Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Atlantycka konspiracja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Atlantycka konspiracja - ebook

Czy powinniśmy napisać od nowa historię świata?

Rory Fallon, specjalista w dziedzinie starodawnej kartografii, odkrywa na swojej poczcie głosowej niespodziewaną wiadomość. Zarejestrował ją dom João, profesor poznany przed laty w lizbońskim Archiwum Narodowym.

Zagadkowe nagranie wprowadzi Fallona do świata starych portugalskich map, odkryje przed nim dawną polityczno-religijną intrygę związaną z pewną starożytną relikwią oraz podaruje mu klucz do rozwiązania tajemnicy legendarnego zakonu templariuszy. Jej ujawnienie może całkowicie odmienić oblicze historii zapisanej w podręcznikach…

Atlantycka konspiracja to thriller łączący trzymającą w napięciu wartką akcję z wątkami historycznymi. Sięga czasów narodzin i wzrostu potęgi Imperium Portugalskiego, czyli wydarzeń, które w epoce konkwisty oceanów sprawiły, że obraz Ziemi trzeba było wyrysować od nowa. Stawia także niepokojące pytania, na które wciąż trudno znaleźć odpowiedzi.

Maciej Makarewicz

Urodzony w grudniu 1988 roku. Studiował w Poznaniu i Madrycie. Pilot wycieczek, przewodnik i agent turystyczny. Autor artykułów w magazynie „Focus Historia”.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66217-48-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Powieściopisarstwo jest wspaniałe, ale wymaga wielu wyrzeczeń. Wymaga czasu, wymaga cierpliwości, a także niewyobrażalnych pokładów dyscypliny, pozwalających na oparcie się tak licznym pokusom dnia codziennego. Tym, co czyni to przedsięwzięcie jeszcze trudniejszym, jest bez wątpienia fakt, że swą walkę ze słowem w dziewięćdziesięciu procentach pisarz toczy samotnie. A jednak pozostaje to dziesięć procent, bez których żadna książka nigdy by nie powstała. Dla Atlantyckiej konspiracji jesteście nimi Wy, drodzy Przyjaciele.

Na pierwszym miejscu nie mógłbym wymienić nikogo innego jak tylko kobietę najwspanialszą ze wspaniałych, najmądrzejszą z mądrych i najpiękniejszą z pięknych, która przez cały okres pracy nad powieścią była mi nieocenionym wsparciem, zaopatrywała mnie w niezliczone sugestie – zawsze trafne i właściwe – oraz podtrzymywała mnie na duchu i skutecznie motywowała. Basiu, dziękuję Ci z całego serca za to, że świat dzielony z Tobą nie zna żadnych granic.

Dziękuję również Wam, wspaniałe towarzyszki, Katarzyno i Natalio, oraz wspaniali towarzysze, Damianie, Darku i Jakubie (kolejność alfabetyczna), za wszystko, co uczyniliście, by Atlantycka konspiracja opuściła plik tekstowy na laptopie. Jestem Wam wdzięczny za podjęcie się zadania (bo przecież nie zaszczytu) bycia pierwszymi recenzentami i korektorami powieści.

Na osobne podziękowania zasługuje Jim Siebold, który bezinteresownie podzielił się ze mną swą niewiarygodną kolekcją starych map. Życzę nam obydwu, abyś kiedyś mógł przeczytać te słowa po angielsku.

Całemu zespołowi Wydawnictwa Replika składam serdeczne podziękowania przede wszystkim za zaufanie, ale też za ogrom pracy włożonej w to, by nadać powieści ostateczny kształt.

Pozostali, którym również wiele zawdzięczam, wiedzcie, że choć nie wymieniam Was z imienia, jesteście dla mnie ważni.

Wdzięczny za Waszą pomoc informuję, że biorę na siebie każdy błąd i każdą nieścisłość, która pojawi się w treści książki.Jak gdyby nazwa drewna, które barwi tkaniny, znaczyła więcej niż

drewno, które zabarwiło zbawienne sakramenty krwią Chrystusa.

João de Barros (1496–1570)

portugalski historyk, faktor Domu Indii

Lecz już wypływa z Belému przystani,

Statek, co leki na tę klęskę niesie,

Nieświadom, iż cię wiedzie po otchłani,

Wielki Pacheco, Luzów Achillesie!

Jękła łódź krzywa, kiedyś stanął na niej,

Wrzący ocean pod twą stopą gnie się,

Gdy pod ciężarem statek w całym zrębie,

Tak nadzwyczajnie wrył się w morskie głębie.

Luís Vaz de Camões (1524–1580)

portugalski wieszcz narodowy, autor LuzjadPROLOG

9 marca 1500, Lizbona

Wiatr wiejący ze stoków amfiteatralnego miasta w stronę bezkresnego morza był o brzasku tak porywisty, że białe mewy – konkwistadorzy nieba nad zachodnią Lizboną – nie starały się nawet wzbijać w przestworza. Odpowiedzialne za trzepot skrzydeł mięśnie osadzone na lekkich kościach i tak uległyby szaleńczym podmuchom.

Duarte chętnie założyłby się, że każda z mew spacerujących po porcie w poszukiwaniu osłoniętych przytulisk co najmniej raz próbowała już szybować pod wiatr. Zapewne z beznadziejnym skutkiem. Impuls, który dziś nakazywał ptakom pozostać na ziemi, nie był zatem instynktem, a praktycznym doświadczeniem.

To samo dotyczyło ludzi i wody. Mądrość przysługiwała tym, którzy na morzu doświadczyli najwięcej. Nie tych tymczasowych, pospolitych dolegliwości, przez które dzień, góra trzy, nieszczęśnik rzygał za burtę i gorączkował. Na wzburzonych wodach Duarte dawał odpór czemuś więcej: paszczom sztormowych fal, tak olbrzymim, że w całości połykały kadłuby, a także szkorbutowi odbierającemu wraz z każdym wypadającym zębem siły do refowania żagli, brasowania rei i wypompowywania wody spod pokładu.

Tak, tu szło o doświadczenie, matkę wszechrzeczy.

Duarte zbliżył się na dwadzieścia pięć łokci do kamiennych murów kaplicy Restelo na brzegu rzeki Tag. Chodziły słuchy, że lada dzień ta skromna świątynia zostanie wyburzona, by pozyskać grunty pod okazalszy klasztor wzniesiony w podzięce za chlubną wyprawę Luzytanów sprzed dwóch lat. Król Manuel planował przeznaczyć go zarazem na rodowe mauzoleum dla dynastii Aviz, która od prawie stu dwudziestu lat władała krajem. Budowę umyślił sfinansować złotem, od którego skarbiec pękał ponoć w szwach.

Uroczysta msza, którą monarcha odprawiał Drugą Armadę Indyjską na otwarte wody Atlantyku, dobiegła końca i w porcie Restelo zapanował harmider. Duartego mijały tuziny marynarzy, którzy na morzu mieli dzielić jego los. Wśród nich ci rekrutowani z najgorszego sortu złoczyńców, zwolnionych z więzień i wyroków w zamian za wierną służbę państwu. O ich ciała mieli zatroszczyć się cyrulicy, a o dusze – kapelani.

Przywódcą kampanii pierwotnie wyznaczony został admirał, który miesiące temu w glorii, acz z nędzną pozostałością floty wyniszczonej przez bitwy, zarazy i sztormy, powrócił z wyprawy, która osiągnęła to, do czego Portugalczycy dążyli od dawna. Przetarła szlak morski wokół południowego krańca Afryki do indyjskich królestw opisywanych przez weneckiego handlarza Marco Polo. Jak relacjonował tenże admirał, ziemie na Dalekim Wschodzie rzeczywiście pachniały przyprawami: pieprzem, szafranem, wanilią i cynamonem.

Zwykło się sądzić – i Duarte to przekonanie podzielał – że propozycje monarchy zawsze akceptowało się jako zaszczyt, nigdy zaś ich nie odrzucano. Chyba że komuś na imię Vasco da Gama i właśnie spełnił odwieczny sen europejskich narodów.

Vasco da Gama potrzebował wytchnienia od morza. Jego statek flagowy, karaka „São Gabriel”, był w opłakanym stanie, a admirał uparł się podobno, że za nic nie wszedłby na pokład inny niż ten, na którym szczęśliwie przybył z Indii do ojczyzny. Nikt nigdy nie spytał wprost, ale Duarte domyślał się, że prawda mogła być zgoła inna. Mimo upływu dwóch lat Vasco nie pogodził się ze śmiercią ukochanego brata Paula, który nie doczekał triumfalnego wpłynięcia do lizbońskiego portu, odchodząc ze świata w chorobie na ostatnim przystanku na Azorach.

Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie.

Admirał odrzucił więc ofertę króla, lecz przystał na prośbę, by opierając się na własnej praktyce, skalkulować koszty, nakreślić mapy i wskazać na nich szlaki kabotażowe, wyposażyć statki oraz opracować roteiros, czyli locje – księgi uzupełniające mapy o informacje zapewniające bezpieczną żeglugę. Miał podzielić się wiedzą o przychylności mieszkańców, obecności piratów, lokalnych cenach i walutach, miejscach pozyskiwania wody do picia czy godzin pracy obcych portów. Następnie król Manuel polecił da Gamie, aby ten rozsiadł się w fotelu i spokojnie nadzorował nowe przedsięwzięcie z lizbońskiego Domu Indii.

Na kapitana majora dowodzącego flotą na morzu król desygnował trzydziestotrzyletniego Pedra Cabrala, w którym Duarte widział raczej targanego ambicją rycerza aniżeli nawigatora. Brakowało mu obycia z oceanem. Jednak Duarte snuł własne przypuszczenia, skąd wzięła się ta nominacja: Cabral należał do kawalerskiego zakonu o starych, sięgających średniowiecza tradycjach, którego gubernatorem był sam Manuel. Jako królewski poddany, a zarazem niższy rangą konfrater, kapitan-major gwarantował lojalność w dwójnasób.

Tysiąc pięćset marynarzy, którzy wezmą udział w wyprawie, sformowało szeregi. W pierwszych, honorowych rzędach, naprzeciw zakotwiczonych w porcie statków, na których wkrótce zatrzepocą żagle z karmazynowymi krzyżami, stanęli kapitanowie. Duarte zajął miejsce w drugim szeregu, za plecami swego kapitana.

Spojrzał w lewo, gdzie mury eremickiego kościoła opuszczało dwóch dystyngowanych i budzących szacunek mężów. Pierwszy, trzydziestoletni, był wysoki, o muskularnych ramionach i lekko kręconych włosach, na które wkładano właśnie wysadzaną perłami złotą koronę. Majestatycznie dzierżył w dłoniach berło i chryzelefantynowy krucyfiks. Drugi, dziesięć lat starszy, był niższy, ale wysoko trzymał głowę. Nosił długą, gęstą i przyprószoną siwizną brodę.

Król Manuel z dynastii Aviz i admirał Vasco da Gama serdecznie ściskali dłoń każdemu kapitanowi z osobna, począwszy od Pedra Álvaresa Cabrala i wicekapitana Sancha z Tovaru. Potem podeszli do zasłużonego Bartolomeu Díasa, który pierwszy opłynął Przylądek Dobrej Nadziei, obwołując go wtenczas Przylądkiem Burz.

Widok weterana oceanów obudził w Duartem dramatyczne wspomnienia sprzed dekady, gdy wysłany przez ówczesnego króla na wschodnie wybrzeże Afryki, szacował szerokość geograficzną terytoriów zajmowanych przez koronę portugalską. Rozpętał się wtedy silny sztorm. Ani wcześniej, ani nigdy potem nie musiał mierzyć się z tak diabolicznym żywiołem.

Karawela, którą płynął, została zniesiona na kamienistą mieliznę wyspy, którą zwano Książęcą, a potem roztrzaskała się o podwodną skałę. Duarte pamiętał wstrząs, który wówczas nastąpił, i panikę spowodowaną padającym kadłubem. Wraz z załogą znalazł się za burtą w chłodnym oceanie. Nie wiedział, ile czasu dryfował, opierając się na kawałku masztu. Wyziębiony, cudem dopłynął do brzegu, skąd miejscowi przewieźli go do pałacu gubernatora. Jak mu potem oznajmiono, leżał we śnie obłożnie chory przez cztery dni i cztery noce. Jego stan pogarszał się z każdą dobą. Właściwie otarł się o śmierć, lecz miłościwy Bóg chciał, że dobry Bartolomeu Días, zacisnąwszy pętlę wokół Czarnego Lądu, wracał do domu akurat przez Wyspę Książęcą i potrzebował uzupełnić prowiant. Dowiedziawszy się o nieszczęśniku, otoczył go braterską opieką. Dowiózł go do portu Restelo, skąd zabrano go do lizbońskiego szpitala, gdzie odzyskał zdrowie.

Díasowi zawdzięczał więc życie.

Kolejni kapitanowie dostępowali tymczasem zaszczytu odebrania pozdrowień od monarchy i admirała. Jeden po drugim, wypowiadając swe nazwisko, potwierdzali determinację do wzięcia udziału w wyprawie. Diogo Días, brat Bartolomeu, Luís Pires, Vasco z Ataíde, Nuno Leitão z Cunhów, Simão de Miranda, Aires Gomes z Silvów, Simão z Pinów – wszyscy salutowali, stojąc na baczność.

Manuel i da Gama zbliżyli się do przedostatniego kapitana. Włożywszy mu krucyfiks w prawicę i uścisnąwszy lewą dłoń, usłyszeli artykułowane donośnym i pełnym gorliwości głosem słowa, które dosięgły również uszu Duartego:

– Kapitan Nicolau Coelho, z błogosławieństwem Chrystusa, Jego Kościoła i Zakonu Chrystusowego, melduje wolę uczestniczenia w wyprawie do Indii. Przysięgam na święty krzyż walczyć z wszelkimi niebezpieczeństwami wody, ognia, ziemi, powietrza i miecza, które zostaną na mnie zesłane. Ślubuję przysparzać chwały i honoru Portugalii, którą Bóg nasz Pan w swym miłosierdziu uczynił wielką. Niech raczy sprawić, bym nigdy godności nie utracił i imienia Jego ani twego, Panie, nie splamił.

Ów człowiek morza, szanowany przez marynarzy za nos wrażliwy na nadchodzące burze, był na statkach niczym wyrocznia. Jawnie przyczynił się do powodzenia wyprawy Vasco da Gamy. Kiedy dowodzona przez niego karawela dobijała do Lizbony, statek flagowy Vasco cały czas błąkał się po oceanie, walcząc ze sztormami. Coelho uprzedził admirała aż o kilkanaście dni!

Duarte znów łypnął przez lewe ramię. Król Manuel, wykraczając tym razem poza pierwszy szereg, życzył łask Gasparowi da Gamie, urodzonemu gdzieś w Polsce żydowskiemu awanturnikowi, którego Vasco sprowadził z Indii, by służył Portugalczykom obeznaniem swym w historii, dialektach, geografii i obyczajach wschodnich lądów. Duarte pamiętał, że gdy Gaspar przybył do Lizbony na pokładzie flagowego „São Gabriela”, z miejsca wzbudził zainteresowanie społeczności miasta egzotyczną aparycją. Ubrany był wówczas w biały turban i nosił długą po pępek, perłową brodę. Później został ochrzczony nazwiskiem da Gama. Sam Vasco nalegał, by być mu ojcem chrzestnym. Imię Gaspar otrzymał po jednym z trzech mędrców, którzy przybyli do żłobu narodzenia Jezusa Chrystusa ze Wschodu. Wkradł się w łaski samego monarchy, a ten uczynił go kawalerem królewskiego dworu, darując mu dach na głową w pałacu Ribeira w samym sercu miasta oraz pensję za dzielenie się barwnymi opowieściami rodem z Orientu.

Pierwszy szereg zamykał kapitan małego statku zaopatrzeniowego, wyznaczonego do transportu zapasów. Król Manuel i Vasco da Gama podeszli do niego i obydwaj chwycili go za dłonie.

– Ja, kapitan Gaspar de Lemos, ku chwale Jezusa Chrystusa, Królestwa Portugalii i Zakonu Chrystusowego, melduję wolę uczestniczenia w wyprawie – wyrzekł ów postawny mąż.

– Niech dobry Bóg was prowadzi i pozwoli pomyślnie zakończyć tę podróż w Jego służbie – odparł Manuel, po czym wychylając się za plecy mężczyzny w kierunku Duartego, dopowiedział: – Kapitanie, opiekuj się na oceanach mym dobrym kosmografem.

Wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenie, obydwaj – król i Duarte – zadarli subtelnie kąciki ust. Jego prawdziwe nazwisko nie figurowało na listach członków załogi, gdyż powierzona mu święta misja miała przebiegać w najściślejszym sekrecie. O tym, że to Duarte będzie faktycznym kapitanem swego statku i że wolno mu będzie odmówić posłuszeństwa nawet wobec kapitana majora, król powiadomił przezornie dowódców, aby ci nie wznieśli przeciw niemu buntu i nie skazali na chłostę za niesubordynację.

Odprawa zakończyła się, a marynarze, niewolnicy i pracownicy portowi w Restelo wnieśli na dziesięć karak i trzy karawele ostatnie sztuki oręża oraz skrzynie z żywnością: sucharami, owocami, kwaszonymi warzywami, serami, suszonym i osolonym mięsem. Po trapach wtoczono beczki z winem. Na pokład statku Duartego załadowano ich najwięcej.

Otwierał się nowy rozdział najświetniejszego przedsięwzięcia w historii żeglugi. Duarte przeżył zbyt wiele, by łudzić się, że wszyscy ci śmiałkowie, którzy krzątali się przy statkach, za rok, może dwa, powrócą cali i zdrowi do Lizbony. Ilu z nich rozstanie się z życiem, odchodząc na wieczną wachtę? Ile statków – każdy z wyrzeźbioną figurą świętego patrona na dziobie – zostanie poświęconych ku chwale Chrystusa, Portugalii i Zakonu Chrystusowego?

Jednak nie tylko wielce bystry król, lecz również krąg ludzi, którzy służyli mu radą, uznali tę grę za wartą świeczki, i to z licznych powodów. Naturalnie, za nadrzędny cel, od którego nazwę wzięła cała armada, obrano Indie, a precyzyjniej – wynegocjowanie w świecie Orientu lukratywnych kontraktów i powołanie tam faktorii koncentrujących handel przyprawami, tkaninami, kruszcami i ceramiką w rękach Portugalczyków, a nie mauretańskich kupców z Lewantu. Żaden z doradców króla nie wątpił, że to szlak przez oceany – a nie lądowy śladami Arabów i Marca Polo – należało dalekowzrocznie uznać za strategiczny. Statki mogły zabrać na pokłady o wiele większe ładunki i mimo że musiały okrążyć Afrykę, poruszały się znacznie szybciej niż wielbłądzie karawany.

Również Duarte prorokował podczas ostatnich gorączkowych dyskusji w pałacu Ribeira, że trwałe zaznaczenie obecności na Dalekim Wschodzie przez nawiązanie kontaktów z tubylcami oraz budowę fortów i portów przeładunkowych uczyniłoby z Lizbony znaczącą metropolię. Dominacja w sprowadzaniu azjatyckich towarów do Europy bez wątpienia ozłociłaby Lizbonę, co udowodniły zyski ze sprzedaży garści przypraw i korzeni przywiezionych przez admirała Vasco. Co prawda dziś konkurencję stanowiły republiki Italii, zwłaszcza Wenecja, Genua i Toskania, które skupiły w swych portach prawie cały handel śródziemnomorski z Konstantynopolem podbitym pół wieku temu przez Turków oraz z miastami arabskimi, aczkolwiek ich problem polegał na braku wiedzy o tym, co wiedzieli Portugalczycy: że do Indii dawało się dopłynąć morzem.

I oby tak pozostało jak najdłużej.

Arabowie – z nimi wiązał się drugi cel. Rozkaz króla był klarowny i kategoryczny: zadać tym dotychczasowym monopolistom w świecie orientalnego handlu cios, który zraniłby ich dumę. Nikt nie wątpił, iż Manuelowi, tęskniącemu w duchu za gasnącą ideą krucjat, nie chodziło tylko o interesy. Wymodlił u Stwórcy opatrzność, która miała towarzyszyć rycerzom na statkach przy nawracaniu lub uśmiercaniu wyznawców islamu oraz w stawianiu pierwszego kroku w szaleńczym dążeniu do wyzwolenia kolebki zbawienia, świętego miasta Jerozolimy. Władca sądził, że Portugalia powstała dzięki krucjatom, więc miała moralny obowiązek walczyć z niewiernymi nawet w najdalszych zakątkach świata. Stąd proporce i flagi krzyżowców, łopoczące majestatycznie przy bocianich gniazdach.

Trzeci cel wypłynięcia armady powierzono braciom Días. Duarte żałował w sercu, że i tym razem nie dotrą oni do Indii, bo Bartolomeu jak nikt inny zwyczajnie na to zasługiwał. Zamiast tego on, wraz z wiernym mu Diogo, po opłynięciu Przylądka Dobrej Nadziei, odłączą się i spenetrują wschodnie wybrzeże Afryki w poszukiwaniu miasta Sofala, na temat którego szerzyły się plotki opiewające bogate kopalnie złota. Był to niewątpliwy kaprys króla, ale Duarte musiał przyznać, że on też pozostawał pod wrażeniem wizji podziemnego, złotego miasta, roztaczanych przez murzyńskich niewolników. Ciekawe, czy którykolwiek z nich ujrzał wysławiany przepych na własne oczy.

Wbrew temu, z czym obeznała się większość marynarzy, istniał również czwarty cel wyprawy, objęty ścisłą tajemnicą. Dzielili go najgodniejsi zaufania doradcy króla w sprawach polityki kolonialnej: Vasco da Gama, Pedro Álvares Cabral, Nicolau Coelho, Gaspar da Gama oraz on, Duarte. Głównie o tym obradowali przez ostatnie tygodnie na lizbońskim dworze, opierając się na opracowywanych przez niego szkicach map. Sam przeczuwał, że kolonizacja tego zielonego skrawka lądu przyniesie w przyszłości Portugalczykom wiele owoców, dlatego cieszył się, że i ten pomysł udało się przeforsować – i to jednomyślnie.

Jeśli mapy, które wyrysował, nie zawierały błędów matematycznych, Lizbona wkrótce obwieści Europie odkrycie nowego świata za Oceanem Atlantyckim, należnego prawnie Królestwu Portugalii. Świata, o którym Duarte wiedział o wiele więcej niż inni.

Każdy z kapitanów był świadom, że Manuelowi zależało na kontynuacji dzieła, którego podwaliny stworzył ukochany dziad, infant Henryk Żeglarz. Uparcie dążył do odkrywania nowych wysp i lądów, do anektowania ich dla korony oraz do zawiązywania obiecujących sojuszy politycznych i gospodarczych. A przy tym do niesienia ewangelii pogańskim krainom. Swych żeglarzy częstokroć nazywał armią nowych apostołów. Jednak tak jak prawdziwi apostołowie po Zmartwychwstaniu Chrystusa rozpierzchli się wokół Morza Śródziemnego, tak królowi Manuelowi polecono skrzesać iskrę chrześcijaństwa na bez wątpienia większym obszarze całego świata.

Nieść ewangelię Jezusa Chrystusa – Duarte powtórzył w myśli.

Przed nim leżała ostatnia, bardzo masywna szkatuła z żelaznym okuciem i kłódką. Zawołał dwóch młodych tragarzy błąkających się bezczynnie. Gdyby nie waga skrzyni, przewyższająca ciężar jej zawartości, wolałby uporać się z nią samodzielnie. Jak ten, który dźwigał owo brzemię przede mną – pomyślał.

– Ostrożnie, chłopcy! – odezwał się do pachołków.

Wspólnymi siłami wtaszczyli ciężki kufer na pokład po drewnianym trapie, a później wnieśli go do kajuty zastępcy kapitana, która znajdowała się bezpośrednio pod mostkiem.

– Złóżmy to tu. – Wskazał uprzątniętą uprzednio przestrzeń pod bulajem, pomiędzy dębowym sekretarzykiem a koją.

Nakrywszy szkatułę suknem z Madery, Duarte spojrzał na nią, po czym oddelegował pomagierów. Ci odeszli bez nakazanego etykietą skinięcia głową. A niechże – westchnął. – Gdyby ci młodzieńcy wiedzieli, cóż za skarb spoczywał we wnętrzu kufra, który targali, kłanialiby mu się w pas. Na tę myśl wykonał znak krzyża.

Jednak skąd ci młodzieńcy mieli wiedzieć? Nie wiedzieli ani oni, ani szeregowi marynarze czy nawet kapitanowie trzynastu karak i karawel w armadzie, która lada moment miała wypłynąć po indyjskie bogactwa. Jego pewność bazowała na twardym fundamencie: nikt nie zdradził im najściślejszego sekretu tożsamego z piątym celem wyprawy Pedra Álvaresa Cabrala. Duarte nie wątpił w to, bowiem Manuel z dynastii Aviz, wielce szczęśliwy król Portugalii, Algarve i ziem za morzem, w konspirację nie wtajemniczył nawet wszystkich członków swego pięcioosobowego, zaufanego kręgu.

Nawet nie czterech, ani trzech, ani dwóch. Wtajemniczył tylko jednego. Jego, Duartego Pacheca Pereirę.

Jakieś pół godziny później napięły się liny takielunków, rzucono cumy, a z nabrzeżnych armat wypaliła pożegnalna salwa. Na barkach kosmografa spoczęła przyszłość.ROZDZIAŁ 1

Współcześnie

Dom João czuł w kościach każde ze swych siedemdziesięciu siedmiu lat, lecz wiedział, że powinien się spieszyć. Przemknął przez zadaszony przesmyk pomiędzy krużgankami, wyłożony kaflami azulejos, które dawno straciły połysk. Ściskając kruczoczarny pasek wojskowego plecaka, obwiązał nim przegub tak, by poczuć bliską więź z poszukiwanym od wieków kluczem do zagadki.

Wspierając się laską, dotarł na Wielki Krużganek, przeciął go wszerz i dostąpił do muru. Przedtem drzwi pozostawił otwarte, toteż pchnął tylko dębowe skrzydło i wszedł do środka. Kamienne schody wiodły na Taras Woskowy, z którego rozpościerał się rozległy widok na zabudowania zamkowo-klasztorne. Niegdyś w piekącym słońcu suszono nań plastry wosku.

João rozpiął suwaki w wysłużonym plecaku. Wyjąwszy z niego skórzany skoroszyt, odemknął zatrzaski. Umyślnie nie sprawdzał zawartości przy marszandzie, gdyż ten moment chciał celebrować samotnie. Nie potrzebował zresztą tego, bo dzięki wieloletnim interesom poznał go na tyle, by zyskać pewność, iż był on człowiekiem honoru. Darzyli się zaufaniem. Jeśli któryś coś obiecywał, tak się działo. Kropka. Wystarczało ustne zapewnienie, które oczywiście miało swą cenę.

Przed chwilą pożegnał marszanda aktówką z dwudziestoma tysiącami euro w gotówce.

João włożył dłoń do skoroszytu, oprawionego w koźlą skórę z ręcznie złoconą bordiurą, wydobywając ze środka pięćsetletni manuskrypt. Wzdrygnął się i wziął głębszy oddech. Oczy mu gorzały, a pierś trawił żar podniecenia. W końcu natrafił na obiecujący ślad tego, co od tak dawna tropili – on i wielu przed nim. Ci, którzy przez wieki przekazywali uporczywie tajemnicę z nadzieją, że kiedyś nastąpi przełom. Czyżby właśnie nadchodził?

Począł wertować stronice. Mimo że zostały nadgryzione zębem czasu, João z marszu rozpoznał skrupulatną kaligrafię. Bóg mu świadkiem, że wiedząc, ile zaginiony manuskrypt przeszedł, spodziewał się zastać go w o wiele gorszym stanie.

Wyrywkową lekturę przerwały mu głosy, które dobiegły go z oddali. Najpierw sądził, że to marszand, polecający odźwiernemu otwarcie wyjścia, lecz po chwili spostrzegł sylwetkę z walizką, nadal idącą ku Bramie Słońca. Za murami dopatrzył się za to trzeciego mężczyzny, wybudzającego stróża z drzemki. Był to zapewne zabłąkany turysta, który zaraz doczyta, że kompleks otworzy podwoje dla zwiedzających punkt dziewiąta. Za dziesięć godzin i pięć minut, jak stwierdził, zerknąwszy na kieszonkowy zegarek.

Staruszek powtórnie powiódł spojrzeniem po wiekowym manuskrypcie. Marszand wyznał mu, że nabył go dosłownie za garść centów od syna operatora koparki, który przed dekadą budował stację lizbońskiego metra Terreiro do Paço przy placu Handlowym. João z miejsca skojarzył, że na powierzchni, którą zajmuje plac Handlowy, stał ongiś pałac królewski Ribeira. Późnogotycki, z kunsztowną ornamentyką manuelińską, należał do najdostojniejszych budowli w państwie, a zarazem do najważniejszych.

Poza rezydencją władcy pałac Ribeira mieścił również wiele królewskich instytucji, w tym Casa da Índia, gdzie przechowywano archiwa, rejestry oraz relacje dotyczące Portugalskiego Imperium Kolonialnego. Straszliwe trzęsienie ziemi i następujące po nim tsunami z 1755 roku, które obróciły w perzynę śródmiejskie dzielnice Lizbony, zniszczyły go doszczętnie. Jeżeli zatem opowieść marszanda nie była bujdą i manuskrypt faktycznie wygrzebano podczas prac budowlanych, musiał spędzić w ziemi jakieś dwieście pięćdziesiąt lat.

João przymknął oczy i odpłynął myślami. Jeszcze sześć miesięcy temu częściej przebywał w tym miejscu, nie tylko dlatego, że należało to do obowiązków jego urzędu. Ostatnimi czasy rezygnował ze wszystkiego, co wcześniej darzył względami i do czego był przywiązany. Najgorsze, że choć znał przyczynę swych udręk, nijak nie potrafił z nią walczyć. Mimo świadomości, że topienie trosk a w winie stanowiło fatalną drogę donikąd, uporczywie trwał przy niej. Chronicznie zdarzało mu się zasłabnąć, zapominał o istotnych sprawach, powoli przestawał rozpoznawać twarze znajomych. Plątał się w rzeczywistości. Czy wszystko to na pewno rodziło się na dnie kieliszka? Może dopadła go depresja? Albo demencja?

Jednego był pewien: dzierżył w ręku wyborny powód, by wreszcie wziąć się w garść i odżyć. Kto wie, czy nie po raz ostatni.

Jeszcze raz zebrał myśli, łapiąc się na tym, że bezwiednie wertuje postrzępiony rękopis. Cofnął się o dziewięć kartek, lecz jego uwagę znów oderwały odgłosy spod Bramy Słońca. Marszand, zbliżywszy się do budki stróża, pukał w szybę. Odźwierny wygramolił się ze swego ciasnego lokum i ująwszy wiszący na haczyku pęk kluczy, otwarł furtkę. Obok jakiś wędrowiec wciąż zapoznawał się z planszą informacyjną o zabytku UNESCO. Nagle, kiedy bramka uchyliła się, turysta energicznie sięgnął pod kurtkę.

Obserwujący to wszystko z Tarasu Woskowego João wydał z siebie okrzyk. W świetle księżyca błysnął pistolet. Jego ostrzeżenie okazało się zbyt późne.

Domniemany turysta wystrzelił dwukrotnie i obie sylwetki osunęły się na ziemię. Wykorzystując klucze, które szczęknęły, upadając, zamknął bramę. Sprawdził kłódkę, by upewnić się, że ta droga została zamknięta. Ignorując ciała, w poszukiwaniu źródła wrzasku skierował wzrok na donżon z Tarasem Woskowym i od razu ruszył w stronę krużganków.

Dom João poczuł się niczym ofiara w potrzasku, która spojrzała w oczy drapieżnikowi. Został namierzony. Tylko przez kogo? I dlaczego? Sparaliżowała go myśl, że to on był celem – a może… nie do końca on. Czy to, że skrytobójca pojawił się akurat tu i teraz, mogło nie wiązać się z kluczem do tajemnicy, a okazać przypadkowym włamaniem? Mało prawdopodobne.

Prawda była przerażająca – obcy przyszedł tu po to samo, co on: instrukcję pozostawioną przez Du… Nagle wzrok dom João padł na ostatnią kartę manuskryptu. Zamiast zakończenia rozdziału rękopis zawierał powtórnie wstęp, tyle że ze specjalną dedykacją dla monarchy. Dom João bezzwłocznie nakierował treść na świetlistą tarczę księżyca. Sam widok ledwie rozpoznawalnych znaków, ciągnących się poziomo, zmroził mu trzewia.

Wersety. Jak w testamencie przekazanym przez konfratra, który wyznaczył go na swego następcę. Pokrywało się to z tradycją krążącą po zakonie od przeszło pięciu wieków. Według niego pod dedykacją spisano klucz do rozszyfrowania sekretu. Klucza tego poszukiwali wszyscy ci dawni mężowie, którzy – gdyby żyli – zapewne dziś uznaliby go za swego haniebnego sukcesora.

Jednakże żaden z nich nie był nigdy tak blisko. Przenigdy.

Jakoś musiał przetrwać ten wieczór, tę noc i najbliższe dni.

Pospieszany umykającym czasem, dom João chwycił w przypływie bezradności za telefon i wykręcił numer, który nasunął mu się jako pierwszy. Czekał, a sekundy dłużyły się w nieskończoność. Po ósmym sygnale włączyła się poczta głosowa.

– Przepraszam, że cię angażuję, lecz potrzebuję pomocy. Grozi mi niebezpieczeństwo, ale proszę, byś za nic nie wzywał policji. Powierzam ci szczęśliwą tajemnicę, która… – Umilkł w pół zdania.

Chciał kontynuować i wytężył wzrok, unosząc cały czas pod światło kartę wyrwaną z manuskryptu. Jakość pergaminu pozostawiała wiele do życzenia. Wiersz nie dawał się łatwo odczytać przez plamy wilgoci. Cóż za zgryźliwość losu, pomyślał João, spojrzawszy na tablicę z omówieniem suszarni, która funkcjonowała kiedyś na Tarasie Woskowym.

Raptem z esplanady poniżej usłyszał głos:

– Dom João, dla pańskiego dobra sugeruję, by się pan pokazał i oddał mi manuskrypt!

Wówczas zabiły kościelne dzwony. João rozłączył się spłoszony. Spróbował wykorzystać szare komórki, które – pomijając kieliszek porto od Taylorsa do obiadu – akurat tego wieczora pozostawały wciąż trzeźwe. Podjąwszy ostatnią próbę odczytania wersów, z rozczarowaniem przyznał w duchu, że marnował cenny czas – czas kurczący się z każdą upływającą sekundą.

W napięciu zerknął w dół. Morderca odźwiernego i marszanda znajdował się około stu pięćdziesięciu metrów od schodów prowadzących na Taras Woskowy.

Jedyny, szaleńczy pomysł, na który wpadł, wiązał się z przedmiotem, który namacał właśnie w kieszeni spodni.

* * *

Tyron Wolynn przyspieszył kroku. Mijając szesnastoboczną świątynną rotundę, skierował się ku drzwiom na Taras Woskowy. Śmiał się w duszy. Co z tego, że ten starzec dysponował manuskryptem, skoro to on miał w dłoni klucze do kłódek przy bramach? Bez nich dom João nigdy nie opuści średniowiecznego zamczyska. Na tyle, na ile orientował się w planie tego zasłużonego miejsca, nie przewidziano w nim wyjść ewakuacyjnych, co oznaczało, że staruszek został więźniem własnego kasztelu.

Drugą rzeczą, dzięki której Tyron uznawał swą przewagę za bezdyskusyjną, pozostawał pistolet Beretta 9mm. Dotychczasowe dwa trupy to co prawda więcej, niż zakładał, ale mocodawca wyraźnie zaznaczył, że nie zamierzał liczyć akcydentalnych ofiar. Jedyne, co go interesowało, to cel. Ten zaś nadal spoczywał w rękach dziadowiny.

Maltańczyk naparł na drzwi. Otworzyły się niemalże bezszelestnie. Jego oczom ukazały się podniszczone schody, pnące się ku górze, gdzie w ostatnich chwilach wolności błąkał się staruszek.

– Dom João, daję panu ostatnią szansę! Wzywam do dobrowolnego przekazania mi rękopisu! – ryknął, a echo rozniosło wezwanie po kamiennej klatce schodowej. – Inaczej pana zabiję.

* * *

João milczał niczym mumia, gniotąc nerwowo metalową, naftową zapalniczkę w kieszeni materiałowych spodni w grafitową kratę. Suwenir, oklejony flagą Australii, dostał kiedyś w prezencie od znajomego z tamtejszego stanu Wiktoria.

Rozległo się ledwo słyszalne skrzypnięcie dębowych drzwi, po którym dźwięk powolnego stąpania po schodach nasilił się. João przycisnął do piersi laskę. Wciągnął powietrze do płuc i wstrzymał oddech, gdyż nawet on mógłby go teraz zdradzić.

Zaraz potem miarowe kroki zaczęły się oddalać.

* * *

Wolynn wpadł w osłupienie. Stał z bronią na szerokim Tarasie Woskowym – tak oznajmiał szyld – o planie kwadratu, ogrodzonym niską balustradą. Spodziewał się zastać tu starca z manuskryptem i kijem do obrony. Jednak taras był zupełnie pusty – bezludny niczym oświetlający go blaskiem księżyc.

Rozejrzał się, jednak natychmiast stwierdził, że istniało tylko jedno przejście – to, z którego sam przed chwilą skorzystał. Jak zatem, do cholery, wyjaśnić to, że Portugalczyka tu nie było?

* * *

Skrywając się na parterze, dom João w bezruchu przeczekał moment, w którym bezwzględny skrytobójca marszanda i stróża go mijał. Kiedy nabrał pewności, że mężczyzna wspiął się schodami na szczyt tarasu, wytoczył się z niszy, w którą wcześniej dał nura, by przesłoniło go skrzydło drzwi otwieranych na całą szerokość.

Następnie wsunął się w Wielki Krużganek.

* * *

Maltańczyk pierwszy raz od dawna złapał się na wzrastającej w nim wściekłości. Czy ten stary, pijany imbecyl postanowił skoczyć z wysokości dwunastu metrów? Wyjrzał przez dekorowaną balustradę najpierw w kierunku zachodnim, lecz nie dojrzał tam nikogo. Sprawdził krawędź południową z widokiem na dawne ogrody braciszków – i tu nic. Również przestrzeń pod wschodnią balustradą, gdzie kiedyś funkcjonowała klasztorna esplanada mszalna, nie zdradzała, by ktokolwiek tam był.

Pozostał tylko kierunek północny. Z palcem na spuście Wolynn błyskawicznie doskoczył do attyki. Zamarł na widok sceny, którą tam ujrzał. João klęczał na samym środku Wielkiego Krużganku jakby pogrążony w modlitwie. Już chciał do niego strzelić, lecz powstrzymały go błyskające wokół starca żółtopomarańczowe iskry.

– Musi ci wystarczyć moja pamięć! – rzucił do niego dom João.

Tuż obok płonął właśnie bezcenny manuskrypt.

* * *

Paląc pergamin z przełomu piętnastego i szesnastego wieku, Portugalczyk doskonale wiedział, ile ryzykował. Widząc, że morderca natychmiast zerwał się do biegu, przerwał modlitwę kierowaną do Archanioła Michała i dobywszy telefon, wybrał ten sam numer, co wcześniej. Schował aparat, akurat kiedy barczysty zakapior stanął w drzwiach. Z jego oczu sypały się iskry wywołane gniewem.

Drań z wolna zbliżył się do niego, zastygłego na kolanach, i bez słowa zamachnął się prawą nogą. Kopnął go prosto pod żebra. João osunął się na ziemię, wypuszczając z dłoni laskę. Rozpłaszczył się na ziemi, połykając drobiny powietrza, które i tak stanęły mu w gardle. Nie minęło parę sekund, a trzewia znowu przeszył mu dojmujący ból, tym razem zadany drewnianą laską.

João poczuł kwaśny smak żółci, która podeszła mu aż do gardła. Rozwarł opuchnięte powieki i podniósł wzrok. Jasny odblask księżyca rozświetlił kapitularz, którego dekoracje rozpoznał nawet otumaniony otrzymanym ciosem. Jakby za mgłą, rysowała się przed nim postać, która wydała mu się gorylem, podnoszącym z ziemi australijską zapalniczkę i wpatrującym się w to narzędzie zbrodni na manuskrypcie. Wtem goryl z pełną parą cisnął nią o mur budowli.

Gdy zamknął oczy i ponownie je otworzył, w ręku napastnika dostrzegł strzykawkę. Po chwili poczuł ukłucie na karku. Jęknął, kiedy zakręciło mu się w głowie. W panice pojął, że opuszcza go świadomość. Ostatkiem sił wykrztusił z siebie kilka słów, które dla oprawcy nie miały żadnego sensu.

– Co tam bredzisz, staruszku?

Z blaskiem księżyca João pożegnał się, ukojony płomykiem nadziei. Nadziei, że nagrywanie na skrzynkę cały czas trwało.ROZDZIAŁ 2

Dochodziła ósma, kiedy niewielka łódź z napędem silnikowym przepłynęła pod prąd lizboński odcinek rzeki Tag. Pozostawiła daleko w tyle krwisty most, wyznaczający drogę do statuy Jezusa Chrystusa na przeciwległym brzegu.

Motorówka dobiła do przystani przy alei Henryka Żeglarza. Ana Ventura wręczyła sternikowi dziesięć euro i przestąpiła z pokładu na betonowe nabrzeże, po czym przeszła parę kroków na majestatyczny lizboński plac Handlowy. Zwolniła kroku i rozejrzała się, tradycyjnie chłonąc oczyma znajomą architekturę – arkadowe łuki i jakby słońcem malowane charakterystyczne żółte fasady. Te zabytkowe budynki sprawdzały się w różnych funkcjach, a przy okazji gwarantowały schronienie przed upalnym słońcem. Cień w tym mieście był cenny nie tylko latem, ale przez okrągły rok. Lizbona otwierała rankingi najsłoneczniejszych stolic Europy, chociaż akurat ten lutowy dzień zdawał się tego nie potwierdzać. Wiosenny kardigan nie wystarczał, więc Ventura w marszu ubrała płaszcz przerzucony dotąd przez ramię i przyspieszyła.

Minęła konny pomnik króla Józefa Reformatora i podeszła pod Łuk Triumfalny. Figury wieńczące monumentalną konstrukcję – trzy alegorie cnót chwały, męstwa i pomysłowości, dwie symbolizujące rzeki Douro i Tag oraz cztery uosabiające herosów z kronik miasta i państwa – zawsze wzmagały jej dumę ze służby tak doświadczonemu państwu. Stąd też pracę dla Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa traktowała bardziej jako honorowe posłannictwo, a nie pracę dla zarobku.

Ostatni raz maszerowała placem Handlowym aż dwa tygodnie temu. Jeszcze przed przymusowym urlopem, spędzonym u siostry w Funchal na Maderze, umówiła się tu na kawę z dyrektorem Muzeum Azulejos. I pewnie nadal wypoczywałaby na wyspie, gdyby wczoraj nie odezwał się do niej po latach Tiago Moreno, dawny współpracownik z departamentu. Wolała nie spekulować, co skrywało się pod określeniem „to pilne”, którego użył, nerwowo nalegając na rozmowę w cztery oczy.

Rua Augusta stanowiła jeden z reprezentacyjnych deptaków Lizbony, ale nigdy nie należała do jej ulubionych. Stylowe butiki, luksusowe restauracje oraz eleganckie instytucje bankowe nijak nie pasowały do aury historycznego serca starego miasta. Na skrzyżowaniu z Rua Santa Justa zerknęła ku windzie, która wynosiła zwiedzających na platformę z rewelacyjnym widokiem na dzielnicę Alfama oraz ruiny Klasztoru Karmelitów. Ana cieszyła się, że ta industrialna konstrukcja, kontrastująca z nadmierną elegancją okolicznych lokali, bezpardonowo urosła do rangi symbolu miasta.

Kiedyś, nim awansowała na stanowisko wicesekretarza Departamentu do spraw Dziedzictwa przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa, miała więcej wolnego czasu, by oddawać się swej pasji. Oprowadzała wówczas turystów w ramach free city tours – darmowych przechadzek po mieście z przewodnikiem. Opowieściami lizbońskimi dzieliła się z ludźmi ze wszystkich zakątków świata. Zachwyt w ich oczach dodawał jej skrzydeł na całe tygodnie. Toteż do dziś, chociażby sporadycznie, starała się zapraszać wizytujących na spacery, aby żywa „lizbonomania”, pomimo pięćdziesięciu pięciu lat spędzonych w tym mieście, w niej nie gasła.

Wstąpiła na plac Rossio. Jak przystało na prawdziwą lizbonkę, określała go właśnie tak. Mimo iż pracowała w państwowym ministerstwie, pośród formularzy i protokołów, nigdy nie używała nominalnej nazwy imienia portugalskiego króla Pedro IV.

Dla rannych ptaszków zaczynała się pora śniadaniowa, zatem Any nie zdumiał panujący na skwerze gwar. Rossio był dla lizbończyków najpopularniejszym miejscem swobodnych, towarzyskich spotkań. Wyczuwalnemu luzowi – doprawdy, uwielbiała się nim sycić – sprzyjała marmurowa posadzka, imitująca kołyszące placem morskie fale.

Dzisiejszy klimat był w pewnym sensie odkupieniem win za dawne grzechy Rossio. Ana wiedziała, że w przeszłości przelały się na nim hektolitry krwi, i wcale nie chodziło od dawne walki byków. Powiodła spojrzeniem po bryle neoklasycystycznego Teatru Narodowego, którego przestrzeń zajmował uprzednio Pałac Inkwizycji. Brutalni inkwizytorzy właśnie na Rossio organizowali publiczne sądy i egzekucje, okrutnie mordując heretyków – często Żydów – zmuszonych do dokonywania wyboru między konwersją na chrześcijaństwo a dopełnieniem żywota.

Na szczęście te czasy dawno już minęły – przynajmniej w Portugalii. Spojrzała na wypisane w wielu językach na murze nad ławką motto Lizbony, brzmiące niczym spowiedź w konfesjonale: „Miasto Tolerancji”. Świadectwo głęboko zakorzenionego kosmopolityzmu miasta.

Przy teatrze Ana skręciła w prawo. Na skwerze świętego Dominika wychwyciła wzrokiem skupisko ludzi. Wiedziała, że przebywali tam w dzień i w nocy. Tradycyjna portugalska wiśniówka, ginjinha, serwowana w plastikowych kubeczkach w tamtejszych kameralnych tawernach – choć określenie „budki” lepiej oddawałoby charakter niewielkich knajpek – od zawsze wabiła tłumy amatorów.

Wmaszerowała wreszcie w Rua das Portas de Santo Antão, aż dotarła do numeru pięćdziesiątego ósmego. Gdyby nie znała tego miejsca, nigdy nie wpadłaby na to, że tak nędzna fasada, oznakowana tylko neonem stylizowanym na retro, mogłaby skrywać absolutnie fantastyczne wnętrze rodem z arabskich baśni. Nacisnęła klamkę i przestąpiła przez próg Casa do Alentejo.

W zamyśle twórców miało być to swoiste centrum kultury imigrantów z rolniczego regionu Alentejo, którego w średniowieczu przez dekady muzułmanie nie zamierzali oddawać w ręce chrześcijan. Nawet ostateczne odbicie prowincji przez wojska królewskie nie zdołało wymazać mauretańskich zwyczajów z kultury regionu. Stąd też arabskie inspiracje stanowiły dla architektów Casa do Alentejo motyw przewodni.

Portugalka minęła złoty dziedziniec z krużgankami, któryś raz zachwycając się fontanną, wieloarkadowymi łukami i tym, co dla sztuki islamu pozostawało znakiem rozpoznawczym – wszędobylskimi arabeskami. Wspięła się po schodach na pierwsze piętro, mieszczące restaurację serwującą potrawy typowe dla prowincji.

Jeszcze w drzwiach machnęła krępemu kelnerowi, zamawiając espresso, po czym usiadła na masywnym krześle. Opuszkami palców musnęła ścianę wyłożoną azulejos – tradycyjną ceramiką w kolorach białym i błękitnym. Mozaika ukazywała pałac z fontanną, damami dworskimi i paniczami.

– Wciąż cię fascynują, co? – szorstki, męski głos wyrywał z ją znienacka z zamyślenia.

Stojący za nią Tiago Moreno był przed parunastu laty naczelnym polihistorem Departamentu Dziedzictwa. Przyjrzała mu się. Już pierwszy rzut oka wykazywał podobieństwo do lorda z mozaiki obok. Odniosła wrażenie, że przez ten czas, kiedy się nie widzieli, postarzał się bardziej niż ona. Zmarszczki dodawały mu mądrości, przyznała w duchu, ale i bez nich zawsze ceniła go za szerokie horyzonty.

– Azulejos? Owszem, niezmiennie – wyznała, uśmiechając się serdecznie, po czym dyskretnie zerknęła na zegarek. – Spóźniłeś się.

– Co to, to nie. Obserwowałem cię z tamtego stolika. – Wskazał na przeciwległy narożnik sali. – Jak widać, to azulejos, a nie dawny kolega z pracy, jako pierwsze skupiają twą uwagę. I wiesz co? Wcale mnie to nie dziwi, szefowo. – Położył akcent na ostatnie słowo. – Wiele takich odzyskałaś?

– Wystarczająco – ucięła temat.

Część odzyskiwanych azulejos, a także innych eksponatów zdobiących dziś gabloty muzealne, pochodziła z czarnego rynku, a państwo, aby uniknąć ciągnących się latami sporów sądowych o wyznaczenie prawowitego właściciela, zwyczajnie płaciło za te rekwizyty pieniędzmi podatników – nierzadko sumy przekraczające ich wartość. Jeszcze kiedy pracowali razem, sytuowali się zbyt nisko w hierarchii, aby wiedzieć o takich szemranych transakcjach. Potem Ana została wicesekretarzem departamentu, a Tiago – faworyt na to stanowisko – przełknął gorycz porażki i honorowo odszedł z referatu. Co się z nim działo przez ostatnich piętnaście lat?

– Czemu tak bardzo nalegałeś na tę kawę? – spytała. – Wspomniałeś przez telefon, że w pracy dowiedziałeś się o, cytuję, zawiłym incydencie w historii Portugalii, który wkrótce może wydostać się poza plomby na archiwalnych kopertach. O co chodzi, Tiago? Przyznam, że pomyślałam sobie… sama nie wiem co.

– Zatem przechodzimy do rzeczy. Nazwałem to incydentem? Tak, to prawda. Lecz „incydent” to słowo zbyt błahe, biorąc pod uwagę możliwe reperkusje. Jest taka maksyma, z góry przepraszam za brzydkie słowo: nie tykaj gówna, bo będzie śmierdzieć… Ano, nasz kraj czeka dyplomatyczny i polityczny skandal. Międzynarodowe stosunki z wieloma europejskimi państwami zostaną zachwiane. Wszystko z powodu tego, co niedawno wyciekło z…

– Poczekaj, Tiago, poczekaj. Po kolei – nie pozwoliła mu dokończyć. – Dowiedziałeś się o czymś w pracy, tak? Niestety nie wiem nawet, gdzie obecnie pracujesz. Wiem tyle, że dzwoniłeś z Italii.

– Jezu, gdzieś ty spędzała wakacje? Ględziłaś coś o Maderze, ale przecież tam dawno temu dotarł Internet. – Cień zniecierpliwienia zmącił magnacką aparycję. – Wybacz, Ano. Opowiem ci w skrócie: po opuszczeniu departamentu zająłem wakat w portugalskim konsulacie we Florencji. Później pracowałem w Rzymie. A przedwczoraj odebrałem nominację – zawiesił głos – na ambasadora Portugalii przy Watykanie.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: