Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Antyki pieczarskie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Antyki pieczarskie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 274 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ DRU­GI

W li­te­ra­tu­rze uwa­ża­ją mnie za re­gio­na­li­stę or­łow­skie­go, ato­li w Orle uro­dzi­łem się tyl­ko i spę­dzi­łem lata dzie­cię­ce, na­to­miast już w 1849 roku prze­nio­słem się do Ki­jo­wa.

Ki­jów ów­cze­sny róż­nił się znacz­nie od dzi­siej­sze­go, i to nie tyl­ko wy­glą­dem, ale i oby­cza­jo­wo­ścią miesz­kań­ców. W wy­glą­dzie za­szła zmia­na na lep­sze, a więc mia­sto roz­bu­do­wa­ło się ład­nie i – że tak po­wiem – zeu­ro­pe­izo­wa­ło; ale mnie oso­bi­ście żal nie­jed­nej pa­miąt­ki daw­nych cza­sów, za­tar­tej lub znisz­czo­nej zbyt skwa­pli­wie, a bądź co bądź nad­to bez­ce­re­mo­nial­nie, ręką Bi­bi­ko­wa. Tak na przy­kład żal mi ob­umar­łe­go dziś Pie­czer­ska i oka­la­ją­cych go uro­czysk, za­bu­do­wa­nych co praw­da bez­ład­nie, lecz wiel­ce ma­low­ni­czo. Nie­któ­re z tych uro­czysk za­miesz­ki­wa­ła lud­ność ta­koż nad­zwy­czaj oso­bli­wa i cha­rak­te­ry­stycz­na, wio­dą­ca ży­cie nie­cno­tli­we, zgo­ła hu­lasz­cze – w sty­lu sta­ro­daw­ne­go Za­po­ro­ża. Ta­kie były ju­nac­kie Krie­sty i Jam­ki, gdzie miesz­ka­ły „nie­srom­ne dziew­czę­ta”, któ­rych oby­cza­je sta­no­wi­ły cie­ka­we ze­spo­le­nie mia­sto­wej, ogła­dzo­nej pro­sty­tu­cji z ko­zac­ką pro­sta­czo­ścią i go­ścin­no­ścią. Do tych pa­nie­nek, któ­re ubie­ra­ły się nie po eu­ro­pej­sku, lecz no­si­ły strój na­ro­do­wy, czy­li tak zwa­ną „pro­stą odzież”, po­czci­wi lu­dzie przy­cho­dzi­li w od­wie­dzi­ny z wła­sną „go­rzał­ką, kieł­ba­są, sło­ni­ną i ryb­ką”, owe zaś „dziew­czę­ta krie­stow­skie” z tej do­star­cza­nej im żyw­no­ści przy­rzą­dza­ły sma­ko­wi­te po­tra­wy, za­ba­wia­jąc swych go­ści „fa­mi­lij­nie”. Nie­któ­re z nich były na­wet na swój spo­sób świą­to­bli­we: te po­zwa­la­ły uczto­wać w swych go­ścin­nych chat­kach tyl­ko do „Zdro­waś­ki”, to jest do chwi­li dru­gie­go dzwo­nie­nia ran­ne­go w Ław­rze. A gdy się ono roz­le­ga­ło, taka Ko­zacz­ka, prze­że­gnaw­szy się, mó­wi­ła gło­śno: „Zdro­waś Ma­rio, ła­skiś peł­na, Pan z Tobą” – po czym wy­pra­sza­ła go­ści za drzwi i świa­tło ga­si­ła. Oni zaś, trzeź­wi czy pi­ja­ni, ule­ga­li bez szem­ra­nia. To się na­zy­wa­ło „do­sie­dzieć do Zdro­waś­ki”.

Dziś ani śla­du po tych swo­istych przed­sta­wi­ciel­kach sta­ro­by­łej, ży­wio­ło­wej kul­tu­ry ki­jow­skiej z za­pra­wą za­po­ro­ską: za­gi­nę­ły bez­pow­rot­nie, jak za­gi­nął w Pa­ry­żu typ mur­ge­row­skiej gry­zet­ki, z któ­rą zresz­tą „dziew­czę­ta krie­stow­skie” dzię­ki swej pro­sto­dusz­no­ści mia­ły nie­ja­kie po­do­bień­stwo.

żal mi też owych ma­low­ni­czych cha­tek nad­brzeż­nych, po­przy­le­pia­nych do stro­mi­zny urwi­ska dnie­przań­skie­go: nada­wa­ły one pięk­ne­mu kra­jo­bra­zo­wi ki­jow­skie­mu szcze­gól­nie miły cha­rak­ter i były schro­nie­niem licz­nej bie­do­ty, któ­ra otrzy­ma­ła wpraw­dzie ja­kieś od­szko­do­wa­nie za swe zbu­rzo­ne do­mo­stwa w mie­ście, ale nie mo­gła za te pie­nią­dze zbu­do­wać no­wych i ule­pi­ła so­bie wła­śnie te gniaz­da nad urwi­skiem. I acz­kol­wiek wdzięcz­ne cha­tyn­ki ni­ko­mu w ni­czym nie wa­dzi­ły, zmio­tła je w koń­cu wład­cza ręka Bi­bi­ko­wa… żal mi prze­ślicz­nej alei, wy­sa­dzo­nej strze­li­sty­mi to­po­la­mi, któ­re wy­rą­ba­no już za rzą­dów An­nien­ko­wa, by na tym miej­scu wy­sta­wić szo­pę roz­ryw­ko­wą z jej wi­do­wi­ska­mi pod psem. Naj­bar­dziej jed­nak żal mi za­cisz­nych kwiet­ni­ków gór­ne­go ogro­du spa­ce­ro­we­go, gdzie­śmy mie­li swój „ly­ke­ion”. Tu, jako mło­dzi chłop­cy, by­wa­ło, prze­sia­dy­wa­li­śmy nie­raz la­tem do bia­łe­go rana, słu­cha­jąc tego spo­śród nas, któ­ry nam się wy­da­wał naj­mą­drzej­szy, któ­ry po­sia­dał naj­więk­szą wie­dzę i mógł mó­wić o Kan­cie, o He­glu, o „po­czu­ciu wznio­sło­ści i pięk­na” tu­dzież o wie­lu in­nych rze­czach. Na te te­ma­ty nie mówi się dziś w par­kach ki­jow­skich. Te­raz, je­że­li mi się zda­rzy tam cza­sem by­wać, sły­szę tyl­ko o ja­kichś ban­kach i o tym, na ile tego czy owe­go na­le­ży sza­co­wać. Rzecz cie­ka­wa, jak się te na­stro­je od­bi­ją na oby­cza­jach mło­de­go po­ko­le­nia, gdy na­dej­dzie czas jego dzia­ła­nia…

Wła­ści­wie oby­cza­je zmie­ni­ły się jesz­cze bar­dziej, niź­li ob­li­cze mia­sta, i ta­koż może nie pod każ­dym wzglę­dem na lep­sze. Roz­trzą­sać i kry­ty­ko­wać tych spraw nie bę­dzie­my, al­bo­wiem „wszyst­ko pod słoń­cem – jak po­wia­da Sa­lo­mon – ma swój czas”, na­to­miast wol­no chy­ba po­ża­ło­wać tego, co było nam miłe w mło­do­ści; to­też za tę moją sła­bość do sta­ro­cze­sne­go sza­rut­kie­go Ki­jo­wa peł­ne­go pro­sto­ty, dziś za­gi­nio­nej, nie po­tę­pi mię za­pew­ne ten, kto – jak ja – ma już za sobą naj­pięk­niej­sze lata ży­cia.

Po­zna­łem to miłe mia­sto w jego po­sta­ci „przed­re­for­mo­wej”, za­bu­do­wa­ne mno­go­ścią drew­nia­nych dom­ków, zdob­nych już zresz­tą na wę­głach w owe ta­blicz­ki, zwa­ne „ta­blicz­ka­mi Bi­bi­ko­wa”, z któ­rych każ­da no­si­ła groź­ny na­pis: „Pod­le­ga zbu­rze­niu w roku ta­kim to”. Tych nie­szczę­snych dom­ków, ska­za­nych na zbu­rze­nie, było bar­dzo dużo. Kie­dy po przy­jeź­dzie do Ki­jo­wa za­czą­łem go zwie­dzać, „ta­blicz­ki Bi­bi­ko­wa”, pa­mię­tam, wpra­wi­ły mię w stan smut­ku i przy­gnę­bie­nia. Pa­trzy czło­wiek: czy­ściut­kie okien­ka, po bo­kach upię­te bia­łe fi­ra­necz­ki, do­nicz­ki z czer­wo­nym pie­przow­cem i bal­sa­min­ką, na da­chach gru­cha­ją go­łę­bie, w głę­bi po­dwó­rek roz­g­da­ka­ne kury – i na­raz, ni stąd, ni zo­wąd, przyj­dą tu ja­cyś obcy lu­dzie i wszyst­ko to roz­wa­lą… W imię cze­go? A gdzież się po­dzie­ją ci miesz­kań­cy, któ­rzy – jak wi­dać – do­brze się czu­ją za swy­mi bia­ły­mi fi­ra­necz­ka­mi? Być może owo bu­rzy­ciel­stwo sta­ło się ko­niecz­no­ścią, nie­mniej jed­nak za­trą­ca­ło nie­mi­le ja­kimś bez­względ­nym, pro­stac­kim sa­mo­władz­twem. Już­ci, że Bi­bi­kow był czło­wie­kiem z cha­rak­te­rem i może na­wet mę­żem sta­nu, gdy­by jed­nak, jak my­ślę, miał przy tym tro­chę ser­ca, za­pi­sał­by się w hi­sto­rii bar­dziej chlub­nie.

Szcze­gól­nie ob­fi­cie „ta­blicz­ki Bi­bi­ko­wa” zdo­bi­ły Sta­re Mia­sto i Pie­czersk, po­nie­waż tu mia­ło się do­ko­nać i do­ko­na­ło się istot­nie w znacz­nym stop­niu za­mie­rzo­ne prze­zeń „ka­pi­tal­ne prze­obra­że­nie”. Na Pie­czer­sku zaś miesz­kał je­den z tych naj­bar­dziej szcze­ro­pro­stych ki­jo­wian, o któ­rych spró­bu­ję tu na po­czą­tek opo­wie­dzieć to, co utkwi­ło mi w pa­mię­ci.ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

Za­miesz­ka­łem przy uli­cy ży­to­mier­skiej, w domu nie­ja­kie­go Za­po­ro­skie­go (ta­koż an­ty­ka w swo­im ro­dza­ju), by­łe­go se­kre­ta­rza ko­mi­sa­rii. Ato­li, cał­kiem osa­mot­nio­ny i ży­ją­cy sa­mo­pas, cią­ży­łem ku Pie­czer­sko­wi: nę­ci­ła mię tam Ław­ra i Pie­cza­ry tu­dzież pew­ni zna­jom­ko­wie, z któ­ry­mi za­po­zna­łem się był jesz­cze w Orle. Byli to mło­dzi krew­nia­cy Mi­ko­ła­ją Sie­mio­no­wi­cza Szy­ja­no­wa, któ­ry swe­go cza­su za­sły­nął z cze­goś tam w Ki­jo­wie. Z cze­go mia­no­wi­cie – nie wiem po dziś dzień, jako że sta­ry nie żył już, kie­dym ja przy­je­chał, i na­wet ów jego czyn po tro­sze po­szedł w nie­pa­mięć, ale że za­sły­nął, wie­rzy­łem temu rów­nie śle­po jak i wów­czas, gdy mi mó­wi­li o tym w Orle jego krew­nia­cy, któ­rych urze­ka­ją­ce opo­wie­ści o pięk­nie Ki­jo­wa i roz­ko­szach ży­cia ukra­iń­skie­go ocza­ro­wa­ły mię cał­ko­wi­cie. Za co też będę im wdzięcz­ny na za­wsze.

Z cza­sem za­pew­ne po­tom­ność nie bę­dzie mia­ła na­wet wy­obra­że­nia choć­by o tak nie­po­spo­li­tych oso­bi­sto­ściach ki­jow­skich, jak na przy­kład Ka­ra­siów­ria i Pid­nie­bie­sna – po ich wy­bor­ne pie­czy­wo la­ta­ło na Pa­dół « całe mia­sto. A dzie­je się to z przy­czy­ny na­szych ary­sto­kra­tycz­nych kro­ni­ka­rzy i dziej opi­sów. Co do owych dwóch po­ży­tecz­nych dzia­ła­czek, jest o nich, o ile pa­mię­tam, wzmian­ka w „An­ty­fo­nie ku czci mat­ki Ku­ku­ry­dzy”, uło­żo­nej przez alum­nów Ki­jow­skiej Aka­de­mii Du­chow­nej na znak pro­te­stu prze­ciw złe­mu od­ży­wia­niu i nie­mal co­dzien­ne­mu po­da­wa­niu ku­ku­ry­dzy w okre­sie jej plo­no­wa­nia. Po­czą­tek „An­ty­fo­ny” był na­stę­pu­ją­cy: „Po­sła­no na tar­go­wi­cę sza­fa­rza, by ryb za­ku­pił dla na­sze­go re­fek­ta­rza, wżdy on, ku­ku­ry­dzę ową uj­rzaw­szy, sta­nął i gło­sem wiel­kim za­wo­ław­szy, tak oto rze­cze:

– We­sel się, ku­ku­ry­dzo, stra­wo zie­li­sta, smacz­na, so­czy­sta! We­sel się, ku­ku­ry­dzo, stra­wo ja­dal­na i nig­dy nie­zja­dal­na! We­sel się, ku­ku­ry­dzo, przez ojca rek­to­ra nig­dy nie wi­dzia­na, we­sel się, przez in­spek­to­ra nig­dy nie ja­da­na" – itd. Tu wła­śnie coś na­stę­po­wa­ło o Ka­ra­siów­nie i Pid­nie­bie­snej – pie­kar­kach, ja­kich już nie masz w Ki­jo­wie.

Wróć­my do Szy­ja­no­wa. Jego spad­ko­bier­cy roz­pierz­chli się już wów­czas po świe­cie i zu­bo­że­li. Znacz­ne nie­gdyś ka­pi­ta­ły sta­re­go prze­je­dli po­chop­nie i roz­dra­pa­li, o czym cho­dzi­ły cie­ka­we gad­ki, cał­kiem przy­po­mi­na­ją­ce fran­cu­ską hi­sto­rię spu­ści­zny Re­nu­ponts. Z ca­łe­go ma­jąt­ku po­zo­sta­ły tyl­ko domy. Były to domy wiel­ce cu­dacz­ne – duże i małe, a wszyst­kie drew­nia­ne, zbu­do­wa­ne na Pie­czer­sku w ta­kiej ilo­ści, że utwo­rzy­ły aż dwie uli­ce: Wiel­ką Szy­ja­now­ską i Małą Szy­ja­now­ską. Cią­gnę­ły się one tam, gdzie za­pew­ne cią­gną się jesz­cze i dziś, to jest za tar­go­wi­skiem, i słusz­nie moż­na je było uwa­żać za naj­szka­rad­niej­sze w mie­ście. Nie bru­ko­wa­ne (a i dziś bo­daj są ta­kie, choć może je nie­co wy­rów­na­no i ure­gu­lo­wa­no), mia­ły tę wyż­szość nad in­ny­mi, że w po­rze słot­nej sta­wa­ły się nie­prze­by­te, z ja­kichś bo­wiem przy­czyn na­tu­ry geo­lo­gicz­nej le­ża­ły po­ni­żej po­zio­mu tar­go­wi­ska, skut­kiem cze­go słu­ży­ły za ol­brzy­mi zbior­nik ście­ka­ją­ce­go stam­tąd bło­ta: płyn­ne, czar­no­ziem­ne, roz­le­wa­ło się ono tu w nie­prze­br­nio­ne ba­gni­sko, z od­no­ga­mi i cuch­ną­cy­mi ba­jo­ra­mi. Pły­wa­ły po nich „szy­ja­now­skie” gęsi i kacz­ki, uży­wa­jąc co się zo­wie, prze­śla­do­wa­ne ato­li przez pa­skud­ne koń­skie pi­jaw­ki, któ­re wła­zi­ły im do dzio­bów. By uchro­nić ptac­two od tej pla­gi, sma­ro­wa­no im dzio­by „świę­co­ną oli­wą”. Wsze­la­ko ten nie­za­wod­ny śro­dek nie za­wsze po­ma­gał: małe gą­się­ta i ka­czę­ta zdy­cha­ły.

Wie­czo­ra­mi, wy­sta­wia­jąc z bło­ta gło­wy, śpie­wa­ły tu chó­rem żaby: sta­re i wiel­kie ba­so­wa­ły, mło­dzia­ki wtó­ro­wa­ły im dźwięcz­nym kum­ka­niem. Od cza­su do cza­su całe to żab­stwo wy­ła­zi­ło gro­mad­nie na obrze­ży­ny i ki­ca­ło po kęp­kach: była to wska­zów­ka ba­ro­me­trycz­na, za­po­wia­da­ją­ca pięk­ną po­go­dę. Sło­wem, ob­raz cał­kiem sie­lan­ko­wy, a jed­no­cze­śnie o dwa kro­ki stąd tęt­ni­ło ży­ciem tar­go­wi­sko, wiel­ce uczęsz­cza­ne i ta­nie. Dzię­ki temu dziel­ni­ca ta mia­ła swo­je do­bre stro­ny, zwłasz­cza dla lu­dzi nie­za­moż­nych i nie­wy­bred­nych. Nie tyl­ko dla nich: ta­koż wiel­ce do­god­na była dla wła­ści­cie­li do­mów pod wzglę­dem po­li­cyj­nym, któ­ry to wzgląd utoż­sa­mia­no pod­ów­czas w Ki­jo­wie z po­li­tycz­nym.ROZ­DZIAŁ CZWAR­TY

Wszyst­kie domy Szy­ja­no­wa, sto­ją­ce tu chy­ba od stwo­rze­nia świa­ta, wraz z mnó­stwem po­dwór­ko­wych przy­bu­dó­wek i le­pia­nek, prze­ro­bio­nych ze sta­rych la­mu­sów i jako tako przy­sto­so­wa­nych do wa­run­ków miesz­kal­nych, od daw­na były wy­pusz­czo­ne w na­jem i – po­mi­mo swą stru­pie­sza­łość – wszyst­kie za­miesz­ka­łe.

Na ro­gach tych zmur­sza­łych za­bu­do­wań wid­nia­ły „ta­blicz­ki”, su­ro­wo za­ka­zu­ją­ce ja­kich­kol­wiek na­praw i wy­zna­cza­ją­ce ter­min zbu­rze­nia; wsze­la­ko do­mo­stwa bo­ry­ka­ły się upo­rczy­wie z nie­ła­ska­wym lo­sem, i kto wie, czy nie­któ­re z nich nie prze­trwa­ły po dziś dzień. W mnie­ma­niu miesz­kań­ców chro­nił je przed bi­bi­kow­skim znisz­cze­niem pe­wien mąż nie­zwy­kły. Zdo­był on so­bie pod ten czas sła­wę bo­ha­te­ra, któ­rą – zda­wa­ło­by się – po­win­na ko­niecz­nie uwień­czyć le­gen­da. A prze­cie po­grze­ba­ła go nie­pa­mięć – i wo­bec tak szyb­kie­go za­po­mnie­nia po­dob­nych ży­wo­tów nie po­zo­sta­je nic in­ne­go, jak po­chy­lić gło­wę przed zni­ko­mo­ścią wszel­kiej po­tę­gi do­czes-n«ej.

Tym le­gen­dar­nym mę­żem był Ce­zar Stie­pa­no­wicz Ber­liń­ski, puł­kow­nik ar­ty­le­rii w sta­nie spo­czyn­ku, szwa­gier bo­daj nie­bosz­czy­ka Szy­ja­no­wa. Ta­kich lu­dzi jak Ber­liń­ski ze świe­cą dziś szu­kać – nie tyl­ko w Ki­jo­wie, ale może i w ca­łej Ro­sji. Oby nie wy­gi­nę­ły w niej nig­dy – i za­pew­ne nie wy­gi­ną – „an­ty­ki”, wsze­la­ko taki jak Ce­zar pie­czer­ski po raz dru­gi na­ro­dzić się nie może.

Nie­ści­sło­ścią by­ło­by utrzy­my­wać, że Ber­liń­ski „za­rzą­dzał” do­ma­mi Szy­ja­no­wa, po­nie­waż – zda­niem jego – za­rzą­dzał nimi „sam Pan Bóg i świę­ty Mi­ko­łaj orę­dow­nik”, ko­mor­ne zaś po­bie­ra­ła ja­kaś jej­mość, do któ­rej ra­chun­ków nie wtrą­cał się ani Pan Bóg, ani jego orę­dow­nik, ani też Ce­zar Stie­pa­no­wicz. Ten bo­ha­ter Pie­czer­ska, ni­czym praw­dzi­wy Ce­zar, pa­no­wał jeno nad całą dziel­ni­cą i jej miesz­kań­ca­mi, któ­rzy obo­wią­za­ni byli znać go i sza­no­wać, prze­wo­dził mo­ral­nie lud­no­ści tu­tej­szej a ta­koż ca­łej po­ła­ci przy­le­głej – za tar­go­wi­skiem. Wszyst­kich trzy­mał w kar­bach, da­jąc im od­czuć swą po­wa­gę i god­ność woj­sko­wą. Zda­je się, że on pierw­szy pu­ścił nie­opatrz­nie w obieg ów zwrot „ko­rzy­staj z chwi­li”, któ­ry stał się póź­niej nie­zbęd­ną ozdo­bą ro­syj­skie­go kra­so­mów­stwa woj­sko­we­go i z bie­giem cza­su wy­świech­tał się do­szczęt­nie.

Gdy za­cho­dzi­ła tego po­trze­ba, Ce­zar pie­czer­ski go­tów był mi­ło­ści­wie udzie­lić każ­de­mu swe­go oj­cow­skie­go po­par­cia, któ­re istot­nie by­wa­ło cza­sa­mi sku­tecz­ne. W ta­kich ra­zach wkła­dał swój sur­dut woj­sko­wy bez epo­le­tów, brał gru­bą la­skę, któ­rą miał pra­wo no­sić jako in­wa­li­da, i szedł, by „po­czy­nić sta­ra­nia”, gdzie na­le­ża­ło. Proś­bą a groź­bą umiał u władz coś nie­coś wy­ko­ła­tać dla swych pro­te­go­wa­nych. Mnie­ma­no po­wszech­nie, że wol­no mu w każ – dej chwi­li „pi­sać do ce­sa­rza”, i tego lę­ka­no się wła­śnie. Co się ty­czy po­mniej­szych gry­zi­piór­ków kan­ce­la­ryj­nych, Ber­liń­ski po­dob­no tra­fiał im do prze­ko­na­nia per ar­gu­men­tum ba­cu­li­num, czy­li za po­mo­cą swej la­ski, środ­ka tego imał się nie z po­wo­du przy­ro­dzo­nej sro­go­ści, jeno – jak ma­wiał – „z po­win­no­ści wier­no­pod­dań­czej”, wy­łącz­nie dla­te­go, by zbyt czę­sto nie na­przy­krzać się ce­sa­rzo­wi li­sta­mi.

Na tar­go­wi­sku zna­li go wszy­scy i słu­cha­li, nie tyl­ko ze stra­chu, ale i z po­czu­cia mo­ral­ne­go, al­bo­wiem wieść stu­gęb­na sła­wi­ła Ce­za­ra pie­czer­skie­go, ma­lu­jąc czy­ny jego po­cią­ga­ją­co w gu­ście lu­do­wo-bo­ha­ter­skim.ROZ­DZIAŁ PIĄ­TY

Za mło­du był z nie­go chło­pak na schwał, ład­ny jak ma­lo­wa­nie, ju­nak w ów­cze­snym sty­lu gwar­dyj­skim. A i na sta­rość nie zbrzydł, i pięk­ną po­sta­wę za­cho­wał aż do zgo­nu, któ­ry na­stą­pił, je­że­li się nie mylę, w roku 1864 czy też 1865. W ży­ciu, jak to się mówi, by­wał na wo­zie i pod wo­zem, do­znał nie­jed­nej krzyw­dy, lecz po­sia­da­jąc nad­zwy­czaj­ną od­por­ność du­cha nig­dy nie tra­cił na­dziei i z naj­gor­szych ta­ra­pa­tów umiał się wy­ka­ra­skać w spo­sób na­der zu­chwa­ły, czę­sto­kroć nie­praw­do­po­dob­ny i zgo­ła stra­ceń­czy.

Ser­ce miał do­bre i po­mier­nie szla­chet­ne, a ta­koż wraż­li­wy był na nie­do­lę ludz­ką i na­wet pe­łen czu­ło­ści dla nie­szczę­śni­ków. Nie mógł pa­trzeć obo­jęt­nie na ni­czy­je cier­pie­nie, brał so­bie wszyst­ko do ser­ca, przej­mo­wał się tym szcze­rze i go­rą­co i w mia­rę sił swo­ich i ro­zu­mie­nia niósł po­moc cier­pią­ce­mu. Był to czło­wiek z cha­rak­te­rem, śmia­ły, sta­now­czy i otwar­ty, acz nie­co szczwa­ny. Ci, co go zna­li w mło­do­ści, twier­dzi­li, że wprzó­dy nie miał w so­bie tej chy­trost­ki, ato­li róż­ne nie­spra­wie­dli­wo­ści, przy­pad­ki i twar­da szko­ła ży­cia stop­nio­wo na­uczy­ły go for­te­lów. Nie­mniej z jego uśmie­chu i wy­ra­zu oczu prze­zie­ra­ła nie­ja­ka wro­dzo­na prze­bie­głość.

Ta­kie­go ko­lo­ry­za­to­ra jak Ber­liń­ski w ży­ciu nie wi­dzia­łem. Ale ko­lo­ry­zo­wał nie z za­mi­ło­wa­nia do baj­czar­stwa, lecz z pew­nym wy­ra­cho­wa­niem, nie­raz na­iw­nym i prze­waż­nie nie­szko­dli­wym. Umysł miał lot­ny i na po­cze­ka­niu zmy­ślał tak fan­ta­stycz­ne ba­ję­dy, że gdy­by chciał się po­świę­cić li­te­ra­tu­rze, zo­stał­by bez wąt­pie­nia bar­dzo zaj­mu­ją­cym pi­sa­rzem. W do­dat­ku wszyst­ko, co zmy­ślił, miał za praw­dę i wie­rzył w to nie­za­chwia­nie. Dla­te­go też pew­nie im­pro­wi­za­cje Ce­za­ra pie­czer­skie­go wy­wie­ra­ły na słu­cha­czach wra­że­nie tak sil­ne i trwa­łe, że po­wta­rza­jąc jego opo­wie­ści uzu­peł­nia­li je i ko­lo­ry­zo­wa­li jesz­cze bar­dziej. Ber­liń­ski umiał roz­na­mięt­niać lu­dzi i umiał przy­bie­rać taki ton, że w mnie­ma­niu Pie­czer­ska, pod wzglę­dem zna­cze­nia swe­go i wzię­to­ści, stał nie­skoń­cze­nie wy­żej, niż na to za­słu­gi­wał.

Moim zda­niem był to tyl­ko dziel­ny kie­dyś i praw­do­po­dob­nie zdol­ny puł­kow­nik ar­ty­le­rii, obec­nie dy­mi­sjo­no­wa­ny. Ta­kim mi się wy­dał przy­najm­niej, kie­dy go po­zna­łem w Orle, przez któ­ry prze­jeż­dżał, wio­ząc do ce­sa­rza swych ośmiu czy dzie­się­ciu na­raz (a może i wię­cej) sy­nów. Uj­rza­łem go wów­czas w ca­łej oka­za­ło­ści jako męż­ne­go wo­ja­ka, z krzy­żem św. Je­rze­go na pier­si. Zdu­miał mnie zu­chwa­ło­ścią swych za­mia­rów. Chciał „wy­sta­wić” przed ce­sa­rzem wszyst­kich swych chło­pa­ków i rzec mu:

– Je­że­li chcesz, żeby wy­ro­śli na wier­ne słu­gi two­je, bierz ich i wy­cho­wuj, bo mnie nie stać na to.

My wszy­scy, czy­li ja i jego sio­strzeń­cy (sy­no­wie jego dru­giej sio­stry), miesz­ka­ją­cy w Orle, zro­bi­li­śmy wiel­kie oczy:

– Jak to? – za­py­ta­łem. – Więc pan tak po­wie na­praw­dę: „ty” do ce­sa­rza?

– Pew­nie, że tak – od­parł i coś tam do­dał, że tak wła­śnie trze­ba mó­wić, bo ce­sarz Mi­ko­łaj tak lubi.

Nie mo­gli­śmy się temu na­dzi­wić.

Na utrzy­ma­nie sy­nów rze­czy­wi­ście mu nie star­cza­ło. Kle­pał bie­dę, a to, jak po­wia­da­no, dla­te­go, że był wy­jąt­ko­wo uczci­wy, któ­ra to uczci­wość, jak on sam mó­wił, „na­ro­bi­ła mu kupę nie­przy­ja­ciół wo­kół oso­by ce­sa­rza”. Ale nie upa­dał na du­chu i śmia­ło po­sta­no­wił ude­rzyć do sa­me­go ce­sa­rza. I nie za­wio­dła go ta śmia­łość: coś w mie­siąc po­tem wra­cał z Pe­ters­bur­ga już sam je­den. Ce­sarz ka­zał na koszt pań­stwa umie­ścić w kor­pu­sie „cały ten plu – ton”, Ber­liń­skie­mu zaś rze­ko­mo pod­niósł eme­ry­tu­rę i dał do­raź­nie ja­kąś znacz­ną za­po­mo­gę. Przy­ję­cie sy­nów do kor­pu­su było fak­tem, na­to­miast o spra­wach pie­nięż­nych Ber­liń­ski mó­wił ja­koś mgli­sto.

W ta­kich to oko­licz­no­ściach po­zna­łem tego nie­po­spo­li­te­go męża, któ­re­go im­pro­wi­za­cje mia­ły mi po­tem w Ki­jo­wie do­star­czyć nie­jed­nej przy­jem­no­ści. Wie­le jego nie­by­wa­łych opo­wie­ści ule­cia­ło mi z pa­mię­ci, coś nie­coś jed­nak się za­cho­wa­ło, acz­kol­wiek w da­nej chwi­li trud­no mi nie­ste­ty uprzy­tom­nić so­bie, któ­re z nich sły­sza­łem wprost z ust Ce­za­ra pie­czer­skie­go, a któ­re od jego zna­jo­mych, za­płod­nio­nych jego wy­obra­że­nia­mi.ROZ­DZIAŁ SZÓ­STY

Co do spo­tka­nia z ce­sa­rzem, to – we­dle tego, jak opo­wia­dał, a do opo­wie­ści jego każ­de­mu wol­no usto­sun­ko­wać się kry­tycz­nie – na­stą­pi­ło ono na ja­kiejś sta­cji pocz­to­wej.

– Za­raz też – opo­wia­dał – upro­si­łem hra­bie­go Or­ło­wa, żeby mi po­zwo­lił sta­nąć z chło­pa­ka­mi na gan­ku. Usta­wi­łem ich w sze­re­gu, od naj­mniej­sze­go do naj­więk­sze­go, sam zaś sta­ną­łem na pra­wym skrzy­dle. Ce­sarz wy­siadł z po­wo­zu, zo­ba­czył ten mój plu­ton i pyta: „A to co za zu­chy?” A ja mu na to: „Sy­no­wie moi, a twoi słu­dzy w przy­szło­ści, naj­ja­śniej­szy pa­nie!”

Wów­czas Mi­ko­łaj spoj­rzał po­dob­no by­stro na Ber­liń­skie­go i po­znał go od razu.

– A, to ty, bra­cie? – po­wie­dział. – Ber­liń­ski!

– Tak jest, wa­sza ce­sar­ska mość, to ja.

– Cie­szę się, że cię wi­dzę. No, jak­że ci się po­wo­dzi?

– Bło­go­sła­wię szczę­sną go­dzi­nę, w któ­rej Opatrz­ność po­zwo­li­ła mi uj­rzeć wa­szą ce­sar­ską mość, ale po­wo­dzi mi się źle, chy­ba że oka­żesz mi swą ła­skę.

– Cze­mu to źle? – za­py­tał ce­sarz. – Za­słu­ży­łeś mi się prze­cież go­dzi­wie.

– Owdo­wia­łem – od­rzekł Ber­liń­ski – mam kupę dzie­ci. Weź tych chło­pa­ków na wy­cho­wa­nie, bo ja kle­pię bie­dę, miesz­kam w cu­dzym domu, a i z nie­go Bi­bi­kow chce mnie wy­siu­dać.

Ce­sarz po­dob­no bły­snął ocza­mi i za­wo­łał:

– Or­łów! Umie­ścić tych chłop­ców na mój koszt w kor­pu­sie! Znam do­brze Ber­liń­skie­go: dziel­ny to ofi­cer i uczci­wy.

I zwra­ca­jąc się do Ce­za­ra za­py­tał:

– A cóż to za Bi­bi­kow chce cie­bie wy­siu­dać?

– Dom, w któ­rym miesz­kam, mają zbu­rzyć, bo ta dziel­ni­ca prze­zna­czo­na na twier­dzę.

– Głup­stwo! – od­parł rze­ko­mo ce­sarz. – Dom mego wier­ne­go słu­gi musi być za­cho­wa­ny, na­wet w twier­dzy. Po­wta­rzam: znam cie­bie i wiem, że oprócz cie­bie i Or­ło­wa nie mam lu­dzi bar­dziej mi od­da­nych. Co do Bi­bi­ko­wa, po­wiesz mu w moim imie­niu, żeby cię nie śmiał ru­szyć! A gdy­by nie usłu­chał, na­pi­szesz do mnie list po­le­co­ny! Wsta­wię się za tobą, bo prze­cie znam cię od dziec­ka.

Ja­kim cu­dem ce­sarz Mi­ko­łaj mógł znać Ber­liń­skie­go „od dziec­ka”, tego Ce­zar nie wy­ja­śnił. Dość że po­wie­dział to ja­koś do­rzecz­nie i prze­ko­ny­wa­ją­co, po czym cią­gnął w spo­sób nie mniej cie­ka­wy:

– Tak jest, naj­ja­śniej­szy pa­nie – miał od­rzec ce­sa­rzo­wi ro­biąc na­tych­miast uży­tek z tej daw­nej zna­jo­mo­ści. – To praw­da: ba­wi­li­śmy się ra­zem. I ja­każ to od tam­tych cza­sów wiel­ka lo­sów od­mia­na: tyś ra­czył zro­bić tak wspa­nia­łą ka­rie­rę, że świa­tu ca­łe­mu roz­ka­zu­jesz i wszy­scy drżą przed tobą, a ja je­stem w nę­dzy osta­tecz­nej.

A ce­sarz mu pono od­po­wie­dział:

– Cóż, bra­cie, każ­dy ma swo­je prze­zna­cze­nie: jam stwo­rzo­ny do lotu or­le­go, ale i ty, wró­blu sza­ry, nie trać wia­ry w sie­bie. Przy­jedź no do Pe­ters­bur­ga, zajdź do mnie do pa­ła­cu, to cię nie­źle za­opa­trzę.

Wy­ni­kiem owych ja­ko­by od­wie­dzin był do­da­tek do eme­ry­tu­ry, z cze­go Ce­zar pie­czer­ski był bar­dzo dum­ny, a są­sie­dzi jego ra­dzi. Ale i z tym do­dat­kiem nie mógł czę­sto­kroć opę­dzić naj­pil­niej­szych, a prze­cie na­der skrom­nych swych po­trzeb. Wo­bec tego jed­nak, że wia­do­mo było po­wszech­nie, iż ma eme­ry­tu­rę z do­dat­kiem, nie skar­żył się nig­dy na swą bie­dę – prze­ciw­nie, ukry­wał ją w spo­sób na­praw­dę wzru­sza­ją­cy. A do­cho­dzi­ło, jak opo­wia­da­no, nie­raz do tego, że zimą bra­kło mu opa­łu i marzł po pro­stu w swym miesz­kan­ku. Mimo to wma­wiał w zna­jo­mych, że wła­śnie „tak lubi, bo to orzeź­wia gło­wę”.

Ile ta jego eme­ry­tu­ra wy­no­si­ła, tego nig­dy nie chciał zdra­dzić. Za­gad­nię­ty, od­po­wia­dał, że „dużo, a mo­gło­by być jesz­cze wię­cej”.

– Nie­chbym tyl­ko na­pi­sał – ma­wiał – list po­le­co­ny do ce­sa­rza, za­raz każe mi wy­pła­cać, ile za­pra­gnę. Ale nie pro­szę o to, po­nie­waż ce­sarz ma inne, po­waż­niej­sze wy­dat­ki.ROZ­DZIAŁ SIÓD­MY

Je­śli mamy wie­rzyć opo­wie­ściom, ce­sarz Mi­ko­łaj po wy­jeź­dzie Ber­liń­skie­go z Pe­ters­bur­ga tę­sk­nił za nim bar­dzo, był zgo­ła nie­po­cie­szo­ny, że nie mógł go za­trzy­mać przy so­bie. Z dru­giej jed­nak stro­ny dłuż­szy po­byt Ce­za­ra w sto­li­cy sta­wał się wręcz nie­moż­li­wy ze wzglę­du na ży­wio­ło­we po pro­stu przy­wią­za­nie do nie­go wszyst­kich żoł­nie­rzy, któ­rzy ko­cha­li go tak, że nie mógł się nig­dzie po­ka­zać: na jego wi­dok każ­dy od­dział, wy­ła­mu­jąc się z dys­cy­pli­ny woj­sko­wej, biegł za nim z wo­ła­niem:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: