Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia - ebook

Data wydania:
17 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia - ebook

Stanąć na największym klifie świata…Poczuć za plecami ciepło bezkresnego kontynentu, a przed sobą chłód oceanu. Zasypiać pod kobaltowym niebem pełnym gwiazd. Przedzierać się wśród wysokich traw i niekończących się wydm. Spotykać przyjaciół, którzy wskażą drogę. Słuchać aborygeńskich mitów i opowieści poszukiwaczy złota. Nie wiedzieć, co zdarzy się jutro. Wyrusz w podróż, po której nic już nie będzie takie samo.

„Ta książka to swoisty leksykon Australii, którego hasła powstały na podstawie podróżniczych doświadczeń Marka Tomalika uzupełnionych bogatą literaturą przedmiotu. Są tu zatem bezkresne pustynne przestrzenie, pożar w buszu i ośnieżone stoki idealne dla narciarzy, góry Kościuszki i Strzeleckiego, metropolie i aborygeńskie gminy, trochę polityki i sporo kultury, trzydziestostopniowe upały w dzień i przymrozki w nocy. Tworzą one obraz kraju-kontynentu, na poznanie którego najlepszym sposobem jest wspomniane przez autora Go with the flow, zgodnie z kierunkiem wyznaczonym przez wiatr, przez naturę”. - Piotr Chmieliński

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-652-4
Rozmiar pliku: 28 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Aborygeńskie mity zaklęte w prastarych skałach. Magia fantasmagorycznej pustyni. Tysiące urokliwych miejsc subtelnie tkanych miliony lat przez Matkę Naturę i niezniszczonych jeszcze przez człowieka. Orgia kolorów rafy koralowej. Nowoczesność miast uważanych za najbardziej przyjazne do życia na świecie. Kobaltowe niebo z Krzyżem Południa. Czy to są wystarczające powody, żeby chcieć zostać na końcu świata?

Za każdym razem, kiedy planowałem wyjazd do Australii, czułem olbrzymią siłę, która mnie tam ciągnęła. Z niej rodziła się determinacja. Nigdy nie miałem pieniędzy na podróż, ale w jakiś magiczny sposób tuż przed każdym wyjazdem zawsze udawało mi się zebrać potrzebną kwotę. A po powrocie spłacałem długi przez kilka lub kilkanaście miesięcy.

W dalekiej Australii zatracałem, i tak się dzieje do dziś, poczucie rzeczywistości. Dałem się jej uwieść na długie lata, może na zawsze.

Dlaczego Australia? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Brakuje mi dystansu, precyzji widzenia, możliwości analizy, bo zbyt mocno jestem w Australię uwikłany. Mogę się jedynie zastanawiać, co łączy mnie z tą ziemią.

Głęboko wierzę, że każdy z nas przypisany jest do jakiejś krainy. Ta organiczna esencja tożsamości jest zwykle niewidoczna, przykryta podobieństwem do rodziców i dziadków, do tradycji i miejsca, w którym się rodzimy. Myślę, że istnieje coś takiego jak prastary korzeń. Przekonałem się o tym, gdy spotkałem Aborygenów. Z naszego punktu widzenia to ludzie mało przystępni i bardzo posępni, niełaknący kontaktu z białymi. Ja widzę to inaczej. Pomimo bariery językowej i kulturowej czuję się w ich towarzystwie dobrze. Nie mam przyjaciół Aborygenów, nawet nigdy dłużej z nimi nie rozmawiałem. Wiele za to z nimi milczałem. Odczuwam trudną do wytłumaczenia bliskość, a nawet więź z tymi ludźmi. Stoi za tym bardziej moja intuicja niż rozum. Zachwyca mnie ich szacunek do natury (ożywionej i nieożywionej), niezwykle surowa, grana z trzewi muzyka, malowidła naskalne uznawane dziś za arcydzieła sztuki, inna niż wszystkie, dla nas pogmatwana i trudna do pojęcia mitologia. Imponuje mi ich poczucie godności, dystans do świata i powściągliwość. Nie uważam, że dogorywają na marginesie naszej cywilizacji. Być może jakieś trzysta wcieleń wcześniej, dwadzieścia tysięcy lat temu byłem jednym z nich…

ULURU/AYERS ROCK, TERYTORIUM PÓŁNOCNE 26.10.2019 – OD TEJ DATY WSPINANIE SIĘ NA ŚWIĘTĄ GÓRĘ JEST OFICJALNIE ZABRONIONE, CO POZOSTAJE W ZGODZIE Z SZACUNKIEM DLA LOKALNYCH WIERZEŃ RDZENNYCH AUSTRALIJCZYKÓW. BYŁEM POD GÓRĄ DZIEŃ WCZEŚNIEJ, OBSERWUJĄC TYCH OSTATNICH, KTÓRZY JESZCZE CHCIELI SIĘ WSPIĄĆ. TA FOTOGRAFIA POCHODZI Z 1990 ROKU, KIEDY MOJA ŚWIADOMOŚĆ W TYM TEMACIE BYŁA NA ZDECYDOWANIE NIŻSZYM POZIOMIE...

Potrafię natomiast odpowiedzieć, dlaczego Australia może być intrygująca niekoniecznie tylko jako cel podróży turystycznej. Ten wielki kraj-kontynent dla nas, Europejczyków, może mieć ogromną siłę przyciągania poprzez swoją odmienność. Po to przecież podróżujemy, blisko i daleko, aby nasycić oczy innością, aby poznać ludzi i krajobrazy, które są zupełnie różne od tych z naszej ulicy.

Australia, poprzez długą izolację od innych kontynentów i dzielący ją od nich dystans przez sześćdziesiąt milionów lat stworzyła niepowtarzalną w skali świata faunę i florę. Odmienność Australii poraża od pierwszych chwil obserwacji tamtejszej natury. Dominują endemity, czyli gatunki niespotykane nigdzie indziej. Wśród zwierząt jest ich około 80%, wśród roślin – 75%. To prastare, odrębne państwo roślinne i zwierzęce nazywam „paleo-muzeum”. Z trzech żyjących na Ziemi pierwotnych gatunków ssaków jajorodnych dwa, dziobaka i kolczatkę, można spotkać tylko w Australii. Takie przykłady odmienności można mnożyć. Australia pod względem wielkości jest porównywalna z Europą. Jej obszar stanowi 75% powierzchni Starego Kontynentu. Polska jest od niej 25 razy mniejsza. Ten jeden z najrzadziej zaludnionych krajów świata pobudza wyobraźnię każdego podróżnika, dając mu pretekst do własnych odkryć i nadzieję na nie. I nieważne, czy przyjedzie tu z planami podboju wnętrza Australii lub jej wód oceanicznych, czy z wizytą do zapomnianego wujka, czy zostanie zwabiony na studia. Ten kraj odciska mocne i pozytywne piętno na wszystkich otwartych umysłach. Uwodzi. Nie pozostawia obojętnym. Zaprasza do powrotu.

Australia wkroczyła w moje życie w Łebie, we wrześniu 1987. Dziś myślę, że nie przez przypadek. Było jeszcze dość ciepło, by się wykąpać, a ludzi na plaży dziesięć razy mniej niż w sezonie. Notorycznie brakowało nam, jak to studentom, pieniędzy. Żeby przeżyć kolejny kolorowy dzień, wieczorem zbieraliśmy butelki. Rano je myliśmy, odstawialiśmy do skupu i wystarczało na bułkę z kefirem i dwa piwa. Pewnego dnia usłyszałem obok namiotu cudzoziemców.

– Niezła kolekcja – zagaili po angielsku, zerkając z podziwem na stertę butelek, pewnie w przekonaniu, że noc wcześniej odbyła się impreza.

Nawet nie chciało mi się tłumaczyć, że jest zupełnie inaczej. Obstawiałem, że to Niemcy, może Anglicy. Okazało się, że Australijczycy z Tasmanii, Garry i Kathryn.

– Co was tu przygnało? – zapytałem nieśmiało turystów, którzy przybyli do Polski, kraju za żelazną kurtyną.

– Jesteśmy w podróży po Europie, mamy Gap Year. Zostało nam jeszcze kilka miesięcy. Coś nas tknęło, żeby przyjechać do Polski. To dla nas egzotyczny kraj – wyjaśnił z australijską flegmą Garry.

Rozmawiało nam się bardzo dobrze. Poszliśmy na spacer wydmami Parku Słowińskiego. Być może tam poczułem pierwszy oddech australijskiej pustyni.

Kiedy Garry i Kathryn po dwóch latach wrócili na Tasmanię, przysłali mi w prezencie przewodnik po Australii i – choć nigdy o to nie prosiłem – oficjalne zaproszenie do ich kraju. Byłem totalnie zaskoczony. Zacząłem obsesyjnie myśleć o wyjeździe. Na głowie miałem studia, w kieszeni ani grosza, a bilet do Australii kosztował wówczas, w 1989 roku, czterdzieści miesięcznych pensji mojego ojca. Dla studenta taka kwota była czystą abstrakcją. Cóż to jednak za przeszkoda dla zdeterminowanego szaleńca? Żadna.

Potem przyszły trudne rozmowy z rodzicami, urlop na studiach, pożyczka (takich pieniędzy nigdy wcześniej nie miałem w rękach), wiza, o którą nie było łatwo. I lot w nieznane.

Pobyt w Australii zacząłem od ciężkiej pracy. Sprzątanie ogrodu u cukiernika, przybijanie metek na koszulach przemycanych z Pakistanu, upiorna praca w pralni. Musiałem spłacić długi i zarobić na realizację marzeń.

Dopiero potem poczułem, co to znaczy zdobywać przestrzenie. Szybko przekonałem się, że to uzależnia. Wielkanoc wypadła podczas pobytu na Tasmanii, którą w siedemnaście dni objechałem (i przeszedłem) dookoła. Pieszo pokonałem prawie stukilometrowy The Overland Track, jeden z najpiękniejszych szlaków trekkingowych, przecinający dziewicze, wolne od cywilizacji serce Tasmanii. Potem trzy miesiące wędrowałem dookoła Australii tak zwaną Małą Pętlą, czyli trasą z pominięciem Australii Zachodniej. Tak zostałem podróżnikiem.

Australię kocham już ponad trzy dekady. Od prawie dwóch organizuję kolejne wyprawy, głównie w bezkresny interior zwany tu Outbackiem. Pod tym względem jestem wyjątkowo nienasycony, ale rozmiary Australii pozwalają mi spokojnie patrzeć w przyszłość. Podróżuję starym, znakomicie przygotowanym do trasy sześciocylindrowym nissanem patrolem GR o pojemności 4.2 litra lub Toyotą Landcruiser o jeszcze większej pojemności silnika. To zapewnia zapas mocy, a to ważne przy dodatkowym obciążeniu przyczepą. Mogę jechać wszędzie tam, gdzie mnie oczy poniosą i gdzie istnieje jakakolwiek droga. Śpię w wielogwiazdkowym hotelu na bagażniku dachowym lub w środku samochodu, z nieograniczonymi możliwościami obserwacji nieba. Mam swój zestaw buszowy do gotowania w dzikości natury: czajnik billy do parzenia herbaty, żeliwną płytę i łopatę do smażenia steków, solidny palnik gazowy, ogniskowy toster. W wykopanej jamie upiekę chleb, a w folii aluminiowej kangurze ogony otrzymane od zaprzyjaźnionych Aborygenów.

Penetruję izolowane od cywilizacji szlaki pustynne (desert tracks), najchętniej podróżuję po bezkresnych przestrzeniach wciąż dzikiej Australii Zachodniej i Terytorium Północnego. Bywa, że przez kilka dni nie spotykam nikogo. To najprawdziwszy kontakt z nieskażoną przyrodą. Czuję się tam szczęśliwy i bezpieczny. Wydaje mi się, że niewiele jest miejsc na świecie, gdzie na tak ogromnym obszarze można doświadczyć podobnych przeżyć.

Australia lubi cierpliwych. Moje wyprawy trwają zwykle około miesiąca. Żeby poczuć bicie serca tej ziemi, trzeba wgryzać się w nią kilometr po kilometrze.

„Australia” to ciepłe słowo, wzbudzające trudne do opisania pozytywne skojarzenia. Spotykałem się z tym wielokrotnie. W Polsce, Europie i jeszcze dalej. Australijczycy mówili mi wielokrotnie o tym, jak życzliwie są przyjmowani na całym świecie, że czują się traktowani w wyjątkowy sposób. Właśnie w Australii znalazłem fantastycznych kumpli, towarzyszy wielu moich wypraw, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj i z którymi planuję kolejne wyjazdy. To oryginalni ludzie, z ciekawymi życiorysami i o tysiącu niesamowitych historii w zanadrzu. Mają nieposkromione charaktery i wielką potrzebę niezależności. Wykonują niestandardowe zawody, podróżują, poszukują złota i przygód. O kilku z nich z wielką przyjemnością opowiem później.

Dlaczego podróżuję? Mam nadzieję, że odpowiedź znajdziecie na następnych kilkuset stronach. Sam do końca nie wiem, choć pierwszy argument, jaki przychodzi mi do głowy, jest taki, że jak każde stworzenie szukam patentu na przedłużenie życia, na utrzymanie jak najdłużej witalności.

Gdybym chodził do pracy, powiedzmy przez dwadzieścia lat, codziennie tą samą trasą, w tych samych godzinach, to z tego czasu zapamiętałbym może kilka chwil: awans, niespodziewaną premię albo moment porażki. Reszta w mojej głowie pewnie zlałaby się w jeden długi dzień.

WHITEHAVEN BEACH, WHITSUNDAY ISLANDS, QUEENSLAND

W podróży czas naciąga się jak guma. W ciągu kilku tygodni dzieje się bardzo wiele, zmieniają się pejzaże, poznaję nowych ludzi, inne kultury. Zostaje wiele wspomnień. Ładuję akumulatory na następne miesiące.

Z perspektywy trzech dekad wiem jednak, że to niejedyny powód moich podróży. Jest nim także, a może przede wszystkim, poszukiwanie siebie. Będąc hen, daleko w świecie, widzę siebie, moje życie i wybory z dystansu. Mogę zajrzeć do swojego wnętrza i zobaczyć tam coś zupełnie innego, coś, czego wcześniej nie zauważałem.

O tym wszystkim najlepiej myśli się nocą pod Krzyżem Południa, gdzie gwiazdy hemisfery południowej wyglądają zupełnie inaczej niż na drugiej półkuli. Aby jeszcze bardziej pogmatwać sprawę nieba, zdradzę, że inaczej widzą je Aborygeni. Dla nich ważniejsze od geometrycznych układów, jakie tworzą gwiazdy, są czarne pola, smugi i cienie wypełniające przestrzenie pomiędzy. W Kunawarritji, na Pustyni Gibsona, jeden z Aborygenów, wskazując fragment nieba, powiedział krótko:

– Popatrz na niebo inaczej. Tu jest głowa, szyja, wielki tułów i nogi w galopie…

Skupiłem wzrok i nagle… zobaczyłem pędzącego strusia! Oniemiałem. Kształty strusia były nieporównywalnie bardziej sugestywne niż Małej czy Wielkiej Niedźwiedzicy, niemających zresztą z miśkami nic wspólnego. A tam na ciemnym niebie był struś, wyraźny, jak malowany.

Patrząc w ten sposób, i nasze polskie niebo jest jeszcze do odkrycia, pomyślałem wówczas.

Gdyby ktoś poprosił mnie o najkrótszą charakterystykę Australii, powiedziałbym: wszechobecne kontrasty, nieprzewidywalność przyrody, która wzbudza jednocześnie podziw i lęk, współistnienie żywiołów i pejzaże, których nie ma nigdzie indziej. Moje słowa są jednak względne, jak wszystko, co nas otacza. Może wy zobaczylibyście moją ukochaną ziemię zupełnie inaczej? Ta książka jest próbą uchwycenia i opisania tego wszystkiego, co kocham w Australii, co mnie w niej zachwyca i nieustannie zadziwia.Ziemia ledwie dotknięta. To miejsce oczyszczające, gdzie wszystko można zacząć od nowa, przeżyć katharsis, uwolnić skrępowane emocje, pozbyć się cierpienia i napięcia. Jak okiem sięgnąć, nie ma tu nic, a jednocześnie jest wszystko: samotność, przeklęta i błogosławiona. To dlatego wyjazd na pustynię może pełnić funkcje terapeutyczne. Żaden psycholog ani leki nie są w stanie dostarczyć tak dużej dawki pozytywnych wibracji co dwutygodniowy pobyt w miejscu zupełnego wyciszenia.

– Za każdym razem, kiedy tu wracam, mam wrażenie, że muszę. Nie mogę i nie umiem spędzić miesiąca w Perth bez choćby jednego wyjazdu do buszu… – ile razy słyszałem te słowa od Rocketa, Valdiego czy Ptaszka?

Aż trudno uwierzyć, że jeszcze 150 lat temu większość tych ziem pozostawała nieznana białemu człowiekowi. Choć Melbourne i Sydney były już sporymi miastami, biali ludzie nie wiedzieli, co jest wewnątrz ogromnego kraju. Pierwsi podróżnicy trawersujący środek Australii: Charles Sturt, Robert O’Hara Burke czy William John Wills, spodziewali się znaleźć tropikalne lasy, wewnętrzne morze, ogrody wypełnione tropikalnymi owocami znanymi między innymi w sąsiedniej Indonezji.

Rzeczywistość okazała się jednak dla nich znacznie bardziej brutalna. Burke i Wills przeszli trasę z Melbourne do zatoki Karpentaria na północy. W drodze powrotnej, z wyczerpania i na skutek niezwykłego pecha, zginęli. Ich wyprawa otworzyła dla Anglosasów pustynne serce Australii, a jednocześnie jej tragiczne zakończenie pozostawiło w białych Australijczykach niezatarty ślad. Aż po dzisiejszy dzień środkowa część kraju jawi im się jako obszar niedostępny i niebezpieczny, kraina śmierci.

Australijska pustynia, w przeciwieństwie do innych, bywa bajkowo kolorowa, szczególnie wiosną. Jej piaski są czerwone, zmieniające się światło tworzy na nich barwny spektakl. Tak jak rafy koralowej, tak tego, co jest na powierzchni tych tysięcy pustynnych kilometrów kwadratowych, nie potrafię opisać. Słowa są niewystarczające, by w pełni oddać to, co widzą oczy.

Aby zobaczyć więcej, trzeba zmniejszyć prędkość. Kiedy w 2002 roku sunąłem szosą Great Northern Highway, jedną z dwóch głównych dróg stanowych w Australii Zachodniej, wszystko wydawało mi się takie samo. Widziałem setki kilometrów podobnych krajobrazów. Fragmenty drogi przypominały obraz po bitwie… kangurów z autami. Co kilkadziesiąt metrów na poboczu leżały martwe zwierzęta, różniły się tylko stopniem rozkładu. Wokół nich kłębiły się skrzydlate drapieżniki żywiące się padliną. Czasami na posiłek załapywały się także lisy i kojoty. Jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie robił widok potrąconych przez samochody krów, niekiedy kilku naraz. Pęczniały od zbierających się wewnątrz gazów, jakby je ktoś nadmuchał. Odór ciągnął się kilometrami.

– Skąd jedziesz, stary? – pytali mnie miejscowi, kiedy tankowałem ropę. – Tablice masz z Queenslandu, to drugi koniec Australii.

Dla mieszkańców Australii Zachodniej byłem z innego stanu, czyli zza granicy. Dziwili się, że przebyłem taki szmat drogi. Nikt nie zakładał, że mogę być na przykład z Europy. A ja jechałem z dziećmi. Kuba miał sześć lat, Mikołaj – zaledwie trzy. Odkrywali Australię ze mną, ale i po swojemu.

Tę samą pustynię pokonywałem kilka tygodni później już nie asfaltem, ale off-roadowym szlakiem Canning Stock Route, ze znacznie mniejszą prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Wydawało mi się, że jadę przez zupełnie inny kraj. Bez osad, farm, stacji benzynowych. Zamiast ludzi spotykaliśmy kangury, strusie emu, dingo, kojoty, nad nami unosiły się orły. Wielkie pustkowia niemal nietknięte ręką ludzką, tysiące kilometrów prastarej, dziewiczej Australii. Kolejne wydmy odsłaniały nowe światy, z wyspami roślin za każdym razem ułożonych inaczej. Z karłowatymi drzewami, gęstymi, ciernistymi krzakami i fantasmagorycznymi kwiatami. Światy Pustyni Gibsona i Wielkiej Pustyni Piaszczystej pozamykane są naturalnymi granicami rozciągniętych równoleżnikowo i nadzwyczaj regularnych wydm, które ciągną się setkami kilometrów z zachodu na wschód. Ich wierzchołki mają do 25 metrów wysokości, ale ze szczytów widać tylko najbliższą okolicę. Za każdą wydmą czeka niespodzianka, wyłania się „kolejny świat”.

– To są nasze małe ojczyzny. Choć nie ma tu zasieków i słupków granicznych, każdy z nas wie, gdzie się kończy jego kraina – przekonywał mnie Wajpuldania z plemienia Aranda, Aborygen spotkany przy szlaku Oodnadatta.

GUNBARREL HIGHWAY, AUSTRALIA ZACHODNIA

Pustynny szlak niedaleko od Tom Price w Australii Zachodniej prowadzi wzdłuż torów kolejowych. Jadąc, mijałem pociąg. Trąbiłem radośnie, a maszynista odpowiadał potężnym gwizdem lokomotywy. On też pewnie czuł się samotny i zagubiony w oceanie buszu pozbawionym jakichkolwiek skupisk ludzkich. Liczyłem wagony. Niemożliwe, ponad dwieście i po dwie lokomotywy na przedzie i końcu składu. Rekord wszech czasów zanotowano 21 czerwca 2001: 682 wagony o łącznej długości ponad siedmiu kilometrów. Znikający na horyzoncie na moich oczach pociąg miał jakieś dwa i pół kilometra. Jeżdżą tędy najdłuższe pociągi świata. Transportują rudę żelaza z ulokowanych na pustkowiu kopalni do portu Karratha, skąd przewożona jest dalej, za morze.

Dzięki australijskiej rudzie rośnie potęga Chin i innych państw regionu. Potężne kompanie górnicze rozkopują święte miejsca Aborygenów, prują ich Matkę Ziemię bez litości. Część rdzennych mieszkańców nieźle na tym zarabia, jako tradycyjni właściciele tych ziem dostają odszkodowania. Reszta topi smutki w piwie i mocniejszych trunkach. Owszem, ten kraj jak żaden inny potrafi zabliźniać rany natury. Niemała część pieniędzy wydobytych spod ziemi wraca w postaci projektów rekultywacyjnych i po kilkunastu latach po zakończeniu eksploatacji praktycznie nie ma śladu po kopalniach. Niestety nie da się tak sprawnie rekultywować wierzeń i mitów związanych ze świętymi miejscami Aborygenów. Zwykły pagórek czy nieciekawa z naszego punktu widzenia dolina może mieć, i najczęściej ma, dla nich takie znaczenie jak dla polskich pielgrzymów Jasna Góra. Wyobraźmy sobie buldożery równające klasztor z ziemią.

THE MOUNT NEWMAN RAILWAY, ZARZĄDZANA PRZEZ KONCERN WYDOBYWCZY BHP BILLITON, PILBARA, AUSTRALIA ZACHODNIA

Kiedy w 1990 roku ze zdumieniem patrzyłem na ogromne ciężarówki sunące po Parku Narodowym Kakadu, chyba najcenniejszym skarbie Australii, jeden z białych tubylców tłumaczył mi:

– To polityka i związane z nią pieniądze. Ruda uranu na jednej ciężarówce ma wartość około dwóch milionów dolarów. W takim biznesie nie ma miejsca na sentymenty.

Kopalnia uranu znajduje się w sercu parku narodowego umieszczonego na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Zainteresowałem się tym tematem po powrocie do Polski, jeszcze jako student geologii. Otrzymałem pakiet materiałów wyjaśniających, jak doskonale przebiega na terenie Kakadu rekultywacja, że jest to precedens w skali świata. Interes rozwinął się jeszcze lepiej i w 1999 roku otwarto tu kolejną kopalnię uranu.

Ciągłe sycenie się innością dostarcza niezwykłej siły. Po latach mogę stwierdzić, że jest to dobra energia w najczystszej postaci, pustynna glukoza. Najlepiej gromadzić ją o wschodzie i zachodzie słońca. Pustynne zachody nie mają sobie równych. Paleta podzwrotnikowych barw jest oszałamiająca i cały czas się zmienia, przeistacza. Zjawisko to przypomina obserwowaną w okolicach biegunów zorzę polarną, tyle że nie monochromatyczną, lecz przesyconą wyjątkowymi kolorami.

Apetyt na fotograficzną rejestrację tych cudów mam zawsze ogromny. Muszę jednak szybko podejmować decyzje, bo wbrew pozorom moje zadanie nie jest łatwe. Mam niewiele czasu na eksperymentowanie z różnymi wartościami przysłon i czasów. Kolory zmieniają się błyskawicznie, w tempie zachodzącego słońca. Od widoku pełnej, rozświetlonej kuli do całkowitej ciemności mijają zaledwie trzy kwadranse. Niewiele trzeba, aby się zgubić. Niejeden raz zachód poniósł mnie na grzbiet góry, z której po ciemku nie mogłem trafić do obozowiska.

Jeszcze więcej emocji dostarczają mi wypady tuż przed zmierzchem. Urywam się wtedy od obowiązków i znikam. Słońce jest „miękkie”, najlepsze do robienia zdjęć. Idealnie, jeśli teren jest skalisty lub sporadycznie pokryty drzewami. Ciepłe, nasycone kolory łagodzą wszelkie stresy.

Jako miejsce niespotykanej harmonii, spokoju, wręcz niebiańskiego ukojenia, zapamiętam skaliste ściany potoku Durba w pobliżu studni numer 17. To bardzo dziwne, ale chodziliśmy po tym niewielkim kanionie w całkowitym skupieniu, niczym z zawiązanymi ustami, jakbyśmy bali się spłoszyć mieszkające tam duchy. My, rozgadani na co dzień faceci, zamilkliśmy na niewypowiedzianą komendę. Zamiast duchów znaleźliśmy aborygeńskie malunki naskalne. Zachwyciły nas. Nie potrafiliśmy jednak rozszyfrować zaklętych w nich znaczeń. Z całą pewnością była to świątynia równa rangą naszym katedrom.

Słońce reguluje rytm dnia. Około szóstej wieczorem pod zwrotnikiem Koziorożca jest już zupełnie ciemno. Kolejne trzy godziny spędzamy zazwyczaj przy ognisku. Sycąc się strawą ugotowaną na ogniu, wspominamy, co się wydarzyło, i planujemy kolejny dzień. Świadomość, że w promieniu kilkudziesięciu, a nawet kilkuset kilometrów nie ma ludzi, na początku przeraża, ale w miarę upływu czasu paradoksalnie coraz bardziej koi. Pamiętam pierwszy nocleg w buszu, zaledwie kilometr od asfaltu, w drodze do Wiluny. Bałem się, nawet nie wiem czego. Teraz wiem, że to był lęk przed nieznanym. Być może obawiałem się, że znienacka wyskoczą duchy, wściekłe psy dingo, a może kangury olbrzymy pożerające ludzi. Po trzecim noclegu lęk ustąpił miejsca fascynacji: najpierw naturą, gwiazdami, a później spokojem, jaki przynosi ten nieskażony człowiekiem świat.Australia Zachodnia

Największy, najmniej zaludniony i najrzadziej odwiedzany z australijskich stanów. Zajmuje obszar ośmiokrotnie większy od Polski, na którym mieszka mniej ludzi niż w Warszawie. Trzy czwarte z nich to mieszkańcy Perth, stolicy stanu, nazywanej „najbardziej samotnym miastem świata”. Odległość do porównywalnych ośrodków miejskich mierzy się tu w tysiącach kilometrów: ponad 2600 kilometrów do Adelajdy i 4300 kilometrów do Darwin. Większą część obszaru stanu zajmują rozległe i niezamieszkane pustynie: Pustynia Gibsona, Mała Pustynia Piaszczysta i Wielka Pustynia Piaszczysta. Zasięg telefonów komórkowych obejmuje zaledwie 5% powierzchni stanu.

PARK NARODOWY KALBARRI, AUSTRALIA ZACHODNIA– Zgubiłem się około trzystu metrów od swojego auta. To był jeden z tych dni, kiedy powąchałem śmierć… – Rocket snuł przy wieczornym ognisku opowieść o swoich przeżyciach.

Uwielbia mówić, czuje potrzebę dzielenia się ze mną swoimi przeżyciami. A ja chętnie słucham – to lekcje, których nie znajdę ani w książkach, ani w Internecie…

– Pracowałem dla amerykańskiej firmy WesternGeco z Houston poszukującej na australijskiej pustyni złóż ropy, gazu, żelaza i nie wiem czego jeszcze. Miałem akurat dzień wolny, co się w tej robocie praktycznie nie zdarza, bo w buszu pracujemy non stop, z sobotami i niedzielami włącznie. Postanowiłem pojechać przed siebie, gdzie mnie oczy poniosą. Nie mogłem i nie chciałem o tym informować bossa. Regulamin nie zezwalał na opuszczanie obozu. Nie odjechałem daleko, oddaliłem się może o pół godziny drogi wyboistym szlakiem. Zatrzymałem auto w miejscu, gdzie zobaczyłem stado kangurów. Te oczywiście uciekły. Ruszyłem za nimi. Kiedy się opamiętałem, nie potrafiłem zlokalizować ani kangurów, ani swojego auta.

BUSZ W OKOLICACH MEEKATHARRA, AUSTRALIA ZACHODNIA

– Spanikowałeś od razu? – zapytałem.

– Nie, na początku nawet nie zakładałem, że mam problem. W buszu pracowałem już od ponad dwóch lat, nie bałem się.

– Jedyną możliwość na wyznaczenie kierunku w buszu daje określenie położenia słońca – chciałem się wczuć w jego skórę.

– Masz rację, ale kręcąc kółka za tymi pieprzonymi kangurami, straciłem kompletnie orientację. Nie zapamiętałem położenia samochodu w stosunku do słońca.

– Sprawę pogarszał pewnie fakt, że nie zabrałeś wody z samochodu – próbowałem analizować sytuację.

– Właśnie! Wyznaczyłem sobie centrum mojego świata, obrysowałem to kijem i zaplanowałem kilka wycieczek w wybranych według słońca kierunkach.

– Musiałeś jednak wracać po swoich śladach. Przecież w większości miejsc na australijskiej pustyni teren jest zupełnie płaski, brak tam jakichkolwiek punktów orientacyjnych.

– Nie było żadnej innej orientacji, tylko palące bez litości słońce. Po trzech takich rundach byłem już załamany. Za każdym razem wracałem do punktu wyjścia. Mój świat kurczył się z każdą minutą, nadzieja miała tam swój początek i koniec.

– Znam cię. Nie wierzę, że się poddałeś.

– Nawet o tym nie myślałem. Po trzech godzinach wpadłem na pomysł, aby zacząć kręcić spirale wokół „mojego centrum”. Powoli poszerzałem orbitę swojej trajektorii. Intensywnie wypatrywałem auta. Bezskutecznie. Zacząłem opadać z sił, walczyłem jednak sam ze sobą, aby nie spanikować. Mijały kolejne godziny, słońce zaczęło zachodzić. Nagle wydało mi się, że widzę błysk. Pierwsze skojarzenie było wewnętrznym ostrzeżeniem przed fatamorganą, sygnałem, że mam zmęczone oczy i miesza mi się w głowie. Zmrużyłem oczy i kilka razy przeczesałem okolicę w poszukiwaniu domniemanego omamu. Błysk się powtórzył, nie wiedziałem, co to jest.

– Pewnie tafla okresowego jeziora… – próbowałem zgadywać.

– I tu się mylisz, to był refleks z lusterka mojego samochodu!

Australia zna setki podobnych, ale tragicznie zakończonych przygód. Ta opowieść weszła do skarbnicy mojej wiedzy o buszu. Kiedy organizowałem wyprawę Śladami Strzeleckiego, prosiłem kolegów, aby oddalając się od obozu na samotne spacery, zabierali ze sobą walkie-talkie.

Zasypianie w objęciach buszu jest trudne, przynajmniej na początku, w czasie oswajania się z tą krainą. Po pierwsze: cisza. Dobijająca, przerażająca. Przed nadejściem zmroku ustaje wiatr, zwierzęta chowają się przed zimnem w norkach. Wydaje się, że wszystko zamiera. Bicie własnego serca staje się łomotem trudnym do wytrzymania. Wielokrotnie miałem poczucie, że to zdradza, choć nie wiem komu, moją obecność.

Po drugie: temperatura. W ciągu kilkudziesięciu minut spada drastycznie o 30^(o)C. Do zera, a czasami nawet poniżej. Ponieważ wilgotność powietrza jest niewielka, ten gwałtowny chłód nie jest tak dotkliwy, jak byłby w polskich szerokościach geograficznych. Daleko jednak do komfortu ciepłej nocy.

Po trzecie: gwiazdy. To południowa hemisfera, z własnymi konstelacjami, w tym z dwoma Krzyżami Południa – tym prawdziwym wyznaczającym południe i fałszywym, który tam nie wiedzie. Najpierw godzinami obserwuję niebo ze swagu. Rolowany materac z gąbki, śpiwór i poduszka schowane w brezentowym pokrowcu zapinanym kapslami, który zastępuje mi namiot. Głowa może być schowana w brezencie lub odsłonięta. Swag układa się bezpośrednio na ziemi. Najczęściej jednak śpię na bagażniku dachowym, to moje (!) miejsce, od 2004 roku aż do dziś. Brezent kilkakrotnie ochronił mnie przed deszczem, choć parę razy uciekałem przed nawałnicami do auta. Moja teoria głosi, że swag swoją niezwykłą popularność zawdzięcza niebiosom. Namiot czy nocleg pod dachem nie dają pełnego dostępu do kanału TV Niebo. A to ciekawa i bardzo zajmująca „telewizja”. Trzeba tylko cierpliwości i wytrwałości. Im dłużej i intensywniej wpatruję się w kobaltowoniebieski ekran, tym bardziej trójwymiarowy, a nawet ruchomy staje się obraz. To oczywiste, że gwiazdy na nieboskłonie się kręcą, czasami spadają, jedne wydają się bliżej, a inne dalej. Po kwadransie mam wrażenie, że są na wyciągnięcie ręki. Ta iluzja ma źródło w nieprawdopodobnej przejrzystości powietrza. Carlos Castaneda, który posiadł tajemną wiedzę Indian, przestrzega przed spaniem pod chmurką ze względu na szkodliwe promieniowanie kosmiczne. Ja jednak nie zaobserwowałem ubocznych skutków spania w swagu i każdemu polecam taki nocleg, choćby na balkonie własnego domu.

Swag to była miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy zobaczyłem go na ranczu Rocketa, wiedziałem, że to coś dla mnie. Po pierwszej wyprawie wróciłem z nim do Polski. Teraz to sacrum pozostaje na wyposażeniu mojego auta. W naszych lasach gorzej się sprawdza, bo szybko nasiąka nawet poranną rosą, ale wolę go od namiotu. Niechętnie odstępuję go innym, jeśli już to tylko swoim dzieciom. To moja świątynia.

Poranne spacery, jeszcze przed wschodem słońca, mają metafizyczny charakter. Przedświt nie trwa długo i nie ma ostrych granic. Jest zawieszony między nocą i dniem, irracjonalny, oniryczny. W tym czasie niepewnych kształtów oświetlonych pastelowym światłem szykującego się do wejścia na horyzont słońca zacierają się związki przyczynowo-skutkowe. Skały o wschodzie są rozgrzane jak cegła. Mizdrzą się kolorami, stają się soczyście pomarańczowe, a nawet ceglastoczerwone. Światło jest miękkie, zmysłowe. To wszystko trwa tylko chwilę. Odwrotnie jest z dźwiękami, którymi można sycić się dłużej. Cisza pustynnej nocy znika nagle, kilka minut po piątej. Zastępuje ją gwałtowny świergot ptaków, trele wydawane przez chór tysięcy ukrytych śpiewaków. To niezawodny budzik.

W czasie jednej z wypraw Ptaszek sfilmował wszystkie wschody słońca. Wszystkie! Wyprawa trwała 45 dni, a on codziennie kręcił. Nie zadałem mu pytania o sens tych działań, być może powinienem. On też nie pytał, dlaczego chodzę na samotne spacery z dyktafonem. Może domyślał się, że nagrywam ptaki?

DIG TREE, INNAMINCKA, AUSTRALIA POŁUDNIOWA

Lubię ptasie koncerty. W ogóle muzyka odgrywa w moim życiu ważną rolę. Słucham niemal wszystkiego: od Satiego, Arvo Pärta, przez Davisa, Nigela Kennedy’ego, Beatlesów, New Model Army do norweskiego Ulvera. W czasie każdej podróży odwiedzam sklepy muzyczne i szukam płyt miejscowych artystów. Mam za sobą ponad dwadzieścia lat pracy w radiu i dźwiękowe skrzywienie zawodowe. Nie wyjeżdżam bez dyktafonu. Nagrywam dźwięki ulicy, ptasie trele, śpiewy w świątyniach, rozmowy z ciekawymi ludźmi.

Którejś nocy nie mogłem zasnąć i wsłuchiwałem się w odgłosy przyrody. Spaliśmy na zupełnym odludziu, biwak rozbiliśmy o zmierzchu, wokół nie było nic. Deszcz bębnił o szyby samochodu, a kiedy umilkł, usłyszałem rechot żab. Zastanawiałem się, skąd się tam wzięły. Byliśmy na kompletnym pustkowiu, wokół nie było rzeki ani jeziora.

Żaby skutecznie zagłuszyły niemrawe jeszcze o tej porze ptaki radosnym, coraz głośniejszym rechotem. Sięgnąłem po dyktafon. Trwało to jeszcze ze trzy kwadranse i nagle, jak na komendę, ucichło. Osłupiałem. Co za perfekcyjna organizacja, jaki posłuch u dyrygenta! Po chwili niepewnej ciszy zagłuszane wcześniej, zdezorientowane ptaki nabrały śmiałości.

Kilka minut później pierwsza mucha ściągnęła mnie z posłania. Słońce było już wysoko, zegarek wskazywał siódmą. Usłyszałem tupot. Podniosłem głowę i zobaczyłem kangury. Potem między rozłożystymi eukaliptusami maszerujące w szeregu Santa Gertrudy krowy australijskiej rasy, hodowane na steki. Kiedy odwróciłem wzrok, widok zwalił mnie z nóg. Od drogi oddzielało nas jezioro, które zaczynało się pięć metrów od naszego samochodu. To właśnie tam kumkały żaby!

Skalny monolit Burringurrah (Mount Augustus) to święta góra Aborygenów, dwa razy większa i dwa razy starsza od słynnej i zadeptanej Uluru (Ayers Rock). Zachód słońca jest tu imponujący, z widokowego Wzgórza Emu kontemplowałem go zupełnie sam. Wokół panowały spokój i cisza, nie było ludzi. Dookoła wije się kilka ścieżek wiodących podnóżem, między innymi do naskalnych rytów aborygeńskich, i szlak prowadzący na szczyt. Wzniesienie leży na terenie Parku Narodowego Burringurrah, więc nocowanie na dziko jest tu zabronione.

Kemping Mount Augustus Outback Tourist Resort, gdzie nocowaliśmy, nie mając innego wyboru, z roku na rok coraz bardziej chyli się ku upadkowi. Szczególnie w porze wilgotnej, kiedy upały dochodzą do 40°C w cieniu, nikt się tu nie spodziewa przybyszów. Tuż za bramą przywitał nas nieuprzątnięty martwy kangur. Administrator był po kilku piwach i wydawał się zdziwiony naszym przyjazdem. Zaproponował nam wyjątkowo dobre stawki za nocleg, twierdząc, że jest po sezonie. Swoją uległość w interesach musiał odszczekać następnego dnia, po awanturze z żoną, pół-Aborygenką, która miała diametralnie inne zdanie. W Mount Augustus Outback Tourist Resort śpi się w kabinach przypominających baraki naszych drogowców budujących autostrady. Standard ubikacji mnie nie poraził, ale też nie spodziewałem się luksusów. Nie zauważyłem, że deska klozetowa jest tak nagrzana od słońca, że może oparzyć. Po skropieniu jej wodą i kilku przekleństwach dostrzegłem pod sobą paru tamtejszych mieszkańców – sympatyczne zielone żabki sedesowe. Wyskakiwały radośnie po spuszczeniu wody. W prysznicu była woda gorąca i tylko gorąca. Był taki upał, że nie chciało mi się nawet myśleć. W nocy nie dało się spać, choć wybrałem najlepszą opcję: spanie w swagu pod gwiazdami. Wcześnie rano, jeszcze przed wschodem słońca, wsiadłem do samochodu i pognałem pod górę, do miejsca, skąd prowadzi szlak na szczyt Mount Augustus. Rano jest nawet przyjemnie, ale trzeba się spieszyć, bo powrót może być już koszmarny. Widoki z wierzchołka, które podziwiałem po trzech godzinach drogi, zrekompensowały mi wysiłek. Pustynna kraina wyglądała jak rajski ogród, niemal nietknięty ręką człowieka. Na szczycie góry znajduje się puszka, a w niej księga zdobywców. Ostatni wpis pochodził z końca października. Rzeczywiście, nikt latem do tego piekła nie zagląda.

Dwa lata wcześniej, kiedy spaliśmy w tym samym miejscu, w środku nocy zastukał do drzwi właściciel i powiedział, że idzie gwałtowny, burzowy front atmosferyczny. Poradził, żebyśmy się spakowali i czym prędzej uciekali na wschód. Posłuchaliśmy i udało się nam umknąć przed nawałnicą. Gdybyśmy zignorowali jego ostrzeżenie, nasz samochód zostałby uwięziony w błocie na kilka kolejnych tygodni. I to jest prawdziwa Australia. Wbrew pozorom zasady pustynnego buszu są proste, czytelne i łatwe do zrozumienia. Złowroga dżungla zaczyna się dla mnie w mieście i to jej nie rozumiem.

KARLU KARLU, TERYTORIUM PÓŁNOCNE

Po dwóch tygodniach jazdy po bezkresach pustyń dotarliśmy do cywilizacji. Alice Springs to jedyne miasteczko w centrum kontynentu. Krzyżuje się tu kilka dróg i pustynnych szlaków, coraz liczniej odwiedzają je turyści. Zaparkowaliśmy nasz tabor na polu kempingowym za miastem. Byłem przeciwny zatrzymywaniu się tu dłużej, ale zostałem przegłosowany. Obawiałem się, i słusznie, że nasza „siła uderzenia”, którą nabyliśmy dzięki trudom podróży w buszu, może poprzez kontakt z miastem i jego atrakcjami osłabnąć. W ciągu trzech dni każdy z nas stracił po trzysta dolarów na same bzdety: drogie piwo w najlepszym pubie miasta, jeszcze droższe pamiątki z galerii i niekończące się rozmowy do Polski i Perth. Z jednego tylko byłem zadowolony – trafiliśmy na słynne na całym świecie regaty na Rzece Todda. To heca, która jest efektem wielkiego poczucia humoru Australijczyków. Środek miasta wypełniły wszelkiego rodzaju i wielkości łodzie: od maleńkich jednoosobowych, przez średniej wielkości jednostki wiosłowe, po wielkie galery z załogą liczącą nawet dwadzieścia osób. W środku miasta? Na pustyni? To gdzie ta woda? Korowód jednostek pływających zatrzymał się przy korycie rzeki, w której – jak niemal zawsze we wrześniu – nie było wody. Łodzie, kajaki i większe jednostki poruszały się wzdłuż suchego koryta rzeki dzięki napędowi nożnemu. Biorący udział w wyścigu zakładają łodzie na siebie, jak bohaterowie kreskówki Między nami jaskiniowcami samochody, i pędzą na złamanie karku zgodnie z domniemanym nurtem. Jeśli w Rzece Todda pojawi się woda, zawody są odwoływane.

Prawowitymi właścicielami ziem w Parku Narodowym Karijini są ludy Banjima, Yinhawangka i Kurrama. Mieszkają tu od dwudziestu tysięcy lat. To bardzo rozległy obszar obejmujący terytorium o powierzchni około ośmiu tysięcy kilometrów kwadratowych (nieco mniejszy od województwa opolskiego). Na tym terenie znajdują się kaniony okresowo wypełnione wodą. Przejazdy między kolejnymi kanionami wiodą kilkadziesiąt kilometrów po wyłącznie szutrowych drogach. Najbardziej imponujący jest Hancock Gorge. Najpierw schodzi się czterdzieści metrów po metalowej drabinie. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak sto metrów dalej, kiedy kanion raptownie zwęża się i do wysokości półtora metra jest wypełniony wodą.

– No, co tak patrzycie? Schodzimy na dół. Aparaty lepiej zostawić na brzegu – rzuciłem.

Jedni płynęli, inni ostrożnie brodzili. Woda była ciepła, przyjemna. Widoki przypominały mi najlepsze sceny z wielokrotnie oglądanych w dzieciństwie filmów o przygodach Indiany Jonesa. W środkowej części przejścia musieliśmy skorzystać z lin. Były nawet metalowe oka, do których mogliśmy je wczepić. Opuściliśmy się jeszcze niżej, do najciekawszej, mocno meandrującej komory wąskiego kanionu. Jeden z odcinków przejścia można było pokonać tylko sposobem „na pająka”, zapierając się równocześnie nogami i rękami. Woda chłodziła, adrenalina grzała, a słońce do tej dziury nie zaglądało.

Tamtej nocy spaliśmy na tanim kempingu w miejscu o nazwie Dales Gorge. Skojarzenia z kempingami w Europie są nie na miejscu. To nie było nic więcej niż wydzielony i wyrównany teren buszu zaopatrzony w kilka prymitywnych toalet kompostowych.

– Wody pitnej nie ma. Jeśli nie macie zapasu, to najbliższy zbiornik jest przy głównej kwaterze parku narodowego, pięćdziesiąt kilometrów stąd. I pamiętajcie: nie wolno tu karmić dingo! – ostrzegł nas administrator kempingu, emeryt, wolontariusz.

Fajny patent na kawałek emerytury, pomyślałem.

Tej nocy głodne dingo w poszukiwaniu resztek jedzenia wielokrotnie podchodziły pod nasze auto. Niezadowolone wyły do księżyca. Była pełnia, więc z dachu samochodu mogłem je bezpiecznie obserwować. Ich wycie to złowrogie dźwięki budzące silne przerażenie. I choć wiedziałem, że dingo niezwykle rzadko atakują człowieka, trudno mi było zasnąć.

Pewnego dnia po śniadaniu Ptaszek oświadczył:

– Muszę wracać do żony, Jola nie czuje się dobrze. Źle znosi naszą rozłąkę. Mogę wam zostawić samochód, jeśli chcecie. Zrobiłem już booking na samolot.

Byliśmy kompletnie zaskoczeni. Głosy uczestników wyprawy się podzieliły, doszło do sprzeczek i utarczek.

– Ptaszek pękł… – usłyszałem.

To były gorzkie słowa, także dla mnie. Nie spodziewałem się, że ktoś powie coś takiego o kimkolwiek z naszej załogi. Intuicyjnie czułem, że kolega nie kłamie, wcześniej wspominał o kłopotach zdrowotnych żony. Byliśmy w połowie drogi, posiadanie samochodu bez jego właściciela bardziej komplikowało sprawy niż jego brak.

Pożegnaliśmy Ptaszka bez najmniejszej nadziei na jego powrót, choć sugerował taką możliwość. Pojechał do Perth inną niż nasza, szybszą drogą, bynajmniej nie asfaltem. W półtora dnia pokonał dwa i pół tysiąca kilometrów. Kolejne trzydzieści sześć godzin spędził z żoną i tyle samo zabrał mu powrót do nas. Byłem zupełnie osłupiały, kiedy po prawie pięciu dniach zadzwonił do mnie.

– Gdzie jesteście? – zapytał.

– Jak tam w Perth? Co z Jolą? – pytałem.

– Z Jolą już dobrze. Jestem godzinę jazdy od Uluru – powiedział spokojnym tonem, licząc oczywiście na moje zdumienie.

– You kidding, mate! Nie wierzę ci! – odparłem zaskoczony.

Byłem podwójnie osłupiały, bo trafił akurat na jeden z niewielu momentów w czasie trwania całej wyprawy, kiedy miałem zasięg sieci komórkowej. Oczywiście nie sądziłem, że do nas wróci, i to tak szybko. Nikt z załogi tego nie przewidywał. Znów byliśmy w komplecie. Niektórzy musieli odszczekać wcześniejsze pretensje, pozostali gratulowali. Powrót Ptaszka podziałał na nas oczyszczająco.

Po kilku dniach spędzonych w buszu zawitaliśmy do najbliższego roadhouse’u. Nazwa ta znaczy dosłownie „dom przy drodze”. W australijskim Outbacku to miejsce postoju, oaza. W bezludnych obszarach są ich dziesiątki, głównie przy drogach asfaltowych, czyli krajowych. Oznaczają stację paliw, bar, sklep, hotel i gratisową kawę dla każdego kierowcy. Nie zawsze można się tu spotkać z uprzejmością. Właściciele żyją w izolacji, na pustyni, w trudnych warunkach, samotniach. Uważają się za lepszych i zdarza się, że do przybyszów odnoszą się z wyższością, a nawet pogardliwie. W Australii jest to margines, ponieważ ten kraj, chyba jak żaden inny, słynie z wyjątkowej uprzejmości mieszkańców. Ludzie są tu po prostu open and friendly. Zdarzają się jednak wyjątki… W Pardoo Roadhouse zatankowaliśmy ropę i chcieliśmy coś przekąsić, więc nie zapłaciliśmy za paliwo od razu. Z budynku wyskoczył do nas nieprzyjemny typ i niemal rozkazał natychmiast uregulować rachunek. Byliśmy zdumieni, ale zapłaciliśmy, jak chciał.

– Skąd te nerwy? – zapytaliśmy spokojnie.

HANCOCK GORGE, PARK NARODOWY KARIJINI, AUSTRALIA ZACHODNIA

Był nieco zmieszany i ewidentnie wstydził się swojego zachowania.

– Sorry, ale wziąłem was za myśliwych, a z nimi często są kłopoty.

Nawet nie wiedział, jaki to był dla nas komplement! W toalecie spojrzałem w lustro: ogorzała twarz, kilkunastodniowy zarost, tłuste włosy. Potem przyjrzałem się ciuchom: kurtka poplamiona olejem samochodowym, rozdarte i maksymalnie ubrudzone spodnie, buty, które pod wpływem piachu zmieniły kolor z brązowego na czerwony. Miał rację, wyglądaliśmy bardzo podejrzanie. Pretensje miałem jednak do niego o coś zupełnie innego. Przy wejściu wisiała kartka z napisem: „Topless i boso wstęp wzbroniony”. Bynajmniej nie chodziło o kobiety. To był znak dla Aborygenów, którzy w upałach zrzucają koszulki i buty. Taka niewinna, subtelnie podana dyskryminacja rasowa.

Podobną obserwację poczyniłem kilka lat później w Roper Bar, u wrót tropikalnej Karpentarii, biały turysta jest rzadkim gościem, bo to sklep i bar dla Aborygenów z okolicznych osad. Zdobywałem informacje o stanie dróg i pogodzie na najbliższe dni, i obserwowałem białe ekspedientki. Patrzyły przepraszająco, jakby prosząc o wybaczenie niewygód spowodowanych obecnością Aborygenów. A my właśnie na spotkanie z nimi, by poznać bliżej ich kulturę, wyruszyliśmy do Karpentarii. To właśnie tam nawiązałem bardzo przyjazne kontakty. Korespondencja trwa do dzisiaj.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: