Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Asystent śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2007
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Asystent śmierci - ebook

Polski intelektualista, po trzydziestu sześciu latach pobytu w Kopenhadze, pisze artykuł o antysemityzmie Sørena Kierkegaarda i traci posadę w duńskim instytucie naukowym. Jedynym zajęciem, jakie ma mu do zaproponowania urząd pracy, jest stanowisko „asystenta śmierci” – opiekuna umierającego starca o niejasnej tożsamości, prawdopodobnie Polaka. „Niechaj idzie swój do swego”, decyduje kierowniczka hospicjum.

W miejscu nowej pracy bohater spotyka milczącego Araba i jest świadkiem reakcji Duńczyków na słynne „karykatury Mahometa”, opublikowane przez dziennik „Jyllands-Posten”. Podczas kolejnych nocy asystent śmierci mówi do umierającego, próbuje wczuć się w jego myśli i emocje, a nawet wypowiada się w jego imieniu. Ten dramatyczny monolog-dialog, składający się z historii rodzinnych, wspomnień z młodości spędzonej w Polsce, a także filozoficznych rozważań o tożsamości człowieka i jego miejscu w historii, staje się wielkim oskarżeniem europejskiej demokracji, traktatem o jej śmierci.

Pod względem formy Asystent śmierci jest dziełem nowatorskim. Oscylowanie między autobiografią i fikcją literacką, dosłownością i parabolą, prozą, wierszem i dramatem daje znakomite efekty. Wszystko jest tu poświadczone biografią bohatera i narratora, odkrywaną z przejmującą bezwzględnością, wszystko poparte erudycją i siłą wyobraźni pisarza.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-018-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Demokracja, czysta racja

Szczęśliwy, komu los spłatał figla! I ten, komu dał prztyczka w nos! Mnie bowiem życie potraktowało o wiele gorzej: splunęło mi po prostu w twarz! Nie chcę niczego ukrywać w tej opowieści: mój kopenhaski pracodawca, Kierkegaard-ForskningsCenteret, obraził się na mnie, gdy otwarcie i w zupełnej zgodzie z regułami duńskiej demokracji opublikowałem w gdańskim „Przeglądzie Politycznym” artykuł o antysemityzmie chrześcijanina Kierkegaarda. Uczyniłem to w 2005 roku, tuż-tuż przed wydrukowaniem w „Jyllands-Posten” karykatur proroka Mahometa. W ten sposób stało się dla wszystkich jasne, że wolność słowa, druku i rysunku jest w naszym królestwie absolutna. Bo właśnie tak ją określają wybitni duńscy politycy. I równie oczywiste jest to, że cena takiej wolności musi być wysoka.

Zatem także i mnie, podobnie jak Duńczyków, spotkała bolesna kara. Jeżeli nikt nie palił moich flag i nie napadał ambasad, to jedynie dlatego, że wcale ich nie posiadam. Zostałem ukarany w inny sposób. Przecież wydałem, chociaż na szczęście jedynie Polakom, czyli nikomu, wielką tajemnicę, która na zawsze miała pozostać głęboko ukryta. Odsłaniając skrywane dotąd przez badaczy nieprzyjemne cechy Filozofa, bezlitośnie zszargałem dobre imię Danii, prawdę zaś wykorzystałem do wyraźnie niecnych celów. Zostań zatem, Svedesky, bezrobotnym, abyś nie mógł już więcej czynić zła! O, Sweryski, doigrałeś się po trzydziestu pięciu latach pobytu w Danii! Spadaj teraz, Sviderici, po równi pochyłej pomiędzy pijaków i narkomanów, prostytutki i muzułmanów (moi bliźni w islamie, nie zabijajcie mnie za te słowa, przysięgam na wspólnego nam Boga: to naprawdę cytat)!

Chociaż nie wierzymy już w Europie ani w raj, ani w Najwyższego, dobrze wiemy, gdzie zostało umieszczone piekło. Naprawdę całkiem niedaleko. I wcale nie w piwnicy, położonej tuż pod restauracją z duńskimi potrawami, jak często sądzą obcokrajowcy. Skądże znowu. Piekło znajduje się na naszym poziomie. Wystarczy wyjść na ulicę, ruszyć przed siebie i po chwili skręcić w lewo, aby znaleźć się w najbliższym Urzędzie Pośrednictwa Pracy, zwanym czasami także, chociaż najczęściej nieprawdziwie, Urzędem Zatrudnienia, a w Danii po prostu ArbejdsFormidlingen. Bezrobotny, który tam wstępuje, zamienia się, niezależnie od płci, w upadłego anioła kapitalizmu, a jest to wstydliwa rola, która nieco przypomina stosunek biblijnego Szatana do Wszechmogącego: ten pierwszy także był kiedyś na samym szczycie, ale spadł stamtąd na łeb, na szyję – a zapewne także na zawsze – i dlatego jest teraz nieodmiennie zły. Zresztą zupełnie niepotrzebnie. Przecież pozwala wielu dobrym ludziom, nie tylko matkom i ojcom, ale często i babciom, wskazać dzieciom właściwy kierunek na śliskiej, niepewnej drodze życia. Zły pojawia się wówczas w dobrych radach jako słynny „plan B”; wszak w przypadku nieposłuszeństwa „porwie cię szatan i tyle!”.

Z ludźmi bywa jeszcze gorzej. Okazuje się bowiem, że bezrobotny jest nikczemniejszy od wszystkich, nawet od Szatana, bo nie trudząc ani głowy, ani rąk, stał się całkowicie bezużyteczny dla innych. Bez dobrego powodu zajmuje na świecie czas i miejsce, które mogłoby być o wiele skuteczniej wykorzystane przez lepszych od niego – przez porządnych ludzi wytężonej pracy i zasłużonego odpoczynku. „Toż to nierób”, powiadają często o bezrobotnym zagonieni przechodnie, a niektórzy nawet dodają – „to zwykły śmieć”, jak czytamy w najnowszej książce, bolejącego zresztą nad tym faktem, profesora Zygmunta Baumana, a kto, jak nie on zna całą prawdę? Bezrobotny, jak zło, ma jedynie tożsamość negatywną: jest mniej niż zerem, o, jest po prostu nikim wobec każdego solidnie zatrudnionego, czyli prawdziwego człowieka. Ja stałem się właśnie takim człowiekiem-bez-pracy. Ale znikąd nie ma dla mnie ratunku, bo nawet Jezus nic nigdy nie obiecał bezrobotnym – chociaż sam nie był ani urzędnikiem, ani robotnikiem, ani księdzem, ani nawet politykiem. Czy właśnie dlatego nie zostały uchwalone w demokracji lepsze prawa dla bezrobotnych, a także tych, co nie używają lokalnego języka (na przykład muzułmanów), wygnańców, słabszych i – wręcz słabych? O, mówią z troską nasi duchowi pasterze, skoro chcecie Go naśladować, musicie znaleźć sobie jakąś, choćby byle jaką, pracę…

Zresztą może w ogóle nie warto o tym pisać? Przecież współcześni pisarze tak bardzo cieszą się sukcesami swoich bohaterów… nawet pragną za ich rzetelny opis dostawać słodkie nagrody. Jakby ani w Polsce, ani na świecie nie było już głodu, nędzy i nieprawości.

Jakby język uczciwego pisarza nie musiał już wyrażać cierpienia bliźniego!

W mojej opowieści mówię o niedoli, o pomniejszaniu siebie, o zwykłej, ludzkiej klęsce. Kto zechce to przeczytać? Czy mogę zapracowanym czytelnikom wsuwać do obarczonej czytadłem dłoni niebanalny ciężar? Nie wiem. Wiem jedynie, że mnie samemu wcale nie jest lekko. Przez dwadzieścia dwa lata byłem Polakiem: należałem do narodu wybranego i jakoś dawałem sobie z tym radę. W 1968 roku matka powiedziała mi szeptem, że jej matka była Żydówką i że odtąd (i wbrew mojej woli) jestem częścią narodu przeklętego. Zarzuciłem wtedy obcy los na plecy, był o wiele cięższy od poprzedniego, i od razu poczułem bóle w kręgosłupie, potem w brzuchu (w Danii stwierdzono, że był to wrzód żołądka), wreszcie, w ustach i nieco niżej, astmę. Ale Żyd nie może wybierać; bierze wszystko lub nie dostaje nic. Wziąłem zatem, co dała mi wówczas matka i szczodre państwo polskie. Co przez tyle lat było nie moje. Obce. Przeklęte i wyśmiewane, także przeze mnie. Ruszyłem na emigrację do Kopenhagi. Nie zawsze byłem w Danii bezrobotny. O, wcale nie. Dopiero pod sam koniec.

Jako bezrobotny odkryłem nagle, że słabi są pogardzani w najbardziej skuteczny sposób – po prostu głęboko chrześcijańscy Duńczycy obchodzą nas z daleka i łukiem, a przy przypadkowym spotkaniu spuszczają oczy, nagle szukają czegoś w teczkach i torebkach, czasami otwierają w panice gazety, nierzadko szybko rozkładają płachty lewicowego dziennika „Information”, który na swoich łamach z reguły broni bezrobotnych. Zakrywają nimi twarze, z aprobatą śledząc atak gazety na liberalny, niemoralny rząd, szanujący jedynie pieniądz, profit i procent. O, jak bardzo boją się nas dotknąć, odczuć swędzący ból nędzy na swojej skórze! Uciekają jak najdalej, aby uniknąć zarazków biedy i bezradności. Dlatego przy drzwiach Urzędu Zatrudnienia nie znajdziesz prawdziwych Duńczyków. Ci, którzy przez te drzwi przechodzą, wiele razy pytają urzędników: czy uda się wam przerobić nas, tak już powoli chodzące ludzkie odpadki, w energicznych pracowników i zaprząc do roboty dla dobra ogółu? Odpowiadając, urzędnicy odwołują się do sponsorów walki z bezrobociem – do Nauki, Kościoła i Kapitału, do tego współczesnego, racjonalnie-świętego trójprzymierza myśli, wiary i pieniądza, gorąco popieranego przez Państwo. Nie zostawiajmy tych ludzi sobie – wołają owe cztery, rządzące dzisiaj światem, litery NKKP – pokażmy bezrobotnym przede wszystkim bat, ale z przywiązaną na końcu marchewką. I tak się stało: odpowiednik zapomnianego już, a przecież tak dawniej skutecznego wezwania do pracy, komunistycznego sierpa i młota – nasz poczciwy bat, skrzyżowany z marchewką, stał się rozpoznawalnym znakiem demokratycznego Urzędu Zatrudnienia.

Idę powoli, jak chyba każdy bezrobotny, do kopenhaskiego Urzędu Zatrudnienia przy kolorowym placu Kultorvet. Po drodze mijam inną, równie ważną instytucję – knajpę Harry'ego, ulokowaną w piwnicy dwustuletniego domu o właśnie odnowionej, różowośmietankowej fasadzie. Jak tyle innych godnych zaufania osób także ja wiem, że to praca, rzecz jasna, nadaje nam tożsamość i czyni z nas ludzi (niekiedy nawet bardzo porządnych, oczywiście według ich własnego wyobrażenia), pozwala bowiem szybko odpowiedzieć na tak częste pytanie: kim jesteś? Mówimy wówczas: urzędnikiem, badaczem, szewcem, studentem lub (szeptem) bezrobotnym. Albo nic nie mówimy, zaciskamy mocno wargi i mrużymy oczy, a wtedy wszystko wiadomo: o, ten to z pewnością, proszę ja was, premier, minister, dyrektor, profesor, a co najmniej polityk z Sejmu lub dziennikarz z telewizji.

Zadymiona knajpa Harry'ego z ciężkimi, solidnie trzymającymi sufit drewnianymi belkami, co wiele widziały, mocno poczerniałymi w wielu miejscach i wąskimi zydlami, co wiele wytrzymały, pozwala zapomnieć o współczesnym ciężarze tożsamości. Po wypiciu pewnej ilości płynów przestajesz być urzędnikiem, szewcem czy dyrektorem, a stajesz się powoli sobą, może dlatego, że z powodu gęstego dymu nie widzisz innych i nie możesz się z nimi porównać. Uśmiechasz się zatem, szczerze zadowolony z siebie, z odbicia miłych rysów twarzy w szklance piwa i nawet z bliźnich – zapewne dlatego, że przebywają gdzieś obok, w bezpiecznej odległości. Słyszysz ich, ale są poza zasięgiem dłoni. („Patrzeć, słuchać, ale nie dotykać”, jak uparcie powtarzała jedna z moich znajomych. Niepotrzebnie, bo była nieatrakcyjna. Oraz także bezrobotna).

Niestety, dobre rzeczy często miewają zły dzień. Po wypiciu rozsądnej ilości alkoholu znowu zarzucasz kilkudziesięciokilogramową tożsamość na plecy i idziesz do domu, a czasami nawet do pracy. Lub jeszcze gorzej: do Urzędu Zatrudnienia. Bez wielkiej ochoty. Wolno. Wolniej. Powoli. Szybciej ode mnie nadchodzą noworoczne święta. Ale czy ja, człowiek bez praktycznego zawodu, mogę iść z nimi w zawody? Postanawiam jedynie, że skoro zbliża się Gwiazdka, to nie pójdę do Urzędu Zatrudnienia z pustymi rękami.

Nowa kariera. Przyszłość nie jest beznadziejna

Urząd Zatrudnienia na stołecznym placu Kultorvet jest taki czysty (zatem z jakże czystym sumieniem polecam go każdemu), z plastykowymi stolikami w trzech radosnych kolorach – czerwonym, zielonym, niebieskim! Nikt nie wyobraża sobie, że właśnie tutaj mieści się Piekło (dokładny adres znajdziecie w książce telefonicznej miasta stołecznego Kopenhagi). A przecież kolory są z piekła rodem, chyba dekorator był także bezrobotnym. Ktoś może mi zarzucić, że zmyślam, bo urząd ma wielkie, czyste okna, a przecież w Piekle nie ma szkła ani otwartych drzwi! Ale Piekłem nazywam nie czystość i nawet nie radosny plastyk, ale oszustwo. Bo istotą tego urzędu jest niedbale ukryte poniżenie – ale o tym ani słowa, o, podnieś dumnie głowę, spójrz na jasne meble, uśmiechnij się! Chwalcy kapitalizmu, owi tak dobrze opłacani przez państwo naukowcy i politycy, nigdy nie byli tutaj klientami. Zapewne dlatego nigdy nie stali się prawdziwymi ludźmi. Aby dotrzeć do jądra Piekła, należy dokładnie oderwać numerek, taki sam jak w poczekalni u dentysty – i już się nam robi ciepło, jak na myśl o plombowaniu zęba. Siadam na niebieskim krzesełku obok czterech czarnych mężczyzn, którzy przypominają Somalijczyków, i dwóch starszych muzułmanek w białych, aż oczy bolą, chustach na głowach. Ich puste, otwarte dłonie leżą na kolanach. Nic więcej nie mają na sprzedaż. Patrzą z zazdrością na moje pracowicie zaciśnięte palce, bo nawet w Piekle dobrze żyje odwieczna ludzka hierarchia: ściskający jest ważniejszy od pustorękiego. Moja prawa dłoń lekko podtrzymuje brązową, miękką teczkę, którą kupiłem niedawno w Rzymie, a w niej ciężko, choć jakoś dziwnie cicho, śpi dzieło mojego życia. Moja polska, męska duma. Sens mego bolesnego wygnania. Moja nieznana nikomu nieśmiertelność. Maleńka jak śpiące niemowlę. Trzymam ją na kolanach i cicho powtarzam sobie: nie, nie sprzedam ciebie (ani siebie) za byle co.

Jeden z Somalijczyków wyciąga z kieszeni gazetę i rozkłada ją z szelestem. Jest to właśnie nasza „Jyllands-Posten”, wydawana na jutlandzkiej prowincji, za to z dumnie krzyczącym podtytułem: „Międzynarodowa Gazeta Danii”. Jest to prawda, chociaż, co prawda, od niedawna. Wydrukowanie karykatur proroka spowodowało, że dziennik jest obecnie krytycznie, a czasami bezkrytycznie czytany na całym świecie, od Egiptu po Pakistan, od Oslo po Sydney. A ci, którzy nie potrafią go przeczytać, na przykład analfabeci w muzułmańskich wioskach Iranu, pełni gniewu, palą dziennik od razu, czasami podpalając nim także pobliską duńską ambasadę. Zapewne złości ich, że duński jest tak obraźliwie trudnym językiem.

Siedzący obok mnie Somalijczyk również ma trudności z czytaniem w naszym dumnym, chociaż, uczciwie przyznajmy, nader lokalnym języku. Zaczyna od odwrócenia dziennika do góry nogami. Rozpoznaję w gazecie, na przekręconej właśnie na opak stronicy, opublikowane pod koniec września i już sławne na cały świat karykatury Mahometa (prawdę mówiąc, myślę, to określenie jest tak dziwne – nikt przecież nie wie, jak wyglądał Prorok. Jak więc można narysować karykaturę nieznanej twarzy?), które bardzo rozbawiły duńskich chrześcijan. W pewnym momencie słychać było w Kopenhadze jedynie radosny rechot blondasów i ponure milczenie ciemniejszych od nich obcych, mocno podkreślone ściemniałymi, gniewnymi minami. Tak wyglądał początek konfliktu: z jednej strony głośny śmiech, z drugiej złe milczenie…

Ale kolega właściciela gazety, także Somalijczyk, czyli, po duńsku, obcy, zaczyna coś szeptać do ucha trzymającemu dziennik i ciemnym, zagiętym palcem wskazuje na mnie. Wówczas ten pierwszy składa gazetę i przyjmuje poprzednią postawę zasadniczej niepewności. Nie patrzą już w moją stronę. Chyba wzięli mnie za Duńczyka. Czyli wroga. Bez wątpienia chrześcijanina. Za nieskomplikowanego, jednobarwnego białego.

Odwracam głowę, aby na nich nie patrzeć. Na kolorowych krzesełkach i na podłodze leżą, rozrzucone jak ptasie pióra, różnokolorowe ankiety do wypełnienia i białe foldery reklamowe. Podnoszę z podłogi kwestionariusz i trzy broszury. Przez chwilę wpisuję do rubryk imię i nazwisko, wykształcenie, stan cywilny, narodowość… Następnie otwieram broszurki. Na ich stronicach natychmiast ukazują się krzepcy mężczyźni i uśmiechnięte kobiety, zaś tekst, zatytułowany I ty masz jeszcze przyszłość – a muszę powiedzieć, że w Danii zawsze mówimy do siebie per „ty”, jakbyśmy naprawdę byli członkami jednej, zgodnej rodziny – zachęca, abym wybrał pracę w nowym zawodzie. Pierwsza broszura, zielona, wzywa mnie bez wahania (może dlatego, że wcale mnie nie zna?), abym został murarzem. Pokazuje wyraźnie, że stojąc na dziesiątym piętrze, mogę uśmiechać się szeroko i jednocześnie z kielnią w dłoni obkładać żółtymi cegłami betonowe ściany. Mój Boże, dlaczego nie miałoby się spełnić marzenie mojego dzieciństwa? Pamiętam, a miałem wtedy chyba osiem lat, z jakim przejęciem ściskałem w palcach książeczkę o odbudowie Warszawy, zatytułowaną O sześcioletnim planie i sześcioletnim Bronku, gdzie bardzo podobne, pomimo wszelkich różnic ustrojowych, cegły – może w nieco ciemniejszym, bardziej odpowiadającym tamtej epoce kolorze czerwonym – wywoływały szeroki uśmiech na ustach komunistycznych murarzy. O, jak bardzo chciałem wówczas zdobyć pochwałę mamy i taty, pracując przy odbudowie stolicy, całkowicie przecież zniszczonej przez hitlerowskiego okupanta! Budować domy dobrym ludziom, zresztą w ogóle coś zbudować, a nie burzyć, stworzyć, a nie niszczyć – czy może być coś wspanialszego? Zamyśliłem się przez chwilę. Potem krótko westchnąłem. O, musisz być realistą, sześćdziesięcioletni Bronku, powiedziałem sobie, w tym wieku nie zostaniesz już murarzem. Trzeba było tego spróbować w dwudziestym wieku, bo teraz jest na to po prostu za późno. Tak to jest. Największe marzenie twojego dzieciństwa nie zostanie spełnione.

Druga broszura, w kolorze łososiowym, zachęca mnie, abym został rybakiem i łowił śliskie duńskie ryby (jak kompetentny autor rozróżnia narodowość tych wolnych stworzeń, niech pozostanie jego zawodową tajemnicą), ubrany w gumowe rękawice, szare, nieprzemakalne spodnie i podobnie praktyczny płaszcz. Wyjeżdżać kutrem nocą, gdy tylko gwiazdy świecą w wodzie, i zarzucać na nie ogromne sieci – nie, to nie dla mnie. Nie lubię ani ryb, ani wody.

Trzeci folder, w kolorze wina bordeaux, mówi o czymś naprawdę niezwykłym. Oto pewien Duńczyk założył niedawno – jako pierwszy w naszym zimnym królestwie – niewielką, ale całkowicie nowoczesną winnicę. Pod trzeźwym okiem przyjaciela Francuza, rzecz jasna. Ulokowali przedsiębiorstwo ze znajomością rzeczy, bo na południe od Kopenhagi. Przedsiębiorca potrzebował teraz pracowników do pielęgnowania winorośli, a także, nieco później, przy zbiorach. Pierwsze butelki duńskiego wina powinny zawitać do sklepów za dwa-trzy lata. Zastanowiłem się, czy nie jest to coś dla mnie, przecież pochodzę z Łodzi, czyli z jeszcze odleglejszego południa, przynajmniej w stosunku do Kopenhagi. Szybko przewracam kartki. Jakie są warunki pracy? Czy nakazują także smakowanie wina? Oglądam uważnie folder. Studiuję proces beczkowania, od deski do deski. Wracam do poprzedniego folderu, tego o rybaku, księżycu i spodniach. Staram się zimną, morską wodą ostudzić podnieconą już alkoholem fantazję. Bo to jasne, że jako przybysz nie dostanę pracy w winnicy. Przecież jestem nietutejszy, zatem za nic nie utrafię w narodowy smak i spirytusowe potrzeby Duńczyków!

O mało, pochłonięty lekturą, nie przegapiłem faktu, że urząd bynajmniej nie próżnuje, lecz, owszem, rytmicznie pracuje, zgodnie z krajowym prawem. Gdy drzwi zamykają się za kolejnym wchodzącym, mówię sobie – ciepło, ciepło, coraz cieplej. Po godzinie wchodzę do centrum Piekła, czyli pokoju, gdzie za zielonym biurkiem siedzi urzędniczka na czerwonym krzesełku. Tutaj jest już bardzo gorąco. Przynajmniej ja jestem zupełnie spocony. A także porządnie zdenerwowany i nadzwyczaj ciekaw, którą z tych trzech broszurowych karier zaproponuje mi urzędniczka. Co powinienem powiedzieć, gdy, mimo wszystko, zaoferuje mi szlachetną pracę przy wznoszeniu domów w Kopenhadze? Przecież wciąż pragnę tyle zrobić dla innych! A może uda mi się ją przekonać, że jako Polak więcej wiem o winach niż chowany w chłodzie Północy Duńczyk, a nawet jego przyjaciel Francuz, co z pewnością nie będzie łatwe? Mogę opowiedzieć, ile razy byłem w Krakowie, a jest to przecież głębokie południe naszej nowej, tak cudownie rozszerzonej Unii Europejskiej.

Powoli kładę na biurku niedokładnie wypełnioną ankietę, tuż obok dwu kolorowych fotografii w złotych ramkach. Na pierwszej uśmiecha się dwójka małych, pucołowatych dzieci. Na głowach mają plastykowe hełmy wikingów z rogami, w każdej chwili gotowi dźgnąć nimi podłego wroga. Druga fotografia ukazuje siedzącą przede mną urzędniczkę, pogrążoną w intymnej rozmowie z Pią Kj^rsgaard, przewodniczącą nacjonalistycznej i szczerze gardzącej obcymi Duńskiej Partii Ludowej (Dansk Folkeparti).Przypominam sobie, że niedawno pewien aktywista tej partii porównał muzułmanów do „komórek raka, niszczących zdrowe ciało duńskiego społeczeństwa”.

– Biały? – mówi niesłychanie zdziwiona urzędniczka. – Myślałam, że do mnie przychodzą tylko czarni. Ale, co prawda, kolory widzimy przez kontrast. W końcu bez białego nie ma czarnego, ani odwrotnie – i śmieje się cicho.

Myślę, że na europejskim kontynencie nasze poczucie humoru, a z pewnością i ironicznej sprawiedliwości, związane jest z głębokim przekonaniem, że kolory nie są niewinne. Że biały jest poważniejszy, a nawet godniejszy od czarnego lub czerwonego, a z całą pewnością od żółtego.

– Owszem, cały biały – odpowiadam, podchodząc bliżej, aby sama mogła się przekonać, że jestem nad wyraz prawdomówny.

– Ale mieszkasz z czarnymi – podpowiada, odczytując adres z ankiety.

To prawda. Mam pokój w betonowym getcie, jak takie osiedla nazwała prasa. Dawniej w gettach mieszkali Żydzi, dzisiaj buduje się je w Europie dla muzułmanów. Zapewne tam, gdzie mieszkam, wśród ludzi z ponad trzydziestu krajów o twarzach żółtych, brązowych i zupełnie czarnych, jestem jedynym białym. Ale jestem także Żydem, czuję się zatem, jakbym powrócił do domu. Wprowadziłem się do getta niedługo po rozwodzie, gdy zostałem zupełnie sam. Żona zabrała także dziecko. Po raz pierwszy pomyślałem wówczas o samobójstwie.

– Nie – odpowiadam, kładąc dłoń na jej biurku – mieszkam sam.

– Na imię mam Mette – mówi cicho kobieta.

Wysuwa dłoń przed siebie, aby mnie zatrzymać.

Nie patrzy już na leżący przed nią papier – nie podchodź zbyt blisko… nie, nie wyciągaj ręki, nie wiadomo, czego dotykałeś przed chwilą. Wy, cudzoziemcy, wszyscy jesteście tacy sami. Ciągle czegoś szukacie, jak nie w nosie, to w spodniach. Zawsze chcecie mówić, zanim wysłuchacie. Nie siadaj na krześle, to nie potrwa długo. Stań, o, tam, po drugiej stronie stołu, naprzeciwko mnie. Stój spokojnie, gęba na kłódkę (hold k&ft!). Teraz ja mówię.

Mimo to milknie i pochyla się nad moimi papierami.

– Polak? – pyta wreszcie, a zabrzmiało to jak: chuligan, włóczęga i cynik.

Milczę. Zawsze miałem kłopoty z pochodzeniem, bo moja żydowska matka, aby ukryć swoją nieludzkość, w kółko powtarzała, że jest Polką, a ojciec, Polak i komunista, twierdził, że najlepiej być Rosjaninem. Z kolei ja w Kopenhadze zapragnąłem być Duńczykiem, ale co trzecie słowo zdradzało mnie i szybko przechodziło na stronę wroga.

– Owszem, także Polak – odpowiadam, ale właśnie akcent, zbyt późno umieszczony w trzecim słowie, uniemożliwia jej zrozumienie ironii.

– Posłuchaj – mówi – mam dla ciebie pracę w hospicjum, przy umierającym. Jest sam. Bez żadnej rodziny. Przyjechał niedawno z Polski do Danii i naraz - nieoczekiwanie i na koszt innych – umiera. Akurat zrezygnował ktoś, kto opiekował się nim przez kilka dni i nie ma nikogo na zastępstwo, więc możesz zacząć już jutro. Twoje stanowisko nazywa się Do densassi-stent – asystent śmierci – brzmi to zupełnie jak tytuł uniwersytecki, co? – I śmieje się, zaciskając usta, może ma zęby niezupełnie w porządku, a może odwrotnie - ma aż zbyt duże i ostre, wprost wilcze, i dlatego je ukrywa?

Ale mnie nie jest do śmiechu. Wiem przecież, co to kapitalizm. Na razie trzymam jednak ostrze mojego języka za zębami. Miękko tylko pytam:

– Czy nie ma czegoś bliżej życia? Bardziej konstruktywnego, jak na przykład murowanie domów?

Pochyla się nad papierami.

- Arbejde gi'r livet mening (Praca nadaje sens życiu)

– wypala w końcu mądrość, która z pewnością skłoniła ją do szukania pracy w Urzędzie Zatrudnienia. Na co ja w tym samym, nieobcym mi przecież, języku:

– Zauważ, że w istocie nadaje ten sens od niedawna. Na przykład starożytni Grecy i Rzymianie nazywali ludzi pracujących niewolnikami, a także psami, świniami i baranami, i słyszeć nie chcieli, że ich czarne, śmierdzące potem życie ma jakiś sens. Praca? To była tylko kara. Dopiero kapitalizm uczynił z pracy, a nie ze sztuki, religii czy wierszy, sens ludzkiego życia.

Patrzy na mnie nieprzyjaźnie. Jeżeli nic nie zrozumiała, to dlatego, że nie wolno jej tego pojąć. Przecież mówię powoli i wyraźnie. Chrząka, aby poprawić sobie humor, a może i duńską wymowę, nieco już zainfekowaną obcymi dyftongami białego petenta. Patrzy teraz na mój nos, który właściwie nie był mój, bo miałem go po matce, ale nie potrafiłem na czas oddać. Przez chwilę obawiam się, że oskarży mnie, iż noszę cudzą własność. Ale szybko spuszcza wzrok i znowu zaczyna szukać wolnej posady. Przerzuca papiery, zamyśla się, jeszcze raz przegląda moje dane.

– Do niczego się nie nadajesz – mówi zdecydowanie. – Wiesz, że Duńczycy surowo oceniają obcych.

– Surowo, ale sprawiedliwie – mówię, rozciągając nieco słowa, bo na państwowym kursie dla cudzoziemców duńskiego uczyła mnie Hinduska.

– Naukowiec, pisarz… – Mette czyta z papierów. – Czy sądzisz, że wy wciąż jesteście ludziom potrzebni?

– Skądże! Nie, nie w Danii – potakuję z ulgą, przekonywająco, bo przeczenie w każdym języku wychodzi mi najlepiej.

– Gdzie ja cię poślę? – Teraz urzędniczka cicho pyta samą siebie i znowu się zamyśla. – A może masz zielone palce?

Zdziwiłem się. Zawsze starałem się, aby moje dłonie były czyste, a paznokcie obcięte krótko, bowiem pedantyczny byłem już od dziecka. Przyglądam się teraz moim dłoniom. To prawda, powinienem był umyć je nieco lepiej. Miejscami są żółtawe, z sinymi tunelami żył, które nieoczekiwanie przedzielają cieniste, zrobione z ludzkiej skóry, doliny.

– No cóż, są nieco brudnawe – przyznaję – ale zielone… nie. Skądże. Na pewno nie.

Powtarza nieco głośniej:

– Pytam, czy masz zielone palce?

Jeszcze bardziej zdumiony, wytrzeszczam oczy. Ona robi to samo. Dopiero po chwili wiem, o co jej chodzi. Mój Boże, przecież „zielone palce”, czyli gmnne fingre, to duński idiom, sygnalizujący głębokie zamiłowanie do roślin i kwiatów. Mette pyta zatem, czy nadaję się do ogrodnictwa, a może nawet w ogóle do pracy w sektorze rolnym, z którego Dania jest tak dumna. Zapewne jest tam wolna posada. Może nawet więcej niż jedna.

– Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą – mam dwie lewe ręce.

Teraz ona patrzy na mnie zdziwiona, ale nadal bardzo surowo, bo jest to zupełnie obce wyrażenie, jakiś daleki, nieprzyjemny, wcale nie duński, wyraźnie drażniący sygnał w kraju ustalonej równości, gdzie mańkuci mają te same prawa, co ludzie praworęczni i w ogóle nie ma się z czego śmiać. Boże, jak ciężką i niewdzięczną dostała pracę! A koleżanki, które obsługują tylko Duńczyków, mają tak przyjemnie!

– Zatem pozostaje tylko stanowisko asystenta śmierci. Czy odmawiasz przyjęcia tej pracy? – pyta cicho.

Patrzy na mnie coraz groźniej, a ja pocę się mocno i przypominam sobie, że właśnie taki jest kapitalizm. Wiem, że stać go na nieludzki wyzysk. I na nieszczery śmiech ze słabszego. Jedyny mój ratunek w teczce. Ta teczka to najmocniejszy argument wobec wyzyskiwaczy. Pójdę zatem na całego, a teczka pomoże mi w tej podróży.

– Ile dostanę? – pytam powoli, przez zęby, tak jak to robią kowboje na amerykańskich filmach. Niechaj Mette nie myśli, że weźmie mnie za darmo. A przy tym ja także nie otwieram zbyt szeroko ust, bo nie chcę, aby zbyt szybko dowiedziała się, że znam drogę do knajpy Harry'ego.

– Stawka zgodnie z umową ze związkami zawodowymi. – Wzrusza ramionami i patrzy demonstracyjnie przez okno. Długa cisza, chyba na dwie stronice (tutaj ją skracam i kondensuję, nie piszę przecież prozy naturalistycznej ani nawet socrealistycznej, a zresztą wydawca i tak mi nie zapłaci za puste strony). Po prostu Mette chce pokazać, że wcale jej na mnie nie zależy. Ta długa cisza na dwie stronice ma zatem także dwie inne strony, skoro – z jednej strony, coś innego znaczy dla Mette, jest bowiem ciszą przez nią wybraną, a z drugiej – coś zupełnie innego dla mnie, zagrożonego niezrozumiałym milczeniem i zupełnie nim przypartego do krzyczącej niezwykłymi kolorami ściany.

A skoro obustronna cisza jest na dwie strony, to, drogi czytelniku (mówię tak, bo przecież akurat ci ze mną po drodze, a także dlatego, że nie chcę marnować twego czasu), możesz teraz spokojnie pójść do kuchni i zagotować wodę na herbatę lub kawę. Możesz nawet zrobić sobie kanapkę z szynką – ale nie więcej niż jedną, bo nagle postanawiam przerwać ciszę. Chcesz wiedzieć jak i dlaczego? To powróć szybko na miejsce i słuchaj.

Otóż wtedy, gdy Mette brutalnie ukryła swoje karty za jednolitą, mocną, choć nieco zużytą przez czas zasłoną ciszy, postanowiłem ją zaskoczyć i wyłożyć moje atuty… Przypatrz się zatem, czytelniku, jak powoli, ale zdecydowanie otwieram brązową włoską teczkę i wyjmuję z niej dzieła, które stworzyłem w ciągu trudnego wygnańczego żywota. Najpierw kładę przed urzędniczką Revolutionen som dialog(mój duński debiut książkowy z 1981 roku) o naszym powstaniu styczniowym (Mette odchyla się na krześle, marszczy brwi, wysuwa język, zamyka lewą powiekę – zupełnie jakbym wyjął z teczki główki czosnku i położył przed ukrywającym swoje zęby wampirem), potem Myth and Scholarship(Kopenhaga 1988) o studentach Wilna i Warszawy w czasach poprzedzających listopadową insurekcję (a w tym czasie mój autoryzowany przez państwo partner demokratycznego dialogu ziewa, ogląda pomalowane na żółto klepki podłogi, wzdycha wreszcie). Na wierzch kładę Gdańsk i Atenywydane przez Polską Akademię Nauk w 1996 roku. Robię to nieco niepewnie. Książka jest rezultatem projektu badawczego, analizującego działalność podziemnej „Solidarności”. Gdy w swoim czasie prosiłem duńską Radę Naukową (Forskningsradet)o wsparcie projektu, otrzymałem odpowiedź pozytywną, ale tego samego dnia zadzwonił do mnie przedstawiciel Wydziału Archeologii, aby wyrazić niezadowolenie, że tak niewiele piszę w moim podaniu o technice zdejmowania wierzchnich warstw ziemi, zanim dojdę do owego upragnionego, podziemnego (underjordisk)poziomu „Solidarności”. Czy Mette nie zgłosi tego samego zastrzeżenia? Gdzie tam! Urzędniczka uważnie porównuje dwa pomalowane niebieskim lakierem paznokcie lewej ręki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: