Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Aryjskie papiery - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,40

Aryjskie papiery - ebook

Wstrząsający pamiętnik Jerzego Dynina, młodego Polaka żydowskiego pochodzenia, który przeżył wojnę, podając się za polskiego arystokratę. Swe wspomnienia spisał w 1946 roku, po polsku wychodzą dopiero teraz.

We wrześniu 1939 roku Dyninowie, zamożna łódzka rodzina żydowska, uciekają najpierw do Wilna, a potem na Kresy. Czternastoletni wtedy Jerzy razem z matką i siostrą trafia pod opiekę rodziny Plater-Zyberków, która zmienia im jedną literę w nazwisku i przedstawia jako swych krewnych.

Ile rodzin jest w stanie jeść z jednego talerza?

Jak uniknąć obowiązkowego korzystania z miejskiej łaźni?

Czy miłość da się ukryć tak jak pochodzenie?

Czy rodzinna biżuteria zagwarantuje przetrwanie?

Dlaczego, walcząc o swoje życie, ratować również kogoś obcego?

Pamiętnik Jerzego Dynina, napisany prostym, emocjonalnym językiem jest zarówno obrazem zmagania się z wojenną tułaczką, jak i portretem nastoletniego wówczas autora i jego patriotycznej postawy. Jest to również niespotykane i wolne od powojennych narracji studium tego, jak zachowywali się w czasie wojny Polacy, Białorusini i Litwini.

Jerzy Dynin urodził się w 1925 roku w Łodzi. W czasie wojny, wraz z matką, współdziałał z Armią Krajową i polskim państwem podziemnym, za co w 2019 r. został uhonorowany medalem Pro Patria, przyznawanym za zasługi w kultywowaniu pamięci o walce o niepodległość Rzeczypospolitej Polskiej. Po wojnie wyjechał najpierw do Palestyny, a potem do USA, gdzie przez większość życia zajmował się biznesem. Mieszka z rodziną w Athens, w stanie Georgia.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-845-0
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Gdy w 2004 roku w Athens w Georgii tłumaczyłam z polskiego na angielski Aryjskie papiery – zapiski ocalałego z Holokaustu Jerzego Dynina – pracowałam w nocy, a rano z gotowym tekstem podjeżdżałam na przedmieście pod wielki dom Jurka wśród krzewów i drzew ślepej uliczki Telfair Place. Pewnego poranka, po nocy spędzonej z tekstem, wysiadłam z samochodu, a Jurek już czekał na podjeździe. „Jak się masz?”, zapytał. Uśmiechnęłam się słabo, bo akurat przetłumaczyłam fragment o tym, jak kilkunastoletni Jurek wpatruje się podczas nabożeństwa w ptaka siedzącego na gałęzi za oknem, czyniąc swego rodzaju zakład z losem: jeśli ptak nie odleci, on i jego rodzina przeżyją wojnę. Ptak nie odlatuje, ale aby przeżyć, Jurek musi jeszcze przejść przez piekło i musi się wydarzyć wiele pomniejszych cudów. „A ty? Jak się dzisiaj czujesz?”, zapytałam. „Fatalnie – powiedział Jurek. – Mam poważny problem”. Zmartwiałam. „Popatrz na mój klomb. Sarny przychodzą tu co noc i obgryzają moje róże”. „I ty uważasz, że to jest problem?”, spytałam z niedowierzaniem. „Tak, bo one myślą, że u mnie jest all-you-can-eat, szwedzki bufet”, odparł żartobliwie Jurek. Nie mogłam zrozumieć, jak można się tym przejmować, bo wyszłam z nocy roku 1944 w poranek Jurka w roku 2004. „Gdyby w 44 roku jakiś anioł stanął przed tobą, Jurku, i oznajmił, że nie tylko przeżyjesz wojnę, ale sześćdziesiąt lat później będziesz mieszkał na Południu Stanów, w pięknym domu, z młodą żoną, a twoim największym problemem będą sarny podgryzające róże w ogrodzie – Jurku, co byś wtedy pomyślał?”. Jurek uśmiechnął się. „Że ten anioł to wariat”.

Jurek Dynin spisał swoje przeżycia natychmiast po wojnie, w kilku znalezionych w Saronie, w dopiero rodzącym się Izraelu, niemieckich brulionach. Dzięki tym zapiskom pozbył się części bólu i traumy, aczkolwiek nie pozbył się dosłownego bagażu, bo bruliony te taszczył ze sobą wszędzie – do Filadelfii, Savannah i wreszcie do Athens, gdzie zdecydował się je po raz pierwszy po sześćdziesięciu latach ponownie otworzyć. Dziewięćdziesięcioczteroletni Jurek Dynin, w doskonałym jak na swój wiek zdrowiu, mieszka nadal w Athens, w stanie Georgia, gdzie żyje czasem teraźniejszym, pielęgnuje róże, karmi dziewięć kotów. Do Polski wprawdzie już nie przyjeżdża, ale bardzo cieszy się z polskiego wydania Aryjskich papierów, które trzymają Państwo w rękach.

Co uderza w tych wspomnieniach? Z czasów grozy, nędzy, głodu i niepewności młody autor uratował honor, chwile szczęścia, miłości i łaski. Ton wspomnień Dynina nigdy nie jest do końca pesymistyczny, ponieważ po każdym mrocznym, przerażającym okresie następuje jakieś – wydawałoby się, nieprawdopodobne – kojące wydarzenie. Po zimie przychodzi wiosna, zielenią się liście i nie ma już śniegu, który mógłby zdradzić uciekiniera po śladach – i jest to wielki powód do radości. Podczas kuligu, który jest chwilowym wytchnieniem od życia w zagrożeniu i lęku, młody Dynin – a teraz Dunin – marzy o beztros­kim życiu szlachty. Dzięki zmianie jednej literki w dokumentach może nareszcie pretendować do statusu prawdziwego polskiego szlachcica, aczkolwiek żyjąc w nieustannym zagrożeniu śmiercią w przypadku wykrycia tej mistyfikacji. W innych momentach skrajnego napięcia narrator zauważa ptaka lub lisa, wietrzyk lub kwiaty. Świat przyrody nie znika, narrator postrzega go jako akompaniament przerażającej wojennej egzystencji. Wszystko to notuje chłopak, który opuścił dom rodzinny w Łodzi w pierwszych dniach września 1939 roku jako dziecko, oglądając się jeszcze za siebie, bo zostawiał w szafie albumy ze znaczkami pocztowymi, a w ciągu następnych sześciu lat miał zobaczyć wiele trupów i dużo krwi, aby – cudem – przeżyć z matką i siostrą ten czas kaleki, pełen, jak sam pisze, „nieszczęść i łask”.

Niemalże siedemdziesiąt pięć lat później autor wspomnień jest wciąż w pewnym sensie młody, wesoły i optymistyczny. Lata wojny nie osłabiły jego pogody ducha, witalności i silnej woli. Wręcz przeciwnie, twierdzi, że trudności, których wtedy doświadczył, a zwłaszcza ciągłe zagrożenie życia jego i jego rodziny, uczyniły go silniejszym – od tego czasu nic go nie przeraża: najgorsze ma już za sobą. Czy psychika Jerzego Dynina była zawsze szczególnie silna, czy też hart ducha można częściowo przypisać temu, że oczyścił się z horroru, zapisując go w najdrobniejszych szczegółach w latach 1946–47, bezpośrednio po wojnie, podobnie jak Władysław Szpilman, autor Pianisty? Czyż nie to stanowi właśnie największą wartość pisania – jego terapeutyczną moc – że czasami pomaga uleczyć nie tylko czytelników, ale także autora?

W epoce usilnych prób traktowania Holokaustu i wojny nie wprost, ten szczególny pamiętnik dostarcza bezpośredniej relacji o nieprawdopodobnym przetrwaniu jednej rodziny. Aryjskie papiery powinny być czytane w Stanach Zjednoczonych, ponieważ mimo iż kraj ten pomógł wygrać II wojnę światową i dał schronienie wielu uchodźcom, pozostaje jednak błogo nieświadomy rzeczywistości życia codziennego podczas wojny. Książkę tę należy także czytać w Polsce, ponieważ wypełnia lukę – niewiele wspomnień pokazuje udział nie tylko faszystowskich Niemiec, ale także Białorusinów i Litwinów w wojnie i Holokauście. Oczywiste jest, że czytelnicy w Izraelu z zadowoleniem przyjmą to świadectwo jako prozę dokumentalną przedstawiającą historię jednego z pionierów, który walczył z bronią w ręku o niezawisłość młodego państwa izraelskiego. Wreszcie, Aryjskie papiery powinny kiedyś dotrzeć do całego świata jako film, ponieważ dzięki niezwykle dramatycznej linii narracyjnej to niemal gotowy scenariusz.

W Sopocie mieszka do dziś Róża Gałecka, z domu Plater-Zyberk, która doskonale pamięta z dzieciństwa Jurka i jego siostrę Awiwę, ich zabawy i atmosferę tajemnicy, która otaczała tych gości w domu jej rodziców. A Jurek, po siedemdziesięciu pięciu latach, nadal pamięta o niej i o tym, że dzięki jej rodzinie przeżył on sam i jego najbliżsi.

Dr Katarzyna JerzakEpizody z mego dzieciństwa jako prolog do moich wspomnień

Wrzesień 2003

Urodziłem się w mieście Łodzi w centralnej Polsce 19 marca 1925 roku. Uczęszczałem do przedszkola przy ulicy Gdańskiej w pobliżu skrzyżowania z ulicą Andrzeja1, niedaleko od naszego mieszkania. Na narożnym domu kilka kroków od przedszkola były dwa szyldy reklamujące dwoje lekarzy, oboje o nazwisku Lichtensztein – mąż i żona, którzy mieli swoje przychodnie na drugim piętrze; na tym samym piętrze mieszkali. Byli to rodzice Tolka, mego kolegi z przedszkola. Wiele razy po zajęciach szliśmy się tam bawić. Mietek Rożen i jeszcze jeden chłopiec, który nazywał się Padwa, byli również moimi kolegami z przedszkola.

Później wszyscy czterej uczęszczaliśmy do szkoły powszechnej przy gimnazjum społecznym2 przy ulicy Pomorskiej.

Właścicielką i kierowniczką przedszkola była pani Paszkówna, która uczyła nas baletu, języka francuskiego, malowania i tak dalej. Mam jeszcze kilka fotografii z tego czasu, które pokazują mnie jako uczestnika baletu w inscenizacji jednego z opowiadań dla dzieci. Był to występ dla rodziców i zaproszonych gości.

W przedszkolu każde dziecko miało nalepkę w kształcie jednego ze zwierząt. Czułem się najważniejszym przedszkolakiem, jako że na mojej nalepce był lew – król zwierząt, który był dumnie umieszczony na drzwiach mego szkolnego gabinetu.

Moim najlepszym kolegą w tym czasie był chłopiec, który się nazywał Marek Arkusz; mieszkał piętro wyżej od nas w kamienicy przy ulicy Andrzeja. To nazwisko było oczywiście nieco śmieszne. Marek był później uczniem gimnazjum hebrajskiego, które było najlepszą szkołą w mieście na równi z gimnazjum społecznym. Zawsze, kiedyśmy się spotykali, graliśmy w szachy, a że spotykaliśmy się każdego dnia, zacząłem być świetnym szachistą i wygrywałem z każdym, oprócz mojego ojca, który był geniuszem i nigdy nie dał się pokonać.

W wieku jakichś czterech i pół roku miałem włosy typowo ścięte „z grzywką”. Zawsze nosiłem niebieski beret.

Pamiętam, że pewnego razu rodzice mówili o złym zdrowiu Mojżesza, mego dziadka, ojca mego taty. Mojżesz mieszkał razem z Musią, moją babcią, przy ulicy 8 Sierpnia. Na zewnątrz ten dom był prawie czarny od brudnego powietrza przemysłowej Łodzi. Poszliśmy do nich, weszliśmy na piętro i służąca otworzyła nam drzwi. Ojciec wszedł do jednego z pokoi, a mnie poprosił, abym poczekał na zewnątrz. Kilka minut później byłem razem z nim w tym pokoju. To wspomnienie jest nadal bardzo wyraźne w mojej pamięci. Dziadek leżał na łóżku i wyciągał rękę, abym ją pocałował, co niechętnie uczyniłem. To był ostatni raz, kiedy widziałem Mojżesza przy życiu.

Dopiero kilka lat temu byłem na jego grobie z dużym granitowym pomnikiem w Wiedniu. Na tablicy widniało imię i nazwisko oraz różne informacje o dziadku.

Wkrótce po śmierci dziadka babcia Musia przeprowadziła się do naszego nowego mieszkania przy ulicy 11 Listopada.

Jadzia, nasza służąca, mieszkała w naszym poprzednim mieszkaniu przy ulicy Andrzeja. Kiedy pogoda dopisywała, szedłem z nią na długi spacer do parku Poniatowskiego. Zawsze przechodziliśmy przez biały drewniany most ponad dużym rybnym stawem w samym środku parku. Miałem ze sobą zawsze chleb dla ryb – lubiłem obserwować, jak łapią ten chleb. Zawsze wyobrażałem sobie, że w stawie są również wielkie ryby, wielokrotnie większe niż te, które widzę. Po czym kontynuowaliśmy nasz spacer w kierunku stacji kolejowej. Byłem zawsze oczarowany lokomotywami. W tym czasie lokomotywy buchały dymem i parą, robiły wielki hałas. Cieszyłem się tymi prawie całodziennymi spacerami. Jadzia również, bo mogła się spotykać ze swoim kolegą. On za każdym razem czekał na nią na tym samym miejscu – na skraju parku Poniatowskiego przy stacji kolejowej.

Ubóstwiałem moich dziadków Leona i Ethel (Helenę). Myślę, że Leona lubiłem nawet bardziej niż Ethel. Mieszkali oni kilka domów od nas w okresie, gdy nasze mieszkanie było przy ulicy Andrzeja. Pod koniec każdego tygodnia zabierałem do nich moją piżamę i tam nocowałem. Następnego ranka szedłem z dziadkiem na Zielony Rynek. Dziadek odnajmował tam miejsca dla straganiarzy sprzedających śledzie i inne ryby, warzywa i tak dalej. Co tydzień pobierał od nich czynsz. Płacili monetami. W Polsce były w tym czasie w obiegu monety różnej wartości. Pieniędzy papierowych nie używało się do tak małych transakcji jak na przykład zakup śledzi. Wracaliśmy objuczeni woreczkami monet, bardzo ciężkimi, i z zapachem śledzi i innych ryb. W domu kładliśmy woreczki na stół, sortowaliśmy monety, potem je wszystkie zliczałem. Za tę pomoc zawsze trochę dostawałem. To były moje zarobione pieniądze. Kiedy wracałem do domu, to jeszcze pachniałem śledziami. Ale byłem dumny z tego.

Moje życie było dość dobre; uwielbiała mnie cała rodzina z obu stron. Przez wiele lat nie miałem konkurencji. Ale to nie trwało wiecznie.

Miałem dziewięć lat, kiedy rodzice sprezentowali mi małą słodką siostrzyczkę. Dostała na imię Aviva-Marcela. Urodziła się wkrótce po przyjeździe mego taty z podróży do Erec Jisrael3 i jej imię Aviva było bardzo odpowiednie. Aviv po hebrajsku znaczy wiosna, a Aviva urodziła się w maju.

Dosłownie kilka dni później zjawił się nowy przybysz. Miał na imię Maja. Maja była córką Rachel (Rysi), mojej kochanej cioci, siostry mojej mamy. Tak więc teraz było nas troje. Jako że byłem chłopcem i pierwszym dzieckiem w rodzinie, miałem „przewagę” nad resztą młodego pokolenia. Poza tym absolutnie dystansowałem się od moich nowo narodzonych siostrzyczek.

Prawdopodobnie byłem ładnym dzieckiem, bo obcy ludzie na ulicy zatrzymywali się i mówili: „Jaki ładny chłopczyk”.

W czasie moich młodych lat spędzaliśmy lato w niedalekim uzdrowisku, a raczej bardzo skromnej miejscowości Zielona Góra4. Później, kiedy mój ojciec się wzbogacił, jeździliśmy do Ciechocinka słynnego z wód mineralnych, do Muszyny i Krynicy w górach i do Orłowa nad brzegiem Bałtyku. Każdą z tych miejscowości pamiętam z różnych powodów.

W Zielonej Górze pierwszy raz w życiu jechałem na koniu i bałem się „jak śmierci”. Ten koń był absolutnie za wielki na moje pierwsze doświadczenie. Byłem szczęśliwy, stanąwszy z powrotem na moich dwóch nogach na ziemi.

Ciechocinek był bardzo popularny w mojej rodzinie i jeździliśmy tam wielokrotnie. Zawsze wynajmowaliśmy po jednej czwartej tej samej willi z trzema innymi rodzinami. Dzieci do zabawy w moim wieku nie brakowało. Pamiętam pierwszy rok w Ciechocinku ze względu na młode dziewczęta, których dotykałem i całowałem, a one mi się tym samym odwzajemniały. Z biegiem czasu zwracałem więcej uwagi na płeć przeciwną. Jednego lata w willi było nas czworo młodych – jedna dziewczyna – Krysia i trzech chłopców. Rodzina dziewczyny zaprosiła wszystkich trzech chłopców do ich dużego gospodarstwa rolnego na pograniczu Prus Wschodnich. Byli to ludzie zamożni i mieli cukrownię. Krysia miała długie czarne włosy i była bardzo ładna, mówiła ciepłym i powolnym głosem. Wszyscy trzej od razu się w niej zakochaliśmy. Ona to oczywiście wiedziała i drażniła się z nami, całując każdego w usta.

Z drugiej strony naszej willi była kawiarnia. Nazywała się Pod Wieżą, ponieważ obok stała wieża z cysterną na wodę. W kawiarni przygrywała grupa pod nazwą Karasiński i Kataszek, orkiestra dobrze w tym czasie znana w Warszawie. Żywa muzyka była fantastyczna i ja ją bardzo lubiłem. Byłem w dobrych stosunkach z muzykami i dlatego pozwalali mi siedzieć obok nich, kiedy grali. Wkrótce potem zacząłem komponować w głowie różne melodie.

Ojciec odwiedzał nas pod koniec każdego tygodnia i całą rodziną szliśmy do dużej kawiarni Na Basenie na tak zwany five o’clock. Tu nie tylko była świetna muzyka, ale również i wspaniałe lody.

Orłowo nad Morzem Bałtyckim pamiętam z tego, że zbierałem na plaży małe kawałeczki bursztynu i od czasu do czasu łapałem piękne kolorowe pstrągi w rwącym jak górski strumyku obok naszego domu. Od czasu do czasu odwiedzaliśmy Sopoty5 i chodziłem tam wzdłuż pięknego mola.

Muszyna, gdzie spędziliśmy ostatnie lato przed wojną, była najbardziej emocjonująca w moich wspomnieniach z tych lat. Zaprzyjaźniłem się z dziewczyną, Marysią, kilka lat ode mnie starszą. Wspinaliśmy się na pagórki, piliśmy wodę z górskich źródeł i z kryształowo czystych strumieni. Marysia zaznajomiła mnie ze swoją piękną anatomią, lecz nic więcej. Tak, to były moje najlepsze wakacje, jakie miałem przed wojną.

Kiedy po wyzwoleniu wróciłem do Łodzi, napisałem do Marysi. Nie znałem ani jej nazwiska, ani jej adresu. Po prostu wysłałem do Muszyny list, zaadresowałem do… Marysi i opisałem okolice jej domu. List doręczono i przez pewien czas korespondowaliśmy.

Obok Muszyny była Krynica. Jednego roku moja babcia Musia spędzała lato w tym pięknym górskim uzdrowisku. Pamiętam bardzo dobrze moją jazdę rowerem z Muszyny do Krynicy i z powrotem, aby odwiedzić babcię. Krajobraz z drogi był przepiękny. Droga była jednak górzysta i bardzo trudno jechało się na rowerze. W niektórych miejscach po prostu musiałem prowadzić rower. Ale nigdy nie rezygnowałem z tych wypraw i udawało mi się przypedałować do Krynicy, a później wrócić do Muszyny w „jednym kawałku”.

Gdy zacząłem uczęszczać do gimnazjum społecznego, wszyscy uczniowie musieli obowiązkowo nosić szkolny mundurek. Woźny stał przy wejściu do szkoły i nie wpuszczał uczniów bez mundurka do budynku szkolnego. Pamiętam krawca, który uszył mi mój mundurek. Miał na nazwisko Migdał. Jego warsztat mieścił się w małym drewnianym, pomalowanym na zielono budynku przy ulicy Gdańskiej. Byłem zawsze trochę przestraszony, kiedy Migdał zrywał rękawy częściowo doszyte do reszty mundurka. Robił to jednym szybkim ruchem, któremu towarzyszył długi niemiły dla ucha dźwięk.

Gimnazjum społeczne nie było byle jaką szkołą. Nie tolerowano w nim braku uwagi i nieobowiązkowości. Zajęcia prowadzili najlepsi nauczyciele w Łodzi, oprócz jednego… (moim zdaniem). Nazywał się Landecki. Zanim zmienił religię z żydowskiej na katolicką, miał na nazwisko Landau. Nie wiem, dlaczego mnie nie lubił. Ta jego nienawiść powodowała, że zawsze się go bałem. Stosował wobec mnie metody bardzo sadystyczne. Wołał na przykład do tablicy i podstępem starał się, jak mógł, abym dał złą odpowiedź. W czasie lekcji zadał mi pytanie: „Gdzie leży Peloponez?”. Następnie przyklęknął na podłodze obok dużej mapy Grecji i starał się skierować moją uwagę na inną część Grecji niż ta, w której leżał ów półwysep. Udawał, że pomaga mi szukać. Ja pokazałem tę okolicę, którą on zasugerował, i cała klasa wybuchnęła śmiechem, włączając jego. Od tego czasu nazywali mnie w klasie „Peloponez”.

Przedmioty, które lubiłem najbardziej, to: fizyka, matematyka, literatura, a szczególnie przyroda. Tej ostatniej uczyła pani Bielska. Była ona wspaniałą nauczycielką. W czasie jej lekcji wszyscy byli skupieni i skoncentrowani na każdym jej słowie. Co roku mieliśmy dwa tygodnie zajęć z przyrody w szkolnej posiadłości (nazywali to miejsce „Osiedle”) nad Pilicą, kilka godzin autobusem od szkoły. W okolicy znajdowało się wiele małych stawków i jeziorek; niedaleko leżały ruiny starego zamczyska, w których łapaliśmy jaszczurki. Pomieszczenie na spanie było bardzo spartańskie, ale czyste, i jedzenie było dobre. Każdy uczeń miał przydzielony mikroskop i oglądaliśmy różne preparaty, przeważnie z kroplą wody z okolicznych stawów i jeziorek. Każda kropla była jak ocean życia, pełna planktonu.

Naszym nauczycielem literatury polskiej był poeta, który pisał pod pseudonimem Jastrun6, wówczas bardzo znany w Polsce. Był on mężem naszej pani Bielskiej wykładającej przyrodę. Lubiłem jego lekcje o słynnych polskich pisarzach, jak Sienkiewicz, o poecie Mickiewiczu i innych. Po wojnie się dowiedziałem, że oboje przeżyli ten straszny czas. Zarówno on, jak również większość uczniów w szkole byli pochodzenia żydowskiego, żona jego była katoliczką.

W naszej klasie było trzydziestu żydów i czterech katolików. Większość uczniów pochodziła z rodzin snobów. Szkoła była bardzo kosztowna, jak również bardzo patriotyczna.

Po piątej, po obiedzie, zbieraliśmy się kilka razy tygodniowo w naszych domach, aby grać w tak zwaną stołową piłkę nożną różnych rozmiarów guzikami w zawodach klasowych. Później, kiedy już ktoś z nas zwyciężył, zaczynaliśmy nowe zawody, tym razem graliśmy w brydża. Kilka lat temu się dowiedziałem, że moi koledzy z klasy, którzy uratowali się z tej wojny i mieszkają w Izraelu, jeszcze teraz spotykają się, aby grać w brydża.

Mój ojciec z czasem stawał się coraz bogatszy. Mieliśmy wówczas białego mercedesa z czerwoną skórzaną tapicerką i otwieranym dachem. Czasem prosiłem szofera, pana Micznika, aby otworzył dach, i wtedy stawałem w samochodzie i przejeżdżając przez ulice naszego miasta Łodzi, naśladowałem dobrze znanego niemieckiego dyktatora. Byłem dumny, że ludzie patrzyli na mnie z ciekawością. Moje stosunki z naszymi szoferami były zawsze jak najlepsze z oczywistych przyczyn. Ja lubiłem ich soczyste opowiadania i dobrze wyprasowany uniform. Za każdym razem, kiedy przechodzili obok naszej służącej Mary, obejmowali ją energicznie.

Miałem wujecznego dziadka mieszkającego w Zgierzu koło Łodzi. Dziadziuś Leon, jego brat, był tam ze mną kilka razy, aby go odwiedzić. Jechaliśmy tramwajem. Wujeczny dziadek miał sklep z towarami żelaznymi. Był bardzo miłym człowiekiem i zawsze starał się mi uprzyjemnić te wizyty. Za każdym razem ofiarowywał mi różne narzędzia ze swojego sklepu i prosił, abym przyszedł jeszcze raz. Lubiłem go. Kiedy umarł, rodzina zadecydowała, aby go pochować w Łodzi, a nie w Zgierzu, z przyczyn mi nieznanych. W tym czasie było zapewne bardzo skomplikowane, aby przewieźć nieboszczyka z jednego miasta do drugiego. Mój ojciec, mimo że to było nielegalne, zadecydował, iż przywiezie nieboszczyka do Łodzi naszym prywatnym samochodem. Mój biedny wujeczny dziadek został umieszczony w pełnym ubraniu, w pozycji siedzącej na tylnym siedzeniu między naszym szoferem i jednym z urzędników z biura taty. Szoferował wujek Sioma. Droga przeszła bez żadnych problemów. Wówczas zupełnie nie rozumiałem, dlaczego rodzina tak postąpiła, później uważałem ten epizod za raczej śmieszny.

Nie zawsze byłem aniołem. Kiedy miałem dziesięć lat, przygotowałem plastikowy woreczek z wodą i pomału wszedłem do buchalterii w biurze mego ojca. Pracowała tam maszynistka Ania Bernsztein, bardzo gruba i w dużych okularach. Przysunąłem się bardzo blisko niej i w ułamku sekundy, zanim siadła do maszyny do pisania, rzuciłem woreczek z wodą na jej krzesło. Tak więc w moim pojęciu było to „dobrze wykonane”. Woda rozlała się naokoło. Ania była kompletnie mokra, mnie pracownicy bez ceremonii wyrzucili z biura, a ojciec bez litości zbił w tyłek.

Ciekawość jest chyba wspólną cechą jedenastolatków. Ja byłem na pewno zawsze ciekawy, dlaczego mój wujek Sioma, brat mojej mamy, brał koleżanki, które przychodziły do niego z wizytą, do swojego pokoju i zamykał drzwi na klucz. Zadecydowałem, że aby zrozumieć, muszę to sprawdzić. Żeby sprawdzić, spojrzałem przez dziurkę od klucza. W tym czasie klucze były duże i tym samym dziurka od klucza była duża. To, co zobaczyłem, było moją pierwszą lekcją o ludzkiej reprodukcji. Zdecydowałem, że to i dla mnie może być bardzo ciekawe. Udałem się do pokoju służbowego Magdy, służącej moich dziadków, i wytłumaczyłem jej, co widziałem w pokoju Siomy. Spytałem ją, czy ona by chciała zrobić to samo ze mną. Odpowiedź była jak zimny tusz. „Ty jeszcze jesteś na to za mały”. Zapytałem, jak długo mam jeszcze czekać. Odpowiedź nie przychodziła, byłem za to łaskawie poproszony, aby wyjść z pokoju.

Są niektóre epizody z mego dzieciństwa, które na zawsze zostały w mojej pamięci. Pamiętam małego chłopca Julka Białostockiego z mojej trzeciej klasy szkoły powszechnej. Siedział we frontowej ławce z prawej strony. Był zawsze schludnie ubrany, miał krótkie ciemnoblond włosy, duże niebieskie oczy. Jednego razu nie przyszedł do szkoły. Następnego dnia nasz nauczyciel zaczął płakać i niespodzianie oznajmił nam, że Julek umarł w szpitalu na ślepą kiszkę. Pamiętam, że zrobił się w klasie jakiś nieokreślony szum, a potem zapadła kompletna cisza. Nie mogłem sobie wyobrazić, że Julek siedział tam… niedaleko mnie, a teraz zupełnie zniknął – nie ma go! Nie mogłem tego znieść. Patrzyłem od czasu do czasu na jego pustą ławkę. W niektórych momentach czułem, że go widzę. Cała klasa poszła na pogrzeb. Wszyscyśmy nosili czarne opaski na rękawach. To było moje pierwsze spotkanie ze śmiercią. Po prostu przedtem nigdy o niej nie myślałem. Z miejsca zacząłem wyobrażać sobie wyimaginowany zapach śmierci. Czułem ten zapach na cmentarzu i przez długi czas w naszej trzeciej klasie. Teraz, po tylu latach, nadal pamiętam Julka Białostockiego z mego dzieciństwa. Widzę go siedzącego w pierwszej ławce, z krótkimi jasnymi włosami i wielkimi niebieskimi oczyma. Amen.

Nigdy nie zapomnę mojej bar micwy, religijnej ceremonii w synagodze, kiedy miałem trzynaście lat. Ponieważ mój ojciec zawsze wspierał cele filantropijne, zadecydował, że moja bar micwa odbędzie się w domu starców przy ulicy Pomorskiej. Ten budynek z czerwonej cegły dramatycznie potrzebował odnowienia. Bar micwy były źródłem dochodu tej instytucji. Kiedy wszedłem na pierwsze piętro domu starców i wlazłem na podium w synagodze, spojrzałem naokoło i zobaczyłem dużo starych mężczyzn w czarnych kapotach z długimi brodami, którzy na mnie patrzyli. Najgorszy był nieopisany zapach zmieszany z aromatem koszernych przysmaków, które leżały na długim stole z obrusem. Przez chwilę zapomniałem, gdzie jestem i co mam robić. Rabbi pchnął mnie lekko w plecy i zacząłem czytać ceremonialny tekst. Później poproszono mnie do stołu z jedzeniem i wszyscy pili l’chaim (na moje zdrowie) czerwone słodkie wino. Po powrocie do domu zastałem w pokoju pełno prezentów od mojej rodziny, przyjaciół, pracowników naszego interesu i innych. W tym czasie nie wiedziałem, że wkrótce na zawsze rozstanę się z moimi skarbami.

Kończę te epizody z mego dzieciństwa, wyobrażając sobie, że moja mama gra swoje ulubione sonaty Griega. Kiedy ona grała, ja zawsze siedziałem obok niej przy pianinie, wchłaniając każdą nutę. Błagałem, aby nie przestawała grać. Ona grała tak pięknie. Czułem, jak dreszcze przechodzą przez moje ciało. To były moje najprzyjemniejsze wspomnienia z dzieciństwa. To były momenty, których się nie zapomina, momenty stracone na zawsze, istniejące tylko w mojej pamięci.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Po drugiej wojnie światowej otrzymała nazwę Andrzeja Struga.

2 Społeczne Polskie Gimnazjum Męskie w Łodzi przy ulicy Pomorskiej 105, obecnie VIII LO im. A. Asnyka.

3 Z hebrajskiego: Ziemia Izraela, Ziemia Obiecana.

4 Wieś na wschód od Łodzi.

5 Kiedyś była rozpowszechniona taka nazwa Sopotu.

6 Mieczysław Jastrun.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: