieku, w którym prym wiodły talent, zuchwalstwo i zabawa i w którym nikomu nie śniła się jeszcze epoka odpowiedzialności i sceptycyzmu. Przeszłość bywa idealizowana, coś o tym wiemy, ale poczucie straty, kiedy ów złoty wiek przeminął, było z pewnością prawdziwe: nostalgia za iluzoryczną przeszłością, kiedy świat nadal się stwarzał, a idealizm nie podporządkowywał się jeszcze cynizmowi, stworzyła psychodramę argentyńskiego futbolu, a może i całej Argentyny.

W 1535 roku don Pedro de Mendoza wyruszył w podróż przez Atlantyk z Sanlúcar de Barrameda w prowincji Kadyks na czele 13 statków i dwóch tysięcy ludzi. Karol V, król Hiszpanii i władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego, mianował go gubernatorem Nowej Andaluzji. Zarówno Mendoza, jak i ci z cesarskiego dworu, którzy przyznali mu połowę skarbów należących do pokonanych wodzów indiańskich i dziewięć dziesiątych wszystkich pozostałych łupów, marzyli o ziemi niezmierzonego bogactwa. Na miejscu czekały jednak rozległe prerie zamieszkiwane przez wrogie plemiona, których kultura wydawała się prymitywna, gdy porównać ją z wyrafinowanymi i bogatymi królestwami Meksyku i Peru.

Ekspedycja okazała się fiaskiem. Najpierw flotę konkwistadorów u wybrzeży Brazylii rozproszył sztorm, później zastępca Mendozy, Juan de Osorio, został zamordowany – niektórzy twierdzą, że na zlecenie dowódcy wyprawy, podejrzewającego go o nielojalność. I chociaż potem don Pedro popłynął w górę Rio de la Plata i w 1536 roku założył Buenos Aires u ujścia niewielkiej rzeki zwanej po prostu Riachuelo, poczucie spełnienia trwało krótko.

Syfilis przykuł Mendozę na długi czas do łóżka, a początkowa współpraca z Indianami Querandi przerodziła się w konflikt. Wysoki na trzy stopy ceglany mur, który otaczał osadę, był spłukiwany przez każdy kolejny deszcz, a bez pomocy lokalnej ludności pierwsi osadnicy nie byli w stanie zdobyć pożywienia – najpierw zmuszeni do jedzenia szczurów i węży, potem własnych butów, a w końcu do kanibalizmu. Gdy załogę uszczupliły ataki ze strony rdzennej ludności, choroby i głód, Mendoza postanowił wrócić do Hiszpanii, by znaleźć tam wsparcie dworu. Zmarł w podróży powrotnej przez Atlantyk.

Pomoc w końcu nadeszła, ale niedostateczna i spóźniona. W 1541 roku garstka ocalałych uczestników misji Mendozy opuściła Buenos Aires i udała się na północ do Asunción. Na miejscu porzucili siedem koni i pięć klaczy: zważywszy na fakt, że zwierzęta te podwajały populację mniej więcej co trzy lata, miało to decydujące znaczenie dla powstania kultury gauchów, która rozwinęła się w Argentynie trzy stulecia później.

Od samego początku więc Argentyna, kraj srebra, była mitem, ideałem, do którego rzeczywistość nie była w stanie się dopasować.

Swego czasu pomieszkiwałem tuż koło Avenida Pueyrredón, gdzie dzielnica Recoleta przechodzi w Palermo. Jeśli po wyjściu z domu skręcałem w lewo, mijałem szpital, cztery przecznice i sklepik, którego właściciel głośno narzekał po angielsku, że tylko Europejczycy doceniają sery, a gdy potem skręcałem w prawo pod górę, docierałem na cmentarz, gdzie pochowano 18 prezydentów Argentyny, pisarzy Leopoldo Lugonesa i Adolfo Bioy Casaresa, a także być może największy mit tego kraju: Evę Perón.

Zdecydowanie częściej jednak skręcałem w prawo i wyruszałem Pueyrredón na południe. Przecinałem handlową Avenida Santa Fe i szedłem dalej, zostawiając za sobą dzielnice klasy średniej. Kiedy docierałem do Once, gdzie naganiacze próbują sprzedawać ci monety drożej niż ich nominalna wartość, bo potrzebujesz ich na autobus, wyczuwałem już wpływy boliwijskie. To tam, jeśli potrzebowałem, mogłem kupić kolendrę (nabycie ziół w Buenos Aires sprawia nieoczekiwane trudności). Mijając dworzec autobusowy, maszerowałem dalej, wzdłuż linii H tutejszego metra, przez dzielnicę Balvanera, do Parque Patricios – barrio wsławionego niegdyś przez kowali opiewanych w tangu Sur. Tymczasem Pueyrredón zmieniała nazwę, najpierw na Jujuy, potem na Colonia, aż w końcu, po godzinie spaceru od mieszkania, wchodziłem na Estadio Tomás Adolfo Ducó.

Chociaż stadion Huracánu nie był tak sławny jak El Monumental albo La Bombonera, było w nim coś poruszającego. Został otwarty w 1947 roku i wciąż czuło się w nim aurę lat 40., a to dzięki czerwonym betonowym siedzeniom i wieży, zatopionej w głównej trybunie, najwyraźniej nawiązującej do dużo wyższej wieży na Centenario w Montevideo, z oddali przypominającej stary transatlantyk. Z pojemnością prawie 50 tysięcy miejsc stadion był o wiele za duży dla Huracánu, ale wrażenie dawnej świetności pobudzało wyobraźnię. Z pewnością przyciągał też filmowców. To właśnie Ducó pojawia się w słynnym ujęciu z nagrodzonego w 2010 roku Oscarem filmu Juana José Campanelli Sekret jej oczu. Rozpoczynają go obrazy nocnego Buenos Aires z powolnym zbliżeniem na jasno oświetloną murawę, na której Huracán gra z Racingiem, a potem kamera pikuje nad jedną z bramek w kierunku popular, gdzie stoi jeden z głównych bohaterów. Stadion pojawiał się także jako sceneria Pasión dominguera Emilio Ariño z 1971 roku i Dżumy Luisa Puenzo z 1992 roku.

Podczas mojego pobytu w Buenos Aires Huracán często grywał w piątki. Zazwyczaj wędrowałem więc tą drogą, żeby obejrzeć mecz z przyjaciółmi, a potem udawaliśmy się razem coś zjeść, do Palermo albo do Microcentro. Na łuszczącym się białym tle muru platei widzieliśmy wypisane czerwoną farbą nazwiska legendarnych graczy Huracánu: Carlosa Babingtona, René Housemana, Alfio Basile, Miguela Ángela Brindisiego – nazwiska, które miały nam uświadomić, że nie patrzymy po prostu na piękny i zapyziały obiekt jeszcze jednego podupadłego klubu z Buenos Aires, ale że to właśnie tutaj w 1973 roku César Luis Menotti ogłosił manifest kontrrewolucji przeciwko antyfutbolowi, który zdominował argentyńskie myślenie o piłce od czasu mistrzostw świata w 1958 roku. I że to właśnie tutaj, w ich zespole, tkwiły korzenie sukcesu odniesionego na mundialu 1978, a zarazem zawiązki starcia między zwaśnionymi obozami menottyzmu i bilardyzmu, innymi słowy: między idealizmem i pragmatyzmem; starcia, które od tamtej pory unosi się nad tutejszą piłką.

Miałem szczęście, bo czas oglądania przeze mnie meczów Huracánu zbiegł się z erą Ángela Cappy. Cappa był wyznawcą i nauczycielem doktryny technicznego futbolu, która odpowiadała tradycjonalistom. Jego zdaniem piłka dawała najbiedniejszym szansę awansu społecznego – wyjścia ze świata ubóstwa, zarówno w sensie metaforycznym, kiedy utalentowany piłkarz osiąga coś w rodzaju artystycznej transcendencji niezależnie od swego pochodzenia, jak dosłownym, kiedy dobry zawodnik zarabia ogromne sumy i zdobywa powszechny szacunek.

Późniejszy rozczarowujący okres pracy Cappy w River Plate nadszarpnął jego wizerunkiem, ale w pierwszych miesiącach 2009 roku atak na korporacyjną naturę współczesnego futbolu, z pewnością poruszający czułą strunę w zubożałej lidze, wydawał się wzruszająco staroświecki. A było to tym istotniejsze, że Cappa dbał o porywający futbol właśnie w Huracánie – klubie pasującym najlepiej do romantyzmu szkoleniowca. Oglądanie tamtego Huracánu – pięknie konstruującego akcje, nieskutecznego w ataku i katastrofalnego w obronie – było wielką frajdą. I choć nigdy nie byli drużyną budzącą zaufanie, w jakiś przedziwny sposób zdołali się dotoczyć do ostatniej kolejki Clausury sezonu 2008/09 jako lider tabeli, z jednym punktem przewagi nad Vélezem Sarsfield, z którym mieli rozegrać finałowy mecz sezonu.

Spotkania rozstrzygające o tytule zawsze są dramatyczne, ale pojedynek na El Fortín, niewielkim stadionie w Liniers, zachodnim barrio Buenos Aires, osiągnął epicką jakość wyjątkowo szybko. Najpierw sędziowie niesłusznie nie uznali gola napastnika Huracánu, Eduardo Domíngueza, później, po 19 minutach gry, nadeszło tak gwałtowne gradobicie, że mecz przerwano, a kibice opuścili trybuny, szukając schronienia w stadionowych korytarzach. Samochody zaparkowane na ulicach dookoła stadionu miały wgniecione dachy i maski, w całej okolicy słychać było wycie alarmów. W ciągu kolejnych dziesięciu minut gry – wznowionej po godzinnej przerwie – Domínguez trafił w poprzeczkę, a Gastón Monzón obronił karnego, wykonywanego przez Rodrigo Lópeza z Vélezu. Huracán miał przewagę i wydawał się niezagrożony, a ataki Vélezu w drugiej połowie stawały się coraz bardziej desperackie. Żeby dowieźć do końca wynik remisowy, dający Huracánowi dopiero drugie w dziejach klubu mistrzostwo kraju, brakowało siedmiu minut, gdy wychodzący do dośrodkowania Monzón zderzył się z Joaquínem Larriveyem. Większość obserwatorów uważała, że bramkarz był faulowany, ale sędzia puścił grę i Maxi Moralez umieścił piłkę w pustej bramce – a chwilę później wyleciał z boiska, bo za zdjęcie koszulki w geście triumfu obejrzał drugą żółtą kartkę. Marzenia rozwiały się na ostatniej prostej i jak to często bywa w argentyńskiej piłce dzisiejszych czasów, najlepsi piłkarze Huracánu rychło odeszli do bogatszych klubów. Dwa lata później zespół spadł z ligi.

Jednak nawet mimo degradacji symboliczny urok Estadio Ducó był oczywisty. Kiedy Coca-Cola kręciła na nim reklamę z udziałem modelki Mariany Nannis, ówczesnej żony napastnika Claudio Caniggii, dyrektor kreatywny Maximiliano Anselmo tłumaczył, że wybrał go, bo był to „stadion w sensie ścisłym”. Jeśli nie liczyć wieży, nie miał wprawdzie indywidualnych cech charakterystycznych dla innych obiektów, ale oddawał atmosferę Buenos Aires lat 40. Innymi słowy: oddawał atmosferę czasów, w których Argentyna wciąż była krajem pełnym optymizmu, Juan Perón snuł wizje robotniczej republiki, a ludzie wierzyli, że budują lepszą przyszłość. W tym znaczeniu Ducó mogło służyć za scenę odrodzenia, zarówno jako sama budowla, jak i świadek meczów rozgrywanych tu we wczesnych latach 70. Nie było z pewnością przypadkiem, że Cristina Kirchner, grająca symbolami równie chętnie jak każdy światowy przywódca, właśnie tutaj rozpoczynała kampanię wyborczą mającą zapewnić jej w 2011 roku reelekcję – było to jej pierwsze wystąpienie publiczne po śmierci męża, byłego prezydenta Néstora Kirchnera.

Wrażenie upadłej wielkości i zawiedzionych nadziei nie ogranicza się do Ducó. I nie ogranicza się do piłki nożnej. Argentyna jest krajem pobożnych życzeń, jest utopijnym snem, który nigdy nie przerodził się w rzeczywistość, krążąc między jednym represyjnym reżimem a drugim aż do hiperinflacji i w końcu do upadku w 2002 roku, który zniszczył tutejsze standardy życia i dodał jeszcze jedną warstwę do już nagromadzonych złóż rozczarowania. Rzecz w tym, że w świecie, gdzie współczesność przynosi tyle zawodu, zawsze można odwołać się do przeszłości.

Całe Buenos Aires zdaje się żyć marzeniem o tym, że przeszłość nigdy się nie skończyła, a jedyne pytanie dotyczy kwestii, o jakiej przeszłości mowa. Odcinek od zamożnego Belgrano na południowy wschód do brudnego San Telmo pełen jest rozsianych pomiędzy wielkimi budynkami niespodziewanych placyków i parków albo ukrytych alei, na których łatwo wyobrazić sobie mężczyzn w fedorach i z parasolami, spacerujących pod rękę z kobietami w wyrafinowanych nakryciach głowy. Dziś wiele ścian najbardziej efektownych budynków pokrywają brud i graffiti, a nawierzchnie są w straszliwym stanie – popękane, nierówne i pełne psich kup. W jasny wiosenny dzień, gdy palisandry kwitną na jasnofioletowo, Buenos Aires może być miastem niezwykłej piękności, ale nie sposób uwolnić się od myśli, o ile byłoby milsze, gdyby tylko ktoś zechciał je posprzątać, położyć nieco kostki brukowej i chociaż trochę odmalować.

Obiecywało to wielu kandydatów na burmistrzów, ale gdy zostali wybrani, rychło przekonywali się, że budżet już rozdysponowano na podwyżki dla nauczycieli, śmieciarzy czy innych pracowników sektora publicznego, i mając do czynienia z codziennymi strajkami i protestami, musieli się poddać. Sam szybko doszedłem do wniosku, że nieustanne demonstracje uliczne, które z początku uważałem za świadectwo imponującego poziomu obywatelskiego zaangażowania, są w gruncie rzeczy oznaką niefunkcjonalności tutejszego systemu politycznego. Jeśli ludzi z transparentami spotykasz za każdym razem, gdy udajesz się na Plaza de Mayo, jeśli drogi są regularnie blokowane przez protestujących, jeśli całodobowe kanały informacyjne nieustannie pokazują przedstawicieli jednej czy drugiej profesji ścierających się z policją, szybko staje się to dla ciebie niezrozumiałym, obojętnym szumem, a specyfika każdego kolejnego protestu gubi się w wielkim morzu niezgody. Z drugiej strony: w kraju doskonale pamiętającym traumę brutalnie tłumionych demonstracji zapał, z jakim korzysta się z prawa do protestu, właściwie powinien budzić podziw.

Tak czy inaczej, pamięć zbiorowa dni pełnych chwały wydaje się trwać w najlepsze, podobnie jak nostalgia za pierwszą połową minionego stulecia. W Palermo wciąż można spotkać tradycyjnie czerwone angielskie skrzynki pocztowe, a dumę z tego, czym kiedyś było Buenos Aires, wyczuwa się w zachowanych z pietyzmem staromodnych kawiarniach i zadziwiającej częstotliwości, z jaką nawet w miejscach najbardziej nieoczekiwanych można napotkać sepiowe fotografie miasta. Przykładowo w nijakim poza tym supermarkecie Coto na Calle French, dwie przecznice na południowy wschód od Pueyrredón, ściany wzdłuż ruchomego chodnika zdobią nie tylko reklamy i oferty wyprzedaży, ale także wizerunki starego Buenos Aires. Choć i tak nic nie świadczy równie mocno o romansie argentyńskiej stolicy z własną przeszłością jak nieprzemijająca obsesja na punkcie tanga, tańca, który rodził się właśnie tutaj i w Montevideo w ostatniej dekadzie XIX wieku, a którego popularność rosła w równym stopniu dzięki teatrom i ulicznym kataryniarzom.

Tęsknota za przeszłością jest zrozumiała. Na przełomie XIX i XX wieku Argentyna rozwijała się tak prężnie, że nikaraguański poeta Rúben Darío określił Argentyńczyków mianem „Jankesów Południa”. W latach 20. był to kraj stabilny politycznie, o dobrze prosperującej gospodarce, zamieszkały przez kwitnący młody naród, wypadający korzystnie w porównaniu z Kanadą czy Australią. W 1928 roku Argentyna była ósmym państwem świata, jeśli idzie o produkt narodowy brutto. W 2012 roku, według Międzynarodowego Funduszu Walutowego, spadła na miejsce 60. W 1930 roku, kiedy mijało właśnie 70 lat niezakłóconych rządów cywilnych, nastąpił pierwszy przewrót wojskowy. W ciągu kolejnych 46 lat 13 kolejnych rządów powstawało na skutek wojskowego zamachu stanu albo mniej jawnych form nacisku militarnego. Jak zauważono w 1978 roku na łamach „New Statesman”, „klęska Argentyńczyków jako narodu jest największą polityczną tajemnicą tego stulecia”.

A przecież do sukcesu było tak blisko. Po masakrach rdzennej ludności, dokonywanych w ciągu XIX wieku, Argentyna stała się, teoretycznie przynajmniej, tabula rasa. Poczucie, że mają do czynienia z krajem, w którym można tworzyć nowe, lepsze społeczeństwo, ośmielało utopistów. Ideały jednak, jak zawsze, zderzały się z rzeczywistością i nabytymi prawami, więc najtrwalszym efektem utopizmu okazało się nie stworzenie lepszego świata, ale rozwinięcie sposobu myślenia, który najpierw stara się o ustalenie ideałów i rzeczy niepodważalnych, a następnie – w obliczu nieuniknionej porażki przy wcielaniu ich w życie – prowadzi do niemal nihilistycznego przekonania, że nie pozostaje nic innego poza pragmatyzmem. Argentyński futbol z pewnością zaludnia niezwykła liczba zarówno romantyków i cyników, jak i ludzi, którzy zdają się dostrzegać romantyzm w skrajnym cynizmie.

Po klęsce misji Mendozy przyszli inni. W 1580 roku Buenos Aires odbudował Juan de Garay. Jego również uwiodła idea mitycznych poszukiwań, spędził więc kolejne dwa lata na próbie odnalezienia legendarnego miasta Los Césares, osady niemierzonego bogactwa, założonej przez – w zależności od tego, której wersji wierzyć – rozbitków z hiszpańskiego wraku, potomków Inków, olbrzymy bądź duchy, a leżącej gdzieś w Andach Patagońskich. W 1583 roku Garay zginął w zasadzce Querandich na brzegu rzeki Carcarañá.

Pierwsi osadnicy znaleźli się w kraju, który wymykał się schematom, jakie początkowo do niego przykładali, więc – oddaleni od swoich ojczyzn – przystąpili do konstruowania jego nowej tożsamości, której głównymi składnikami były niepokój i ogólny brak poczucia bezpieczeństwa: jako że nie było instytucji państwa, każdy musiał radzić sobie sam. Nawet gdy te instytucje zaczęły się pojawiać, wraz z tworzonym przez nie prawem krajowym, były postrzegane jako obce i ograniczające wolność, której Nowy Świat miał być oazą. W rezultacie prawa nigdy tu nie szanowano i nie postrzegano jako dobrodziejstwa, które zapewnia bezpieczeństwo, ale raczej coś, co należy obejść. Poczucie niestabilności powodowało, że kto miał pieniądze, władzę lub wpływy, natychmiast starał się zabezpieczać swoją pozycję; poczucie niestabilności potęgowała armia bez wroga.

Historyk i intelektualista José Luis Romero pisze, że „dusza Argentyny jest tajemnicą”, dowodząc, że była ona mitem, chimerą, ziemią, której tożsamość trzeba było wymyślić. Poszukiwania te – i ich niemal nieuchronne niepowodzenie – miały swoje konsekwencje, na które wskazywało wielu argentyńskich pisarzy. W La hipocresía argentina na przykład eseista i ekonomista Enrico Udenio dowodził, że „Argentyńczycy to neurotyczne społeczeństwo, którego członkowie czują się niespełnieni i odczuwają potrzebę działań autodestrukcyjnych… To społeczeństwo zbudowane na marzeniach, które gdy marzenia się nie spełniają, szuka przyczyn i odpowiedzialności za ten stan rzeczy na zewnątrz”.

Poglądy Udenio są skrajne, ale prawdą jest, że myślenie o tym, co mogło się zdarzyć, unosi się nad Argentyną wraz z frustracją i smutkiem, że wyczekiwane przez lata dni chwały nigdy nie nadeszły. Co być może tłumaczy fakt, że Buenos Aires to miasto, w którym freudowska psychoanaliza cieszy się największym wzięciem w skali świata – z wyłączeniem Nowego Jorku, rzecz jasna. W zasadzie jedyną sferą, w której Argentynie udało się sprostać pokładanym nadziejom, jest piłka nożna, co najprawdopodobniej stanowi główny powód przypisywanego jej w tym kraju zaiste ogromnego znaczenia.

Życie mitami i przywoływanie ideałów przeszłości rzutuje na wszystko. Argentyńczycy bez przerwy narzekają, że kibice nie znają już historii, i być może wielu rzeczywiście jej nie zna, ale jeśli wziąć pod uwagę relacje z meczów w prasie i telewizji, żaden inny naród nie żyje tak bardzo przeszłością. Przed ważnymi starciami znanych rywali kanały telewizyjne nieustannie pokazują ich dawne spotkania.

A jak na kraj z zaledwie 25-milionową populacją Argentyna ma niezwykle bogatą piłkarską historię. Wygrała dwa mundiale, a trzykrotnie przegrywała dopiero w finale; 14 razy zwyciężyła w Copa América (sześć razy częściej niż Brazylijczycy). Argentyńskie kluby 23 razy zdobywały Copa Libertadores (pięć razy częściej niż drużyny brazylijskie). Argentyńczyk Diego Maradona jest jednym z dwóch najpoważniejszych kandydatów do miana największego piłkarza w dziejach futbolu, Leo Messi mógłby być kandydatem trzecim, a niejeden umieściłby niedaleko za nimi także Alfredo Di Stéfano (a jest jeszcze – to w końcu ta żyjąca przeszłością Argentyna – cała lista kandydatów z epoki przedtelewizyjnej, którzy również znaleźliby swoich zwolenników: Manuel Seoane, Antonio Sastre, Adolfo Pedernera, Omar Sívori…).

Ale nie chodzi tu tylko o sukcesy czy o pasję. Żaden inny kraj nie nadaje piłce tak wielkiego znaczenia intelektualnego, żaden inny nie kocha tak bardzo jej teorii i mitów. Futbol w Argentynie jest otwarcie wiązany z kulturą i polityką. Prezydenci zdają sobie sprawę z jego siły i próbują ją wykorzystać, bez skrupułów mobilizując dla swojego poparcia grupy chuliganów, barras bravas. Filozofowie zaś potrafią umniejszać znaczenie pucharów i tytułów zdobywanych przez kolejne drużyny, bo sięgano po nie w „nieodpowiedni sposób”.

Wiem, że to ogromna książka i jej napisanie zajęło mi dużo więcej czasu, niż się spodziewałem. Czasami czułem się jak jeden z kartografów w opowiadaniu Borgesa O ścisłości w nauce, tworzących „mapę cesarstwa, osiągającą rozmiar cesarstwa”. Chciałem opisać w niej nie tylko świat idei i miejsce sportu w jego społecznym, ekonomicznym i politycznym kontekście, ale także ludzi, piłkarzy i trenerów, których losy były tak niezwykłe, że zdawały się pochodzić z powieści realizmu magicznego. Nie mogłem przy tym zapominać o futbolu w sensie ścisłym, o meczach i golach, dla których przecież przede wszystkim oglądamy ten sport; o kulturze stanowiącej walutę, w której wycenia się tak wiele obszarów argentyńskiego życia. Choć jest to więc przede wszystkim historia futbolu, zważywszy na to, że jego dzieje są powiązane tyloma nićmi z polityką czy sprawami społeczno-ekonomicznymi – że przenika on w zasadzie całe życie publiczne tego kraju – powstała także książka o samej Argentynie.Rozdział drugi „Słyszałem brzęk zrywanych łańcuchów”

Martín Fierro, epopeja José Hernándeza, był pierwszym wielkim dziełem literatury argentyńskiej. Tytułowy bohater poematu, zubożały gauczo, służy w forcie broniącym granic wewnętrznych przed rdzenną ludnością. Dla przyszłych pokoleń Fierro stał się symbolem gaucza jako samotny – i niezwykle męski – jeździec, w czasie podróży przez pampę radzący sobie z przyrodą i Indianami (którzy z definicji nie byli Argentyńczykami) z odwagą, choć niekoniecznie z opanowaniem. Był jednak postacią daleką od jednoznaczności.

Poeta Leopoldo Lugones, na tyle zafascynowany figurą gaucza, że sam napisał książkę La guerra gaucha, uznawał Martína Fierro za największy epos Argentyny, ale nostalgii, jaką wywoływały postacie gauczów w Buenos Aires w pierwszych latach XX wieku towarzyszyła również świadomość, że opisywane w poemacie czas i kody kulturowe należą do przeszłości; krytyk Calixto Oyuela, jeden z czołowych reprezentantów argentyńskiego przebudzenia kulturalnego początków minionego stulecia, przekonywał, że już w momencie publikacji Martín Fierro był w gruncie rzeczy elegią poświęconą stylowi życia, który nieodwołalnie przeminął.

Miało to głębokie społeczne i polityczne konsekwencje. Zjednoczone Prowincje La Platy wywalczyły niepodległość od Hiszpanii w latach 1810–1816; bohaterem narodowym i symbolem zwycięstwa został generał José de San Martín, który w 1812 roku zrezygnował ze służby w armii hiszpańskiej, wrócił do Buenos Aires i przewodził powstańcom w kilku ważnych bitwach. Po osiągnięciu niepodległości poprowadził pięć tysięcy żołnierzy w wielkim marszu z Argentyny przez Andy do Chile i na północ do Peru, by kontynuować walkę z Hiszpanami. W każdym argentyńskim mieście stoi pomnik San Martína i jego portrety stanowią wciąż znajomy widok; dziedzictwo generała pozostaje jednak kwestią skomplikowaną. Wielu przywódców politycznych wykorzystywało jego wizerunek do swoich własnych celów; niejeden prezydent i kandydat na prezydenta odkrywał, że odpowiada mu opisywanie San Martína jako wielkiego wyzwoliciela, którego działania wojenne w Peru były demonstracją argentyńskiej potęgi militarnej. Nie wspomina się przy tym, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż jego operację zaplanowali i sfinansowali Brytyjczycy, a co ważniejsze – zważywszy na przebieg wydarzeń na argentyńskiej scenie politycznej w XX wieku – pomija się milczeniem, że San Martín ostro sprzeciwiał się wykorzystywaniu armii do rozgrywek politycznych.

Lata dwudzieste XIX wieku były czasem nieustającego konfliktu między federalistami, głównie mieszkającymi z dala od stolicy posiadaczami ziemskimi, którzy chcieli, by kraj był federacją niezależnie zarządzanych prowincji, i unitarystami, którzy domagali się centralistycznego rządu w Buenos Aires i reprezentowali ekonomiczne i światopoglądowe interesy miasta. Trwającą wówczas wojnę domową zakończył traktat wprowadzający konfederację argentyńską, wprawdzie bez głowy państwa, ale z przekazaniem największej władzy w ręce Juana Manuela de Rosasa, gubernatora prowincji Buenos Aires.

Rosas był zamożnym posiadaczem ziemskim – estanciero – i weteranem walk o niepodległość. Kiedy wzrósł w siłę, otoczył się prywatną armią gauczów, stając się kwintesencją caudillo – rządzącego silną ręką wojskowego watażki, archetypicznego dla argentyńskiej kultury w równym stopniu co jego podwładni. Władzę w Argentynie objął w 1829 roku i – z krótką przerwą – rządził krajem jako dyktator aż do 1852 roku. Wymagał absolutnego podporządkowania się jego władzy, wydalił jezuitów, którzy (w odróżnieniu od reszty Kościoła katolickiego) odmówili udzielenia mu wsparcia, a jego postawa wobec oponentów przybrała cechy terroryzmu państwowego. Oficjalne dokumenty nosiły hasło „Śmierć dzikim unitarianom”, wszyscy obywatele zatrudnieni na państwowych posadach musieli nosić czerwoną odznakę z frazą „Federacja albo śmierć”, a każdy mężczyzna miał przyjąć „federalny wygląd”, z wielkimi wąsami i krzaczastymi bokobrodami. Rosas promował ideę Argentyny jako kraju rozległych estancias, zarządzanych przez gauchos pod przywództwem lokalnych caudillos.

Jego skłonności do myślenia i postępowania na sposób estanciero nie wynikały tylko z poglądów politycznych. Jako że działalność majątków ziemskich utrudniały ataki rdzennej ludności, przez długi czas najskuteczniejszy sposób uprawy roli zapewniały ogromne rancza hodowlane i towarzyszący im kult caudillismo. A atak na ten styl gospodarowania również nie był tylko sprawą polityki, ale także postępu technologicznego. Ogrodzenia z siatki pojawiły się w Argentynie w 1844 roku za sprawą Richarda Newtona, a w 1870 roku sprowadzono tu także drut kolczasty. Ogrodzenia spowodowały, że zamiast wypasania na otwartych terenach pod kontrolą gauczów bydło można było hodować w zagrodach – zmiana równie radykalna, jak grodzenie pól w XVI-wiecznej Anglii. Tradycyjne umiejętności mistrzów jeździectwa straciły na znaczeniu i gauczowie z pożądanych i cenionych wysoko wykwalifikowanych pracowników stali się zwykłymi najemnikami. Wraz z ogrodzeniami pojawiła się hodowla selektywna, która zawładnęła zbiorową wyobraźnią do tego stopnia, że Tarquin, byk sprowadzony z Wielkiej Brytanii, stał się ogólnonarodową sławą. Wynalezienie chłodni w 1876 roku oznaczało, że wołowinę można było hodować na eksport, co spowodowało z kolei poważne zainteresowanie Brytyjczyków.

W tym samym czasie pampasy zaczęły się coraz bardziej wypełniać osadnikami z Europy, w dużej mierze dzięki operacjom wojskowym przeciwko rdzennym mieszkańcom Patagonii. Dzikie pola stawały się coraz mniej dzikie. Niepodległą od zaledwie kilku dekad i naznaczoną konfliktami społecznymi Argentynę trudno było traktować jako stabilny podmiot – niepewne i podlegające dyskusji było w zasadzie wszystko, od granic, przez rząd i prawo, aż po poziom samoświadomości, co może tłumaczyć, dlaczego tak wiele energii poświęcili Argentyńczycy w XIX i początkach XX wieku na próbę zdefiniowania samych siebie. Pytanie brzmiało: jak połączyć europejską przeszłość z amerykańską teraźniejszością?Rozdział trzeci Narodzeni na nowo

W 1903 roku AAFL zmieniła nazwę na Argentine Football Association i choć wciąż stowarzyszona z Football Association w Londynie, postanowiła prowadzić obrady po hiszpańsku, co stanowiło oczywisty dowód postępującej kreolizacji gry. W 1912 roku nazwę zmieniono po raz kolejny, tym razem na Asociación Argentina de Football, i afiliowano organizację przy FIFA. Piłkarze z angielskimi korzeniami stanowili już wtedy zdecydowaną mniejszość: jak donosił w czerwcu tamtego roku „Standard”, zespoły Porteños, San Isidro i River Plate miały w swoich składach po trzech Anglos, Gimnasia y Esgrima z Buenos Aires i Estudiantes z La Platy po jednym, a Racing ani jednego.

Kolejny dowód rosnącego znaczenia tego sportu w jego lokalnej wersji – zarówno na boisku, jak i poza nim – przyszedł w 1910 roku, kiedy Argentinos pobili Britanicos 5:1 w ostatnim z serii rozgrywanych corocznie meczów pokazowych między obiema społecznościami. Z dalszego ich organizowania zrezygnowano częściowo dlatego, że stawały się coraz bardziej jednostronne, a częściowo dlatego, że AAF miała już ważniejsze sprawy na głowie. W tamtym roku, dla uczczenia stulecia powołania pierwszego autonomicznego rządu Argentyny, federacja próbowała zorganizować mistrzostwa Ameryki Południowej. Brazylia wprawdzie odrzuciła zaproszenie, ale Chile i Urugwaj przysłały swoje drużyny na imprezę, która była wówczas najbardziej znaczącym turniejem międzynarodowym obok British Home Championship.

W meczu otwarcia Argentyna zagrała z Chile. Gospodarze odnieśli pewne zwycięstwo, 3:1, a jedną z bramek strzelił Arnoldo Watson Hutton, ale znaczące okazały się dwa inne szczegóły. Pierwszy – w relacji „Heralda” można było przeczytać, że pani G.D. Ferguson roznosiła herbatę, była to więc wciąż zdecydowanie brytyjska okoliczność towarzyska. Drugi – Argentyńczycy nie wykorzystali rzutu karnego. Podyktowano go w kontrowersyjnych okolicznościach, publiczność domagała się więc, by strzelec po prostu wykopał piłkę poza boisko. Dziś nie sposób już powiedzieć, czy faktycznie spudłował celowo, ale nawet jeśli próbował strzelić gola, okrzyki tłumu wiele mówiły o panujących wówczas obyczajach i o tym, jak postrzegano zasadę fair play.

Duch fair play ucierpiał z pewnością, kiedy ogłoszono skład Urugwaju na mecz z Chile i okazało się, że znajdują się w nim Buck i Harley, dwaj zawodnicy urodzeni w Zjednoczonym Królestwie. Jakkolwiek na brytyjskie nazwiska można było natrafić także w kadrze gospodarzy, wszyscy jej członkowie przyszli na świat w Argentynie. Widownię, ze względu na sąsiedzką rywalizację niechętną Urugwajowi, rozwścieczyło to dodatkowo: w zdecydowanej większości dopingowała ona Chile, wyjąc z obrzydzenia, gdy sędzia nie uznał dwóch goli ich ulubieńców. Urugwaj wygrał 3:1, ale to chilijskiego bramkarza znoszono z boiska na ramionach.

Finał, jak oznajmiał „Herald” w przedmeczowej zapowiedzi, był „najważniejszym piłkarskim meczem związkowym rozgrywanym w tym kraju”. Tysiąc widzów zapłaciło za bilety, a tysiąc kolejnych przyglądało się spotkaniu z nasypu Kompanii Kolejowej Argentyny Centralnej, będąc świadkiem zwycięstwa Argentyny 4:1. Arnoldo Watson Hutton znów znalazł się wśród strzelców goli, ale wpływ jego rodziny, i w ogóle Anglików, na tutejszą piłkę malał.

Kiedy Alumni zdobywali mistrzostwo w 1911 roku, Alexander Watson Hutton miał 58 lat i coraz bardziej męczyło go zarządzanie klubem. Wielu jego podopiecznych się starzało i coraz wyraźniej widać było, że drużyna oldbojów nie jest już w stanie podejmować prawdziwej rywalizacji w czasach, gdy wraz ze zwiększającą się widownią rosło też znaczenie pieniędzy. Zaprzysięgli amatorzy nie dbali o budowę własnego stadionu i często dzierżawili boiska od innych drużyn, a jeśli osiągali jakieś zyski ze sprzedaży biletów, przeznaczali je na cele charytatywne. W końcu Watson Hutton uznał, że ta formuła działania nie rokuje nadziei na dalsze sukcesy: podjął decyzję o przejściu na emeryturę i rozwiązaniu klubu. Żył nadal w Buenos Aires, aż do śmierci w 1936 roku, i został pochowany na tutejszym brytyjskim cmentarzu Chacarita. O jego roli wciąż się jednak pamięta: biblioteka w siedzibie Argentyńskiego Związku Piłki Nożnej nosi jego imię, a nakręcony w 1950 roku film Escuela de campeones (Szkoła mistrzów) opowiada dzieje Huttona i jego drużyny. Jest niewątpliwym ojcem założycielem argentyńskiego futbolu.

Większość piłkarzy Alumni po rozwiązaniu klubu przeniosła się do Quilmes, które rozgrywki w 1911 roku zakończyło na ostatnim miejscu w dziewięciodrużynowej lidze, ale już rok później zdobyło mistrzostwo kraju.

Liga była wówczas, w pewnym sensie, ofiarą własnych sukcesów. Tournée zagranicznych zespołów okazywały się bardzo dochodowe dla drużyn, które uważano za godne rywalizowania z nimi; pozostałym nie dość, że przechodziły koło nosa zyski z meczów pokazowych, to jeszcze nie mogły rozgrywać swoich spotkań w tym samym czasie, żeby nie wprowadzać konkurencji w ofercie kierowanej do piłkarskiej publiczności. Pieniądze zaczęły odgrywać coraz większą rolę i te kluby, które nie zainwestowały na czas w rozbudowę boisk, traciły podwójnie: nie mogły pomieścić dużej widowni, która generowała znaczące zyski, a bez tych zysków nie były w stanie pokryć kosztów budowy stadionu, zwłaszcza że wraz z rozwojem miasta ceny ziemi szły w górę.

Różnice finansowe powodowały coraz głębsze podziały i w 1912 roku Richard Aldao, prawnik, biznesmen, członek Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego i prezes Gimnasia y Esgrima (z Buenos Aires), założył konkurencyjną organizację piłkarską, Federación Argentina de Football. W efekcie powstało straszliwe zamieszanie. Z rozgrywek organizowanych przez AFA wycofało się kilka drużyn, odwoływano kolejne mecze i w końcu, od lipca, o mistrzostwo Argentyny rywalizowały już dwie osobne ligi. Mistrzostwo sześciodrużynowej AFA zdobyło Quilmes, podczas gdy o trofeum FAF walczyło osiem zespołów. Przed ostatnią kolejką sezonu zbuntowanych Independiente musiało pokonać Argentino de Quilmes więcej niż jednym golem, żeby wyprzedzić Porteño i zdobyć mistrzostwo dzięki lepszej różnicy bramek. Jak planowali, tak zrobili: wygrali 5:0; widząc jednak, że Argentino, zajmujące bezpieczne miejsce w środku tabeli, wystawiło znacznie słabszy zespół, triumfatorzy zaoferowali Porteño rozegranie dodatkowego meczu, który miał rozstrzygnąć o mistrzostwie. Być może zresztą – trudno z dzisiejszej perspektywy powiedzieć, jak było naprawdę – to Porteño zaprotestowało i dostrzegłszy okazję do zorganizowania jeszcze jednego meczu, na którym można było nieźle zarobić, FAF zmusiła Independiente do ponadprogramowego występu.

Tak czy inaczej, ów mecz o mistrzostwo można było przedstawić jako szlachetny gest, potwierdzający, że najlepsze tradycje pochodzących z Anglii dżentelmenów nie odeszły wraz z Alumni, a poczucie sprawiedliwości i pragnienie robienia tego, co robić należy, jeszcze raz przeważyły – cóż z tego jednak, skoro w trakcie spotkania doszło do najbardziej haniebnych scen w ówczesnej historii argentyńskiej piłki. Gol Pedro Rithnera, brata wielkiego bramkarza Juana José Rithnera, pozwolił Porteño wyjść na prowadzenie, ale Bartolomé Lloveras wyrównał. Później, na trzy minuty przed końcem, piłkarze Independiente byli przekonani, że zdobyli zwycięską bramkę, ale sędzia Carlos Aertz uznał, że piłka wyszła na róg. Protesty zawodników Independiente były tak gwałtowne, że trzech z nich zostało usuniętych z boiska, a pozostała ósemka opuściła plac gry wraz z nimi. FAF uznała, że zwycięzcą spotkania i mistrzem kraju zostało Porteño.

W samym środku tego zamieszania na tournée przyjechało Swindon Town, co pozwoliło argentyńskim kibicom obejrzeć trochę piłki w czerwcu, gdy AFA i FAF wciąż się awanturowały. Ponieważ dla tych spotkań nie było żadnej piłkarskiej konkurencji, fani dopisali: frekwencja na widowni dwukrotnie przekroczyła 20 tysięcy osób. Trener Swindon, Sam Allen, był pod wrażeniem entuzjazmu Argentyńczyków dla piłki nożnej. „Wśród miejscowej ludności – opowiadał w »Daily Chronicle« – wszędzie było widać wielkie poruszenie. Chłopcy na ulicach i placach czy nad brzegiem morza, żołnierze w koszarach – wszyscy oszaleli”.

Futbol budził więc coraz większe emocje, i to najróżniejszej natury. Podział ligi był wynikiem sporu o pieniądze, a piłkarze również zaczęli się zastanawiać, dlaczego nie są dobrze wynagradzani za to, że tysiące ludzi przychodzą ich oglądać. Od lat nie było tajemnicą, że w związku z udziałem w meczach zdarzało się im przyjmować korzyści majątkowe. Już w 1906 roku w prasie Buenos Aires skarżono się na postawę niektórych przybyszów z Urugwaju, z których żaden nie przyjechał tu z czystej miłości do sportu. W 1913 roku „La Nación” pisał wprost o ukrywanym profesjonalizmie.

Był to rok, w którym mistrzostwo kraju było już sprawą czysto kreolską: zarówno w lidze AFA, jak i FAF zwyciężały zespoły, które nie miały nic wspólnego ze społecznością brytyjskich imigrantów. Rywalizację organizowaną przez FAF wygrali Estudiantes de La Plata, podczas gdy AFA, próbując wzmocnić dramaturgię i przyciągnąć zainteresowanie, wprowadziła nową strukturę rozgrywek – i w ten sposób narodziła się jedna z wielkich tradycji argentyńskiego futbolu.

Trzy dni po Bożym Narodzeniu Racing rozgrywał mecz o mistrzostwo z San Isidro i wygrał 2:0 po golach prawego łącznika Alberto Ohaco, syna jednego z hiszpańskich robotników, którzy zakładali klub. Rzut oka na składy wiele mówi o zmianach, które zaszły w tutejszej piłce: z 22 piłkarzy tylko trzech występujących w tamtym finale – Wilson, Goodfellow i Hulme z San Isidro – nosiło brytyjskie nazwiska.

Dla Racingu był to początek złotej epoki, w trakcie której zdobył siedem mistrzostw z rzędu i – grając elegancki, inteligentny i progresywny futbol – doczekał się przydomka „La Academia”. W sezonie 1914 (szczęśliwie znów rozgrywanym w normalnym cyklu kolejek) w drodze po tytuł AFA stracili tylko punkt – mistrzostwo FAF należało do Porteño – a ich dominacja trwała także po połączeniu rozgrywek w 25-drużynową ligę. Ohaco, zawsze występujący w białym kaszkiecie, zostawał królem strzelców przez cztery sezony z rzędu, od 1912 do 1915 roku, a w wieku 39 lat zakończył karierę jako zdobywca 244 bramek w 278 meczach dla Racingu – co wciąż jest klubowym rekordem. Borocotó, redaktor „El Gráfico”, wspominał go później jako „człowieka orkiestrę argentyńskiego futbolu, grającego świetnie na każdej pozycji”.

Wraz z rozwojem ligi AFA zaczęła wyglądać ku swoim sąsiadom. Mecze z Urugwajem należały już do tradycji, a 1914 rok przyniósł pierwsze spotkanie towarzyskie z Brazylią, wygrane przez Argentynę 3:0. W 1912 roku działacze AFA spotkali się także z przedstawicielami lig z Rosario i Urugwaju, by przedyskutować utworzenie federacji piłkarskiej regionu La Plata. Był to początek powolnego procesu, który nabrał tempa w 1915 roku, gdy Héctor R. Gómez, urugwajski nauczyciel, parlamentarzysta i prezes Montevideo Wanderers, rozpoczął kampanię na rzecz utworzenia południowoamerykańskiej konfederacji piłkarskiej, przekonując, że pomoże ona przezwyciężyć partyjniactwo, które podzieliło argentyński futbol. Rok później, gdy AFA organizowała turniej na stulecie deklaracji niepodległości, Gómez postawił kropkę nad i. Organizacja pod nazwą Confederación Sudamericana de Fútbol (Conmebol) powstała 9 lipca 1916 roku, śmiało ogłaszając harmonogram czterech Campeonatos Sudamericanos, z których pierwsze rozpoczęły się już siedem dni wcześniej.

Nie minął tydzień i Conmebol musiał stawić czoło pierwszemu kryzysowi. Argentyna i Urugwaj pokonały Chile, ale Argentyna tylko zremisowała z Brazylią, podczas gdy Urugwaj ograł ją 2:1. Oznaczało to, że ostatni mecz, między Argentyną a Urugwajem, był zarazem pojedynkiem rozstrzygającym i że Urugwajowi wystarczał remis, by zdobyć pierwsze mistrzostwo kontynentu.

Spotkanie miało zostać rozegrane 16 lipca na stadionie Gimnasia y Esgrima. Biletów sprzedano więcej niż miejsc i kiedy okazało się, że na trybunach panuje nieprawdopodobny ścisk, po pięciu minutach mecz przerwano. Na widok piłkarzy opuszczających boisko widownia wpadła w furię. Ktoś ukradł naftę z lamp samochodów zaparkowanych w okolicy stadionu i użył jej do podpalenia trybun. Ogień płonął przez cztery godziny i tylko centralna trybuna nie uległa zniszczeniu. Mecz trzeba było przełożyć na następny dzień – odbył się na stadionie Racingu w Avellanedzie i zakończył, wbrew panującemu klimatowi, bezbramkowym remisem. Urugwaj wygrał mistrzostwa.

Był to początek dominacji tego kraju w pierwszych międzynarodowych turniejach. W 1917 roku Urugwajczycy pokonali Argentynę na własnym terenie w meczu finałowym, rok później było podobnie i choć w 1919 roku mistrzostwo zdobyła organizująca imprezę Brazylia, w 1920 tradycyjny porządek został przywrócony: w Valparaíso Urugwaj był pierwszy, Argentyna druga, Brazylia trzecia – w tym przypadku Argentyna musiała zapłacić za brak wygranej z tradycyjnie czwartą reprezentacją Chile.

W tamtym czasie argentyński futbol borykał się z kolejną schizmą, tym razem związaną z zastrzeżeniami na temat sposobu zarządzania rozgrywkami i stosowania się do przepisów. Problemy rozpoczęły się pod koniec 1918 roku wraz z dyskusją o tym, czy jeden z piłkarzy wystawionych przez Columbian w meczu z Ferro Carril Oeste był uprawniony do gry. W tym samym czasie w drugiej lidze odebrano osiem punktów drużynie Vélez za wstawienie do składu zawodnika zdyskwalifikowanego. Później AFA przyjęła wyjaśnienie, że budzący wątpliwości piłkarz był bratem zawieszonego, i wycofała karę. Część drużyn zaprotestowała, apelując do federacji o powołanie specjalnej komisji, ale udaremniła to obstrukcja, która sprawiała wrażenie wywołanej specjalnie, by podkreślić bałagan panujący w organizacji.

Rok później chaos jeszcze się zwiększył. Po zawieszeniu sześciu z 19 zespołów w lipcu rozgrywki przerwano, a żadna z drużyn nie zdołała rozegrać więcej niż ośmiu spotkań. I choć Boca, Estudiantes (z La Platy) i Huracán pozostały lojalne wobec dotychczasowej struktury, 13 innych klubów, w tym Racing, River Plate, San Lorenzo i Independiente, postanowiło się odłączyć i wraz z Vélez powołało do życia Asociación Amateurs de Football (AAF). Niejako na potwierdzenie zastrzeżeń zbuntowanych klubów na temat nieudolności AFA mistrzostwa sześciu drużyn próbowały dotrwać do następnego roku, ale zostały przerwane 21 stycznia. Nowa liga AAF tymczasem funkcjonowała prawie bez przeszkód i mimo zamieszania w ostatniej kolejce ukończono ją 6 stycznia, gdy każdy zespół rozegrał 13 spotkań (lub gdy organizator rozgrywek ustalił ich wynik). Racing, który przed secesją wygrał sześć spotkań i zremisował dwa w lidze AFA, tutaj zwyciężył we wszystkich 13 meczach, co ukoronowało ów nadzwyczajny okres, w którym siedmiokrotnie zdobywał mistrzostwo kraju, z czego aż czterokrotnie bez porażki; w ciągu tych siedmiu lat przegrał zaledwie pięć razy.

W kolejnym sezonie obie instytucje zdołały wyłonić swoich mistrzów. W lidze AAF piłkarze River Plate zakończyli erę rządów Racingu, a w mistrzostwach AFA tytuł obronili zawodnicy Boca. W następnych sześciu latach Huracán i Boca wygrywały rozgrywki AFA po trzy razy, a tytuł AAF trafiał po dwa razy do San Lorenzo, Independiente i Racingu. Wielkie argentyńskie drużyny zaczęły zaznaczać swoją pozycję.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: