Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anna i lekarz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2021
Ebook
40,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Anna i lekarz - ebook

Anna to dojrzała kobieta, której od dzieciństwa towarzyszy ogromny lęk przed lekarzami. Poznajemy ją w szczególnym momencie. Anna jest coraz bardziej zmęczona dotychczasowym trybem życia. Układa więc dla siebie „scenariusz na przyszłość" – spokojną, samotną egzystencję wypełnioną codziennymi, małymi przyjemnościami. Wie jednak, że najpierw musi rozwiązać zaniedbywany od lat problem ze swoim zdrowiem. I tak spotyka lekarza, który budzi w niej głęboko skrywaną tęsknotę za bliskością. Anna zaczyna się zmieniać, uważniej przyglądając się rzeczywistości, ludziom i sobie. Mimo nieustannych trudności w nawiązaniu bliższej relacji ze swoim lekarzem, Anna nie rezygnuje z poszukiwania nowej siebie – dojrzalszej, odważnej, ciekawej świata i gotowej na spotkanie drugiego człowieka.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66899-51-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG
ACH, CI MEDYCY

Odkąd pamiętam, moim relacjom z lekarzami zawsze towarzyszył ogromny lęk, poczucie zagubienia, onieśmielenia i jakieś nadzwyczajne, często niepasujące do konkretnej sytuacji, napięcie. Zwykle też takie nastawienie prowadziło do różnych nieporozumień i dziwaczności, czasem komicznych, a czasem – żałosnych i smutnych. Niezmiennie jednak dochodziłam do wniosku, że bardzo dużo – w sensie emocjonalnym – kosztują mnie te kontakty. Pomysł na poradzenie sobie z tym miałam jeden, dziecinny i niedojrzały, ale całkiem skuteczny. Unikać, zwiewać, a najlepiej – zapomnieć, że lekarze w ogóle istnieją. Wszyscy, którzy choć trochę mnie znali, wiedzieli, że panicznie boję się doktorów. Próby rozmawiania ze mną na ten temat kończyły się fiaskiem. Udawałam, że nie słyszę, zmieniałam temat, albo – jeśli rozmówca był natrętny – ucinałam kontakt. Wiem, wiem – bardzo to niedojrzałe, ale i na to miałam odpowiedź: nie ma ludzi w pełni dojrzałych. Wszyscy nosimy w sobie jakieś lęki i pielęgnujemy ograniczenia, więc ja też mam do nich prawo. Taka ucieczkowa, wygodna racjonalizacja pozwalała mi nie wnikać głębiej w mój „doktorski” problem. Jakakolwiek wzmianka na temat lekarzy wywoływała we mnie panikę, jakbym usłyszała właśnie informację o najeździe agresywnie nastawionych kosmitów na Ziemię. Oczywiście życie wielokrotnie stawiało mnie w sytuacjach, w których musiałam i nawet chciałam skorzystać z lekarskiego wsparcia. No i działy się wtedy rozmaite dziwaczności, wzmacniające moją ucieczkowo-lękową postawę i skutkujące unikaniem wszelkich kontaktów z przedstawicielami świata medycznego tak długo, jak tylko było to możliwe.

Jestem pewna, że jednym z pierwotnych źródeł tych uprzedzeń wobec doktorów były relacje panujące w mojej rodzinie. Byłam najmłodszym, czwartym dzieckiem rodziców. Podobno najmłodsze dzieci są pozytywnie wyróżniane, jednak w mojej świadomości dominował całkiem inny zapis. Odkąd pamiętam, rodzice, a szczególnie mama, faworyzowali najstarszego brata – Stefana. Dużo o nim mówili, a w tym mówieniu były same pochwały. Stefan był najmądrzejszy, najzdolniejszy… Od zawsze też mama powtarzała, że Stefanek będzie lekarzem. Gdy to mówiła, głos robił się jej nadzwyczaj delikatny, rozmarzone spojrzenie kierowała gdzieś w niebo, jakby mówiła do istot anielskich o swoim najskrytszym pragnieniu. Działo się tak pewnie dlatego, że Stefan był najstarszy. Jednak jako dziecko nie rozumiałam tego. Czekałam, kiedy mama zacznie tak pięknie mówić o mnie. W końcu, trochę z przekory, trochę – żeby zwrócić jej uwagę, próbowałam dyskutować z nią, że byłoby fajniej, gdyby Stefan – do znudzenia dawany mi za przykład – został strażakiem albo kapitanem okrętu. O byciu piratem nie wspominałam, bo wiedziałam, że takiego nadzwyczajnego zajęcia mama nie zaakceptuje. Odpowiadała mi na to, że jestem „malutka i nic nie rozumiem” i z rozanielonym, nieobecnym wzrokiem oddawała się kontynuacji marzeń o lekarskiej przyszłości jej ukochanego syna. Gdy trochę podrosłam, zrozumiałam, że nie ma co reagować na te matczyne marzenia. Jednak wciąż była we mnie zazdrość o uczucia, jakie w niej wzbudzały rozmyślania o przyszłości mojego brata.

Po kilku latach w domu zaczęły pojawiać się jakieś książki z masą przerażających zdjęć i ilustracji, które Stefan z ogromnym zainteresowaniem studiował. Ja – po przejrzeniu paru z nich – czułam niewypowiedziany lęk i obrzydzenie. Wtedy właśnie nabrałam absolutnej pewności, że nigdy w życiu nie mogłabym być doktorem i zajmować się takimi okropnościami. Stefan rzeczywiście dostał się na medycynę i został lekarzem. Zachwyt mojej matki nie miał granic. Natomiast gdy ja zdałam bez problemu na socjologię, a w czasach mojej młodości było to równie trudne, co egzamin na medycynę, miałam wrażenie, że nikt nie zwrócił na to uwagi, rodzice pojechali na letni wypoczynek i dopiero po powrocie ograniczyli się do zdawkowego pytania:

– A jak te twoje egzaminy na… Na co ty właściwie zdawałaś?

Ech, szkoda słów. Odważyłam się kiedyś, zaraz po maturze i niestety niedługo przed śmiercią mamy, spytać ją, co myśli o mojej przyszłości. Długo milczała, patrząc na mnie uważnie z takim dziwnym półuśmiechem. W końcu odpowiedziała, że kojarzę jej się z wiatrem i zmiennością. Z wiatrem, który czasem jest delikatny i przynosi ukojenie w upalny dzień, a czasem potrafi łamać drzewa i siać zniszczenie. No i jest wszędzie i nigdzie. Czasem znika i nikt nie wie, gdzie go szukać. Podobało mi się to, co powiedziała, chociaż spodziewałam się usłyszeć coś bardziej konkretnego – może bardziej jej marzenie na temat tego, kim będę w przyszłości. Ale nie miałam już nigdy okazji dopytać jej o dalsze szczegóły.

W dzieciństwie ze Stefanem miałam średni kontakt. Pewnie dlatego, że była między nami zbyt duża różnica wieku. Poza tym o wszystkich moich „psotach” i dziecięcych grzeszkach skrupulatnie informował rodziców. Na przykład, że widział mnie jak zajadam się lodami i pewnie dlatego cały „zdrowy” obiad zostawiam nienaruszony. W mojej dziecięcej, dość niesprawiedliwej opinii – starał się przypodobać rodzicom. Uważałam go wtedy za skarżypytę i lizusa. Dostawał też najładniejsze i najdroższe prezenty, takie jakich sobie zażyczył – elektryczną kolejkę z cudną lokomotywą, akwarium z bajecznie kolorowymi rybkami, rower. Przy nich moje mebelki dla lalek jakoś mnie nie satysfakcjonowały. No i jeszcze z lubością oddawał się czytaniu i oglądaniu budzących we mnie strach i grozę książek. Okropność!

W końcu wydoroślałam i zrozumiałam oczywisty fakt zróżnicowania w traktowaniu potomstwa w rodzinach wielodzietnych. Moja socjologia znakomicie mi w tym pomogła. Pozostały jednak we mnie dominujące dwa uczucia, z którymi nie do końca sobie poradziłam do dzisiaj. Jedno – to zazdrość, a może raczej żal, że mój brat, doktor, doświadczył obecności mamy w takich ważnych chwilach, jak skończenie studiów, wielkie przyjęcie z tej okazji, pierwsza praca, ślub, narodziny dziecka. A ja? Cóż… Mama zmarła, gdy byłam na pierwszym roku socjologii. Swoją pracę magisterską broniłam latem. Wszyscy „ważni” dla mnie byli w rozjazdach albo bardzo zajęci i w efekcie sama w pustym mieszkaniu upiłam się kilkoma kieliszkami obrzydliwej, cytrynowej wódki, pachnącej jak płyn do mycia naczyń. Nawet przez chwilę rozważałam, czy nie spróbować tego specyfiku, tak dla porównania. Na całe szczęście dałam sobie z tym spokój. Pamiętam, że pod koniec tej mojej samotnej uroczystości miałam pretensję do całego świata, że nigdy nie dostałam roweru i pewnie nigdy nie nauczę się na nim jeździć. Ech… Drugie uczucie, niezwykle silne, to lęk, jakiś rodzaj przerażenia, które miało swój początek w dzieciństwie, w koszmarnych medycznych książkach mojego brata, podsycane jego szczegółowymi opowieściami o zajęciach w prosektorium i „trudnych przypadkach medycznych”. Słuchałam tych historii jak zahipnotyzowana, w milczeniu, nie potrafiąc przyznać się do emocji, jakie we mnie wzbudzały. Stefan pewnie do dzisiaj nie ma pojęcia o mojej „medycznej” traumie. Muszę jednak przyznać, że był i jest lekarzem, który w kłopotach zdrowotnych pomaga profesjonalnie, skutecznie, z ogromnym spokojem i po ludzku. Czasem upierałam się i próbowałam zwracać o pomoc do innych doktorów. Ale niestety w wielu z tych interwencji znalazłyby się „smakowite kąski” dla rzecznika odpowiedzialności zawodowej. Mój brat Stefan nigdy mnie nie zawiódł.

_Ach, ci medycy…_

Oprócz tych rodzinnych uwarunkowań moją lękowo-ucieczkową postawę ukształtowało szereg zdarzeń, z których tylko część chciałabym przytoczyć. Pierwszy incydent zdarzył się wiele lat temu. Miałam może cztery lata. Była niedziela, a moi rodzice ze starszym rodzeństwem wybrali się do kina. Ja zostałam z babcią i straszliwie mi się nudziło. Postanowiłam poeksperymentować z rzeczywistością. Dziewczynka była ze mnie ciekawska i odważna. Podjęłam więc próbę sprawdzenia, co stanie się z talerzem głębokim, takim od zupy, pełnym wody, umieszczonym na końcu szerokiej listwy, jeśli energicznie naciśniemy drugi jej koniec. Pomysł był idiotyczny, ale w wieku czterech lat wydawał mi się szalenie interesujący i odkrywczy. Eksperyment udał się znakomicie, choć odczułam go boleśnie – talerz wylądował na mojej twarzy, szczęśliwie raniąc mi tylko nos. Babcia obwiniała się za całe zajście, wyrzucając sobie brak nadzoru nad dziewczynką, ciekawą praw fizyki i posiadającą zdecydowanie innowacyjne pomysły na zabawę. Nos bolał mnie, puchł, lała się z niego krew, był porządnie rozcięty, a ja płakałam, szlochałam i obiecałam sobie dozgonny brak zainteresowania rzeczywistością fizyczną. Babcia w ekspresowym tempie wsadziła mnie do taksówki i pojechałyśmy do szpitala na ostry dyżur. No i tam się zaczęło.

Zabrano mnie od babci i znalazłam się w pomieszczeniu pełnym ludzi w białych fartuchach. Lekarze po wstępnych oględzinach zaczęli rozmawiać ze sobą w niezrozumiałym – jak dla czterolatki – języku. Dotarło do mnie jednak, że nos musi być zszyty, i okropnie się przestraszyłam. Postanowiłam więc zdecydowanie zwrócić na siebie ich uwagę i z cichego pochlipywania przeszłam w głośne, piskliwe wycie. Połączyłam to zgrabnie z wierzganiem i wyrywaniem się. No nic się nie dało ze mną zrobić. Poskutkowało. Najmłodszy z lekarzy został wydelegowany do nawiązania ze mną kontaktu i uspokojenia mnie na tyle, żeby można było zająć się moim rozciętym nosem. Lekarz wziął mnie na ręce i zaczął pokazywać jakieś opakowania po lekarstwach – różnych kolorów i kształtów – przekonując mnie, że są ładne, kolorowe, przypominają klocki i – jak będę grzeczna – da mi całą torbę takich pudełeczek do domu. Trochę się uspokoiłam. O szyciu nosa wcale nie wspomniał, więc spytałam go wprost, czy to szycie będzie bolało, bo tego się przecież okropnie boję. Lekarz zapewnił mnie, że absolutnie nic nie poczuję. Jak się sama przekonałam – kłamał. Bolało jak diabli. Po wszystkim, spłakana i rozżalona, przyglądając się jak młody doktor – zgodnie z daną mi obietnicą – pakuje kolorowe „skarby” do torby, zdecydowałam podzielić się z nim poważnym i dręczącym mnie przemyśleniem.

– Pan mnie oszukał. Pan mnie okłamał. Moja mama zawsze mi mówi, że tak nie wolno.

Patrzyłam na niego mocno naburmuszona. A on, nie zdając sobie sprawy, jaki wpływ będzie miała jego odpowiedź na moje dalsze życie, ze słodkim uśmiechem oznajmił mi:

– Wiem, ale to dla twojego dobra.

Poczułam jakiś dziwny rodzaj zdziwienia i lęku. Po chwili, już bardziej nieśmiało spytałam go:

– A skąd pan wie, co jest dla mnie dobre?

Pomilczał trochę, aż w końcu z poważną miną odpowiedział:

– Wiem, bo jestem lekarzem.

No i wtedy przeraziłam się nie na żarty. W mojej dziecięcej głowie pojawił się obraz lekarzy, którzy wiedzą wszystko o innych i w dodatku ta wiedza pozwala im kłamać, nawet jeśli ich działania wiążą się z cierpieniem i bólem. To było dużo gorsze od Baby Jagi, złego wilka i lęków przed ciemnością w piwnicy w naszym domu. Wyszłam przerażona i znowu płakałam. To znaczy, że lekarze mogą łamać bardzo ważne prawa i zasady, których uczą mnie moi rodzice – tata i mama? Było to dla mnie niezrozumiałe i jakby nie z tego świata. Za trudne dla czterolatki. Tak strasznie mnie to przytłoczyło, że nawet pudełka od lekarza uznałam za „naładowane okropnościami”, bałam się je obejrzeć czy choćby dotknąć. Z nikim nie porozmawiałam o tym, co zaszło. W moją czteroletnią świadomość mocno wbiło się następujące przekonanie: bardzo boję się lekarzy. Mają jakiś dziwny rodzaj władzy nad innymi ludźmi i nie chcę mieć z nimi kontaktu. Żadnego… Nigdy…

_Ach, ci medycy…_

Gdy byłam na studiach, przeżyłam też dziwaczną – nazwijmy to – przygodę z medycyną w tle. Rzecz dotyczyła relacji z przyszłym lekarzem i nieźle ilustruje utrwalanie się mojej ucieczkowo-lękowej postawy wobec doktorów. W opisywanych przeze mnie czasach byłam studentką trzeciego roku socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. Bardzo dobrze się uczyłam, moja średnia ocen była zdecydowanie powyżej czterech i siedem. Miałam też swój sposób na sesje egzaminacyjne – no w końcu trzy lata studiów w obszarze nauk społecznych pozwalały na delikatne stosowanie w praktyce rozmaitych socjotechnicznych „ułatwień”. Efekty uzyskiwałam zaskakująco dobre. Moja strategia była następująca: notorycznie zgłaszałam chęć zdawania egzaminów w tak zwanej zerówce, czyli zanim jeszcze rozpoczęła się sesja. Fantastycznie wpływało to na egzaminatorów, którzy byli głęboko przekonani, że skoro student sam wybiera taki termin egzaminu, to musi być wspaniale przygotowany. Poza tym „zerówki” były zawsze w formie ustnych egzaminów u osób prowadzących wykłady – zwykle wiekowych profesorów, z ogromnym dorobkiem, ale nieco słabnącą pamięcią, lub świeżo upieczonych doktorów habilitowanych zafiksowanych na temacie swojej habilitacji. Znakomicie upraszczało to proces przygotowania do egzaminu. Wygadana byłam zawsze, więc jakoś szybko egzamin przeistaczał się w rozmowę, rzadko kiedy polegającą na dogłębnym sprawdzeniu mojej znajomości lektur obowiązkowych, nadobowiązkowych i literatury zalecanej. W egzaminacyjnych rozmowach bezpośrednich dawałam sobie świetnie radę, uzyskując naprawdę doskonałe wyniki. Kiedy więc dla innych zaczynał się dość męczący okres sesji, ja zwykle miałam wszystko z głowy i mogłam oddawać się uciechom życia studenckiego.

W tych nieco odległych czasach klubem, który cieszył się w Warszawie wielkim powodzeniem wśród studentów, był Medyk. Dobrze zlokalizowany – w Śródmieściu, dysponował wieloma salami i można tam było organizować kilka imprez w jednym czasie, nawet jeśli różniły się one zasadniczo swoim charakterem. Można było też tam coś zjeść, skromnie, tanio, ale nieźle. No i alkohol serwowano nie najgorszy i w przystępnych cenach. Nietrudno zgadnąć, że Klub Medyków szybko stał się dla mnie i moich koleżanek ulubionym miejscem spędzania wolnego czasu, a także płaszczyzną poznawania interesujących studentów płci przeciwnej – niekoniecznie medyków. Co prawda w uniwersyteckim kampusie krążyło szereg złośliwych dowcipów o studentach medycyny, szczególnie o tym, że to ludzie, których studiowanie można porównać do uczenia się na pamięć – z przyjemnością i niejaką zawziętością – książek telefonicznych (w tamtych czasach coś takiego istniało i było synonimem wielkich, grubych ksiąg), w dodatku w dwóch językach – po polsku i po łacinie, a ich pasją jest poznawanie natury człowieka przez… krojenie ludzkich zwłok. Nie zgadzałam się z taką opinią i protestowałam otwarcie, mówiąc, że to zwyczajnie brzydkie, niesprawiedliwe i złośliwe. Odpowiedź na te moje reakcje była jedna:

– Aniu, no to poznaj któregoś, to się sama przekonasz. Bo wyglądasz na taką, która raczej ich unika.

Wzruszałam ramionami. Poza moim dużo starszym bratem, który już wtedy był pracującym lekarzem, ze studentami medycyny nie łączyły mnie żadne relacje. No i ze względu na moje głęboko skrywane lęki rzeczywiście zdecydowanie nie byłam nimi zainteresowana. Jednak los pozwolił mi zmierzyć się z tym wyzwaniem.

Trwała sesja zimowa. Ja – jak zwykle – miałam egzaminy za sobą i mnóstwo wolnego czasu. Namówiłam więc parę koleżanek z roku, żeby poszły ze mną do Medyka. Nastawiałam się na zaplanowany, kameralny jazzowy koncert w jednej z mniejszych sal. Dziewczyny były bardziej zainteresowane szukaniem towarzystwa wśród przyszłych lekarzy. Szczerze mówiąc – nie miały z tym kłopotu. W tamtych czasach, niestety, nie wzbudzałam oszałamiającego zainteresowania płci przeciwnej. Byłam niska, bardzo chuda, prawie bez biustu – no wyglądałam tak, jakbym skończyła podstawówkę i – malując się kosmetykami starszej siostry – udawała pełnoletnią. No cóż, legitymacja studencka robiła swoje – do klubu wchodziłam bez problemu. Męskich spojrzeń jednak automatycznie nie przyciągałam. Młodzi mężczyźni, a szczególnie medycy, gustowali głównie w kobietach o zdecydowanie pełniejszych kształtach, chociaż wyglądali nie lepiej ode mnie, ale z pewnością byli wyżsi niż ja. Szybko więc zostałam sama, bo moje puszyste koleżanki przytulały do swoich krągłości jakichś wychudzonych, ale jakże rozanielonych medyków. Pomyślałam: Co mi tam? Ja przyszłam przecież dla muzyki, dla jazzu, a nie dla chudych drągali, w dodatku – przyszłych lekarzy. Tak próbowałam się pocieszać.

W małym pomieszczeniu zaadoptowanym do wybranego przeze mnie koncertu panował półmrok. Ludzi było mało, no bo sesja, a poza tym na dole w wielkiej sali szykowała się jakaś potężna impreza z tańcami. Usiadłam sobie na ziemi i oparłam się o ścianę. Trochę jednak było mi twardo i zimno, więc z jakiegoś fotela ściągnęłam dwie nieduże poduszki i koc. Uformowałam sobie wygodne siedlisko i oddałam się słuchaniu. Muzyków miałam przed sobą. Grali cudnie – standardy z własnymi pomysłami na solowe popisy. Wyjęłam z torby piwo, kupione w sklepie – bo taniej, i wzięłam kilka łyków. Było mi dobrze, miło – no tak, jak lubiłam i lubię do dzisiaj. Trąbka, klarnet, saksofon, kontrabas… Przymknęłam oczy i pomyślałam, że życie, szczególnie z taką muzyką na pierwszym planie, jest absolutnie cudowne. W tym samym momencie zobaczyłam, jak w „moim zakamarku” obok mnie siada chłopak. Był średniego wzrostu, w okularach. Nic więcej nie zauważyłam, bo było ciemno i nie chciałam jakoś specjalnie mu się przyglądać. On jednak co chwilę odwracał się do mnie i się uśmiechał. W końcu odezwał się prosto do mojego ucha:

– Ale dają. Rewelacja.

Patrzył mi w oczy z prawie dziecinnym uśmiechem, pełnym radości, energii i zadowolenia. Miał niezwykły głos. Przynajmniej wtedy tak myślałam. Nie za niski, z taką minimalną chrypką, jakby nieco łamiący się. Czułam, że zaczarował mnie tym swoim głosem. Musiałam jakoś niewerbalnie pokazać mu swoje zainteresowanie, bo ledwo pomyślałam o „czarach głosowych”, gdy zwrócił się do mnie z miną słodkiego przedszkolaka:

– Dasz mi jedną poduchę? No i trochę kocyka. Proszę! Strasznie tu zimno. Będę absolutnie grzeczny – obiecuję.

Tak to jakoś przymilnie i dziecinnie powiedział, że nie potrafiłam mu odmówić. Siedzieliśmy więc teraz blisko siebie, opierając się o ścianę z wykorzystaniem poduszek, przykryci jednym kocem. Michał – bo tak miał na imię – po chwili objął mnie ramieniem, uśmiechając się. Mhm… Coś mi się w nim spodobało. Przytuliłam się. Pachniał jakąś dobrą, drogą wodą. Przyjrzałam mu się dokładniej. Gdy się uśmiechał, miał w sobie urok niewinnego chłopaka, który najbardziej marzy o graniu z kolegami w piłkę. Taki bezpieczny, dobry dzieciak. Jednak kiedy wsłuchiwał się w muzykę, jego twarz wyrażała coś innego. Miał wyraziste, męskie rysy twarzy, mocny zarost – na pewno nie zdążył się tego dnia ogolić. Gdy spoglądał na mnie taki poważny i bez uśmiechu, zaczęłam myśleć, że chętnie zakończyłabym ten wieczór z nim w jakimś cichym miejscu z dużym łóżkiem. Ech, ta młodość. Koncert się kończył. Dochodziła północ. Wtedy Michał spytał mnie nagle:

– Który rok?

Odpowiedziałam, że trzeci. Ucieszył się jakoś znów tak bardzo chłopięco i dodał:

– No to jutro parazytologia. Koszmar.

Spojrzałam na niego, uśmiechnęłam się, pokiwałam głową i wyjaśniłam:

– Trzeci – socjologia uniwerek.

Trochę jakby się przestraszył, posmutniał. Robił wrażenie zakłopotanego. Wstaliśmy ze swojego zaimprowizowanego „siedziska” i ruszyliśmy do wyjścia. Najpierw trzeba było zejść jedno piętro, a na parterze przedrzeć się przez dziki tłum rozbawionych i mocno podpitych ludzi. Michał wziął mnie za rękę i sprawnie torował nam drogę: najpierw do szatni, a potem do wyjścia. Gdy znaleźliśmy się wreszcie na ulicy, całkiem bez uśmiechu powiedział:

– Mam jutro egzamin, beznadziejny i muszę chociaż spróbować się pouczyć, ale bardzo, bardzo chcę cię odprowadzić. Który akademik – na Kickiego czy Żwirki? Czy coś wynajmujesz?

Znowu nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu. Spokojnie oświadczyłam, że ma przed sobą najprawdziwszą warszawiankę. Dodałam też, że mieszkam w Śródmieściu w przedwojennej kamienicy na Poznańskiej, z ojcem i rodzeństwem. Chciałam coś jeszcze powiedzieć, może trochę uszczypliwego, odwdzięczając się za ten stereotyp studentki z akademika, ale nie zdążyłam, bo Michał nagle zaczął absolutnie szaloną tyradę:

– No to wspaniale! Wiesz, ja też jestem stąd. Mam nawet swoje mieszkanie. Po babci. To znaczy babcia nigdy w nim nie mieszkała, ale było na nią z przeznaczeniem dla mnie. Zmarła dwa lata temu i teraz sam tam mieszkam. Przedtem mieszkałem z mamą i babcią na Żoliborzu, a to nowe mieszkanie wynajmowaliśmy. No ale jak się dostałem na studia, chciałem się wyprowadzić. Matka trochę się bała, że zamiast się uczyć, będę… no wiesz, balował i takie tam. Ale w końcu ją przekonałem. Co prawda przychodzi co drugi dzień. Zawsze posprząta, wyprasuje, ugotuje. Znika, zanim wrócę, bo okropnie się o to z nią kłóciłem. Ma jednak do mnie klucze. Ale taki układ jest OK. Jest księgową w Sanepidzie. Całe życie marzyła, żebym został lekarzem, więc chyba dlatego tak wszystko przeżywa. Poza tym babcia zmarła i pewnie brakuje jej kogoś do opieki.

Od razu przypomniała mi się, nieżyjąca już wtedy, mama i jej opowieści o wymarzonej profesji dla mojego brata, Stefana. Czy wszystkie matki marzą o lekarskiej karierze swoich synów? Dziwne… Szybko jednak wróciłam do rzeczywistości i wtrąciłam kolejne – jak się okazało – dość niefortunne pytanie:

– A tata?

Zaległa cisza. Popatrzył na mnie, potem spuścił wzrok.

– No pewnie gdzieś tam jest. Tylko nie obchodzi mnie, gdzie, z kim i po co… jest. A może – tak naprawdę – go nie ma.

Trafiłam w jakiś czuły i trudny punkt. Zrobiło mi się trochę głupio. Bardzo chciałam, żeby znowu był wesoły i energiczny, więc przymilnie i słodko zaproponowałam:

– To co, odprowadzisz mnie do domu, a ja zaproszę cię na kawę, a potem ja ciebie odprowadzę. A właśnie, gdzie jest to twoje mieszkanie?

– Też Śródmieście. Te okropne bloczyska – osiedle „Za żelazną bramą”. Wiesz gdzie?

Znowu był ożywiony i wesoły. Ucieszyłam się.

– Pewnie, że wiem. To co robimy?

Stanęliśmy na środku ulicy. Michał patrzył na mnie i po raz kolejny tego wieczoru, czy raczej już nocy, stwierdziłam, że bardzo mi się podoba. Chciałam, żeby zaprosił mnie do siebie, a potem to ja już się postaram, że będzie nadzwyczajnie. Gdy tak myślałam wpatrzona w jego oczy, oznajmił mi tym swoim boskim głosem:

– No to, mała księżniczko, idziemy do mnie. Ale coś mi obiecaj. Mam wielką prośbę. Pozwolisz mi przez chwilę zajrzeć do moich uczonych książek. A później – jestem twój.

Przytulił mnie. Byłam zachwycona i nieźle nakręcona. Objęci poszliśmy w kierunku jego domu. Upewniłam się jeszcze, niby żartując, czy aby na pewno nie zastaniemy tam jego mamy. Zapewnił mnie, że nie, ale na pewno jest lodówka pełna jedzenia, zaparzona w czajniczku dobra herbata i pachnąca czysta pościel. W wyobraźni zobaczyłam wysprzątane mieszkanko, czystą łazienkę z kompletem puchatych, kolorowych ręczników i pachnideł do kąpieli. Oj, będzie się działo. Zupełnie zapomniałam, że oto jest ze mną medyk, przyszły lekarz, powinnam więc pamiętać o ostrzeżeniach moich kolegów socjologów i grzecznie wrócić do własnego domu. Ale gdzie tam. Czekało na mnie przeznaczenie, a raczej rozpoczęte w dzieciństwie fatum.

Michał mieszkał na ósmym piętrze, wsiedliśmy więc do windy. Zamontowana żarówka nie dość, że była słabej mocy, to jeszcze ktoś pomalował ją na granatowo. Efekt był interesujący – w windzie było raczej ciemno. Zaczęliśmy się całować, najpierw delikatnie, potem namiętnie. Nie pamiętam już, które z nas do tego doprowadziło, a może jakoś zrobiliśmy to razem. Musieliśmy się w tym nieco zatracić, bo po pewnym czasie dotarło do nas, że winda od dawna stoi na piętrze, a z klatki schodowej, gdzieś poniżej, dają się słyszeć jakieś mało parlamentarne wyzwiska pod adresem „ćpunów i kretynów, którzy blokują windę”. Szybko i w miarę cicho opuściliśmy ją i bez zapalania światła na korytarzu dotarliśmy pod drzwi mieszkania. Michał sprawnie je otworzył i byliśmy w tym jego królestwie. Mieszkanko było małe, takie udawane dwa pokoje z kuchnią, która, co dziwne, jak na budownictwo mieszkaniowe w tamtych czasach, posiadała okno. Pokój miał dwa okna – jedno w części większej, a drugie w małej wnęce. To w niej mieściło się miejsce do nauki, półki z książkami i jakaś szafka. Natomiast spora kanapa, już przygotowana do spania, z kolorową pościelą nakrytą wielkim błękitnym kocem, stała w obszerniejszej części pokoju. W oknach były piękne, białe firanki i kolorowe zasłony, na podłodze – biały dywan, udający owczą skórę. Jakieś obrazy, wazony, na parapetach okien w kolorowych doniczkach zielone rośliny, ładne żyrandole i lampy, pasujące do całości wystroju mieszkania. Wszędzie czysto, bez grama kurzu. W kuchni – żadnych brudnych naczyń. Było przytulnie i ładnie. Zdecydowanie widać tu było rękę kochającej matki.

W pokoju na stole znaleźliśmy liścik od jego mamy następującej treści: „Michałku kochany, w lodówce Twoja ulubiona zupa – tylko trzeba podgrzać. Nie ucz się za dużo! Twoja mama”.

Popatrzyłam na niego z zazdrością. Odkąd zmarła moja matka, w domu nie czekał na mnie żaden obiad. No i raczej nikogo nie interesowało, czy jadłam, spałam, zdałam egzaminy… Przyglądałam się temu wszystkiemu, a Michał grzecznie zapalił małą lampkę na swoim biurku, rozłożył jakieś koszmarnie grube książki, wyjął z szuflady stertę kartek z odręcznymi notatkami i nie patrząc nawet na mnie, rzucił mi przez ramię:

– Aneczko, podgrzejesz nam zupkę? Trochę zgłodniałem.

„Aneczka” jakoś wyjątkowo nie przypadła mi do gustu, więc nieco przekornie powiedziałam, że nie mam ochoty na zupę, tylko na śledzia, i to najlepiej w oleju z cebulą. Ewentualnie może być schabowy z kapustą. Michał był tak zapatrzony w swoje książki, że nawet nie wyczuł prowokacji i lekkiej złośliwości mojej wypowiedzi. Łagodnie i powoli odpowiedział mi, nadal nawet nie odwracając się w moją stronę:

– To podgrzej dla mnie, a sama przejrzyj zawartość lodówki, może coś znajdziesz dla siebie. Możesz zjeść wszystko. Taka jesteś szczupła…

Stałam tak na środku pokoju i przyglądałam mu się uważnie. Atrakcyjny z niego gość, ale coś mi tu nie grało. Pojawił się we mnie jakiś niepokój. W końcu zaczęłam w myślach przekonywać siebie, że przesadzam, trochę się pewnie pouczy, a potem będzie miło i słodko. Przecież zaprosił tu mnie, a nie puszystą, krągłą blond piękność. Wszystko będzie dobrze. Jednak jakieś nieokreślone, nieprzyjemne uczucia we mnie pozostały.

Podgrzałam zupę, przyniosłam mu, sama też zjadłam. Zdjęłam sweter, buty i położyłam się na błękitnym kocu. Zamknęłam oczy i oddałam się rozmaitym, nieprzyzwoitym fantazjom z Michałem w roli głównej. Może nawet trochę przysnęłam. Czas mijał, a mój wybranek zamiast zainteresować się rozpaloną kobietą leżącą w jego łóżku, czyli mną, zaczął pod nosem mamrotać jakieś dziwaczne nazwy, co chwilę sprawdzając coś w opasłych tomiskach. Spojrzałam na zegarek. Było grubo po trzeciej. Zaczęłam mu się przyglądać. Był skoncentrowany i poważny. Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam przypomnieć przyszłemu lekarzowi, że oto jestem i czekam. Wstałam z łóżka, podeszłam do krzesła, na którym siedział, objęłam go i najbardziej słodko, jak umiałam, wyszeptałam mu do ucha:

– Kochanie, zostaw już to. Jesteś zmęczony, położysz się, a ja cię rozbiorę. Wszystko, no prawie, zrobię za ciebie. Jeśli będziesz chciał. Tylko daj już spokój tym książkom. One też chcą iść spać.

Odpowiedź przystojnego, przyszłego lekarza nieco mnie zaskoczyła:

– Anka, ja wiem, że wy tam na uniwersytecie zajmujecie się sympatycznymi historyjkami, ale mnie zależy na moich studiach i… No w każdym razie miłosne igraszki mogą sobie poczekać. Mój egzamin – nie poczeka, więc…

Niby delikatnie, ale zdecydowanie uwolnił się od moich objęć. Wyprostowałam się i poczułam jak cała cudowna aura zaczyna się gdzieś ulatniać i opuszcza mnie. Byłam trochę zaskoczona, trochę zdziwiona. W każdym razie coraz mniej rozumiałam tę sytuację. Stałam przy nim z uczuciem zagubienia. W końcu zdecydowałam się zareagować.

– Ej, nie mów tak. To, że jestem na uniwerku, nie oznacza, że nie zależy mi na studiach i że nie muszę się uczyć. To nieprawda.

Spojrzał na mnie i nadal bardzo poważnie i jakoś mało przyjemnie odpowiedział:

– OK, przepraszam. Jestem zmęczony i tak jakoś wyszło.

Zaległo milczenie. Michał wrócił do swoich podręczników, a ja za bardzo nie wiedziałam, co mam zrobić. Usiadłam na kanapie i wpatrzona w niego zaczęłam snuć rozmaite myśli. Mam wyjść czy co? W mojej głowie pojawiło się mnóstwo pytań, na przykład: gdzie podziało się jego zainteresowanie moją osobą? Poczułam, że zaczynam przegrywać, a moim przeciwnikiem są obrzydliwości z kręgu nauk medycznych. A może jednak przesadzam? Ale w środku zapaliło się we mnie czerwone światełko. Całkiem szczerze zaproponowałam:

– A może mogę ci jakoś pomóc w tej twojej nauce? Może cię przepytać czy coś przeczytać?

No proszę, podziałało. Odwrócił się do mnie i z uśmiechem podszedł, wręczając mi książkę.

– Słuchaj, z lewej strony są nazwy polskie, a z prawej – łacińskie. Wybieraj dowolnie z tych polskich nazw i sprawdzaj, czy poprawnie dobieram łacińską. Dasz radę?

No każdy dałby radę. A swoją drogą było jakieś ziarno prawdy w tej charakterystyce studentów medycyny dotyczącej uczenia się na pamięć książek telefonicznych. Koledzy z mojego wydziału mieliby teraz dziką satysfakcję. Michał przeniósł swoje krzesło do większej części pokoju. Siedział więc teraz na wprost mnie. Do pierwszych czterech polskich określeń prawidłowo dobrał łacińskie odpowiedniki. Wpatrywał się przy tym w ścianę, gdzieś nad moją głową. Czytałam beznamiętnym głosem kolejne nazwy jakichś robali. Tak to trwało i trwało. W przerwach Michał zaczął opowiadać o rozmaitych pasożytniczych okropnościach, a ja nabierałam coraz większej pewności, że całkowicie i zdecydowanie przegrywam „batalię” o jego uwagę, a moją konkurentką jest jakiś paskudny fragment nauk medycznych, wzbudzających od dzieciństwa moją odrazę i lęk. Jednak po niedługim czasie myliło mu się wszystko, a dodatkowo czasami musiałam powtarzać polskie nazwy pasożytniczych obrzydliwości, bo kolega medyk miał kłopoty z koncentracją i zwyczajnie nie słyszał, co do niego mówię. Twierdził, że to ze zmęczenia. W końcu powiedział, że musi sobie zrobić chwilę przerwy. Poszedł do kuchni, trochę się w niej pokręcił i wreszcie wrócił ze szklanką zimnej wody i uraczył mnie tekstem – jak przystało na medyka – przerażającym:

– Teraz powinno być lepiej. Wziąłem sobie małego wspomagacza. Znajomy lekarz mi załatwił.

Usiadł na swoim krześle, a mnie zaczęła ogarniać lekka panika, przypominająca trochę tę z dzieciństwa, kiedy uświadomiłam sobie po raz pierwszy, że lekarzy nie obowiązują powszechne zasady, bo… są lekarzami. Chryste, muszę stąd wyjść. Chcę do domu. Mam dość.

Usiadł bokiem do mnie, powzdychał sobie kilka razy, zdjął okulary i zakrywając twarz dłońmi powiedział:

– Dobra, pytaj mnie teraz.

Rzeczywiście szło mu wspaniale. Natomiast do mnie dotarło, że czas się zbierać i wracać do siebie. Przerwałam to przepytywanie i oznajmiłam:

– Wiesz, jestem straszliwie zmęczona i idę do domu. O tej godzinie z łatwością złapię jakąś taksówkę. Nawet iść mi się nie chce.

Podszedł, przytulił mnie, objął i – łaskawie – uraczył następującą propozycją:

– Chodź do łóżka, chcę się z tobą kochać.

Teraz? Przypomniał sobie… Może to wpływ jego „wspomagacza”? Tylko ja już wcale nie miałam na to ochoty. Odpowiedziałam mu ze świętym oburzeniem:

– Michałku, czyś ty zwariował? Wiesz, która godzina? Masz egzamin. Musisz się jakoś ogarnąć. Wyglądasz strasznie. A resztę czasu poświęć nauce. Moim skromnym zdaniem jesteś kiepsko przygotowany.

Teraz to ja zdecydowanie uwolniłam się z jego objęć, których już nie odbierałam jako przyjemne. Stał przede mną z miną wyrażającą totalne zaskoczenie i zdziwienie. Ubrałam się szybko i otworzyłam sobie drzwi.

– No to zamknij za mną. Idę do domu – powiedziałam. Miałam dosyć – i jego, i tej fatalnej nocy. A przecież mogło być inaczej. A może nie mogło? W końcu to przyszły lekarz. Michał wręczył mi karteczkę ze swoim numerem telefonu.

– Jeśli chcesz, to zadzwoń.

Spojrzałam na niego z rezygnacją. Byłam zmęczona, rozżalona i zła na samą siebie.

– Daj spokój. Mam tyle spraw, zajęć i jakoś nie chcę twojego telefonu.

Wręczyłam mu kartkę z powrotem. I tyle. Odwróciłam się i energicznie ruszyłam do windy. Michał stał w drzwiach. Chyba czekał, aż do niej wsiądę. Z tego wszystkiego przyszła mi wtedy do głowy głupia i złośliwa myśl – życzenie: niech zawali egzamin, niech zdaje te obrzydliwe pasożyty przynajmniej trzy razy. Wiem, że nie powinno się nikomu źle życzyć, ale w tamtej chwili nie potrafiłam się powstrzymać. Już na ulicy ustaliłam sama ze sobą dwie sprawy: zakaz jakichkolwiek kontaktów z medykami oraz ograniczenie moich wizyt w Medyku do absolutnego minimum.

Pół roku później, podczas sesji letniej przez zupełny przypadek trafiłam jednak do klubu. Od dwóch miesięcy spotykałam się z uroczym studentem fizyki, trenującym w wolnych chwilach koszykówkę. Miał na imię Maciek i zdecydowanie wyróżniał się swoją posturą i nadzwyczajnym wzrostem. Uwielbiał nosić mnie na rękach i robić mi sympatyczne niespodzianki. Jedną z nich były bilety na kameralny koncert gwiazd polskiego jazzu. Niezwykle się z tego cieszyłam. Zupełnie zignorowałam sprawę miejsca, w którym ten koncert ma się odbyć. Dopiero w dniu imprezy zorientowałam się, że idziemy do Medyka. Niezbyt byłam zadowolona, ale nic nie powiedziałam. Maciek nie wiedział o moim dziwacznym zdarzeniu z Michałem – przyszłym lekarzem. Dotarliśmy do klubu za wcześnie, więc postanowiliśmy czas pozostały do koncertu spędzić w medykowej knajpce i napić się wina. Jak zwykle było w niej sporo ludzi. Znaleźliśmy jednak jakiś wolny stolik w kącie. Usiadłam przy nim przodem do sali, a Maciek udał się po wino – w Medyku obowiązywała samoobsługa. Myślałam o koncercie, wakacjach… Z tych sympatycznych rozmyślań wyrwał mnie nagle znany mi głos.

– No proszę, kogo ja tu widzę – Ania? Dobrze pamiętam?

Przy stoliku stał Michał – medyk. Wcale nie wydał mi się tak atrakcyjny, jak kiedyś. Po głosie wyczułam, że jest nieco podpity. Postanowiłam nie wchodzić z nim w żadne dyskusje i z niecierpliwością czekałam na powrót Maćka. Jednak Michał nie miał zamiaru odpuścić. Usiadł przy mnie i kontynuował:

– Oblałem wtedy ten cholerny egzamin. Zdałem go dopiero w trzecim terminie. To na pewno przez ciebie.

Nie zdołałam ukryć uśmiechu. To go na dobre rozzłościło.

– Ty się z tego cieszysz? Taka z ciebie empatyczna humanistka?

Powiedział to z wyraźną niechęcią i złością. Odpowiedziałam mu na to poważnie:

– Słuchaj, sądziłam wtedy, że spotkałam fajnego człowieka, mężczyznę. Ale pomyliłam się, bo byłeś i jesteś studentem medycyny. Ja przez pierwszą część tamtej nocy byłam i chciałam być kobietą. A jeśli chodzi o niezdanie egzaminu – zawdzięczasz to wyłącznie sobie. Tylko nie wiem, czy to rozumiesz. Może powinnam powiedzieć ci to po łacinie?

Należała mu się ta drobna złośliwość na koniec. Na całe szczęście przyszedł Maciek z butelką wina i dwoma szklaneczkami. Z zadowoleniem i wesoło zwrócił się do Michała:

– Znajomi Ani są moimi znajomymi. Witaj, Maciek jestem. Napijesz się z nami?

Michał spojrzał na niego z lekkim przestrachem. Przy Maćku wyglądał jak niewydarzone chuchro. Wstał i wymamrotał coś niezrozumiale. Odchodząc, odwrócił się i wolno, wyniośle, jakby z pogardą powiedział:

– Ale jak kiedyś będziesz chora i będziesz cierpieć, to przyjdziesz właśnie do kogoś takiego, jak ja, lekarza, błagając o pomoc. Wtedy nie będzie miejsca na fochy i nie będziesz miała wyboru.

Nie pozwoliłam mu skończyć.

– Zawsze będę miała jakiś wybór. A zimą sądziłam, że spotkałam faceta, a nie jakiegoś pokręconego, przyszłego lekarza i… – już właściwie szeptem i do siebie dokończyłam: – I co to za okropna historia, i… szkoda słów.

Nie wysłuchał mnie do końca, tylko szybko odszedł. Maciek wesoło, swoim donośnym głosem krzyknął w jego kierunku:

– Chłopie, obejrzyj koniecznie _Sens życia_ _według Monty Pythona_. Każdy przyszły lekarz powinien to zobaczyć.

Przyrzekłam sobie wtedy w myślach, że zrobię wszystko, by nie kontaktować się z medykami, bo wynikają z tego okropności, nieprzyjemności i jest w tym coś niezrozumiałego, nienormalnego, coś, czego nie chcę czuć i czego się boję.

_Ach, ci medycy…_

Tych dziwacznych, wręcz absurdalnych sytuacji było w moim życiu bardzo dużo. Gdybym chciała opisać je wszystkie, to powstałoby grube, wielostronicowe dzieło. Ja jednak starałam się skutecznie wymazywać je z pamięci, traktując je jako obciążającą traumę i emocjonalny balast. Czego tam nie było? Ginekolog położnik prowadzący moją ciążę – sława warszawskiego środowiska medycznego, polecony przez mojego brata Stefana. Z wyglądu przypominał maszkarona z Krakowskich Sukiennic. Z zachowania nadawał się chyba najbardziej do pracy z „materią nieożywioną”. Robił wrażenie człowieka, który nie znosi bliźnich. Nawet na początku było mi go trochę żal. W połowie ciąży ten ponury doktor zaczął nagle zwierzać się ze swoich osobistych kłopotów z żoną, a zaraz potem składać mi przedziwne propozycje. Związku? Jakiegoś układu? Sama zresztą nie rozumiałam, o co mu chodzi. Powtarzał w kółko, że uwielbia kobiety w ciąży i ciągle o mnie marzy. Wszystko to było mocno nienaturalne, nienormalne i pokręcone. Jakoś z tego wybrnęłam i oczywiście zmieniłam lekarza.

Był też koszmarnie gburowaty okulista. Spotkałam się z nim przy okazji obowiązkowych badań okresowych. Na początku wizyty, czerwony ze złości, prawie krzycząc, chciał mi koniecznie udowodnić, że na pewno mam wadę wzroku. Nie mógł uwierzyć, że mimo dojrzałego wieku moje oczy działają bez zarzutu. Sam był młodym człowiekiem w brzydkich, ciężkich okularach z czarnymi oprawkami. Potem w trakcie tej samej wizyty nagle złagodniał i stał się tak miły, jakby wypił magiczny eliksir z ekstraktem „dobra i ciepła dla ludzi”. Ja – mając w pamięci dotychczasowe doświadczenia z lekarzami – zamiast się ucieszyć, poczułam się tym mocno zaniepokojona. Doktor nawet rzucił mi propozycję, że mogłabym go odwiedzić w jego prywatnym gabinecie, bo: „Pani oczy warte są wielu wizyt i spotkań”. Byłam zadziwiona. Co go tak odmieniło? Na jego propozycje nic nie odpowiedziałam. Wiedziałam jednak, że znowu – na pewno – coś jest „nie tak”. No i oczywiście miałam rację. Dopiero po wyjściu z gabinetu w szatni zrozumiałam prawdopodobną przyczynę jego dziwacznego zachowania. Szatniarka, podając mi kurtkę, miłym głosem zwróciła się do mnie:

– Ale guziczków w bluzce to pani nie pozapinała.

Rzeczywiście – dopiero wtedy zauważyłam, że mam rozpiętą bluzkę i widać mój koronkowy, przezroczysty biustonosz. Nie widziałam tego, bo wokół szyi miałam gruby komino-szal. Mógł mi ten doktor zwyczajnie o tym powiedzieć. No ale przecież to lekarz i jego nie obowiązują zwykłe, ludzkie normy zachowania.

_Ach, ci medycy…_

Unikanie więc doktorów było dla mnie oczywiste. Najzwyczajniej bałam się kolejnych zdarzeń podczas korzystania z ich usług. Uznałam, że mój organizm sam się obroni przed wszelkimi chorobami, a lekarze stanowią dla mnie jakieś nieznane i nieprzewidywalne zagrożenie, z którym nie mam siły i ochoty walczyć. Prywatnie także nie byłam zainteresowana nawiązywaniem relacji z przedstawicielami tej profesji. Uznałam, że tak jest dla mnie najlepiej i najbezpieczniej.OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH

MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

POLECAMY

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: