Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Apokalypsis ‘89 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Październik 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Apokalypsis ‘89 - ebook

 

Mówiono na niego Frencz. Wszyscy w miasteczku znali jego matkę, nauczycielkę w miejscowej szkole, oraz schludnego i zasadniczego ojca, trębacza w zakładowej orkiestrze. Po studiach, w połowie lat osiemdziesiątych, Frencz zaczął pracę w zakładowym archiwum, spodziewając się doczekać tam w spokoju emerytury. Apokalypsis '89 pokrzyżowała mu plany. Rozpad rodziny i degrengolada ojca zbiegły się w czasie z rozpadem ustroju, a koniec komunizmu nastąpił kilka miesięcy przed śmiercią wycieńczonego alkoholizmem ojca.
Kolejne próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości zawodzą, rodzina i przyjaciele stają się raczej przeszkodą niż wsparciem; nawet, kiedy rodzi mu się syn, Frencz nie potrafi stawić czoła życiu. Powoli wchodzi na drogę, którą przed laty przemierzył jego ojciec.
Opowieść o pewnym nieudaczniku nabiera w tej książce wymiaru symbolicznego i prowokuje do pytań. Gdzie w Polsce ostatnich dwudziestu lat było miejsce dla ludzi, którzy nie potrafili się przystosować?

Mój czas to lata osiemdziesiąte, to wydłubana w betonowej ścianie studni wnęka, w której umościłem legowisko. Niepotrzebny był mi haust świeżego powietrza, nie oczekiwałem więcej światła (...). Po cholerę mi blask zmuszający do zamknięcia oczu, po co bieganina przyprawiająca o ból mięśni, obłęd wymuszający nawet na ostatnich pierdołach babranie się w biznesie. (...) Byłem bezpieczny, schowany; czułem się niedostrzegany, niewidoczny, równy.
fragment

Z recenzji Haszyszopenków

Jarosław Maślanek nie posiłkował się wyeksportowanymi konceptami i stworzył dzieło oryginalne i niesztampowe.
Independent.pl

Haszyszopenki są dramatem chłopięcej wyobraźni, w której zainstalował się niewłaściwy mit wolności. Chcący uciec z niemożliwego świata chłopcy nie wiedzą jeszcze, że wszystkie drogi prowadzą do domu. Zamiast podróży sentymentalnej w rejony dziecięcej idylli lub kolejnego końca wakacji, czeka ich klaustrofobiczna wycieczka donikąd.
„Polityka"



Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7414-846-7
Rozmiar pliku: 985 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykacja

Mariuszowi

Adaś (14.45)

Siatka ma posmak rdzy, starej olejnej farby i kurzu. Cofam język. Spoglądam w górę, słońce zmusza do zmrużenia oczu. Na powiekach czuję ciepło. Pochylam głowę; u stóp kupka zeschłych liści próbuje oprzeć się podmuchom wiatru. Wciągam powietrze.

Chcę, by ta chwila wryła mi się w pamięć, by matryca wspomnień jak najwierniej odcisnęła ten moment w mózgu.

Od syna dzieli mnie ogrodzenie, bieżnia i boisko z dzieciakami rozgrywającymi mecz. Zostało mi niewiele więcej niż czterdzieści pięć minut. No, chyba że będzie dogrywka.

Ojciec zdechł

Najlepiej wspominam chwile, w których nie było mnie tam, gdzie mnie oczekiwano. Uchylny, tak mnie nazwał Antykwariusz – i chyba miał rację. To był mój sposób na syndrom roku '89; roku, który można nazwać przedwiośniem lub przedzimiem; jak kto woli albo jak komu było dane.

Wtedy, w czerwcu, wielu dało się ponieść fali ogólnonarodowego entuzjazmu, wielu wycięło z gazet wizerunek orła w koronie i oprawiło w ramki po komunijnych obrazkach, weselnych portretach, sanatoryjnych pamiątkach.

W moim przypadku prawdziwe uwalnianie rozpoczęło się jednak wraz ze śmiercią ojca.

– Proszę państwa, czwartego czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku skończył się w Polsce komunizm – powiedziała Joanna Szczepkowska w telewizyjnym studiu.

– O kurwa!!! – usłyszałem zawołanie ojca, który samotnie przeżywał upadek komuny.

– Słyszeliście! – Wybiegł na korytarz, uchylił drzwi do mojego pokoju. – Nareszcie, teraz już można wszystko!

Odłożyłem książkę, przyciszyłem muzykę i podniosłem się z łóżka.

– Co można?

Ojciec stał w drzwiach, jedną ręką trzymał się framugi, drugą przyciskał do piersi. Lekko syknął. Ale za chwilę znów miał twarz rozpromienioną uśmiechem. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem go śmiejącego się. Tak szczerze, bez skrępowania, prezentującego ostatnie dwa zęby. Zapuszczone, tłuste i zszarzałe ze starości włosy opadały mu na czoło. Poplamiony podkoszulek opinający brzuch, gatki ledwo widoczne pod opadającym sadłem.

– Nie ma już komuny, jesteśmy wolni – wyseplenił.

Skrzywiłem się na widok poczerniałych resztek uzębienia. Chciałem, żeby już wyszedł, żeby swoją radością dzielił się z kimś innym.

– No i co z tego. – Opadłem na łokcie, zerknąłem na potencjometr magnetofonu. A jakbym tak podkręcił głośność, żeby nie słyszeć, co mówi?

– Jak to co z tego?

Spojrzałem na niego, zgarbił się trochę. Z twarzy powoli znikał entuzjazm, rozluźnione mięśnie sprawiły, że policzki się zapadły, podkreślając bezzębność szczęki, worki pod oczami stały się wyraźniejsze.

– Daj mi posłuchać muzyki – powiedziałem.

– Synu, to historyczna chwila, nie rozumiesz, nie ma już komuny! – jeszcze próbował podtrzymać rozmowę, wciągnąć w polityczną dyskusję.

– Ciągle pieprzysz o tej komunie, a źle ci było? – Położyłem się na łóżku. Sięgnąłem po paczkę mocnych, wytrząsnąłem jednego, zapaliłem. Zza pierwszego dymka spojrzałem na ojca. – Nawet nie byłeś na wyborach.

Machnął ręką. Zobaczyłem jeszcze, jak się skrzywił. Dotknął piersi i delikatnie pomasował klatkę.

Deski podłogi skrzypnęły, kiedy się wycofywał. Sięgnąłem do magnetofonu i podkręciłem głośność. I jeszcze bardziej, jeszcze trochę. Pokój wypełniła muzyka. Mimo to nie mogłem zapomnieć widoku ojca, który tak bardzo zmienił się w ciągu ostatnich pięciu lat, że niewiele miał wspólnego z ojcem, jakiego znałem z dzieciństwa.

Bo tamten ojciec był kimś zupełnie innym. Ojciec sprzed emerytury, sprzed rozwodu, był muzykiem, z zawodu i z wykształcenia. Grał na trąbce, ukończył akademię muzyczną, chyba nawet z całkiem niezłymi wynikami. Tak przynajmniej wspominał przy okazji kłótni z matką.

Przeprowadzili się do naszego miasta, kiedy dostał posadę w orkiestrze zakładowej przy wytwórni płyt długogrających, działającej przy naszym kompleksie chemicznym. A wtedy, w latach pięćdziesiątych, to był niezły awans – z nauczyciela muzyki w podkrakowskiej wiosce na etat do prężnie rozwijającego się ośrodka przemysłowego, z niezłą pensją i, co najważniejsze, trzypokojowym mieszkaniem. Matka, z którą poznał się na studiach, została nauczycielką w tutejszej podstawówce.

Ojciec ulepiony był jakby z dwóch osobowości. Pochodził z krakowskiej rodziny z tradycjami; od dziadka, przedwojennego kuśnierza, nasłuchał się opowieści o wyższych sferach, inteligencji, finansjerze, którą ten obsługiwał; babka wpoiła mu zasady dobrego wychowania i zaszczepiła miłość do muzyki. Oboje zginęli w Auschwitz, jedynak został wychowany w sierocińcu, już w duchu miłości do zabużańskiego dziadka z wąsami. Te dwie rzeczywistości – kilku ostatnich lat przedwojennego dzieciństwa i młodości upływającej w czasach betonowego socrealizmu – chyba przez całe życie toczyły wojnę o duszę mojego ojca.

Wydawało się, że skoro skończył szkołę muzyczną, to zwycięży w nim tradycja sanacyjna. Ojciec, jakiego zapamiętałem z dzieciństwa, to mężczyzna schludnie ubrany, zadbany, jeśli nie w garniturze i koszuli, to w reprezentacyjnym mundurze zakładowej orkiestry. Pamiętam uczucie dumy, gdy odbierał mnie z przedszkola w galowym uniformie. Szczupły, uśmiechnięty, trochę sztywny, górował nad wychowawczyniami, a dzieciaki, zawsze skupiające się przy nas, sięgały mu najwyżej do kolan. Patrzyłem na nie z wyżyn ojcowskich ramion i byłem przekonany, że do końca życia nikt mi nie podskoczy.

Nasze mieszkanie odzwierciedlało rygor panujący w jego garderobie – nie było mowy o brudzie, bałaganie czy nieporządku. Meble dobrane w miarę możliwości w stylu przedwojennym, oczywiście jak na standardy peerelowskiego designu. Ciemna imitacja drewna, przeszklone witryny regałów, masywne krzesła i stoły, sporo zdjęć na wysokich ścianach, żyrandole obwieszone plastikowymi łezkami podrabiającymi kryształ. Wystrój doskonale pasował do stylu mieszkania, które znajdowało się w przedwojennej siedzibie dyrekcji fabryki. Dwukondygnacyjny budynek w kształcie litery E pozbawionej środkowego języczka wyróżniał się czerwienią cegły. Tylko on ostał się ze starej architektury, zastąpionej w centrum miasta betonowymi bryłami industrialnego hurraoptymizmu.

W dbaniu o czystość mieszkania nie byłoby nic złego, gdyby ograniczało się to jedynie do sprzątania. Jednak przez całe dzieciństwo żyłem w przeświadczeniu, że zabieram się do czegoś, co i tak nie spełni oczekiwań ojca.

Co najmniej raz w tygodniu nadzorował porządki, zlecając mi (dopóki po hucznie obchodzonej osiemnastce nie postawiłem się i nie powiedziałem, że będę sprzątał tylko swój pokój) odkurzanie wszystkich pomieszczeń. Matka w tym czasie myła podłogi, ścierała kurze, prała. Ojciec oddawał się natomiast swojemu ulubionemu zajęciu – gotowaniu. Potrafił przez pół dnia pichcić coś w kuchni, a od czasu do czasu sprawdzał jakość naszych wysiłków, wodząc palcem po najbardziej niedostępnych zakątkach mebli. Przywiązywał wagę zwłaszcza do swojej biblioteczki, w której sondował nawet przestrzenie między rzędami książek. Jeżeli znalazł strzępki kurzu lub niedokładnie wytarte powierzchnie, nie robił co prawda żadnej awantury, nie krzyczał, nie złościł się, nawet nie przeklinał, o jakiejkolwiek domowej przemocy nie wspominając, po prostu zwracał uwagę, że tak się nie robi.

– Synu, chodź no tu – przywoływał mnie. – Tak nie może być – tłumaczył. – Jeżeli zawieramy umowę, jeżeli podejmujesz się jakiegoś zadania, musisz, podkreślam, musisz, je wykonać należycie. Rozumiesz?

– Tak, tato – odpowiadałem. – Zaraz to poprawię.

– To nie wystarczy.

Wiedziałem, że nie tak łatwo zbyć ojca, jeżeli już dopatrzył się nieprawidłowości. Upomnienie to był dopiero początek umoralniającej pogadanki. Potem obejmował mnie ramieniem, prowadził do pokoju, sadowiliśmy się po przeciwnych stronach ławy i następowała kilkunastominutowa lekcja odpowiedzialności, sumienności, pracowitości i posłuszeństwa.

Och, jak ja go wtedy nienawidziłem! Moja niechęć do nauk przeplatanych gawędami o honorze i tyradami o szkodliwości komunizmu ustępowała tylko torturom związanym z przymusem słuchania jego ulubionej muzyki. Już wołałbym, żeby przylał mi w dupę – zamiast pół godziny, miałbym zmarnowane kilka minut.

Ojcowskie metody wychowawcze sprawdzały się, dopóki nie podrosłem i nie zacząłem się buntować. Ale zanim to nastąpiło, przez wiele lat z poczuciem winy, ze zwieszoną głową i z sumiennym postanowieniem poprawy wychodziłem z pokoju i zabierałem się do naprawiania spartolonej roboty.

Domowe porządki skończyły się wraz z rozwodem rodziców. Z tego, co wiem, nie chodziło o zdradę, przynajmniej żadne z nich nie podnosiło tego tematu w kłótniach ani podczas rozpraw rozwodowych. Wydaje mi się, że po prostu nie mogli ze sobą dłużej wytrzymać, co biorąc pod uwagę fakt, że po rozwodzie nadal musieli mieszkać razem, zakrawało na zemstę losu za wieloletnie udawanie miłości. Cały mój okres dorastania to czas coraz ostrzejszych sporów rodziców o najmniejsze pierdoły – potrafili kłócić się ze sobą nawet o to, czy przed rokiem śnieg spadł już pod koniec października, czy dopiero w połowie listopada.

Pierwsza wybuchała matka. Była przeciwieństwem ojca – wiecznie w ruchu, wciąż coś robiła, mówiła, chodziła. Przy ojcu, uosobieniu spokoju (w obecności matki przeradzającego się w wyniosłość), wydawało się, że wręcz przeszkadza, plącze się pod nogami i gdera. Spory zaczynały się od krzyku matki. Ojciec w tym czasie przechodził od fazy spokojnego wyjaśniania, przez coraz bardziej nerwową gestykulację wspieraną podniesionym głosem, aż po wyrzucone w twarz matki pojedyncze przekleństwo, które, jak wentyl bezpieczeństwa, powodowało nagłe ujście złości i wyciszenie kłótni. I zawsze było to przekleństwo bezosobowe, nieukierunkowane, tak jakby nie chciał, aby odebrała je osobiście.

– Kurwaaaaa!!! – wrzeszczał. – Pierdolę to!!! -A czasami: – Sram na to!!! – Zdarzało się też: – Walić to!!!

Najczęściej była to właśnie „kurwaaa!”, przy czym w wykonaniu ojca brzmiało to jak „kurWAAA!”, zaczynało się spokojnie, by przejść w krzyk, dla wzmocnienia efektu wspierany pokazem dwóch zaciśniętych pięści.

Te przekleństwa łączyły go z naszym czasem, z tu i teraz, z tym, co od lat próbował wyplenić ze swojego życia. Wyrzucane w przypływach gniewu przypominały o tym, kim próbował nie być, o tym, że kiedyś skończy się iluzja życia według przedwojennych zasad i przyjdzie zmierzyć się z tradycją sierocińca.

Po kulminacyjnym bluzgu spór dobiegał końca. Oboje wydawali się przestraszeni tym, do czego sytuacja zmierza, zdawali sobie sprawę, że już tylko krok dzieli ich od granicy, której przekroczenie oznacza koniec małżeństwa. Wtedy między rodzicami następowało kilka dni cichej, zimnej wojny, gdy ojciec przenosił się do pokoju odgrywającego rolę salonu, a jedno i drugie, mijając się w korytarzu czy kuchni, starało się nie ocierać o współmałżonka. Aż w końcu ojciec na stałe zagościł w trzecim pokoju. Przypieczętował przeprowadzkę, zastępując gościnną sofę nową wersalką. Nadal mieszkali razem, nadal ze sobą rozmawiali, nadal się kłócili, ale spali w osobnych pokojach.

To, na co zapowiadało się od dawna, przyspieszyła sprawa z kiełbasą krakowską suchą. Można powiedzieć, że rozwód miał podłoże masarskie. Ojciec przygotowywał sobie kanapki – na stole rozłożony był bochenek chleba, masło w maselniczce, umyte i osuszone pomidory, cebula, pokrojona już w talarki, solniczka i od kilku minut stygnąca herbata, tak by uzyskać pożądaną przez ojca temperaturę około pięćdziesięciu stopni. To miał być jeden z ostatnich tak pieczołowicie przygotowywanych przez niego posiłków. Od incydentu z kiełbasą krakowską suchą do dnia, w którym w poplamionym podkoszulku i z dwoma zębami cieszył się z końca komuny, minęło mniej więcej pięć lat. W ciągu pięciu lat z reprezentacyjnego trębacza stał się zapuszczonym facetem, który trąbkę co najwyżej mógł sobie wetknąć między opustoszałe dziąsła.

Matka kręciła się przy kuchni, przeszkadzając mi w przygotowywaniu herbaty. Nawijała też cały czas o jakiejś Baśce z pracy, która coś tam próbowała załatwić, ale nic jej nie wychodziło, a jak w końcu wyszło, to całkiem na odwrót, niż planowała, więc w ogóle nie powinna się za to zabierać, bo ona zawsze jak coś zacznie, to nie skończy, a jak skończy, to źle dla niej albo dla tego, z kim to coś próbowała załatwić. Stałem przy kuchni, patrzyłem, jak smużka pary wydobywa się z czajnika i z chaotycznego kłębu zamienia się w strumień gorąca rozbijający się o ścianę, i czekałem, aż gwizd zagłuszy wywód matki. Na nieszczęście odezwał się ojciec:

– O jakiej ty Baśce mówisz? To ta od przyrody?

– Jakiej przyrody? Nie wiesz, o kim mówię? To żona Wieśka, tego pijaka, co go ostatnio ściągnęli z wieży kościelnej, jak chciał się zabić, nie wiesz? Mieszkają tam przy rynku, w tych starych blokach, niedaleko Siechowskich, tych od mleka, wiesz, tych, co rozwożą mleko co rano. Ten stary z synem; żuka z plandeką mają. Przecież już ci o niej opowiadałam, o tej Baśce, a ta od przyrody to Marta.

– Poczekaj, zaraz. – Ojciec odłożył nóż, którym kroił kiełbasę krakowską suchą w plasterki. – Kochanie, ja nie wiem, kto to jest Wiesiek, a Siechowskich kojarzę, owszem, ale nie mam pojęcia, w którym bloku mieszkają.

– Ty w ogóle nie interesujesz się moimi sprawami, nie wiesz nawet, z kim pracuję. – Matka coraz bardziej nerwowo przecierała szklankę, już czystą. -Jezu, wcale cię nie obchodzę – dodała, jeszcze spokojnie, jeszcze w miarę cicho.

– Złotko, po prostu zamiast wyjaśnić, zaciemniasz sprawę, a ja nadal nie wiem, która to ta Baśka.

– Przecież opowiadałam ci o niej chyba z tysiąc razy. – Matka odstawiła szklankę i podeszła do stołu, na którym ojciec przeprowadzał operację przygotowania posiłku. – Świat nie kręci się tylko wokół ciebie. -Pochyliła się nad nim, opierając o blat lewą rękę owiniętą ścierką, którą przecierała przed chwilą naczynie.

– Nie zaczynaj znowu. – Ojciec spojrzał do góry. Dłonie złożył jak do modlitwy i podparł podbródek. Przymknął oczy, wypuścił powietrze. – Po prostu nie skojarzyłem, że to o nią chodzi.

Przeczuwałem, co się święci. Zestawiłem czajnik z palnika kuchenki i nie czekając, aż zacznie wyć na alarm, zalałem herbatę. Kiedy wychodziłem z kuchni, tyrada matki nabierała rozpędu, a ojciec z przymkniętymi powiekami zbierał się do odparcia ataku. Zamknąłem drzwi od pokoju i włączyłem muzykę, podświadomie czekając na wieńczący awanturę wybuch ojca. Ostrożnie uniosłem szklankę i zdmuchiwałem parę z gorącej herbaty. Przebieg ani treść rodzinnych kłótni już od dawna mnie nie interesowały, nie wiem, dlaczego teraz ich podsłuchiwałem.

Gdyby ojciec nie miał wtedy w zasięgu ręki pęta kiełbasy, gdyby przyrządzał mniej przydatny w przemocy domowej twarożek ze szczypiorkiem i śmietaną, który przecież tak lubił, następne lata może potoczyłyby się zupełnie inaczej.

Po jakichś pięciu minutach kłótni, która jak zwykle przerodziła się w monolog matki, usłyszałem jej krzyk i płacz.

– Chciałeś mnie zabić! – wrzeszczała matka. – Zobacz, leci mi krew! Chciałeś mnie zabić!

Odstawiłem szklankę i wybiegłem z pokoju. Przed wejściem do kuchni przystanąłem, oparłem dłoń o drzwi, jakbym chciał je przymknąć i pozostać poza tym, co tam zobaczę.

Po chwili zajrzałem do środka. Matka siedziała na krześle, a ojciec pochylał się nad nią i próbował przytulić. Odepchnęła go, podniosła się i podeszła do zlewu. Zobaczyłem krew cieknącą z jej nosa. Odkręciła zimną wodę i zmoczyła ścierkę, którą próbowała zatamować krwotok. Ojciec stał za nią, z opuszczonymi rękami, sflaczały, przygarbiony. Spojrzał na mnie. Nic nie zostało z wyniosłego, sztywnego faceta z zasadami.

Stało się – zdawał się mówić.

– Mogłeś mnie zabić! – łkała matka.

– Przepraszam, proszę, wybacz mi, nie chciałem, nie kiełbasą – zapewniał ojciec.

Z przebiegu rozprawy rozwodowej dowiedziałem się, że narzędziem pobicia była kiełbasa krakowska sucha.

Tego dnia w ojcu coś pękło, puściła wewnętrzna tama, która odgradzała go od świata, chroniła przed szarzyzną, pozwalała żyć w przeświadczeniu, że można się oprzeć naporowi codzienności. Ta jego poza – na przedwojennego dżentelmena – powodowała, że nasza rodzina była szanowana, może nawet trochę podziwiana. W proletariackiej zalewie, w mieście powstałym wokół fabryki, w którym większość mieszkańców mogła poszczycić się rodowodem z podmiejskiej wiochy, byliśmy traktowani jak pięknie pomalowane i udające pisankę zepsute jajko – proszę podziwiać z zewnątrz, ale lepiej podchodzić ostrożnie, bo skorupka może pęknąć i będzie śmierdzieć. Jak się okazało, znajomi mieli nosa, a przytępione tytoniowym smogiem zmysły w tym wypadku były nad wyraz wyostrzone.

Chyba pierwszy zauważyłem, że coś jest nie tak. Zapewne oznak było dużo więcej i pojawiły się wcześniej, jednak akurat wtedy skończyłem studia i zacząłem swoją pierwszą pracę, trudno było więc wymagać, żebym w takim czasie bacznie obserwował ojca lub matkę. A zresztą po zakończeniu sprawy rozwodowej w domu nareszcie zapanował spokój, nie miałem więc powodu zajmować się stanem żadnego z rodziców. Założyłem, że dostali to, co chcieli, a ja jako bonus otrzymałem wieczorną ciszę.

Tak jak impulsem do rozwodu była kiełbasa krakowska sucha, tak dla mnie oznaką, że z ojcem dzieje się coś złego, została zupa pomidorowa, a nawet nie tyle sama zupa, co przecier pomidorowy domowej roboty. Ojciec, jako zapalony kucharz, w czasach permanentnych braków zaopatrzeniowych wiele przetworów przygotowywał sam. Co roku latem i jesienią kuchnia zamieniała się w bulgocące, zaparowane, gorące i wypełnione po brzegi słoikami laboratorium, a po domu roznosiły się zapachy kompotów, powideł, grzybków i przecieru pomidorowego.

To było parę miesięcy po rozwodzie. Już wtedy rodzice prowadzili osobne gospodarstwa domowe w jednym mieszkaniu. Ja podczepiłem się pod jadłospis matki, uciekając od ojcowskich, przesadnie zaangażowanych potraw ku minimalizmowi wiecznie zagonionej rodzicielki. Dzięki temu miałem spokój ze zmywaniem góry naczyń, sprzątaniem zapaskudzonej kuchni, a zamiast ociekających tłuszczem i za bardzo doprawionych obiadów ojca dostawałem chudziutki rosół lub ledwo wzbogacony mięsem bigos matki. Po kilku miesiącach pichcenia wyłącznie dla siebie ojciec chyba się zorientował, że nie ma to większego sensu, i skupił się na przygotowywaniu na przemian rosołu przerabianego po kilku dniach na pomidorową oraz jajek sadzonych, ewentualnie żeberek lub gulaszu. I właśnie kiedy chciał wzbogacić nie pierwszej już świeżości rosół przecierem pomidorowym domowej roboty, czerwona papka zachlapała bułgarski, pamiątkowy podkoszulek, który przywiózł z występów nad Morzem Czarnym, gdzie w ramach wymiany między bratnimi socjalistycznymi narodami pojechał z naszą przyzakładową orkiestrą. Takie wyjazdy były, oprócz cosobotnich chałtur na weselach, dodatkowymi profitami z bycia zawodowym trębaczem. Z wojaży przywiózł wtedy kilka drobiazgów, między innymi dwie koszulki w marynarskie pasy. Kiedy zakładał te niebiesko-białe wdzianka, wyglądał, jakby dopiero co zszedł ze statku po dalekomorskim rejsie. Bardzo je lubił i zawsze zabierał na rodzinne wakacje. Po paru latach jedna poprzecierała się i postrzępiła, wylądowała więc w koszu. Drugą, spraną, ale z wciąż widocznymi pasami, często zakładał. Tego dnia, kiedy przecier poplamił cały przód ojcowego podkoszulka, byłem akurat w kuchni. Ojciec zaklął i zaczął wycierać pomidory zmywakiem do naczyń, rozmazując plamę. W końcu dał za wygraną i poszedł się przebrać.

Po kilku dniach ponownie zarejestrowałem poplamiony podkoszulek na ojcowskim torsie. Jeszcze wtedy nic to dla mnie nie znaczyło, skojarzyłem fakt i pozwoliłem pamięci przykryć go stosem karteluszek z równie bezużytecznymi wrażeniami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: