Autor bestsellerów - ebook
Autor bestsellerów - ebook
Historia mężczyzny, który w nadmiarze wszystkiego odkrywa brak najważniejszego.
Bogaty, uwielbiany przez czytelników.
Przystojny, pożądany przez kobiety.
Jerzy Grobicki. Autor bestsellerów.
Ma talent, ma warsztat, ma wszystko.
Gdy w przerwie między erotycznymi przygodami rozważa zgodęna
na publikację swoich książek w Chinach i negocjuje kontrakty na kolejne
seriale dla światowej telewizji, nagle musi zmierzyć się z myślą, że jest… śmiertelny.
To opowieść o dojrzewaniu, odpowiedzialności, stawaniu się mężczyzną,
a przede wszystkim o kobietach, bez których każdy facet pozostaje chłopcem.
Prawdziwy hołd dla kobiet autorstwa Marcina Ciszewskiego.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-47-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Widzę nagie kobiece ciało.
Nie należy do nikogo konkretnie, to raczej jakiś uogólniony wzorzec, może mam do czynienia z projekcją wyobrażeń o wszystkich znajomych paniach, może czuję jakieś stłumione pragnienie. Zabawne, nic nie wiem, bym miał tłumione pragnienia dotyczące kobiet, raczej wszystko na wierzchu, żadnych tajemnic, pełen ekshibicjonizm moralny i cielesny, wszystko szczerze, szybko, bez zastanowienia, popęd w czystej postaci, czemu nie, skoro wokół tyle chętnych? Ulubiona średnia: piersi nie za duże, biodra raczej obłe i konkretne, wzgórek łonowy wypukły, co czasem przeszkadza, ale jest dowodem na zdrową anatomię służącą wydawaniu potomstwa na świat. Nogi długie, umięśnione, żadnych patyków o kościstych kolanach, palce u stóp foremne, dłonie zadbane. Wszystko naturalne – z zasady nie chodzę do łóżka z kobietami dotkniętymi skalpelem, kwasem hialuronowym, botoksem czy innym fetyszem nowoczesnych, wyzwolonych dziewcząt. Wyzwolenie tak, ale au naturel. Ciało musi być pełne, do furii doprowadza mnie kult chudych i kanciastych, modelki uważam za istoty nieszczęśliwe, nad którymi makijażysta do spółki ze stylistą muszą pracować pół dnia, by można je było pokazać światu i by świat nie uciekł z okrzykiem przerażenia na ustach.
Słyszę gniewny głos realizatora, dziwnymi meandrami biegają moje myśli, jestem w środku czytania wojennej, krwawej opowieści, a myślę o kobietach i moim do nich stosunku. Z trudem, ospale, niemal brnąc przez zaspy majaków na jawie, wracam do rzeczywistości. Patrzę przez szybę, widzę złe oczy, może również szydercze, na pewno niechętne. Poprawiam się w fotelu, mam wrażenie, że siedzę nierówno, lewa strona ciąży bardziej, prawa spoczywa jakby wyżej. Może to starość. Mięśnie zaczynają ćmić, dopiero druga godzina sesji, chyba zaczynam żałować, że w ogóle tu jestem, myśl o tym, ile zostało do końca, napawa mnie głębokim zniechęceniem.
– Możemy? – pyta realizator, wprost przewiercając mnie wzrokiem.
– Już – odpowiadam.
Facet o złych oczach kiwa dłonią, czytam.
„Trzej członkowie załogi Twardego klęli na całego. Mieli tylko dwadzieścia pocisków do działa i zszargane nerwy. Z zewnątrz dochodziły odgłosy coraz bardziej zażartej walki. Nieprzyjaciel wprowadził na plac boju działa, pojazdy pancerne i liczne oddziały piechoty. Co chwilę o pancerz czołgu dzwoniły rykoszety, co z pewnością nie poprawiało humorów załogi.
Ale rozkaz to rozkaz. Byli aż nadto świadomi, że stanowią ostatni pancerny argument batalionu.
Czołg powoli posuwał się do przodu.
Dowódca ujrzał w celowniku ścianę kamienicy. Długa lufa Twardego znieruchomiała.
– Odłamkowym – powiedział.
Za plecami usłyszał znajomy zgrzyt mechanizmu ładującego.
– Jest – zameldował celowniczy.
– Ognia.
Huk rozdarł powietrze.
Pięćdziesięciotonowy czołg zakołysał się. Pocisk w ułamku sekundy przebył dzielący go od celu dystans, po czym eksplodował. Gdy opadł dym, dowódca ponownie przytknął oczy do okularu. Dziura w murze miała trzy metry szerokości. Włączył mechanizm odwracający wieżę. Lufa pojechała do tyłu.
– Naprzód – zakomenderował”.
Mylę się w ostatnim słowie, milknę, własny głos jeszcze brzmi mi w uszach, po sekundzie słyszę realizatora:
– Panie Jerzy, poprawiamy cały fragment.
– Co było źle? – pytam.
Człowiek zza konsolety uśmiecha się z zakłopotaniem, choć w jego oczach jest, jak mówiłem, nie tylko zakłopotanie, ale też niechęć, szyderstwo, może jeszcze coś, czego na razie nie umiem odgadnąć. Wielkie ekrany komputerów migocą przytłumionym blaskiem, oświetlenie dyskretne i w reżyserce, i w studiu, wszystko dla komfortu lektora, szklanka z niegazowaną wodą mineralną pod ręką, eksperymenty z zimnym piwem i czymś mocniejszym z colą lub sokiem pomidorowym mamy już za sobą, nic z tego nie wychodziło, choć początkowo wszyscy, ze mną na czele, wierzyli, że alkohol pomoże mi się rozluźnić.
– Powtórzy pan cały kawałek? Od słów: „Trzej członkowie załogi Twardego”? – odpowiada pytaniem, z zauważalnym wysiłkiem nadając głosowi miłe brzmienie. To już czwarte podejście. Obaj zaczynamy być zmęczeni. Właściwie jestem zmęczony, odkąd tu wszedłem. Powinienem zająć się własnym zdrowiem, nie czytaniem.
– Puść od początku – mówię.
Realizator przez chwilę trwa w niemym uporze, potem niechętnie sięga do myszki komputera.
Przez głowę przebiega kilka złych myśli, odganiam je, staram się nie sznurować ust w wąską kreskę, Helena zawsze w takich razach powtarzała, że wyglądam jak furiat, któremu brakuje argumentów. Zdanie Heleny nie powinno mnie w najmniejszym stopniu obchodzić, nie po to pracowicie burzyłem dotychczasowe życie, żeby teraz się przejmować jej opiniami na mój temat, życie jednak śmiesznie się układa; nie powinienem i nie chcę, a nadal się stosuję do niektórych rad, staram się nie być dziecinny, nie chcę na złość prawie byłej żonie odmrażać sobie uszu.
Słucham przed chwilą nagranego fragmentu. Głos brzmi wyraźnie, wibruje, wzbudza rezonanse tam, gdzie trzeba, dynamizuje akcję, tembr dostojny, namaszczony, dykcja więcej niż poprawna. Słucham uważnie, starając się wyłapać fałsz czy nieczyste brzmienie – nie znajduję niczego.
– Nie widzę tu niczego do poprawy – oznajmiam.
Realizator krzywi się, widzę za szybą producentkę, jeszcze wczoraj mówiła, że się spóźni, bardzo nalegałem na jej obecność, twierdząc, że wpływa na mnie stymulująco. Producentka ma trzydzieści lat i może jeszcze ze dwa lub trzy, nazywa się Tola Pasek, krótko obcięta, piegowata, ruda, kolczyk w uchu, długa bluza jak po starszym bracie, wąskie dżinsy i glany od Doktora Martensa, moda na Jarocin z lat mojej młodości pasuje jej jak druga skóra, piegi tylko dodają uroku, biust niepompowana trójka, z tych najbardziej poręcznych.
– Cześć, Jerzy – mówi przez interkom, głos ma niski, schrypnięty, gdyby była czarna, mogłaby śpiewać jazz w klubach Nowego Orleanu.
– Cześć, Tola – odpowiadam, uśmiechając się szeroko. Poprawiam się na krześle, przez moment myślę o wczorajszej wizycie u Starego Lwa, szybko skupiam się na tym, co teraz, na razie przychodzi mi to bez trudu.
– Może wolisz czytać mniejszymi kawałkami? – pyta.
– Nie. Jedźmy dalej.
Realizator jest zły. Tola kładzie mu rękę na ramieniu.
– Czytanie mniejszych fragmentów pozwala lepiej panować nad techniką – tłumaczy, a ja dopiero po chwili orientuję się, że mówi do mnie. – Jeśli się skupiasz na pojedynczych zdaniach, możesz znacznie lepiej interpretować tekst.
– Co było źle? – drążę.
– Nie było źle. Chodzi o to, żeby było świetnie.
Przekrzywia głowę, patrzy mi w oczy, mimo szyby wydaje mi się, że jest tuż przy mnie, czuję jej zapach, widzę wyraźnie oprawę oczu, fakturę skóry, minimalnie opadnięty lewy kącik ust. Rudy kosmyk zagląda jej do oka, rzęsa pociągnięta leciutką czarną kreską, Tola wie, że przy alabastrowej cerze nadmierna czerń nie służy urodzie, zieleń oczu obroni się sama, ma kolor morza, okalającego o poranku dalekie, egzotyczne wyspy.
– Dobrze. – Kiwam głową.
Czuję, że coś zaczyna pulsować w żołądku, krew płynie szybciej, adrenalina budzi się z letargu, zaczyna pobudzać organizm do walki, walka jest czymś, co kocham, z czego żyję od wielu lat i czego nie zamieniłbym na inne zajęcie, tak mi się przynajmniej wydaje w tych momentach, gdy wiem, po co żyję.
Realizator puszcza poprzedni fragment, słyszę w słuchawkach swój głos, widzę uniesiony palec, szycie, wchodzę, niemal krzyczę, jestem tam, w Powstaniu, na polu bitwy, czuję smród kordytu, krwi, łzawią mi oczy, ranni krzyczą, pociski latają nad głową, zgrzyt gąsienic wbija się w mózg.
„Trzej członkowie załogi Twardego klęli na całego. Mieli tylko dwadzieścia pocisków do działa i zszargane nerwy. Z zewnątrz dochodziły odgłosy coraz bardziej zażartej walki”.
Przerywamy, Tola podnosi kciuk, realizator kiwa głową, jedziemy dalej, nareszcie idzie gładko, rozkręcam się, słowa płyną, co jakiś czas cięcia, już się nie złoszczę, zawodowstwo i spokój, powtarzam, co i kiedy chcą. Wszyscy wyglądają na zadowolonych, nawet facet za konsoletą, ponury i małomówny drab przed czterdziestką, który nabawił się skrzywienia kręgosłupa od siedzenia w studiu, widział już wszystko i doświadczył wszystkiego. Słyszałem, że potrafi zrobić gwiazdę z wokalistki pozbawionej słuchu, której jedyną kwalifikacją do zaistnienia w szołbiznesie jest wprawa w kręceniu odwłokiem i podstawianiu go komu trzeba, nadać brzmienie Metalliki garażowym kapelom, weselnym zespołom klezmerskim przydać rys oryginalności i rozrywki na wysokim poziomie.
Robimy przerwę, piję duszkiem wodę ze szklanki, wchodzi Tola z nową butelką, nalewa mi, staje blisko, jej udo przy moim, ciepła jest i miękka, nie patrzy na mnie, choć widzi mój wzrok, nie przysuwa się, ale i nie oddala, mam ją w zasięgu, trzymam dłonie na blacie, Tola stawia butelkę, upewnia się, że mam jeszcze czas, mam, oczywiście, że mam, tyle, ile trzeba. Wychodzi, nagrywam dalej, ostatnia część mojej najgłośniejszej sagi wojennej, długo oczekiwana premiera, domknięcie losów bohaterów, gorzko-słodki finał.
Gdy ponad dziesięć lat temu debiutowałem pierwszym tomem, nie miałem pojęcia, że piszę pierwszy tom czegokolwiek. Uważałem się za niebywałego szczęściarza, że ktokolwiek zainteresował się tekstem. Fakt, że był to wydawca pierwszoligowy, wtedy nie za bardzo do mnie dotarł, a nawet gdyby, i tak by mnie nie obchodził. Chciałem na półkach księgarni zobaczyć książkę ze swoim nazwiskiem na okładce i tyle. Gdy zaczęła się sprzedawać, miałem poczucie wznoszenia się ku niebu. Byłem pierwszy na rynku z takim podejściem do historii, druga wojna światowa połączona z fantastyką, batalistyka z nieśmiałymi ambicjami do sienkiewiczowskich nawiązań, intryga sensacyjna i styl Alistaira MacLeana, wszedłem w lukę rynkową i zabetonowałem wejście, przez dwa lata uzupełniłem pierwszą książkę trzema kolejnymi, konkurencja dobijała się, kopała, pluła i smarkała, byłem pierwszy, reszta mogła zadowolić się rolą epigonów, zaroiło się potem od nieudolnych podróbek, wydawca opowiadał mi o tym ze śmiechem głośnym i szyderczym.
Zerkam na wielki zegar, minęła czwarta godzina sesji, czuję się jak po przebiegnięciu maratonu, kończę butelkę wody, mimo tego w gardle piasek, oczy chodzą ciężko, zaczyna mnie boleć kark, drętwieje lewe ramię, rozmasowuję, wstaję, coś mi strzyka w kolanach, jestem stary i zmęczony, bieganie chyba mniej wyczerpuje. Realizator pakuje manatki, kiwa dłonią i wychodzi, wygląda gorzej niż ja, mimo poprawy stosunków jednak nie pała do mnie przesadną sympatią. Zostajemy sami z producentką, idę do reżyserki.
– Jak wrażenia? – pytam.
– Było nieźle – mówi Tola. Zerka na drzwi, potem na mnie, potem znowu na drzwi. – Robisz postępy. Z każdą sesją jest lepiej.
– W okolicy końca będzie już bardzo dobrze – dopowiadam.
Tola chichocze.
Podchodzę blisko, ujmuję w dłonie jej twarz, pochylam się. Wargi Toli Pasek smakują i pachną dojrzałymi owocami, są sprężyste i miękkie. Zrzucam z niej bluzę, stanik typu push-up…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej