Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Antkowiak. Niegrzeczny chłopiec polskiej mody - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Antkowiak. Niegrzeczny chłopiec polskiej mody - ebook

Historia mody polskiej i historia PRL-u w barwnym życiorysie projektanta Jerzego Antkowiaka

Bogato ilustrowana zdjęciami prywatnymi, archiwalnymi i reprodukcjami projektów opowieść o jednej z najważniejszych postaci związanych z Modą Polską i modą w Polsce. Jerzy Antkowiak swoją fantazją w pracy i poza nią nadawał kolor PRL-owskiej szarzyźnie. Dziś, wysłuchany przez Agnieszkę L. Janas,  w arcyciekawy sposób przywołuje te czasy. Przedstawia ludzi, w których otoczeniu żył i pracował,  zagląda za kulisy pokazów mody, opowiada o „pojezdkach”, czyli zagranicznych  tournées. Aby portret projektanta był pełniejszy, w książce znalazły się wspomnienia jego syna Kajetana, wnuczki Weroniki, ikonicznych modelek: Małgorzaty Niemen,  Katarzyny Butowtt i Agnieszki Perepeczko, gwiazdy dwóch kolekcji Mody Polskiej dla Woolmarku, a także wypowiedzi przyjaciół: modela Rafała Młodzikowskiego, reżysera Andrzeja Domalika i couturiera Tomasza Ossolińskiego.

Nie brak tu też intymnych zwierzeń, trudnych wspomnień oraz hultajskich żartów, charakterystycznych dla bohatera o nieposkromionej energii, swadzie gawędziarza i wielkim poczuciu humoru.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-010-5
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zamiast wstępu

Monsieur z Zakarpacia

„3 maja wydarzały się w moim życiu rzeczy magiczne. Po raz pierwszy – w 1990 roku.

Zimą zostałem zaproszony przez Université de Technologie de Compiègne na specjalny konkurs mody. W tak szczególnym czasie, podczas przemian ustrojowych bloku socjalistycznego, szkoła bardzo interesowała się projektantami z krajów Europy Wschodniej. Konkurs nazywał się «Nuits de Paris», zorganizowali go młodzi ludzie, studenci, pod auspicjami uczelni. Oprócz mnie zaprosili też projektantki z Rosji, Niemiec, jeszcze wówczas Wschodnich, Węgier… List z zaproszeniem, który przyniósł listonosz do biura Mody Polskiej, zaadresowany był bezpośrednio do mnie. W zespole Mody Polskiej od razu rozpoczęły się dąsy: «Jak to, Antkowiaka zaprosili? Chyba Modę Polską!». «Owszem, mnie – tłumaczyłem. – Ale ja jestem tak zintegrowany z Modą Polską, że moje nazwisko nie kojarzy się przecież ani z Telimeną, ani z Modnym Strojem, ani tym bardziej ze Spółdzielnią Woreczek, tylko właśnie z Modą Polską!». Widziałem, że mędzą. Zatem swoją łamaną francuszczyzną w rozmowie telefonicznej wytłumaczyłem, że aby mój wyjazd mógł dojść do skutku, musi przyjść drugie zaproszenie zaadresowane na Modę Polską. Argumentowałem, że to, co robię, jest własnością firmy, i kusiłem, że jak przyjdzie takie zaproszenie, to dostanę w walizę ciuchy i będę mógł przyjechać. W lot zrozumieli, o co mi chodzi! Przyszło więc zaproszenie odpowiednio zaadresowane. Ale nadal były kwękania, że tylko Antkowiaka chcą zamiast zespołu projektantów… To po to chyba, żeby za dobrze mi nie było, żebym się za bardzo nie cieszył.

Przeleciałem do Paryża 1 maja. Moje «koleżanki konkurentki» były młodymi kobietami, wręcz dziewczynami, dlatego wśród nich i młodzieży, która zorganizowała konkurs, ja byłem starym dziadem. Zamieszkaliśmy w pięknym Marriotcie, niestety już go nie ma. Wówczas był to hotel rangi George V, czyli bardzo wysokiej. Hołubili nas tam i głaskali, odbywały się przyjęcia, wywiady. Dukaliśmy wszyscy do kamer telewizyjnych, jak niezbyt rozgarnięci, bo bardzo słabo znaliśmy francuski. Nie mówiliśmy więc ani składnie, ani płynnie.

2 maja odbyła się najważniejsza podczas tego konkursu konferencja prasowa. Odniosłem wrażenie, że dziennikarze paryscy patrzą na nas niczym na dzikusów. Podczas konferencji każdy prezentował po 3–4 stroje z przywiezionych kolekcji. Zjawiła się także papieżyca francuskiego dziennikarstwa modowego, madame Janie Samet. To jej Yves Saint Laurent zawdzięcza najpiękniejsze recenzje w „Le Figaro” ze wszystkich swoich kolekcji. Zadała mi bardzo poważne pytanie: «Chciałabym rozmawiać z tym projektantem z Zakarpacia… Ile kosztuje ta sukienka, którą pan przywiózł?». Nie pamiętam, co jej odpowiedziałem. Nałgałem pewnie coś strasznie, bo przecież nawet nie umiałem przeliczyć jej ceny! Nie podobało mi się to, jak się do mnie zwróciła – z Zakarpacia, też coś…

Plakat z wydarzenia, którego częścią był konkurs „Nuits de Paris”

Na tę konferencję przyszedł także radca handlowy naszej ambasady. Powiedział do mnie: «Szkoda, że nic nie wiedziałem o tym wydarzeniu, bo współpracuje z nami korespondent ‘Życia Warszawy’ Leszek Kołodziejczyk. Moim zdaniem powinien o tym napisać. Tu macie, kolego, telefon. Zadbajcie o kontakt». Pomyślałem, że to oni powinni o to zadbać, ale co tam!

Po konferencji zaczęły się próby przed pokazem i konkursem. Odbywały się w pięknej, secesyjnej sali przy avenue de Wagram. Panuje tam atmosfera rodem z obrazów Renoira i Toulouse-Lautreca. W swojej wyobraźni widziałem, jak w tym miejscu tańczą ci, których malowali owi wielcy mistrzowie! Gdy wyszedłem na scenę, zobaczyłem wyeksponowane trofeum – panterę Lalique’a. Nieszczególnie mnie zachwyciła. Dlaczego? Wtedy byłem już cały na nie!

Byłem zły i zawiedziony. Po konferencji prasowej w «Le Figaro» ukazał się artykuł, w którym wystąpiłem jako «projektant z Zakarpacia», a cytat z mojej wypowiedzi dotyczył wyłącznie ceny sukni. Składano w nim natomiast straszne hołdy dziewuszce ze Związku Radzieckiego. Ale podczas próby zaczęło mi się coraz bardziej podobać. Zatrudniono mnóstwo modelek o oryginalnej urodzie, coś jakby Tajlandia skrzyżowana z Bośnią i Hercegowiną. Usłyszałem od organizatorów, że mam pokazywać swoją kolekcję na końcu. Pomyślałem: Słusznie! Jestem tu najstarszy, mam doświadczenie, no i moja kolekcja jest z prawdziwego zdarzenia. Bo te pojedyncze «dzieła» moich koleżanek po fachu były raczej dość dziwne: jedna zrobiła na przykład ubrania z papieru, a ta radziecka «kolekcja» przedstawiała trzy rewolucje. Szaty uszyte były z pluszowych zasłon: niebieskiej, czerwonej i zielonej.

Pomyślałem: jak jestem ostatni, to mam czas. Wyskoczyłem więc na piwko. Gdy byłem w bistro, organizatorzy zmienili plany i okazało się, że to moja kolekcja otworzy ten konkurs. Przejrzeli bowiem na oczy i zaczęli obawiać się, że jurorzy mogą wyjść znudzeni już po obejrzeniu pierwszego pokazu. W związku z tym za kulisami powstało zamieszanie, bo przecież mnie nie było na zapleczu!

Leci do mnie do bistro jeden z organizatorów: «Monsieur, monsieur»… «Coś się stało?» «Tak! Jest pan pierwszy».

Wracam. I patrzę… a tam – pogrom. Połowa modelek stoi naga… Miałem w kolekcji spódnicę-spodnie… Jedna z dziewczyn włożyła dwie nogi do szerokiej nogawki, a drugą trzyma w ręku i pyta: «Co z tym zrobić?». «No, rozebrać się!» Pierwszy raz w życiu widziałem ze dwadzieścia cztery nagie kobity stojące przede mną.

Właśnie wtedy zaczęła się schodzić publiczność… Usiłuję się dowiedzieć, dlaczego teraz, przecież miałem być na końcu! Ale dyskusja byłaby tylko niepotrzebną stratą czasu.

I jak zawsze w takich okolicznościach – wszystko się udało i na wybieg wyszła pierwsza modelka! Za nią następna… Odwaliłem tę kolekcję. Miałem wprawdzie mieć swoją muzykę, ale mi nie chcieli jej puścić. Odtworzyli mi jakieś rosyjskie kazaczoki. Było mi już wszystko jedno. Przecież Francuzi i tak kochają bardziej Rosjan niż nas. Bistro, bistro, bistro… To niech im leci ten kazaczok! Po pokazie «ruki swobodnyje». A na zapleczu: przebieranie, upinanie, radzieckie flagi.

Poszedłem znowu na piwko. Siedzę spokojnie. Patrzę – ten sam chłopak biegnie do mnie przez ulicę i macha rękami… Daję mu znaki, że idę… A on, żebym się pospieszył, bo trzeba na scenę… Przecież już byłem! Tak, ale trzeba wejść jeszcze raz! Okazało się, że oni czekają na mnie – z nagrodą!

Rosjanka w płacz. Łzy jej lecą po twarzy, bo ona taką faworytą była od wczoraj. Sędziowie powiedzieli jej wprost, dlaczego przegrała: «W Paryżu nie pokazuje się kolekcji z zasłon!». Węgierka i Niemka niespecjalnie się swoimi porażkami przejęły, widziały, co przywiozły, i zrozumiały, że jeszcze się muszą dużo nauczyć.

Gdy wręczali mi tę panterę, pomyślałem sobie: «Nieładnie, że tak na nią naplułem, że uznałem ją za paskudztwo». Stoję z tym Lalikiem w ręku i mam «coś» powiedzieć. Cała moja niewiedza wylazła. Coś gadam kulawo po francusku, ale kusi mnie, żeby nawiązać do daty 3 maja. Mówię o tym, że to takie wspaniałe, bo dziś świętujemy w Polsce 3 Maja, po raz pierwszy oficjalnie po upadku komuny. Na widowni była grupa Polaków. Jak zacząłem tak patriotycznie mówić, to wstali. Francuzi na ten widok zaczęli śpiewać Marsyliankę! Porobiło się!

Potem w podziemiach był bankiet, słodki i sympatyczny. Połowę widowni stanowiła młodzież ucząca się w Compiègne. A najsympatyczniejszymi ich profesorami byli filolodzy rosyjscy. Po rosyjsku mówiłem zaś dużo składniej niż po francusku. Dzwonię potem do Leszka Kołodziejczyka. W euforii mówię do niego: «Pisywałem kiedyś felietony o modzie do ‘Życia Warszawy’». «Ale o co chodzi?» «Wygrałem właśnie konkurs modowy, otrzymałem czarną panterę Lalique’a». «Proszę pana, tu codziennie ktoś coś wygrywa!» «Ale nie w paszczy lwa, to konkurs mody!» «Tacy też tu wygrywają!» Nie, to nie. Poświętowałem indywidualnie, zaprzyjaźniłem się z panią attaché prasową.

Jak napisałem pierwszą książkę, to jej premiera miała się odbyć w jakiejś księgarni. Niezbyt mi się to podobało. Zacząłem więc zastanawiać się, gdzie zrobić tę uroczystość, aby było okazale.

Wpadłem na szatański pomysł…

Zadzwoniłem do Paryża do hotelu Marriott. Naopowiadałem, że tak wspominam dobrze ten hotel i tak go pięknie opisałem w swojej książce. W odpowiedniej chwili poprosiłem, aby paryski Marriott poprzez siedzibę w Stanach wpłynął na to, aby warszawski Marriott zrobił mi premierę. Skomplikowane? Nie do końca, wierzyłem więc, że się uda. I okazało się, że «nasz» Marriott zorganizował premierę książki! Cała Warszawa na niej balowała! Miałem piękną dekorację, którą była autentyczna scenografia ze spektaklu Tamara.

W czasie imprezy podeszły do mnie dziennikarki i zapytały, jak dałem radę to zorganizować. Zażartowałem: «Powiedziałem im, że jak mi nie zrobią promocji, to ją urządzę z kloszardami naprzeciwko hotelu». Wiedzieli, że jestem trochę wariat, i nie byli pewni, czy mówię poważnie, czy się wygłupiam. Więc na wszelki wypadek – zrobili premierę.

Dlaczego ja to mówię? Dziś jest przecież 3 maja! Przyjechałaś do mnie, wspólnie napiszemy książkę. Siedzisz pod tą czarną panterą w czerwonym żakiecie… Wszystko mi się zaczęło kojarzyć, przypominać, układać w opowiadanie… Uwertura naszej książki!”.

* * *

Rok później, 3 maja 2015 roku, nastąpił kolejny „cud majowy” – rękopis książki został złożony w wydawnictwie Bukowy Las.

Jerzy Antkowiak w obiektywie Janusza Sobolewskiego, Warszawa, lata 80.Rozdział 1

Z Wolsztyna w świat

Stefan Antkowiak, dziadek Jerzego, był birbantem. Spłodził ośmioro dzieci, po czym zostawił z nimi babcię Weronikę w rodzinnym Adamowie, położonym trzy kilometry od Wolsztyna w Wielkopolsce. Był w tym miasteczku znaną i szanowaną personą – razem ze swoim ojcem Ksawerym walczył w Powstaniu Wielkopolskim. Dziadek nudził się jednak w Adamowie. Wyprowadził się więc z niego i zaczął urzędować w poznańskim kabarecie Moulin Rouge. Znalazł w nim pochodzącą z Kalisza kolejną damę swojego serca, z którą w połowie lat 30. XX w. spłodził dwójkę dzieci. Były zatem w wieku jego wnuka. Babcia Weronika utrzymywała ósemkę dzieci sama: miała dom, ogródek, w którym uprawiała warzywa i owoce, miała też… salę widowiskową! Odbywały się w niej seanse kinowe, przedstawienia, wesela i wiele innych wydarzeń z życia okolicznych wiosek. Mimo to było ciężko. Dziadek tymczasem grasował po Poznaniu. Dwa razy do roku ściągał do Adamowa automobilem. Przywoził wtedy rzeczy niezbędne dla swojej progenitury.

„Mój tata opowiadał mi, że cieszył się łaskami swojego ojca, dlatego dostawał dobre gatunkowo ubrania. Jego siostry i bracia otrzymywali rzeczy z «pokrzyw» (tak dosłownie określał to tata), czyli byle jakie, gryzące i sztywne. Ojciec najpierw dobrze uczył się w szkole powszechnej, a potem pracował i pomagał utrzymywać rodzeństwo. Chciał od życia czegoś więcej niż jego bracia, dobrze się zapowiadał. I mój dziadek to widział. Dlatego kupował mu garniturki z angielskiej wełny”.

Dziadek Stefan Antkowiak, 1925 rok

Rodzice Jurka Antkowiaka – Zofia Szczepaniak z Kościana i Florian Antkowiak – w dniu ślubu

Tata Florian Antkowiak, Wolsztyn, dwudziestolecie międzywojenne

Florian Antkowiak (rocznik 1912), ambitny i zdolny, chciał się uczyć, nie bał się pracy. To okazało się przepustką do lepszego życia. Gdy miał 14–15 lat, znalazł robotę w Wolsztynie. Przychodził świtkiem co dnia i palił w piecach w kancelarii notarialnej, a potem biegał w różnych sprawach po mieście jako chłopiec na posyłki. Był grzeczny, pomocny, ciekawy tego, co się dzieje w biurze. Został zauważony przez notariusza. Przestał więc palić w piecach i zaczął przepisywać dokumenty, listy i inne pisma, których nigdy nie brakowało w notariacie. Potrafił pięknie kaligrafować. Szybko też nauczył się koncertowo pisać na maszynie. Wtedy zaczął się dla niego dobry czas – rozpoczął naukę na kursach zawodowych dla pracowników notariatu i poznał rok młodszą pannę Zofię Szczepaniak z Kościana, wychowankę wolsztyńskiego domu sierot prowadzonego przez zakonnice. W jej domu rodzinnym nie działo się dobrze. Jerzy widział babkę ze strony mamy dosłownie kilka razy. Zapamiętał jej kamienną twarz i oschłe zachowanie. Dziadek Szczepaniak, podobnie jak dziadek Antkowiak, był huncwotem i chyba niezbyt dbał o rodzinę. Piękna Zofia wyniosła z domu dziecka umiejętności haftowania, szycia oraz dziergania na wysokim, profesjonalnym poziomie. Miała talent w rękach i uwielbiała to robić. Gdy dorosła, została w Wolsztynie i utrzymywała się z pracy hafciarki. Florian był pracowity, zdolny, szybko się uczył. Pokonywał kolejne stopnie wiedzy i wtajemniczenia notarialnego. Byli dla siebie doskonałą partią.

Gdy Zofia zaszła w ciążę, bardzo chciała urodzić Danusię, ponieważ jej mąż marzył o córeczce. W dniu pogrzebu Piłsudskiego (18 maja 1935 roku) została jednak mamą chłopca. Ponieważ cała rodzina była przekonana, że przywita Danusię – nie mieli wybranego imienia dla chłopca. „Zbigniew” – powiada tata. Mama pochyliła się nad zawiniątkiem i mówi: „Juruś”. A babcia Weronika, którą podejrzewano w rodzinie o sprzyjanie komunizmowi, na to: „Włodzimierz!”. Stąd się wzięły późniejsze korowody z imieniem.

Pani Wciórkowa obok własnego auta, Międzychód, 29 maja 1939 roku

„Mam trzy imiona w metryce. Ojciec mówił do mnie «urwis Juras», czyli taki, który zawsze coś zgubił, zawsze gdzieś polazł. Wchodził do domu i pytał: «Co tam Juras znowu zmalował?». Ależ ja się na grochu naklęczałem! Ile razy przychodziła do domu przewodnicząca Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, w którym po wojnie działał tata, to ja w kącie pokoju klęczałem na grochu. Tak mnie zapamiętała! Jako młodzieniec pisałem wiersze i wysyłałem je do «Głosu Wielkopolskiego». Podpisywałem je: Zbigniew Jerzy Antkowiak. Otrzymałem odpowiedź: «Zbyszku i Jurku Antkowiakowie, radzę nie ustawać w wysiłkach twórczych». Przez chwilę używałem też imienia Włodzimierz – gdy należałem do ZMP. Byliśmy dzielni chłopcy i razem z dzielnymi dziewczętami jeździliśmy przyczepą szukać imperialnej stonki na polach. Miałam wtedy swoją pannę, z którą trochę się gnietliśmy po kątach. W kontekście «walki z imperializmem» przypomniałem sobie o trzecim imieniu. Powiedziałem do niej: «Mów do mnie Wołodia, to będzie tak pięknie, przy tej stonce»”.

Państwo Wciórkowie byli dla mamy Jurka, Zofii Antkowiakowej, wyznacznikiem luksusu i pozycji towarzyskiej, do których dążyła

Po ślubie i urodzeniu syna mama Jureczka zrobiła się „kobietą luksusową”. Mąż, zwany przez nią Hałkiem, kochał ją bardzo. Z wyjazdów do notariatów w Grodzisku Wielkopolskim, Wolsztynie i Międzychodzie, w których pracował, przywoził jej bombonierki, papierosy ze złotym ustnikiem, co tylko chciała. Mama zapragnęła jednak czegoś więcej – dostania się w „wyższe sfery” miasteczka. Poznała bowiem zamożnych państwa Wciórków! Prowadzili oni sklep żelazny w Międzychodzie. Mama oświadczyła, że chce zamieszkać po sąsiedzku i też prowadzić własny biznes. Finanse rodziny pozwoliły na otworzenie sklepu z kapeluszami naprzeciwko składu żelaznego nowych przyjaciół. Doskonały gust i talent młodej właścicielki sprawiły, że salon zaczął być modny wśród miejscowych dam; miał więc szansę, by doskonale prosperować. Jednak zamiast siedzieć w sklepie, piękna pani Antkowiakowa rezydowała w salonie państwa Wciórków na herbatce i koniaczku. Jak więc miał nie splajtować? Ale rodzina przyjęła to spokojnie. Bankructwo nie wpłynęło drastycznie na obniżenie poziomu życia ambitnej mamy Jureczka. Jej ukochany jedynak od dziecka strojony był jak mały dandys: aksamitne ubranka, lakierki, kapelusze. Z takim ubraniem wiąże się jego pierwsze modowe wspomnienie.

„Mama wysłała mnie po tatę na dworzec kolejowy w Międzychodzie. Aby tam dojść, przechodziło się przez most na Warcie. Tak mnie raz urzekła rzeka, że usiadłem na kamiennym brzegu. Chciałem się pobawić nad tą piękną wodą. Ale nie miałem przy sobie zabawek, zdjąłem więc najpierw lewy lakiereczek, potem prawy i jak łódeczki – puściłem je z nurtem Warty. Po tatę poszedłem na bosaka. Ojciec nie był zadowolony z mojego widoku. Nakłamałem, że mama mnie boso puściła. Nie pamiętam, jak to się skończyło i czy dostałem lanie. Cóż. Kłamałem od zawsze, ale zawsze w dobrej wierze”.

Po plajcie sklepu z kapeluszami rodzina wróciła do Wolsztyna. Na Poznańskiej 11 matka otworzyła nowy salon z kapeluszami vis-à-vis ratusza. Do tej pory stoi ten dom. Zachowała się nawet metalowa barierka przed oknem wystawowym, na której bawił się pięcioletni Jureczek.

Mama Zofia Antkowiakowa, Wolsztyn, dwudziestolecie międzywojenne

Juruś Antkowiak – Mały Książę

Rano 1 września 1939 roku Antkowiakowie obudzili się w swoim domu w Wolsztynie.

„Ponieważ miasto znajdowało się niedaleko granicy, żyło w nim wiele niemieckich rodzin. Gdy wkroczyło wojsko niemieckie, to wszystkie «frałki» wyległy na ryneczek, aby przygotować dla żołnierzy poczęstunek. Pamiętam stoły nakryte białymi obrusami i leżące na nich góry ciasta z kruszonką. Wehrmacht wszedł do Wolsztyna bez jednego wystrzału. W najczarniejszych myślach nikt nie przewidywał wtedy tego, co zaraz zaczęło się dziać”.

Okupacyjna karta rejestracyjna potwierdzająca prowadzenie zakładu kapeluszniczego w Mińsku Mazowieckim przy ulicy Piłsudskiego 32

Życie zrobiło się paskudne… 5 maja 1940 roku, w ramach akcji aresztowania przedstawicieli polskiej inteligencji, ojciec został zabrany z domu i wywieziony do budzącego grozę Fortu VII, obozu przejściowego i więzienia policyjnego w Poznaniu. Zofia Antkowiak miała kuzynów w Berlinie. Próbowała przez nich wydostać męża z więzienia. Niestety nie udało się. Florian Antkowiak, od tej chwili już tylko numer, wywieziony został do obozu koncentracyjnego w Niemczech. Podczas okupacji przyszło od niego kilka zachowanych do dziś listów. Berlińska rodzina chciała jakoś pocieszyć dziecko i obdarowała je kilkoma kolorowymi zabawkami, w tym czerwonym autkiem. W listopadzie 1940 roku Antkowiakowie zostali wyrzuceni z domu w Wolsztynie do Generalnej Guberni. Jerzy zapamiętał, jak gestapowiec ukradł mu wiaderko, w którym znajdowały się wszystkie przesłane z Niemiec zabawki. Matka z pięcioletnim synem i Agnieszką, panną do dziecka, błąkali się po znajomych. Na koniec zatrzymali się w Mińsku Mazowieckim. Początkowo mieszkali w drewnianym zielonym domu. Miał on swoje zalety: werandę oraz zaniedbany, a więc tajemniczy dla dziecka, ogród. Niestety musieli się wyprowadzić. Wynajęli domek, początkowo nie było w nim mebli. W mroźną zimę spali na materacach na podłodze. Mama Zofia i „ciocia” Agnieszka (Aga) ogrzewały na piecyku, tzw. kozie, pończochy, aby mogły je założyć na nogi. Przedsiębiorcza Zofia wkrótce otworzyła w mieście sklep z kapeluszami. Jednak niebawem uznała, że taki salon to dla niej za mało, i pociągnęła za interesami do Warszawy. Biznes w Mińsku zaczęła więc prowadzić „ciocia”, późniejsza „babcia” Aga, dziewczyna pochodząca z bogatej wielkopolskiej wsi Obra, sławnej z pięknego barokowego kościoła pocysterskiego. Została zatrudniona do opieki nad Jerzym, gdy miał pół roku. Służąca? Nic podobnego. Raczej zaufana i prawa ręka. Była wspaniałą osobą. Gdy we wrześniu 1981 zmarła w Kanadzie mama Jerzego, rok później Agnieszka została panią Florianową Antkowiak. Ku wielkiej radości jej wychowanka-syna.

„Była zasadnicza, kategoryczna, ale wielkiego serca. Opiekowała się mną z poświęceniem w czasie okupacji, po wojnie prowadziła nasz dom. Kochała mnie jak syna, a potem moje dzieci uważała za własne wnuki. Była powszechnie szanowana w Wolsztynie. A mój tata, pracownik notariatu, wiele się tym nie przejmował. Był ulubieńcem kobiet: od dojrzałych pań na poważnych stanowiskach po młode aplikantki”.

Przykłady tej matczynej miłości? Gdy Jerzemu i jego żonie w 1957 roku urodziła się Dominika, nie mieli jeszcze ani domu, ani mieszkania. Córeczka mieszkała głównie w Wolsztynie u babci Agi, bo tak ją wtedy zaczęto nazywać. Była jej oczkiem w głowie. Babcia Aga dołożyła wszelkich starań, aby niczego dziewczynce nie zabrakło. Dominika uwielbiała przebywać w jej towarzystwie, a Wolsztyn uważała za swój dom. Gorzej na rozstania z rodzicami reagował młodszy syn Kajutek (Kajetan). Jednak i on z czasem poznał zalety mieszkania u dziadków Antkowiaków. Babcia Aga bardzo lubiła mieć wszystko zaplanowane i pilnowała, by było to realizowane w swoim czasie. Obiad miał być codziennie podany na stół o godzinie 16.00, ani 5 minut wcześniej, ani później. Gdy dziadek Florek nie wracał prosto z sądu do domu, wołała wnuka.

Zdjęcie zrobione latem 1941 roku w ogrodzie „zielonego domku” w Mińsku Mazowieckim, w którym zamieszkali zaraz po wysiedleniu z Wolsztyna Jurek, mama i ciocia Aga

Zofia Antkowiakowa z synkiem, Mińsk Mazowiecki

„Kajutek, masz tu 5 zł i idź po dziadka do Wielkopolanki!”.

Kajo brał monety i biegł do restauracji, w której w towarzystwie kolegów doskonale bawił się dziadek. Na widok dziecka wyjmował portfel.

„Wnusiu, masz tu 5 zł i powiedz babci, że mnie tu nie ma!”.

Babcia Aga dobrze wiedziała, co jest grane. Brała więc kolejne 5 zł… Kajo potrafił tak w jedno popołudnie zarobić nawet 40 zł. Obiad wyjeżdżał na stół spóźniony o dwie godziny.

* * *

Wracając do okupacji, podczas której Zofia Antkowiakowa zaczęła prowadzić rozliczne interesy… Przedsiębiorcza kobieta poznała pana Józefa ze Skarżyska-Kamiennej, z którym otworzyła sklepik spożywczy na rogu ulic Chmielnej i Żelaznej w Warszawie. To był trudny interes w okupowanym mieście i niestety wkrótce splajtował. Matka nie poddała się i niedługo potem z nową koleżanką uruchomiła kawiarnię. Jednak ona również zbankrutowała. Aby zapewnić sobie utrzymanie, zrobiła więc mistrzowski kurs kapelusznictwa i zdała stosowne egzaminy. Niemcy dopuszczali bowiem Polaków do kursów zawodowych czy rzemieślniczych.

Zdjęcie zrobione 10 sierpnia 1941 roku na ganku „zielonego domku” w Mińsku Mazowieckim

Dyplom kapelusznika uchronił Zofię przed wyniszczającą pracą w obozie koncentracyjnym lub u bauera w Niemczech, dokąd została wywieziona po upadku Powstania

Mama Jurka, Zofia (w górnym rzędzie druga z prawej), po obronie dyplomu kapelusznika, Warszawa, 27 kwietnia 1943 roku

Od czasów sklepu spożywczego z polecenia mamy Jerzy pełnił funkcję kuriera na podmiejskich trasach kolejowych wokół Warszawy. Wiele godzin spędził więc u mińskiego fryzjera pod aparatem do tlenienia włosów na kolor „nordycki blond”. Wpadła ona bowiem na pomysł, że jak będzie przypominał małego folksdojcza, to będzie bezpieczniejszy. Do tego, aby go „zagrać”, nie musiał płynnie mówić po niemiecku, wystarczyło, że trochę dukał. A tyle potrafił. Do wagonu I klasy wsiadał wystrojony jak na Pierwszą Komunię Świętą: wykrochmalona koszula, garniturek, wyczyszczone buciki, schludne uczesanie. Nigdy nie spotkało go nic złego ze strony Niemców. Przeżył w pociągach kilka przygód.

Zdjęcie zostało po wojnie opisane na maszynie przez tatę Jerzego: „zdjęcie (fotos) z czasów wysiedlenia z rodzinnego domu – wraz z niezawodną opiekunką ciocią Agą – wtedy kiedy oboje rodzice przebywali: ojciec w Mauthausen, matka w Hamburgu, lipiec 1944”. To oczywisty błąd w datowaniu zdjęcia – Powstanie Warszawskie, po którym mama wywieziona została do Niemiec, wybuchło miesiąc później. Świadczy jednak o wdzięczności Taty wobec cioci Agi. Sądząc po ubiorach, zdjęcie pochodzi z wiosny 1944

Raz dla koleżanki mamy wiózł pakunek z jej rzeczami osobistymi. Walizka była duża, wyładowana po brzegi i wzbudziła zainteresowanie złodziei. Aby odwrócić uwagę dziecka, jeden z nich zaczął mu pokazywać bociana na polu i opowiadać o ptakach. Torba odleciała w siną dal… Jak tu przyznać się matce do takiej nieostrożności? Jerzy wpadł na pomysł, aby zasłonić się przeszukaniem pociągu przez Niemców i zrzucić winę na nich. Nie przypuszczał, że matka tak się wścieknie, że postanowi odzyskać ubrania przyjaciółki. Niewiele myśląc, poszła z dzieckiem do Niemca, zawiadowcy stacji. Znajdowała się ona vis-à-vis obecnego hotelu Polonia.

„Gdzie była ta rewizja i dlaczego zabraliście dziecku walizkę z damskimi ubraniami?”

Uroda i przedsiębiorczość pani Antkowiakowej zrobiły stosowne wrażenie. Niemiec chwycił za telefon i zaczął ustalać, co się wydarzyło w pociągu. Szybko wyszło na jaw, że tego dnia nie było żadnej „trzepanki” na wzmiankowanej trasie. Jerzy, przyparty przez Niemca i mamę do muru, wyznał prawdę, pobeczał się i zaczął trząść się ze strachu. Bardziej przy tym bał się matki… Niemiec okazał się ludzki…

„Oskarżyła Pani niesłusznie niemieckich żołnierzy! Za to grozi surowa kara, to prosta droga do Auschwitz! Natychmiast wynoście się stąd, zanim się rozmyślę i zawiadomię policję”.

Matka chwyciła syna za ramiona i pędem wypadła na ulicę.

„Hotel Polonia od Żelaznej, gdzie dogorywał już sklepik spożywczy mamy, dzielił spory kawałek drogi. Trzeba było dojść do Emilii Plater, potem do Chałubińskiego i dopiero na Żelazną. W czasie marszu wciągała mnie do bramy (może nie do każdej, ale co do trzeciej – to na pewno) i lała po gębie z obu stron równo: za kłamstwo, za narażenie nas na wielkie niebezpieczeństwo, za zgubienie walizki. Twarz miałem spuchniętą jak dynia”.

W tym strasznym czasie w Radomiu zatrzymali się państwo Wciórkowie z Międzychodu. Udało się odnowić przyjaźń i obie rodziny zaczęły wspólnie spędzać lato w Garbatce koło Radomia. Działała tam bardzo czynna partyzantka. Większość czasu Jurek spędzał więc raczej w piwnicy niż na dworze. Z pobytu na letnisku zapamiętał przejazdy drezyn. Była to dla niego niebywała atrakcja. Umiłowanie do tego środka lokomocji odegra wkrótce w jego życiu bardzo ważną rolę. Najprawdopodobniej w Garbatce została nawiązana współpraca z partyzantką. Jerzy zaczął więc, nieświadomie, pełnić funkcję kuriera organizacji podziemnych. Raz trzeba było dostarczyć tajemniczą paczkę z Mińska do państwa Wciórków do Radomia. Znowu Jerzy zaprowadzony został do fryzjera i utleniony na blond. Wystrojony pojechał z matką do Warszawy, skąd już samodzielnie miał podróżować dalej. Matka stwierdziła, że z tym wyglądem syn najbezpieczniejszy będzie w wagonie „nur für Deutsche”, w którym wystąpi w dobrze sobie znanej roli małego folksdojcza. Tak się stało. Dziecko, szukając ucieczki przed strachem, zainteresowało się… krojem munduru, a konkretnie bryczesów stojącego w drzwiach przedziału niemieckiego oficera. Zaczął oglądać, w jaki sposób ubranie zostało uszyte, jak skonstruowane są nogawki. Pytał o szczegóły jego właściciela. Niemiec zainteresował się ciekawskim chłopcem. Uznał widocznie, że ma do czynienia z przyszłym żołnierzem, a może nawet oficerem. Zabrał więc dziecko do wagonu restauracyjnego, aby się posiliło. By zaś nie dźwigało ciężaru ponad siły – niósł za nim walizkę pełną nielegalnego szmuglu. Wnętrze wagonu przypominało elegancką restaurację z owalnymi oknami, jedzenie smakowało wybornie. W Radomiu Niemiec wziął za jedną rękę dziecko, w drugą walizkę i zaczął szukać na dworcu opiekunów małego „folksdojcza”. Wysłannicy aż zdrętwieli ze strachu na ten widok. Cóż było robić? Na szczęście rozpoczęła się kotłowanina… Ktoś uciekał, strzelano za nim, ludzie rozpierzchli się po dworcu. W zamieszaniu kurier przytomnie zagarnął walizkę. Dziecko odstawione zostało do eleganckiego mieszkania państwa Wciórków całe i zdrowe. Przerażone wprawdzie, ale kto by się nie wystraszył w takiej sytuacji?

Seria rysunków przedstawiających kapelusze w różnym stylu. Warszawa, 2002 rok

Jerzy Antkowiak wśród modelek – fascynacja projektanta kapeluszami, jako forma czułej pamięci o mamie, towarzyszy mu przez całe życie

„Moja mama lubiła żyć i działać na granicy ryzyka. Tym razem okazało się to dobre dla mnie i dla sprawy. Może gdybym jechał między polskimi pasażerami i handlarzami, to nie tylko nie dowiózłbym przesyłki, ale także został aresztowany? W tym «nur für Deutsche» byłem bezpieczny. To doświadczenie miało też zupełnie nieoczekiwany wpływ na moje późniejsze życie. Otóż doskonale skrojone bryczesy stały się jednym z moich ulubionych rodzajów spodni, w które ubierałem kobiety w Modzie Polskiej”.

To zainteresowanie ubraniami pomogło mu także, gdy był świadkiem ulicznej egzekucji w Warszawie. Nie chciał na to patrzeć, bał się… zaczął więc obserwować spędzone w charakterze „widowni” warszawianki – liczył, ile z nich ma na głowie kapelusze, ile turbany, przypatrywał się ich płaszczom, torebkom. To nie był koniec wojennego horroru dziecka. Zaangażowana w konspirację mama nie wahała się zabierać ze sobą synka, gdy szła „za sprawą” do getta. Jurek pamięta, jak w tajemnicy zakładali w „konspiracyjnej” bramie opaski z gwiazdą Dawida na ręce. Po wyjściu oddawali oznaczenia nieznanym mu osobom. Mama w getcie z kimś rozmawiała, przekazywała wyjęte z ukrycia jakieś pakunki. Do tej pory pamięta grozę, jaka ogarniała go na widok leżących na ulicach zwłok poukładanych w stosy. Widział też likwidację getta w Mińsku Mazowieckim 21 sierpnia 1942 roku. Znajdowało się ono w domach w pobliżu Rynku otoczonych ulicami: Siennicką, Nadrzeczną, Warszawską. Większą część jego mieszkańców (5000 osób) Niemcy wywieźli do Treblinki, ale około 1300 rozstrzelali na terenie miasta. Dzieci pary ocalałej z Zagłady ufundowały pomnik znajdujący się na skwerze przy ulicy Nadrzecznej. Oto, co z tego strasznego zdarzenia zapamiętał siedmioletni Jurek:

„Niemcy spędzili nas na ulicę przy getcie i trzymali pod karabinami. Stałem w grupie sąsiadów. Żydzi wyciągani byli z domów, formowani w szereg i pod nadzorem żydowskiej służby porządkowej pędzeni na śmierć na koniec ulicy, gdzie zostali rozstrzeliwani. Nagle zauważyliśmy, że w tłumie popychanych osób idzie mój kolega. Zaczął błagać o pomoc. Ludzie rozstąpili się i starali się schować go w środku. Niestety, funkcyjni z żydowskiej służby porządkowej wyciągnęli go tak szybko, że Niemcy nie zdążyli się zorientować, że staraliśmy się mu pomóc… Może gdyby się zorientowali, to zginęlibyśmy wszyscy? Członkowie żydowskiej służby rozstrzelani zostali na samym końcu”.

Może dlatego cały czas ciągnęło Jurka do rozrywki, instynktownie szukał sposobu, aby zapomnieć? Stale domagał się od mamy, aby chodziła z nim na tak zwane poranki do kawiarni, w których występowali sławni przedwojenni artyści: aktorzy, muzycy, literaci. Jurek nie potrafi potwierdzić z bezwzględną pewnością, ale najprawdopodobniej widział występy Witolda Lutosławskiego. Wybitny kompozytor dawał bowiem koncerty w kawiarni koło kina Palladium, a tam właśnie często z mamą chodził.

Jednym z najważniejszych miejsc w czasie okupacji były dla Jurka pociągi, w których spędzał przecież wiele godzin. Rozbrzmiewały piosenkami śpiewanymi dla zarobku i z potrzeby serca, wśród tłumów podróżnych handel był wszechobecny, a ostrożność pasażerów przygasała w czasie ożywionych rozmów o wojnie, polityce, partyzantce i konspiracji. Jak w Zakazanych piosenkach:

Na dworze jest mrok,
W pociągu jest tłok,
Zaczyna się więc sielanka,
On objął ją wpół,
Ona gruba jak wół,
Pod paltem schowana rąbanka.

W ogólny harmider włączały się także 8–9-letnie dzieci. Wśród nich był, oczywiście, nasz bohater. Jego kolega, Jasiek Chłopik, wciągnął go w drobny handel prowadzony w pociągu. Chłopcy zrywali słoneczniki, nie brakowało ich w mińskich ogrodach, wyłuskiwali pestki, które następnie wsypywali do zrobionych z papieru tutek. Układali je na tacach, które zawieszali na karku za pomocą szerokich pasków. Handlowali nimi na trasie Mińsk Mazowiecki– Warszawa Wschodnia–Mińsk Mazowiecki. Biznes się kręcił, ale niekoniecznie przynosił Jerzemu zarobek. Gdy w pociągu jechała ładna dziewczynka czy sympatyczna kobieta, to mały handlarz częstował je pestkami, zadowolony, że sprawił im przyjemność. Jasiu Chłopik zarabiał zdecydowanie więcej. Jednak nawet jak nie było z tego pieniędzy, była zabawa.

Rodzina i przyjaciele Jurka Antkowiaka: pierwsza z prawej mama Zofia Antkowiakowa, w środku późniejsza babcia Aga (Agnieszka Antkowiakowa, druga żona taty), Mińsk Mazowiecki między 1942 a 1944 rokiem. W ponurym okresie okupacji Polski i Polacy dbali o swoje stroje – elegancko prezentują się piękne przedwojenne okrycia wierzchnie

Kolejną okupacyjną opowieścią Jurka jak z Zakazanych piosenek jest historia dwudziestoletniej Zofii Ż., najpiękniejszej blondynki w Mińsku Mazowieckim, która zadawała się z Niemcami. Jurek nie pamięta, czy podobnie jak folksdojczka Maria Kędziorek, szwarccharakter z tego filmu, popełniła czyn niegodny, ale coś musiało być na rzeczy. Pewnego majowego dnia młoda kobieta została zastrzelona przez przedstawicieli państwa podziemnego. Zawstydzona czynem córki, ale także zrozpaczona jej śmiercią rodzina zwróciła się o pomoc w przygotowaniach do jej pogrzebu do sąsiadów, w tym do mamy Jurka i cioci Agi.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Źródła ilustracji

Archiwum prywatne Jerzego Antkowiaka – ss.: 6, 12–15, 17–18, 20–24, 26, 27 g., 31, 33, 41, 43–44, 46–47, 55–57, 61, 68–69, 75–76, 78, 80–81, 84–86, 89, 104, 111, 114, 116, 124, 127, 129, 133, 136–139, 141, 143, 147, 151–152, 158, 174, 183, 189, 197d., 198–201, 205, 207, 211–212, 214–215, 222–225, 235, 237; wkładka I – ss.: 1, 4–5, wkładka II – ss.: 1–16

Janusz Sobolewski/Agencja Forum – ss.: 10, 190, 192, wkładka I – ss.: 6, 7

Andrzej Wiernicki/Agencja Forum – s. 191

Tadeusz Rolke/Agencja Gazeta – ss.: 27d., 90

Agnieszka Fitkau-Perepeczko – s. 179; wkładka I – ss.: 2–3

Gerd Lehmann Atelier – ss.: 155, 164

PAP/CAF – ss.: 101, 197g.; wkładka I – s. 8

Maciej Chojnowski – s. 184

Jerzy Gołębowski – s. 65

Agnieszka L. Janas – s. 228

M-Z Malik – s. 204

Z. Małek – s. 132

Elżbieta Orhon-Lerczak – ss.: 98–99, 204d.

Andrzej Satel – s. 193

Zbigniew Sawicz – s. 146

Wydawnictwo Bukowy Las oraz Autorzy dołożyli należytej staranności w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem książki do druku nie odnaleziono niektórych autorów, wydawca zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu.Mary Blume

Cristóbal Balenciaga. Mistrz nas wszystkich

Swój pierwszy butik Cristóbal Balenciaga otworzył w roku 1919 w San Sebastian. A kiedy już podbił Barcelonę i Madryt, w 1936 przyjechał do Paryża. Ubrania według jego projektów nosiła hiszpańska rodzina królewska i śmietanka arystokratyczna, jego klientkami były panie z rodziny Rothshildów i Marlena Dietrich. Historia mody zapamięta go przede wszystkim jako transformatora kobiecej sylwetki – to on ubrał kobiety w tuniki, szmizjerki czy spódnice bombki. Elsa Schiaparelli nazywała go „jedynym projektantem, który ma odwagę robić to, co mu się podoba”, Dior zaś, zachwycony jego techniką, mówił o nim: „Mistrz nas wszystkich”.

Mimo swej sławy i pozycji w świecie mody Balenciaga zawsze trzymał się z dala od ciekawskich oczu. Niektórzy dziennikarze powątpiewali w jego istnienie, nie znały go osobiście nawet jego ważne klientki. Tym cenniejszy jest kameralny, bogato ilustrowany portret wizjonera haute couture stworzony przez dociekliwą autorkę.Marie-France Pochna

Christian Dior

Życie legendarnego francuskiego projektanta mody to materiał na powieść. Christian Dior długo żył ze świadomością, że ukochana matka tłumi jego aspiracje artystyczne, i pozostawał w cieniu słynnych przyjaciół, m.in. Jeana Cocteau i Maxa Jacoba. Walczył o skromną egzystencję, nie mając ani pieniędzy, ani zawodu. Ale kiedy uśmiechnęło się do niego szczęście, ten nieśmiały samotnik okazał się genialnym twórcą, znakomitym szefem przedsiębiorstwa i prekursorem nowych idei, który przywrócił Paryżowi miano stolicy światowej mody.

We wspomnieniach przetrwał jako osoba obdarzona ogromnym poczuciem humoru, a jednocześnie bardzo skryta. Dior najbardziej cenił sobie w życiu przyjaźń, muzykę i kwiaty. Kiedy zdobył rozgłos, do szczęścia brakowało mu tylko czasu na odpoczynek. Zaledwie po dziesięciu latach budowania renomy firmy król mody zmarł u szczytu sławy.

Napisana z elegancją i swadą biografia Diora jest nie tylko historią niezwykłej kariery utalentowanego człowieka, ale też portretem świata pełnego szyku oraz artystycznej śmietanki powojennego Paryża.Yann Kerlau

Sekrety mody

Balenciaga, Dior, Yves Saint Laurent stworzyli imperia i zrewolucjonizowali modę. Czy pozostają ciągle nie do przeskoczenia? Dlaczego innym, mimo talentu, nie udaje się wyrobić sobie nazwiska? Czy projektanci są bóstwami, czy umierają wraz z markami, które stworzyli?

Wszystko zaczęło się we Francji, gdzie pracowali pionierzy haute couture: Worth i Madeleine Vionnet oraz czarodzieje: Paul Poiret i Elsa Schiaparelli. W Anglii trzy kobiety – Mary Quant, Vivienne Westwood oraz Stella McCartney – dokonały przewrotu i w modzie, i w obyczajach. W Hiszpanii jeden człowiek zbudował królestwo prêt-à-porter o nazwie Zara. Z Azji zaś przybyła trójka samurajów, którzy rozpłatali mieczem panujące na Zachodzie przesądy.

Jak im się to udało? Kto wymyślił happeningi pokazów mody? Kto tak naprawdę wyzwolił damskie sylwetki. Dlaczego torebka stała się wyznacznikiem pozycji społecznej? Jak powstał modowy marketing?

Dwa wieki historii. Trzy kontynenty. Osiemnaście wielkich postaci, które zmieniły świat, i to nie tylko świat mody.Laurence Benaïm

Yves Saint Laurent

Yves Saint Laurent (1936–2008) należy do wyjątkowych osobowości świata mody, które zmieniły styl ubioru kobiet w XX w., a tym samym wpłynęły na sposób postrzegania ich przez społeczeństwo. Niezwykłe było także jego życie. Urodzony w Oranie w Algierii jako siedemnastolatek został laureatem prestiżowego konkursu modowego, cztery lata później objął w Paryżu schedę po Christianie Diorze, a w roku 1962, mając dwadzieścia sześć lat, stworzył tam ze swoim partnerem Pierre’em Bergé własny dom mody. W roku 2002, w rozkwicie globalnej sławy, wycofał się z życia publicznego.

Biografia Benaïm, będąca najpełniejszą publikacją o wielkim projektancie, opowiada szczegółowo o jego losach i charakterze, opisuje garderobę nowoczesnych kobiet stworzoną przez Saint Laurenta, zawiera portrety jego przyjaciółek, zwanych „kobietami Saint Laurenta” (Loulou de la Falaise, Lauren Bacall, Paloma Picasso), a także prezentuje opinie o różnych polach jego twórczej działalności. Ta książka jest czymś więcej niż biografią ostatniego klasyka haute couture, więcej niż opowieścią o modzie od 1958 roku po współczesność. To hołd złożony wielkiemu krawiectwu i oryginalnej sztuce życia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: