Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Atlas magicznych stworzeń Pip Bartlett. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Atlas magicznych stworzeń Pip Bartlett. Tom 1 - ebook

Nowa seria bestsellerowych autorek Maggie Stiefvater oraz Jackson Pearce, w której aż roi się od magicznych istot, niewiarygodnych przygód i niesamowitych ilustracji.

Pip Bartlett żyje w świecie podobnym do naszego, pełnym miast, samochodów czy policji. Zamieszkują go również magiczne stworzenia, m.in. jednorożce, pegazy czy gryfy. Ludzie traktują je jak inne zwierzęta, niektóre z nich hodują, inne uważają za szkodniki bądź niebezpieczne stworzenia. Pip jako jedyna potrafi z nimi rozmawiać. Tylko że nikt z dorosłych w to nie wierzy…

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3322-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

- Prolog. Afera jednorożcowa
- Rozdział 1. Lecznica dla magicznych stworzeń
- Rozdział 2. Fioletowe i brzydko pachnie
- Rozdział 3. Czasami rzeczy się palą
- Rozdział 4. Nie przygarniaj kłąbka!
- Rozdział 5. Ratujcie swoje majtki!
- Rozdział 6. Magiczne kaczki są okropne
- Rozdział 7. Temat lekcji: Kłąbki!
- Rozdział 8. Zupełny brak smoków
- Rozdział 9. Minigryfy też są okropne
- Rozdział 10. Ucieczka i inne genialne pomysły
- Rozdział 11. Mruczna sprawa
- Rozdział 12. Naprawdę mruczna sprawa
- Rozdział 13. Nie gryziemy! Nie dźgamy!
- Rozdział 14. Pani Dreadbatch to dopiero jest okropna!
- Rozdział 15. W którym nic się nie pali, nikt nie ryzykuje życia, Tomas wziął tabletki na alergię, a Callie jest zadowolona

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.Prolog Afera jednorożcowa

Najpierw przyjechały autobusy, a tuż za nimi jednorożce.

Przechylając się nad ławką i wyciągając szyję, prawie mogłam je zobaczyć przez okno w klasie. Na przyczepie, w której je transportowano, widniał napis: „Najlepsze pod słońcem. Hodowla jednorożców”. Gdybym się wychyliła jeszcze trochę…

– Pip! – wykrzyknął mój tata, kiedy przypadkiem strąciłam łokciem pudełko kamieni na ziemię.

– Ups! – odpowiedziałam przepraszająco i przykucnęłam, żeby je zebrać.

Tata zazwyczaj nie przychodził ze mną do szkoły, ale dzisiaj był Dzień Kariery. Na korytarzach i w klasach roiło się od matek i ojców. Wszyscy chcieli opowiedzieć uczniom o swojej pracy. Ponieważ moi rodzice byli geologami, tata przyniósł pudełko kamieni (nazywał je „geodami”), które zamierzał pokazać moim kolegom z klasy. Badania skał nie interesowały mnie za bardzo, ale i tak uważałam, że to znacznie ciekawsze niż na przykład produkcja zamków błyskawicznych.

Jednak co tu kryć – nic nie mogło równać się z jednorożcami.

Przez okno dostrzegłam kobietę w jasnoniebieskiej koszuli wyprowadzającą z przyczepy pierwszego jednorożca. Czułam się, jakby w głowie i sercu eksplodowały mi jednorożcowe fajerwerki. Z mojej ulubionej książki, Atlasu magicznych stworzeń Jeffreya Higglestone’a (którą zupełnym przypadkiem miałam ze sobą w plecaku), dowiedziałam się o nich wszystkiego.

Nie widywałam tych zwierząt zbyt często – raczej nie pojawiały się w centrum Atlanty. Ten jednorożec połyskiwał, miał grzywę w kolorze słońca i piękne ciemne oczy. Gdy mknął po asfalcie, spod jego jasnych kopyt strzelały iskry.

– Och, jednorożce – zauważył mój tata takim samym tonem jak ja, gdy pokazywał mi nowe rodzaje kamieni, co oznacza, że z całych sił chciał sprawiać wrażenie zainteresowanego, ale zwierzęta po prostu go nie kręciły. – Fascynujące. Kto je przywiózł?

Wskazałam na Marisol Barrerę, która siedziała cztery miejsca dalej. Tata chrząknął z uznaniem. Wszyscy uważali, że Marisol to ideał. Nigdy nie była umazana czekoladą. Pamiętała, żeby się rano uczesać. Miała ładny charakter pisma. Nie zaginała rogów w zeszycie. Teraz miała na sobie niebieską koszulę, taką samą jak jej mama, z malutkim kolorowym logo hodowli „Najlepsze pod słońcem”.

Próbowałam usiąść wyprostowana jak Marisol, ale moje plecy nie za dobrze to znosiły, więc po chwili znów przygarbiłam się na krześle.

Co mi tam. Przynajmniej potrafiłam coś, czego Marisol nie umiała. Myślę zresztą, że nikt poza mną tego nie umiał. Mogłam rozmawiać z magicznymi stworzeniami. A one mnie rozumiały.

Niestety nikt mi nie wierzył. Zresztą nie miałam w tym zbyt dużego doświadczenia, bo w bloku, w którym mieszkaliśmy, nie można było trzymać zwierząt – nawet tych magicznych.

No i jeszcze nigdy nie rozmawiałam z jednorożcem.

– Moi drodzy, uwaga – powiedział głośno pan Dyatlov, nasz wychowawca. – Proszę się równiutko ustawić. Wyjdziemy na zewnątrz zobaczyć stoiska. Pokażmy waszym rodzicom, jacy jesteście grzeczni.

U pana Dyatlova wszystko musiało być pod linijkę – jego fryzura, wąsy i krawat też. Nawet usta przypominały prostą kreskę. Dość szybko zrozumieliśmy, że życie było łatwiejsze, jeśli się zachowywało tak porządnie, jak tylko się dało, więc ustawiliśmy się w szeregu, równym niczym jego brwi. Już za kilka chwil stanę oko w oko z jednorożcami. Próbowałam nie wyrywać się za bardzo z mojego miejsca, ale mimo że udało mi się opanować bicie serca, nie mogłam powstrzymać się przed nerwowym przestępowaniem z nogi na nogę.

Nie mogłam się uspokoić!

Okazało się to jeszcze trudniejsze, gdy dotarliśmy na parking, gdzie znajdowało się mnóstwo nadzwyczajnych rzeczy. Sprzedawca antyków przywiózł bardzo stary, przedziwny samochód. Kwiaciarka stała przy aucie z rozstawionym namiotem. Szef kuchni rozłożył grilla. Grupa mam grała na instrumentach smyczkowych. Tata rozłożył swoje pudło z geodami, które natychmiast zainteresowały moich kolegów. Był dumny, jakby sam złożył i wysiedział te kamienie, a nie po prostu je znalazł.

Policzyłam jednorożce. Osiem! Członkowie rodziny Marisol: jej mama, tata oraz obie dorosłe siostry bliźniaczki, trzymali po dwa jednorożce za wodze. Było w nich coś królewsko pięknego. Państwo Barrerowie, wiecie, wyglądali jak dorosła wersja Marisol – wypolerowani i wyprasowani, w ubraniach, które sprawiały wrażenie właśnie zdjętych z wieszaka w sklepie.

A jednorożce? Cóż. Wyglądały po prostu magicznie.

– Klasooo! Klaso! – odezwał się pan Dyatlov. – Pamiętajcie, każdy powinien odwiedzić wszystkie stoiska. A jak zachowujemy się, kiedy jesteśmy na zewnątrz?

– Nie biegamy, nie oddalamy się bez pytania i myjemy ręce po powrocie do budynku! – odpowiedzieliśmy posłusznie.

Pan Dyatlov, zadowolony, pozwolił nam odejść, więc wszyscy poszli, bardzo, bardzo, bardzo szybko, do wybranych stoisk.

Ja oczywiście ruszyłam do jednorożców. Nie miałam dużej konkurencji, bo ojciec kucharz zwabił wszystkich gorącymi, dopiero zdjętymi z ognia naleśnikami. Miałam całe stoisko z jednorożcami tylko dla siebie!

– Dzień dobry – przywitała mnie uśmiechnięta mama Marisol. – Chciałabyś zostać hodowcą jednorożców?

– Tak! To znaczy może. To znaczy nie wiem, po prostu uwielbiam jednorożce. Właściwie to uwielbiam wszystkie zwierzęta – wyrzuciłam z siebie jednym tchem, przyglądając się majestatycznym stworzeniom.

Każdy czymś się wyróżniał: jeden miał różową grzywę, drugi zieloną. Kopyta też miały w różnych kolorach, a chociaż wszystkie były jasno umaszczone, to sierść niektórych miała niebieskawy odcień, a innych – raczej brzoskwiniowy. Miały też idealnie skręcony perłowy róg na środku czoła.

– Wiesz, że to najtwardsza substancja na ziemi? – zapytała mnie jedna z sióstr Marisol, gdy zauważyła, że wpatruję się w róg najbliższego jednorożca.

– Oczywiście! Mogę dotknąć? – zapytałam.

– Jasne – odpowiedziała pani Barrera.

Nie zrozumiała, że to nie ją pytam o zgodę, tylko jednorożca.

– Zawsze miło spotkać fana – odpowiedział głębokim, męskim głosem.

Parsknął cicho i schylił głowę.

Ponieważ Barrerowie nie słyszeli jednorożca, bo tylko ja to potrafiłam, wydawali się zaskoczeni, że tak łatwo pozwolił mi się dotknąć. No ale przecież grzecznie poprosiłam. Zbliżyłam rękę do czubka rogu. W dotyku przypominał wnętrze muszli.

Jednorożec parsknął ponownie i uniósł łeb. W jego błyszczących, pełnych magii oczach odbiła się lekka dezaprobata, gdy dostrzegł moje rozwiązane sznurówki i rozczochrane włosy. Pewnie był przyzwyczajony do ludzi takich jak Barrerowie.

– No dobra, wystarczy – stwierdził. – Dopiero co został wypolerowany, nie chcę, żebyś go pobrudziła.

– Ojej, przepraszam – odpowiedziałam.

– Za co, kochanie? – zapytała mama Marisol.

– Chyba zaniepokoiłam waszego jednorożca.

Pani Barrera zaśmiała się.

– Nie przejmuj się Faworytem. Jest najstarszy w stadzie i bywa humorzasty. Melody, przyprowadź Bryzę. Ona bardziej lubi dzieci.

Wychodząc na środek, Bryza świergotała radośnie.

– Ojej! Jak fajnie! Wszyscy zobaczą mój ogon!

Pozostałe jednorożce mamrotały i przewracały oczami, gdy wymachiwała ogonem w tę i we w tę. Trzeba przyznać, że robił wrażenie – był skręcony w turkusowe pukle.

– Jest prześliczny – pochwaliłam.

– Dziękuję! – odpowiedziała Bryza. – Zrobienie go zajęło cały poranek. Chcieli przetestować to uczesanie przed kolejną wystawą. Pasuje mi, prawda?

– Zdecydowanie! – potwierdziłam. – Czy mogą zrobić ci też taką grzywę?

– To by zajęło z pół dnia! Nie wytrzymałabym tyle.

Dobrze rozumiałam, o co jej chodzi.

– Ja też nie.

Rodzina Barrerów spojrzała na mnie. Jasne, nie mogli słyszeć Bryzy, więc myśleli, że gadam do siebie.

– Opowiadała mi o swoim ogonie – wyjaśniłam.

– Oczywiście – odpowiedziała uprzejmie mama Marisol.

Uniosła jednak brwi i uśmiechała się półgębkiem, jakby pomyślała: „To dziecko ma nierówno pod sufitem”. Chciałabym się wreszcie przyzwyczaić do tej miny. Magiczne stworzenia znacznie łatwiej akceptowały moją umiejętność niż ludzie. Dlaczego wszyscy nie mogliby mi po prostu uwierzyć?

– Zmiana! – zawołał pan Dyatlov i wszyscy ruszyli do kolejnych stanowisk.

Grupa siedmiu dzieciaków, w tym Marisol, ruszyła do nas od grilla. Powinnam przejść do pana, który przyniósł okulary spawalnicze i palnik, ale udawałam, że nie usłyszałam nauczyciela, i zostałam przy jednorożcach.

– Marisol, one są niesamowite! – ktoś krzyknął.

– Dzięki – odpowiedziała.

Pojawienie się tylu dzieci silnie wpłynęło na zachowanie jednorożców. Zaczęły potrząsać łbami i nadymać nozdrza, pokazując tęczową skórę wewnątrz. Jeden powiedział: „Patrzcie na mnie!”, a inny: „Nie, patrzcie na mnie!”. Nawet Faworyt lekko się uniósł i oświadczył niskim głosem: „Nie, nie, one wszystkie będą patrzeć na mnie”.

Nie zdawałam sobie sprawy, że jednorożce pokazowe aż tak bardzo lubią się popisywać.

Bryza biła zakręconym ogonem i wyciągała szyję, żeby sprawdzić, czy ktoś ją zauważył. Przycisnęła pysk do mojego ramienia.

– Ej, ty! Ta, która nas rozumie. Zapytaj ich, co sądzą o moim ogonie!

Nie byłam za dobra w przemawianiu do wielu osób naraz, ale to było moje pierwsze spotkanie z jednorożcami i bardzo nie chciałam ich zawieść.

– Hej, ludzie! Co myślicie o ogonie tego jednorożca? – zapytałam głośno.

Wszyscy jednak zasypywali Barrerów pytaniami. Nikt mnie nie usłyszał. Zirytowana Bryza potrząsnęła grzywą. Im głośniej zachowywały się dzieci, tym bardziej niespokojne stawały się jednorożce.

– Dzieci! Dzieci! Patrzcie na mnie! Patrzcie tutaj! Ej, tu jestem! Dzieci!

Marisol pociągnęła mamę za rękę.

– Czy moje przyjaciółki mogą przejechać się na Faworycie?

– To nie najlepszy pomysł. – Pani Barrera pokręciła głową. – Może mogłabyś oprowadzić go po dziedzińcu, żeby wszyscy go zobaczyli?

– Nie jego! – wykrzyknęły chórem cztery jednorożce. – Mnie, mnie!

Pani Barrera wymieniła zwykłą uzdę Faworyta na srebrną z otworem na róg. Kiedy pomagała Marisol wdrapać się na jednorożca, ten w zamyśleniu przeżuwał coś, co przypominało kawałek kryształu. W ogóle nie wydawał się zaniepokojony tym, że Marisol mogłaby go pobrudzić. Można by pomyśleć, że dziewczynka usadowiona na grzbiecie największego i najpiękniejszego jednorożca to najprawdziwsza księżniczka.

Wszyscy na nią patrzyli.

– Czy może pobiec? – zawołał jeden z moich kolegów z klasy.

– Pobiec? Nie do końca. W wypadku jednorożców wyróżniamy pięć temp chodu, inaczej niż u koni, które mają tylko cztery – objaśniła pani Barrera. – Nazywamy je: stęp, dryg, drept, pląs i cwał. Myślę, że w takim tłumie bezpiecznie jest pozostać przy stępie i drygu.

Marisol i Faworyt ruszyli drygiem. Wyglądali tak pięknie, że musiałam kilka razy mocno zacisnąć pięści, żeby się opanować. Zauważyłam, że choć już wcześniej wszyscy na nich patrzyli, to teraz gapili się po prostu na całego.

Bryza znowu uderzyła mnie pyskiem w ramię.

– Ej! Ty! Poliglotka!

– To bolało – jęknęłam, chociaż nie była to prawda.

– Tylko spójrz, jak wszyscy się w niego wpatrują – narzekała. – A powinni we mnie! Powiedz im, żeby patrzyli na mnie!

– Nikt mnie nie posłucha – odparłam.

Faworyt był podekscytowany uwagą, którą zyskał, i chciał przejść w drept, ale Marisol sprawnie go spowolniła.

– Mnie też nie. – Bryza załoskotała kopytami, aż strzeliły iskry. – Poliglotka! Wskakuj na mój grzbiet! Pokażemy im!

„Wskakuj na mój grzbiet!”.

Wiedziałam, że to fatalny pomysł. Ale… ale… przejechać się na jednorożcu. Czytałam o tym w Atlasie. Czy jeszcze kiedyś trafi mi się taka okazja?

Mama zawsze powtarzała, żebym pomyślała dwa razy, nim coś zrobię.

No i pomyślałam. Naprawdę. Ale trudno było myśleć o czymkolwiek innym niż o przejażdżce na jednorożcu, tym bardziej że Bryza coraz głośniej mnie ponaglała:

– No już, no już, no już, no już…

Pomyślałam dwa razy i zrobiłam, co zrobiłam. Bryza przyklękła i wdrapałam się na jej grzbiet.

– Trzymaj się grzywy, niechlujna poliglotko! – wykrzyknęła.

Ledwie zdążyłam chwycić się jej włosów w kolorze basenowej wody, stanęła dęba i zarżała głośno.

Teraz wszyscy patrzyli na nas.

– Co ty wyprawiasz? – oburzył się Faworyt, prawie zrzucając Marisol. – To moja wielka chwila, wracaj do innych, głuptasie.

– Głuptasie? – warknęła Bryza. – Tylko patrz!

Wyrwała naprzód. Nie wiedziałam, które tempo obrała, ale na pewno dużo szybsze niż dryg lub drept. Zdecydowanie był to pląs lub cwał. Widziałam stary ekstrawagancki samochód, naleśniki i namiot kwiaciarki oddalające się dużo bardziej, niż chciałam…

– Musimy zostać na dziedzińcu – poprosiłam, trzymając się mocno jej grzywy.

– Och, no dobra, dobra – odpowiedziała.

Zwolniła i zawróciła w kierunku tłumu, pląsając po ogromnym łuku. Jej zakręcony ogon podskakiwał za nią. Wiatr dudnił mi w uszach i szarpał włosami. Ledwie dostrzegałam zazdrosne spojrzenia kolegów z klasy.

To był najlepszy dzień w moim życiu.

– Pip!

Wydawało mi się, że usłyszałam swoje imię, ale głos zginął w pędzie powietrza. Wyobrażałam sobie, że teraz i ja wyglądam jak prawdziwa księżniczka, gdy Bryza ponownie zarzuciła swoimi lokami.

– Jestem najpiękniejsza, naj-naj-naj-naj-naj! – zawołała w rytm uderzeń kopyt.

Powoli docierało do mnie, że ludzie mnie wołają. Mnóstwo ludzi.

– Pip! – krzyczała pani Barrera. – Spróbuj zawrócić! Jednorożce nie radzą sobie dobrze w stadzie. Jeśli nie uspokoimy Bryzy, inne też się spłoszą.

Wiedziałam o tym – w Atlasie znajdowała się wzmianka, że jednorożce łatwo płoszą się w grupie. Ale „płoszyć się” znaczyło „wpadać w panikę”, a te zwierzęta wcale nie były spanikowane. Krzyczały: „To nie fair! Dlaczego ona może biegać? Też chcę wyjść! Wypuśćcie mnie!”.

Nie bały się. Były zazdrosne.

„Powinnam zrobić o tym notatkę w Atlasie” – pomyślałam, gdy kolejny jednorożec wyrwał się jednej z sióstr Marisol.

– Zasłaniasz widok! – wrzasnęła Bryza na nowego konkurenta. Wcale nie brzmiało to pokojowo. – Widok na mnie!

– Nie bądź krową! – zarżał w odpowiedzi, szturchając Bryzę w zad. Piękny płowy jednorożec o skórze gładkiej jak u delfina zarzucił białą, delikatną niczym babie lato grzywą, z której wyleciało kilka motyli. Wyglądały na zaskoczone. – Daj się pokazać innym!

– Nie rozkazuj mi! – parsknęła Bryza.

– Kochani! – zawołałam. – Kochani, nie kłóćcie się! Oboje jesteście piękni. Panie jednorożcu, proszę wrócić na swoje miejsce!

– Ty też mi nie rozkazuj! – Odskoczył i znowu szturchnął Bryzę.

Chwyciłam mocniej jej grzywę.

– Pip! – zawołała pani Barrera. – Zachowaj spokój, skarbie! Zaraz cię ściągniemy.

Myśleli, że mam kłopoty.

– Sio! – krzyknęła Bryza, gdy inny jednorożec naparł na nią z drugiej strony.

Trzeci, z grzywą w kolorze lodów o smaku kiwi, zawinął duży kosmyk ogona Bryzy wokół swojego rogu i zarzucił głową, prawie powalając ją na ziemię. Wszyscy Barrerowie wymachiwali rękami, jakby uczyli się pływać na sucho. Nie trzymali już jednorożców, bo wszystkie tłoczyły się wokół Bryzy.

Może rzeczywiście miałam kłopoty.

– Bryzo, musimy wrócić na miejsce! – powiedziałam. – Wszyscy już widzieli twój ogon. Nie możemy…

– O TAK, DZIECI NA MNIE PATRZĄ! – zawołał Faworyt, zagłuszając mnie. Szarpnął dziko ogonem i podskoczył, prawie zrzucając Marisol, po czym zawołał: – Spójrzcie tylko, rogate smarkacze! Dzieci patrzą na mnie z uwielbieniem!

Pozostałe jednorożce i ja spojrzeliśmy na niego. Dzieci patrzyły nie tyle z uwielbieniem, ile z przerażeniem, bo tabun jednorożców biegł prosto na nie. Rodzice i nauczyciele zaczęli zwoływać uczniów w inne miejsce.

– Bryzo! Zatrzymaj się! – spróbowałam ponownie, głośniej. – Nie chcesz chyba, żeby wszyscy się ciebie bali?

– Chcę, żeby na mnie patrzyli! – odpowiedziała.

Kłapnęła zębami na płowego jednorożca.

Barrerowie i kilkoro innych dorosłych wzięli się za ręce, by, niczym ludzki mur, ogrodzić kotłujące się stado z jednej strony.

– Rób mniejsze okrążenia! – zawołała do mnie Marisol.

Ściągnęła krótko wodze Faworyta, zmuszając go do poruszania się po coraz mniejszym okręgu, co go spowalniało.

– Nie mam wodzy! – odkrzyknęłam.

Pozostałe jednorożce śmiały się do rozpuku z drobiącego Faworyta, a same nabierały prędkości.

– Koniec zabawy, staruszku! – zawołała Bryza. – Patrzcie na to!

I skoczyła! Jęknęłam zaskoczona i odruchowo oplotłam ramionami jej szyję.

Gdy wylądowała na dachu zabytkowego auta, spod jej kopyt strzeliły iskry. Ktoś krzyknął. Drugi jednorożec znalazł się tuż obok nas, a trzeci przeskoczył nad samochodem i wpadł prosto na namiot z kwiatami. Różowowłosa klacz wymachiwała głową na wszystkie strony, wzbijając chmurę poszarpanych płatków. Kiedy tata kwiaciarz próbował przegonić ją słonecznikiem, chwyciła kwiat w zęby i oddaliła się tanecznym krokiem.

– Podziwiajcie mnie, podziwiajcie! – wykrzykiwała, brykając w tę i we w tę i roztrącając moich kolegów i koleżanki z klasy.

Faworyt, który jak sądzę, miał już dość docinek, zrzucił Marisol i galopował tuż obok Bryzy, co rusz wyskakiwał w powietrze i z gracją wyginał grzbiet. Robiło to wrażenie, przynajmniej dopóki nie staranował grilla, tak że burgery rozsypały się po całym chodniku. Płowy jednorożec wyminął je, ale w efekcie nastąpił z rozpędem na stół z naleśnikami, katapultując je w powietrze tak, że wylądowały na mamach z wiolonczelami. W całym tym zamieszaniu ktoś przewrócił stolik mojego taty. Geody, które nie rozbiły się o ziemię, poturlały się prosto pod kopyta zielonowłosego jednorożca. Żeby się nie przewrócić, zwierzę usiadło – na panu Dyatlovie.

– Złaź z niego! – krzyknęłam.

Jednorożec odbiegł, ale tylko dlatego, że zauważył, jakie zainteresowanie wzbudza jego konkurentka ze słonecznikiem w zębach. Panu Dyatlovowi chyba nic się nie stało, choć został wprasowany w burgery, które przykleiły się do jego spodni.

– Bryzo, koniec! – błagałam.

– Czy nie tego właśnie chciałaś? Żeby wszyscy na ciebie patrzyli? – żachnęła się.

– Nie! Chciałam, żeby mnie słuchali!

Tyle że nawet Bryza mnie nie słuchała. Kiedy jednorożec z grzywą w kolorze sorbetu pomarańczowego szarżował obok nas, Bryza wpadła na tablicę naszej szkoły. Kawałki drewna poleciały na wszystkie strony. Koło twarzy przeleciała mi deska z namalowaną maskotką szkoły – uśmiechniętym susłem. Bryza zarżała radośnie.

Jej kopyta dotknęły ziemi z silnym szarpnięciem. Chciałam się lepiej chwycić, ale nagle okazało się, że mam za krótkie ramiona, żeby dosięgnąć jej śliskiej grzywy.

Znowu jęknęłam zaskoczona – Bryza nawet się nie obejrzała – i wylądowałam w krzewach ozdobnych obok uśmiechniętego susła. Przez połamane gałęzie widziałam czyste niebo. Tylko na moment zakryły mi je brzuchy trzech jednorożców, które przeskoczyły nad połamaną tablicą i krzakami.

Straciłam dech. I cały dobry humor.

Chwilę później podbiegł do mnie tata, z trudem łapiąc powietrze.

– Pip! Pip! Żyjesz?

– Tak – odpowiedziałam zza krzaków.

– W takim razie – poinformował – masz gigantyczne kłopoty.

Postanowiłam dodać jeszcze jeden dopisek w Atlasie magicznych stworzeń:

Jednorożce się nie słuchają.Rozdział 1 Lecznica dla magicznych stworzeń

W porządku. Może i zepsułam Dzień Kariery, zrujnowałam sezon pokazów Faworyta, zmarnowałam czterdzieści przepysznych burgerów z indyka i zniszczyłam trzy wiolonczele, prawie całą kolekcję geod mojego taty oraz okulary pana Dyatlova. Nie byłam z tego dumna i szlaban na wszystko do końca roku szkolnego stanowił odpowiednią karę.

Po aferze jednorożcowej (jak określała to moja mama, przybierając najbardziej złowrogą ze swoich min) rodzice postanowili, że wakacje spędzę w Clovertown, miasteczku w stanie Georgia, gdzie ciocia Emma prowadziła lecznicę dla magicznych stworzeń.

– Dzięki temu będziesz mogła zobaczyć mnóstwo niezwykłych zwierząt w… hm… bezpieczniejszym otoczeniu – wyjaśniła mi mama, pakując moją fioletową walizkę. Sądzę, że mówiąc „bezpieczniejszym”, miała tak naprawdę na myśli „pozbawionym instrumentów smyczkowych”.

Mama musiała wyjechać na bardzo ważne wykopaliska, a tata brał udział w konferencji, więc do Clovertown odwiozła mnie Shantel, jedna z praktykantek mamy. Dom cioci Emmy był połączony z lecznicą, a ponieważ wpakowanie się prosto do salonu bez wcześniejszego przywitania wydawało się niezbyt grzeczne, najpierw poszłyśmy do przychodni.

– Pewnie przyjmuje pacjenta – stwierdziła Shantel. W recepcji i poczekalni nie było ani śladu cioci. – Chcesz, żebym z tobą poczekała?

Nie sprawiała wrażenia, jakby miała na to ochotę.

– Dzięki, poradzę sobie – odpowiedziałam.

W poczekalni nie wpakuję się chyba w żadne kłopoty?

– Świetnie! – Shantel uniosła kciuk w górę, wybiegła na parking i pognała z prędkością uciekającego jednorożca.

Odstawiłam plecak pod krzesło i usiadłam na dłoniach, żeby się nie wiercić. W poczekalni była tylko jedna osoba: przyjaźnie wyglądający młody mężczyzna w koszuli (w kratkę) i z brodą (bez kratki). Trzymał na smyczy szpica lilorogiego. Zwierzątko wydawało się dość stare – liliowe futerko wokół nosa miało już srebrzystoniebieski odcień.

– Mogę ją pogłaskać? – zapytałam.

– Jasne. Jeśli ci pozwoli. Ślicznotka bardzo denerwuje się u weterynarza.

Gdy poklepałam ją po kędziorkach między różkami, suczka wystawiła języczek i spróbowała polizać mnie po dłoni.

– Spokojnie, Ślicznotko. Nie ma się czego bać. Ciocia Emma jest bardzo miła.

Właściciel nie zdawał sobie z tego sprawy, ale Ślicznotka wszystko zrozumiała i gdy cofała się pod krzesło swojego pana, wyglądała na nieco radośniejszą.

Dobrze było sobie przypomnieć, że rozmawianie ze zwierzętami nie zawsze kończy się stratowaniem przez pędzące magiczne konie.

Szczerze mówiąc, też się trochę denerwowałam. Ciocia Emma była naprawdę bardzo miła, ale nie wiedziałam, co o mnie myśli po aferze jednorożcowej.

Wzięłam broszurę ze stolika. Nosiła tytuł Podstawy żywienia młodych pegazów. Na okładce widniał skrzydlaty koń przelatujący nad pustym talerzem. Jeszcze zanim zaczęłam czytać, wiedziałam, że na talerzu powinna leżeć góra masła orzechowego – najlepiej z dużymi kawałkami orzechów – bo to ulubione jedzenie pegaziątek, przynajmniej według Atlasu magicznych stworzeń Jeffreya Higglestone’a. Pisali o tym na czwartej stronie trzeciego rozdziału.

Mój egzemplarz Atlasu miałam jak zawsze w plecaku – razem z ciasteczkami i zapasem długopisów. Nie potrafiłam się z nim rozstać.

Rozległ się dźwięk starego dzwonka wiszącego nad drzwiami. Zaraz potem weszły dwie kobiety targające wielki plastikowy transporter dla zwierząt.

Ojej.

Ojej!

To był psiwron! Nigdy wcześniej nie widziałam żadnego na żywo. Błyszczący dziób stukał nerwowo w metalowe kraty. Był czarny, ale czarny jak kałuża benzyny – połyskujący różnymi kolorami. Tęczowawy. Ale to nie po dziobie rozpoznałam ten gatunek, tylko po…

– Co to za zapach? – zapytała Callie zza kontuaru recepcji.

Callie to moja trzynastoletnia kuzynka. Czasami spędzałyśmy razem wakacje, ale raczej się nie przyjaźniłyśmy. Ona lubiła musicale z pięknymi kostiumami i scenami tańca, a ja wolałam szpice lilorogie i obgryzanie paznokci. Nasze zainteresowania nie wykluczały się, ale były zbyt odległe, żeby bez trudu prowadzić uprzejmą konwersację.

– Och, przepraszam – odpowiedziała kobieta od transportera. – To Goguś.

Według Atlasu magicznych stworzeń psiwrony wydzielają ze strachu zapach „zbliżony do zepsutego strusiego jaja na chodniku”.

Ten tutaj musiał być wyjątkowo zestresowany.

W Atlasie napisano, że źródłem zapachu jest gęsty, oleisty pot wydzielany z gruczołów pachwinowych. Oraz szyjnych. I kuprowych. Nie miałam pojęcia, czym są gruczoły kuprowe, ale każda oleista substancja, która mogłaby się z nich wydobywać, wydawała mi się podejrzana.

– Goguś zaczął kuleć – wyjaśniła jedna z kobiet. – Nie wiem dlaczego. Może mogłaby pani…

Callie przerwała jej, strzelając gumą do żucia. Rzuciła na blat formularz rejestracyjny oraz długopis.

– Proszę wypełnić.

Kobieta sama wyglądała na nieco zestresowaną.

– Goguś jest bardzo niecierpliwy. Czy trzeba będzie długo czekać?

Callie rzuciła jej znudzone spojrzenie zza okularów w różowych oprawkach.

– Proszę posłuchać. W gabinecie zabiegowym numer jeden jest minigryf jedwabny z gorączką. W dwójce mam wymiotującą skarpetkami salamandrę znikliwą. W trójce na zastrzyki czeka stado trolli ogrodowych. Goguś nie był zapisany na wizytę. Goguś musi poczekać. I zostać zarejestrowany.

– Dobrze – odpowiedziała potulnie właścicielka psiwrona.

Udawałam, że coś sobie piszę na dłoni, by uniknąć wzroku Callie. Dobrze było dowiedzieć się, że dorośli bali się jej tak samo jak ja.

Dzwonek znów brzęknął i odwróciłam się podekscytowana – najpierw psiwron, a teraz?

Kobieta, która weszła, nie przyprowadziła żadnego magicznego stworzenia. Miała za to spiczaste buty na obcasie, gniewnie zmarszczone brwi i teczkę na dokumenty pod pachą. Pomaszerowała do Callie, a kiedy mnie mijała, poczułam jej perfumy o zapachu pola przekwitłych gardenii. Jeśli mam być szczera, pachniały dużo gorzej niż pot Gogusia. Próbowałam zatkać nos w sposób, który nie wyglądałby na bardzo nieuprzejmy. Szpic lilorogi gwizdnął smutno.

Kobieta rzuciła teczkę na blat recepcji.

– Przyszłam przeprowadzić inspekcję w sprawie… jakiejś salamandry znikliwej czy czegoś podobnego.

– Dzień dobry, pani Dreadbatch – powiedziała Callie bardzo spokojnie, bardzo grzecznie i zupełnie inaczej niż chwilę wcześniej do właścicielki Gogusia. – Zaraz zawołam mamę. Jest teraz zajęta…

– Zajęta! – prychnęła Dreadbatch, chwytając się pod bok. – Lepiej, żeby nie była zbyt zajęta na przyjęcie oficjalnej inspekcji z Departamentu Obserwacji Magicznych i Nadnaturalnych Organizmów!

Serce przestało mi bić. Okej, tylko na chwilę, ale… Dobrze znałam Departament Obserwacji Magicznych i Nadnaturalnych Organizmów – DOMiNO. To agencja rządowa pilnująca, żeby magiczne stworzenia nie zakłócały zwykłego, niemagicznego życia. Byli w mojej szkole dzień po aferze jednorożcowej i prawie zabrali Barrerom Bryzę. Cóż, zabraliby ją na pewno, gdybym nie powiedziała, że to wszystko moja wina.

To okropne wspomnienie sprawiło, że serce nie biło mi jeszcze przez chwilę.

– Musi pani zrozumieć, że… – Callie podniosła głos.

– Jestem bardzo zajętą osobą, młoda damo – przerwała jej Dreadbatch – i jeśli nie zaraportuję, że poczyniono właściwe kroki, by zapobiec ponownemu zjedzeniu cudzego prania przez salamandrę znikliwą, zostanie ona uznana za zagrożenie dla porządku publicznego. Nie muszę chyba tłumaczyć, co to oznacza.

– Jej właściciel będzie musiał się jej pozbyć – odpowiedziała Callie swoim zwykłym tonem. – Wiem, wiem, wiem. Proszę poczekać. Zobaczę, czy mama może zostawić na chwilę tego gryfa.

Gdy Callie wyszła na zaplecze, w poczekalni zapanowała cisza przerywana tylko stukaniem długich, pomalowanych na koralowo paznokci pani Dreadbatch o blat recepcji. Ani ten dźwięk, ani jej perfumy nie wpływały zbyt dobrze na zachowanie zwierząt. Zarówno szpic, jak i psiwron przerażone zerkały na inspektorkę. Strużki fioletowego potu ściekały z transportera na podłogę. Pokrywał już metalowe kraty i śmierdział jeszcze intensywniej niż do tej pory.

Zmarszczyłam brwi.

Atlas wspominał, że psiwrony nie nadają się na zwierzęta domowe – z powodu potu, ostrych pazurów i dzioba, diety składającej się ze szczurów i tak dalej – to jednak nie powstrzymywało ich właścicieli. Jeffrey Higglestone upierał się, że mają wspaniałą osobowość. Ale pisał coś jeszcze…

Umazane fioletową cieczą drzwiczki od transportera nagle wystrzeliły w powietrze. Goguś wyskoczył na zewnątrz. W poczekalni rozbrzmiały krzyki.

W końcu sobie przypomniałam: pot spanikowanego psiwrona rozpuszcza metal!

Goguś przeskoczył przez trzy puste krzesła, przewracając je. Wyglądał zupełnie jak na ilustracji w Atlasie: miał ptasi dziób, ale głowę pitbula. Jego nogi i skrzydła miały nierównomiernie brązowy kolor i pokrywało je coś w rodzaju połączenia sierści i piórek. Ogon okazał się znacznie dłuższy niż reszta ciała – ciągnął się przez wiele metrów i jego koniec nadal tkwił w transporterze! Zwierzę trafiło jedną ze swoich pań w twarz i przewróciło kolejne trzy krzesła.

Zmarszczyłam brwi jeszcze bardziej.

Jeffrey Higglestone nie wspominał o ogonie.

Goguś rzucił się do zamkniętych szklanych drzwi lecznicy. Uderzył w nie z siłą, jakiej można było się spodziewać po spanikowanym skrzydlatym stworzeniu. Zostawił wielką plamę śmierdzącej jajami śliny na szybie i zaczął wspinać się po ścianie, zrzucając obrazy z haków.

Pani Dreadbatch wyglądała na przerażoną.

– Pilnujcie tego potwora! – zawyła i zakryła się teczką jak tarczą.

– Goguś! – jęknęła jedna z właścicielek. – Do nogi!

Psiwron nie zwrócił na nią uwagi. Biegał po ścianach, za nic mając grawitację i zostawiając wszędzie fioletowe ślady łap.

– Goguś! Musisz wrócić na ziemię! – krzyknęłam.

– Nie! Muszę uciekać! – odpowiedział. – Uciekaj! Zła kobieta zabierze cię z domu. Zamknie cię za kratami. Uciekaj!

– Zaraportuję to do DOMiNO! – wrzasnęła pani Dreadbatch, co przeraziło właścicielkę Gogusia i rzecz jasna, jeszcze bardziej przestraszyło samego psiwrona. W dodatku szpic lilorogi też zaczynał szaleć…

– Ślicznotko! – błagałam. – Przynajmniej ty nie uciekaj. Proszę, uspokójcie się wszyscy!

– Co tu się wyprawia? – zapytała Callie, wyłaniając się z zaplecza.

Spojrzała na Gogusia, potem na panią Dreadbatch, a w końcu na mnie. Bałam się, że obwini mnie o całą tę sytuację, ale w tym momencie chyba wszystkich nienawidziła równie mocno.

– Bardzo uświadamiające zajście – powiedziała pani Dreadbatch tak głośno, że było ją słychać mimo wycia zwierząt i łkania właścicielek Gogusia. – A więc tak to wygląda!

Na dźwięk jej głosu psiwron odkrył w sobie nowe pokłady energii. Rzucił się na okno i wykrzyknął:

– Musimy stąd uciekać!

– Ratuj się kto może! – zawołała Ślicznotka i środkowym rogiem usiłowała wyważyć drzwi kliniki.

Brodaty mężczyzna próbował odciągnąć ją smyczą, ale zaparła się całym ciężarem i ponownie staranowała szybę. Odłamki szkła prysnęły na wszystkie strony.

– Zgroza! – nie kryła oburzenia pani Dreadbatch. – Zagrożenie dla całego społeczeństwa!

Goguś odbił się od okna. Jedna z właścicielek starała się chwycić go za nogę, ale nie dała rady. Wystarczyło to jednak, żeby spowolnić jego skok. Wywinął kozła w powietrzu, jego ogon zwinął się w spiralę, a fioletowy pot skropił wszystko wokół…

…i zwierzak wylądował prosto w ramionach pani Dreadbatch.

Wszyscy zamarli w bezruchu. Z psiwrona skapywał pot.

Pani Dreadbatch wrzasnęła.

– Wszystko w porządku, kochani! – odezwał się ktoś nowy.

Brzmiał spokojnie, radośnie i zupełnie nie miał racji, bo: a) nic nie było w porządku, b) pot Gogusia rozpuszczał zegarek na nadgarstku pani Dreadbatch, c) Ślicznotka miała wielki kawałek drzwi nadziany na róg.

– Wszystko jest w porządku – powtórzył głos.

To była ciocia Emma. Od kiedy ją ostatnio widziałam, ścięła bardzo krótko swoje brązowe włosy i ufarbowała jedno grube pasmo na jasnoróżowo. Miała na sobie fartuch w nieco mniej intensywnym odcieniu różowego. Sunąc przez poczekalnię, jedną ręką zgarnęła Gogusia, a drugą podała pani Dreadbatch ręcznik. Inspektorka zmarszczyła brwi, ale go przyjęła.

Ciocia Emma wzięła smycz od brodatego mężczyzny i powiedziała:

– Callie, proszę, daj naszemu gościowi środek do dezynfekcji dłoni i zamów nowy zegarek. Pani Webster, w górnej szufladzie po prawej są opaski zaciskowe. Proszę sprawdzić, czy uda się nimi jakoś przymocować drzwiczki transportera Gogusia. Panie Rose, wygląda pan na zdenerwowanego. Może uda się pan na krótki spacer, żeby się uspokoić? Pani Dreadbatch, proszę o chwilę cierpliwości. Zajmę się moimi dwoma pacjentami i zaraz wrócę, żebyśmy mogły dopełnić formalności. I proszę o spokój, kochani, wszystko jest w porządku.

Ciocia Emma świetnie sobie poradziła w tej sytuacji, mimo że nie potrafiła rozmawiać ze zwierzętami. Ponieważ miała zajęte ręce, drzwi na zaplecze otworzyła nogą.

Poderwałam się, żeby je przytrzymać. Zamrugała, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że tu jestem.

– Cześć, ciociu! – powiedziałam potulnie.

Ciocia Emma uśmiechnęła się. Chociaż wyglądał na nieco wymuszony, to był bardzo miły uśmiech.

– Cześć, Pip. Witaj w Clovertown.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: