Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Autostopem przez Atlantyk i Amerykę Południową - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Autostopem przez Atlantyk i Amerykę Południową - ebook

Świat, wbrew pozorom , jest mały i dostępny dla każdego. Wystarczy chcieć. Taka jest dewiza Przemka. Z tym przeświadczeniem wyruszył z Gdańska i po 7 miesiącach dotarł do Brazylii.

Książka jest zapisem wyjątkowej podróży głównie autostopem, ale też jachtostopem i związanych z nią przemyśleń. Wyróżnia ją połączenie z filmem. Pod tytułami kilku rozdziałów znajduje się kod QR, który umożliwia wizualizację fragmentu wyprawy. W ten sposób razem z autorem m.in. płyniemy łajbą na Wyspy Kanaryjskie, podziwiamy zabytki stolicy Ekwadoru - Quito, czy stolicy Peru - Limy.

Największym wyzwaniem jednak, zdaniem Przemka, było na początku wędrówki, pokonanie około 1000 kilometrów w pieszej pielgrzymce z Lourdes do Santiago de Compostela. Niezwykłe i całkiem zwyczajne spotkania w drodze do Santiago stały się też inspiracją do własnych spostrzeżeń.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0229-5
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Przed budynkiem hospicjum im. ks. Eugeniusza Dutkiewicza w Gdańsku pojawiłem się na początku upalnego lata 2014 roku. Ostatni raz byłem tu jeszcze pod koniec gimnazjum, kiedy jako nieletni miałem pierwszą styczność z wolontariatem. Sprzątałem, pomagałem organizować cotygodniowe spotkania, wysyłałem kartki, porządkowałem papiery. Od tamtego czasu minęło blisko osiem lat. Jedyne zmiany, które zauważyłem, dokonały się w samym otoczeniu budynku hospicyjnego. W miejscu, gdzie kiedyś stały jakieś baraki, rozpoczęto budowę zamkniętego osiedla. Poza tym wszystko było takie samo jak kiedyś. Dworek pomalowany na radosny żółty kolor, zadbany ogródek, szara kostka brukowa i zaparkowane na podjeździe samochody z logo, czy to samego hospicjum, czy też Fundacji Hospicyjnej będącej niejako nierozłącznym jego elementem.

Stojąc dłuższą chwilę przed stalowym ogrodzeniem, wciąż byłem pod wrażeniem ciszy tego miejsca. Budynek stoi nie dalej jak kilkaset metrów od głównej arterii miasta, tuż obok historycznego centrum, a nie słychać tu nic poza śpiewem ptaków i szumem drzew. W końcu zebrałem się w sobie i pokonałem najpierw żelazną furtkę, a później potężne, pomalowane na ciemny brąz drzwi głównego wejścia, przez które wszedłem prosto do przestronnego hallu.

Mój plan był prosty. Wejść i powiedzieć o swoim pomyśle zebrania 100 tysięcy złotych.

W 2012 roku odbyłem podróż autostopem przez Ukrainę, Rosję, Gruzję, Azerbejdżan, Iran i Turcję, aby zrealizować projekt „Miłość, szczęście i marzenia”. Rok później podróż z wyciągniętym kciukiem poprowadziła mnie przez Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Chiny, Laos, Tajlandię aż do Birmy. Wtedy towarzyszył mi projekt „Pocztówki z Europy”, który opisałem w książce Autostopem przez życie. W 2014 roku wiedziałem już, że jeśli ruszę w kolejną wyprawę, to w kierunku Ameryki Południowej. Po dwóch latach fajnych projektów podróżniczych, czułem wewnętrzną potrzebę zrobienia jeszcze czegoś.

Przy okazji ostatniej podróży dotarło do mnie, jak piękną sprawą jest połączenie podróży i jej opisywania z pomaganiem innym. Postanowiłem, że gdy (nie: jeśli) ruszę w świat ponownie, spróbuję znów połączyć podróżowanie i pisanie z niesieniem ludziom pomocy – tym razem na moim własnym, lokalnym podwórku.

Pomysł pomocy dla hospicjum przyszedł w gruncie rzeczy dość naturalnie. Po pierwsze, byłem tam wolontariuszem. Po drugie, mój Tata jako lekarz też tam nim był przez dobre sześć lat. Po trzecie, odkąd pamiętam, rodzice podkreślali, że wraz z bratem i siostrą byłem chrzczony przez ks. Dutkiewicza. Po czwarte, po zagłębieniu się w problematykę polskich hospicjów oraz systemu finansowania opieki paliatywnej w Polsce opadły mi ręce.

Długo zastanawiałem się, w jaki sposób połączyć podróż reporterską z ideą hospicjum oraz jej konkretnym wsparciem. Czułem wewnętrzną potrzebę stworzenia czegoś równie kreatywnego, jak akcja „Pocztówki z Europy”, ale brakowało mi pomysłów. W końcu, po przeanalizowaniu różnych najdziwniejszych projektów, doszedłem do wniosku, że w tym przypadku najprostszy sposób może okazać się najtrafniejszy. Nie było w nim żadnych pocztówek, prezentów, haczyków, ukrytego dna. Nic. Postanowiłem, że na portalu siepomaga.pl stworzę zbiórkę opierającą się na tzw. crowdfundingu, opiszę na nim sytuację podopiecznych hospicjum i poproszę o wsparcie.

Do zbiórki tej będę odsyłać wszystkich, którzy będą odwiedzać mojego bloga, śledzić przygody czy oglądać filmy. Zachęcać do tego miało proste zdanie, którym chciałem kończyć każdy post – „Jeśli się podobało, to będę wdzięczny za wsparcie zbiórki dla hospicjum im. ks. E. Dutkiewicza dowolną kwotą lub gestem”.

Taki pomysł przedstawiłem prezes Fundacji Hospicyjnej pani Alicji Stolarczyk, która go z entuzjazmem zaakceptowała. Jedyną kwestią, która pozostała do ustalenia, była kwota, którą chcę uzbierać. Po rozmowie z panią prezes oraz Justyną Ziętek zajmującą się w Fundacji projektami i logistyką ustaliliśmy, że skupimy się na pomocy najmłodszym podopiecznym hospicjum. W grę wchodziły dwie kwoty: 40 tysięcy złotych oraz 60 tysięcy złotych. Pierwsza kwota to koszt zakupu sprzętu takiego jak ssaki, pulsoksymetry, koncentrator tlenu i inne sprzęty niezbędne na tę chwilę. Druga kwota to środki potrzebne na Fundusz Dzieci Osieroconych, którego głównym celem jest wspieranie na różne sposoby dzieci, których bliscy, często główni żywiciele rodziny, zmarli w hospicjum.

Bez wahania oświadczyłem, że spróbuję zebrać środki na oba te cele i po powrocie ze spotkania ogłosiłem zbiórkę, której kwota docelowa opiewała na 100 tysięcy złotych.

Co do samej podróży, jej założenia były niemal tak samo ambitne jak projekt zbiórki. Postanowiłem, że przez Amsterdam dostanę się do Lourdes, skąd rozpocznę liczącą blisko 1000 kilometrów pieszą pielgrzymkę szlakiem Świętego Jakuba do Santiago de Compostela. Następnie przedostanę się do Gibraltaru, skąd popłynę jachtostopem w kierunku Ameryki Południowej lub Karaibów. Początkowo miałem też plan dopłynąć na Antarktydę, lecz opóźnienia związane z obroną pracy magisterskiej sprawiły, że musiałem zrewidować swoje plany.

Sama książka jest zapisem zarówno podróży, jak i przemyśleń z nią związanych. To, co ją wyróżnia, poza ideą, z którą wyruszyłem z Polski, to połączenie słów z obrazem w postaci filmów. Pod tytułem niektórych rozdziałów znajduje się kod QR, który można zeskanować smartfonem, a następnie obejrzeć coś, co można nazwać skróconą wizualizacją rozdziału.Ruszam

Zawsze chciałem pojechać w podróż, nie martwiąc się kompletnie niczym. Ruszyć ze świadomością, że nic nie muszę, nic nade mną nie wisi i nie mam się czym przejmować. Niestety, nie udało się to z powodu ukochanej przeze mnie pracy magisterskiej będącej podsumowaniem moich dwuletnich studiów na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Gdańskiego.

Nie było nawet opcji, żebym ją obronił przed wakacjami, bo cały maj i połowę czerwca spędziłem, jeżdżąc po Polsce i promując swoją pierwszą książkę. Wprawdzie część badań miałem już zrobioną, ale postanowiłem, że za całą resztę wezmę się w wakacje i spróbuję to połączyć z pracą i odkładaniem na podróż. Wyszło mi całkiem nieźle i gotową pracę oddałem promotorowi w połowie września. Kilka dni później w indeksie wylądowała ocena „bardzo dobry”. Jedynym problemem okazało się ustalenie terminu obrony. Po negocjacjach z promotorem i recenzentem pracy stanęło na połowie października. Data ta była o tyle ryzykowna, że już dzień później planowałem ruszyć w swoją podróż.

Wszystko było w porządku aż do godziny przed obroną, kiedy to pani z dziekanatu zadzwoniła do mnie z informacją, że właśnie był u niej recenzent i powiedział, że nie mogę się dzisiaj bronić i musimy przesunąć termin obrony o kolejne dwa tygodnie. To nie wchodziło w grę. Kolejne dwa tygodnie opóźnienia wyprawy – to już praktycznie zima. Po rozmowie zarówno z recenzentem, jak i z promotorem ustaliliśmy, że po prostu tę samą pracę obronię za rok. Początkowo byłem zły, ale koniec końców posiadanie statusu studenta jest niesamowicie opłacalne. Naklejka na legitymacji zapewnia 50 procent zniżki na komunikację, ubezpieczenie zdrowotne i inne profity. A więc „nie ma tego złego…”. Najgorsze było jednak to, że przez ostatni tydzień skupiłem się na nauce do egzaminu i przygotowania do podróży zeszły na dalszy plan. Toteż w środę rano, zamiast ruszać w trasę, obudziłem się w ogóle niespakowany. Plecak pusty, namiotu brak i dziesięć tysięcy rzeczy do załatwienia. Jak zwykle na ostatnią chwilę. Tak naprawdę nie byłbym sobą, gdybym był przygotowany i spakowany na czas. Na szczęście autostop ma to do siebie, że dzień w jedną czy w drugą stronę nie robi różnicy, więc wziąłem się za pakowanie.

Tak czy inaczej, gdy środę wieczorem załatwiłem już prawie wszystko, zgasiłem światło i padłem jak kłoda na łóżko. Chciałem zasnąć od razu. Naprawdę. Byłem przecież zmęczony, przeżyłem dużo emocji i cały dzień spędziłem na nogach, ale nic z tego. Najpierw drażniły mnie delikatne diody ładujących się baterii i akumulatorów w każdym rogu pokoju. Później – ślepa mucha głucho odbijająca się od ścian i brzęcząca jak stary polonez na zbyt wysokich obrotach. Ale najgorsze były myśli związane ze zbliżającą się podróżą. „Kurde, Skokowski, pogięło cię. Tysiąc kilometrów na piechotę. Toć nie dasz rady, grubasie! Masz takiego maćka, że padniesz po pierwszej setce z plecakiem”.

Jeśli do tych jakże głębokich podróżniczych przemyśleń, których nie powstydziłby się Paulo Coelho, dodamy podobne, dotyczące przepłynięcia stopem Atlantyku i dojechania przez Amerykę Południową na Antarktydę, to w mózgu miałem przerażającą, pełną niekończących się wątpliwości i strachu, czarną dziurę. Naprawdę wielką czarną dziurę.

A potem do głosu doszedł długo ukrywany w ciemnych zakamarkach duszy – Pasha! Razem z nim przyszły podekscytowanie, przyspieszone bicie serca, ucisk w gardle, duma, że postanowienie zrobione rok temu właśnie się realizuje bez żadnych wymówek i uśmiech od ucha do ucha. Uśmiech tak szeroki, że można było go zobaczyć z każdej strony świata. Uśmiech osoby, która właśnie zaczyna spełniać swoje kolejne marzenia.

Wbrew pozorom wiedziałem, co mnie czeka. Podróż życia, która przebiegnie pod hasłem przygody, refleksji i pomocy innym. Wprawdzie o akcji pomocy podopiecznym Fundacji Hospicyjnej oraz Hospicjum ks. Dutkiewicza w Gdańsku informowałem już od przeszło dwóch tygodni i wszystko szło wyjątkowo dobrze, ale wciąż miałem masę wątpliwości. O ile zrozumiałe jest początkowe zainteresowanie akcją mediów i czytelników, o tyle planuję przecież podróżować przez co najmniej kilka miesięcy, więc temat zdąży się przejeść, przeżuć i znudzić. No i cel zbiórki. Sto tysięcy złotych. Leżąc, uświadamiałem sobie, jak olbrzymia jest to kwota. Wprawdzie mówi się „Gdyby każdy wpłacił 5 złotych…”, ale to nigdy tak nie działa. Z drugiej strony pierwsze dni zbiórki napawały optymizmem i dobrnąłem do ponad 3000 złotych zaledwie w tydzień. Wprawdzie to jedynie trzy procent całości, ale zawsze coś. No i ta wewnętrzna buta – „Ja nie dam rady?!” – połączona z przekonaniem, że im większe ryzyko porażki, tym większa radość z sukcesu.

Powtarzane od tygodni hasło „Autostopem na Antarktydę” mocno tkwiło w mojej głowie, ale podróż zacząłem jak zwykle – na wylotówce na gdańskich Szadółkach.

Tym razem jednak już w samym rozpoczęciu podróży było coś niezwykłego. Rok temu po prostu Tata podrzucił mnie na rogatki i zacząłem łapać stopa, a teraz na wyjeździe z Gdańska czekała na mnie cała świta. Dziennikarze, fotografowie oraz przedstawiciele Fundacji i Hospicjum. Istny cyrk. Uczciwie mówiąc, początkowo średnio mi się to podobało, ale jeśli chce się zebrać 100 tysięcy, trzeba to medialnie nagłośnić. Wliczając w to 30 minut pozowania z wysuniętym kciukiem i kartonem pod każdym możliwym kątem.

Nawet się nie łudziłem, że uda mi się coś złapać w momencie, kiedy obok mnie stoi dziewięć osób. Na szczęście po 30 minutach pozowania jeden z obecnych na miejscu dziennikarzy radiowych zlitował się nade mną i – ku uciesze wszystkich robiących zdjęcia – podwiózł do bramek na autostradzie.

Nie miałem zaplanowanej trasy. Moim celem było Lourdes. To, czy będę jechał przez Niemcy i na południe, czy przez Benelux, postanowiłem pozostawić losowi. Jedyne, co wiedziałem, to że w pierwszej kolejności muszę pojechać do Bydgoszczy, gdzie miałem do odebrania namiot. Tak, przygotowywałem się do wyprawy ponad miesiąc i nie zdążyłem załatwić namiotu. Zależało mi na maksymalnie lekkiej „jedynce”, ale nigdzie w Gdańsku nie mogłem jej dostać. A że zakupy odłożyłem na ostatnią chwilę, musiałem to odpokutować. Po Bydgoszczy już tylko kierunek Berlin i gdzie kciuk poniesie.

Do Poznania szło bezproblemowo. Najpierw zgarnął mnie pan Stasio, zapalony rybak, który na dobry początek poczęstował mnie świeżo parzoną kawą i po dwóch godzinach jazdy wysadził na trasie na Bydgoszcz. Ruchu nie było prawie żadnego, ale już po kilku minutach marszu w poszukiwaniu jakiejś sympatycznej zatoczki zatrzymało się auto z trójką osób w środku. Jola, Ola i Krzysiek jechali służbową toyotą na Poznań.

Wprawdzie dzięki nim sprawnie odebrałem namiot, ale wysadzili mnie w kiepskim miejscu. Owszem, jechali na Poznań, ale północny. Zorientowałem się nieco za późno, bo już spory kawałek za rozjazdem S5 za Gnieznem, i musiałem kombinować, jak by tu wrócić, żeby dostać się na A2. Teoretycznie mogłem dojechać do samego Poznania i przejechać na drugą stronę komunikacją miejską, ale straciłbym na to z godzinę, a może i dwie.

Z pomocą przyszedł mi kierowca, który zatrzymał się, mimo że jeszcze nawet nie zacząłem łapać, i podwiózł na parking na autostradzie. Jednak parkingi mają to do siebie, że ruch na nich jest znikomy. Zwłaszcza jak nie ma stacji ani restauracji, a jedynie wątpliwej jakości kibelki.

Utknąłem tam na blisko dwie godziny, aż szczęśliwym trafem zatrzymał się młody chłopak z rodzicami. Najpierw dyskretnie przeszedłem, przyglądając się rejestracji.

– Niemcy! – pomyślałem – w dodatku blachy z Bremen, więc na pewno jadą do Niemiec, a być może i aż pod Hanower.

Postanowiłem zagadać do kierowcy, którym był mniej więcej mój rówieśnik. Zmierzał w kierunku toalety, więc gdy stanąłem przed dylematem „pozwolić mu z niej skorzystać czy zapytać”, stwierdziłem, że zapytam od razu, a później będzie miał czas na myślenie.

– Hi, do you speak English? – zapytałem możliwie najniewinniej.

– Yes, I do – odpowiedział.

– Słuchaj, jest sprawa. Jestem autostopowiczem i jadę do Hiszpanii. Chciałbym się dowiedzieć, czy jedziesz może w tamtym kierunku, a jeśli tak, to czy mógłbym się zabrać z wami.

– Tak, jadę, ale muszę najpierw do toalety, a później zapytać rodziców.

Grzecznie poczekałem, a następnie poszedłem z nim w kierunku auta, gdzie stali jego rodzice.

Jakież było moje zdziwienie, gdy Martin, bo tak miał na imię, zaczął rozmawiać z rodzicami po polsku. Wtrąciłem się do rozmowy i od słowa do słowa przekonałem ich, że nie śmierdzę, nie kradnę i nie będę męczącym towarzyszem. Chwila na decyzję i jest! Podwózka aż pod sam Hanower.

Natychmiast zdecydowałem, że jeśli już jadę aż tam, to skorzystam z okazji i odwiedzę Steph – dziewczynę, z którą podróżowałem rok wcześniej po Laosie. Właśnie zajechała na weekend do swoich znajomych w Utrechcie.

Rodzinka okazała się przesympatyczna. Nie tylko całą drogę rozmawialiśmy, ale nawet nie chciało mi się spać, co jest niejako standardem w okolicach 17.00, kiedy człowiek już jest trochę zmęczony. Mało tego. Zaprosili mnie do Burger Kinga i na kawę, więc posiłek tego dnia miałem już z głowy.

Do Utrechtu dojechałem dopiero o trzeciej w nocy. Po tym jak Martin wraz z rodzicami wysadził mnie przed Hanowerem, utknąłem na chwilę, a później na raty po 100 kilometrów dojechałem na miejsce. Z autostrady do domu znajomych Steph miałem jeszcze kawałek do przejścia, ale po półgodzinnym marszu dość sprawnie trafiłem pod wskazany adres. W drzwiach powitała mnie uśmiechnięta Austriaczka, z którą przeżyłem jedną z bardziej zwariowanych przygód w moim życiu. Pogadaliśmy chwilę, ale był środek nocy, więc umówiliśmy się, że rozmowy muszą poczekać do jutra.

Mimo że położyłem się spać nad ranem, już o 9.00 byłem na nogach. W pierwszej kolejności wziąłem gorący prysznic, a później już tylko siedziałem z laptopem na kolanach i czekałem, aż obudzi się Steph albo któraś z lokatorek mieszkania. Pierwsza pojawiła się Anet, była współlokatorka mojej laotańskiej towarzyszki z jej czasów na Erasmusie. Wkrótce przyszła Steph, a chwilę później druga lokatorka – Rose. Były śmiechy, były chichy, ale to, czego mi brakowało najbardziej, to kawy i śniadania. Nieśmiało zaproponowałem dziewczynom zjedzenie czegoś przed południem, a one – ku bezgranicznej uciesze mojego żołądka – wzięły się do robienia potężnej kolorowej jajecznicy. Czułem się trochę głupio, widząc wszystkie dziewczyny w kuchni, bo ja po zaparzeniu kawy nie mam już nic do roboty. Wziąłem się więc do sprzątania mieszkania i zadeklarowałem zmywanie po śniadaniu.

O mieszkaniu bym nie wspominał, gdyby nie ciekawa rzecz z nim związana. Otóż dziewczyny wynajmowały duże, czteropokojowe mieszkanie za 300 euro miesięcznie. Nawet dla Polaka 1200 złotych za tak duże mieszkanie to mało. Zabawne, ale płaciły tak niską cenę, ponieważ budynek był przeznaczony do rozbiórki. Deweloper wciąż odkładał ostateczny termin zrównania okolicy z ziemią i bał się, że stare bloki zostaną zajęte przez wszelakiej maści squatterów. Dlatego też postanowił wynająć mieszkania za niską cenę pod dwoma warunkami. Pierwszy to wyprowadzka w ciągu miesiąca od ogłoszenia rozbiórki, drugi zaś zabraniał mieszkania w lokalu więcej niż dwóm osobom.

Miałem cichą nadzieję, że Steph zechce się wybrać razem ze mną do Amsterdamu, ale była przepracowana i tak zmęczona, że postanowiła zostać z dziewczynami w domu. Ich plan na sobotę brzmiał czilowanie, ale jak na moje odczucie bliżej im było do gnicia i nicnierobienia. No, ale chill brzmi bardziej cool.

Do Amsterdamu postanowiłem pojechać nie stopem, a pociągiem. Po części dlatego, że nie chciałem tracić czasu na dojście czy nawet błądzenie po mieście w poszukiwaniu wylotówki. Miałem tylko jeden dzień i chciałem go wykorzystać. Pożyczyłem od Anet składany rower i trochę błądząc, trafiłem na dworzec.

Bilety kolejowe były piekielnie drogie. Mało tego, trzeba było jeszcze mieć kartę, której wyrobienie kosztuje siedem euro. Postanowiłem jednak spróbować. Kartę po prostu pożyczyłem od Rose, która miała zamiar cały dzień czilować. Następnie popytałem, jak mogę pojechać taniej, i okazało się, że studenci mieszkający w Holandii mają 40 procent zniżki dla osoby im towarzyszącej. Nie zastanawiając się wiele, zacząłem szukać na dworcu młodych ludzi jadących do Amsterdamu.

Druga zagadnięta przeze mnie osoba, Julie, nie tylko zgodziła się, żebym jej towarzyszył, ale również przegadaliśmy miło całą trzydziestominutową drogę.

Amsterdam sam w sobie jest piękny, ale jak na mój gust zdecydowanie za dużo w nim turystów. Mimo że miałem rower, to poruszanie się licznymi, krętymi uliczkami przychodziło mi z trudem. Co chwilę ktoś mi na drogę wchodził, przebiegał, zatrzymywał się na niej i z nieznanych powodów zawracał lub cofał. No i ten wszechobecny zapach palonej marihuany. Dosłownie gdzie się nie stanęło, tam czuć było, że stolicą wolnych konopi jest właśnie Amsterdam.

Do Utrechtu wróciłem koło ósmej wieczorem. Dziewczyny kompletnie mnie zaskoczyły swoim zaproszeniem na imprezę do Amsterdamu, gdzie mógłbym iść za darmo jako osoba towarzysząca. Wieczór był tak samo piękny jak cały dzień – około dwudziestu stopni i bezwietrznie, więc kolację postanowiliśmy zjeść na tarasie. Przynieśliśmy krzesła, świeczki i gitarę, a na samym końcu jedzenie. Na kolację dziewczyny znowu się postarały. W pierwszej kolejności podały wielką blachę z przystawkami i serami. Na drugie danie – potężną lasagne ze szpinakiem. Po zjedzeniu tego wszystkiego ledwo mogłem się podnieść.

Zastanawiałem się, czy jechać z nimi. Przed sobą miałem kuszącą wizję epickiej imprezy house w Amsterdamie, na którą wejściówki kosztowały po 50 euro, ale zrezygnowałem. Wbrew pozorom nie jechałem do Holandii na imprezę, palenie czy kosmiczne ciasteczka, ale po to, żeby się spotkać i pogadać ze Steph, z którą mam superkontakt i nie chcę go stracić. Poza tym moim celem było przejść El Camino, więc imprezy to ostatnia rzecz, na którą miałem ochotę. Wytłumaczyłem sprawę dziewczynom, a one przyjęły to z rozczarowaniem, ale też zrozumieniem. Zanim poszły spać, pożegnaliśmy się, bo planowałem wyjazd możliwie najwcześniej rano.

Niestety, nic z tego nie wyszło. Jak na ironię nie zadzwonił mi budzik i pierwsze oko otworzyłem dopiero o 10.00. Gdy półprzytomny zorientowałem się, która godzina, zacząłem szybko pakować rzeczy. Harmider, który zrobiłem przy wrzucaniu na wariata klamotów do plecaka, obudził Steph. Po chwili rozmowy uświadomiłem sobie, że przecież nigdzie mi się nie śpieszy. Mam przed sobą pół roku podróży, więc te 30 minut mnie nie zbawi. Drugi dzień z rzędu zaproponowałem jajecznicę, tym razem robioną przez moje dwie lewe ręce, po czym spokojnie usiedliśmy porozmawiać, bo kolejne nasze spotkanie odbędzie się nie wcześniej niż za rok.

Steph odprowadziła mnie na wylotówkę z Utrechtu. Było już południe, więc obiektywnie rzecz biorąc, miałem nikłe szanse dojechania do Bordeaux, które sobie zaplanowałem na niedzielę.

Ledwo wyciągnąłem kciuk i już miałem transport. Wprawdzie tylko do Bredy, ale to zawsze dobry początek. Tam 30 minut pytania na stacji benzynowej i trafił mi się jeden z ciekawszych ostatnimi czasy kierowców. Był nim młody, dobrze ubrany chłopak w sportowym aucie. Od słowa do słowa ustaliliśmy, że jedzie do Gandawy, a więc trasą do Paryża, toteż wrzuciłem plecak do auta i usiadłem na przednim siedzeniu.

Zacząłem standardowo: skąd jestem, jak się nazywam i dokąd jadę, a Anthon tylko się przedstawił i dał mi do ręki małe czarne pudełko, w środku którego znajdował się średniej wielkości złoty dukat z inskrypcją po angielsku God grant me the serenity to accept the things I cannot change, courage to change the things I can and wisdom to know the difference.

– Wiesz, co to za hasło? – zapytał, przyglądając mi się zza ciemnych okularów.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Jestem uzależniony – odpowiedział jakby nigdy nic, uśmiechając się od ucha do ucha. – Dzisiaj wyszedłem z kliniki – zaakcentował na wypadek, gdyby nie dotarła do mnie pierwsza część wypowiedzi.

Spojrzałem na chłopaka i z lekkim przerażeniem zauważyłem, że jest strasznie wychudzony. Nie wiedziałem, czy drążyć temat czy nie, ale Anthon najwyraźniej miał potrzebę pogadania o swoim uzależnieniu, które ku mojemu zdziwieniu było niecodzienne. Otóż mój kierowca był nałogowym hazardzistą i przez ostatnie cztery lata stracił w kasynach i maszynach niebagatelną sumę pół miliona euro. Mimo że już jakiś czas temu dowiedział się, że jest uzależniony, dopiero po pobycie w klinice zdał sobie z tego sprawę. Spędził tam trzydzieści dni i teraz, żeby naprawić wszystkie krzywdy, które wyrządził, w pierwszej kolejności zamierzał jechać na półroczny wolontariat do RPA. Później miał w planie wykonać wszystkie dwanaście kroków, które wyprowadzą go na życiową prostą.

Mimo że przegrał majątek, jakiego pewnie większość ludzi nigdy w życiu nie widziała na oczy, to wciąż nie narzeka na brak pieniędzy, bo na pożegnanie podarował mi okulary warte bez mała 500 złotych.

Kolejnym kierowcą był inżynier budowlany. Pracował dla Goldmana, władał pięcioma językami i w swoim życiu odwiedził ponad 30 krajów. Podobnie jak ja był fanem historii, więc niemal godzinę rozmawialiśmy o stosunkach polsko-niemiecko-rosyjskich i ich historycznych korzeniach. Facet niesamowicie mi zaimponował, bo znał takie daty z historii Polski jak daty rozbiorów, wojny z Krzyżakami czy potopu szwedzkiego. Na takich dysputach minął nam czas z Gandawy do Paryża, gdzie utknąłem na dwie godziny.

Gdy w końcu udało mi się złapać transport ze stolicy Francji do Orleanu, nie dość, że utknęliśmy w korkach na obwodnicy miasta, to jeszcze chwilę po wyjeździe z Paryża zrobiłem najgorszą możliwą rzecz. Przysnąłem.

Gdy otworzyłem oczy, nie tylko było już ciemno, ale z przerażeniem zauważyłem, że nie jesteśmy już na autostradzie. Szybko sprawdziłem GPS-a i ręce mi opadły. Ojciec z córką, którą wiózł na studia, zjechali na drogę krajową. Oznaczało to mniej więcej tyle, że znowu muszę się dostać na autostradę. Mało tego, jeśli chcę gdzieś jeszcze dzisiaj zajechać, to muszę to zrobić przed 22.00, bo o tej godzinie kończy się zakaz jazdy dla tirów i wszystkie ruszą w drogę.

Poprosiłem, żeby wysadzili mnie przed miastem, gdzie najbliżej było do jakiegokolwiek wjazdu na autostradę. Zarzuciłem na siebie plecak, na niego odblaskową kamizelkę, latarkę na głowę i ruszyłem 4 kilometry w kierunku bramek. Nie wyglądało to ciekawie. Mało aut, ciemno i w dodatku najbliższa stacja benzynowa na autostradzie dopiero za 30 kilometrów. Postanowiłem, że w pierwszej kolejności muszę dojść do bramek, które będą oświetlone i gdzie będzie mnie dobrze widać.

Ledwo tam doszedłem i wyciągnąłem tabliczkę, zatrzymało się nie jedno auto, ale dwa. W dodatku oba jadące ponad 100 kilometrów dalej. Podziękowałem pierwszemu kierowcy i zabrałem się z rodzinką jadącą do Tours. Wysadzili mnie na ogromnej stacji benzynowej, gdzie już prawie każdy tir stał na odpalonym silniku. Zrobiłem dwie rundki dookoła, aż znalazłem Vitalija, 32-letniego Ukraińca, który od 12 lat mieszkał i pracował w Portugalii jako kierowca. Był tak miły, że nie tylko zrobił mi kawę, ale również odstąpił przepyszną zupę rybną, którą przygotował też dla siebie. O 22.00 ruszyliśmy i o drugiej w nocy dojechaliśmy na przedmieścia Bordeaux, gdzie po raz pierwszy rozbiłem nowy namiot. Trochę głupio postąpiłem, że nie przetestowałem go wcześniej, ale już nie miałem wyjścia, musiałem go przyjąć takim, jaki był.

Gdy wreszcie zapakowałem wszystko, co miałem, do środka namiotu, wskoczyłem do śpiwora i cieszyłem się jak dziecko. Mimo że podróż dopiero się zaczynała, nocleg pod namiotem był już małym preludium do czegoś większego. Cel na jutro – Lourdes!Lourdes

Pospałem. Obudziłem się tak naprawdę dopiero o dziesiątej. O ile namiot jeszcze wczoraj wieczorem wydawał mi się w miarę znośny, to nad ranem nieco zrewidowałem swoje zdanie. Tak samo szybko się nagrzewał, jak i ciepło tracił. Nad ranem było w nim zimno. Za zimno, biorąc pod uwagę moje dalsze plany na wyprawę.

Szybko się ogarnąłem (zjadłem ostatni jogurt od Vitalija i zwinąłem namiot) i poszedłem łapać. Z autostopowego punktu widzenia nie mogło być lekko i nie było. Do ringu Bordeaux – mniej więcej 30 kilometrów, za nim trzeba było odbić 50 kilometrów w kierunku Tuluzy, a następnie na południe, do Pau, i znowu na wschód, do Lourdes. W sumie trzy zakręty, czyli nieciekawie.

Po 30 minutach łapania na stacji, gdzie spałem, udało mi się przekonać młodą dziewczynę, żeby podwiozła mnie na ostatnią station service przed ringiem. Później dogadałem się po francusku z dwiema nauczycielkami, żeby zabrały mnie na trasę do Tuluzy. Sam aż byłem pod wrażeniem swojego, dawno zapomnianego, języka Moliera. Całkiem zgrabnie się dogadywałem. Co więcej, dowiedziałem się o czymś, co prześladuje mnie do dnia dzisiejszego. Francuzi nie należą do najbardziej przepracowanych narodów świata, a już na pewno nie tamtejsi uczniowie. Okazało się, że system nauczania we Francji przewiduje dwa tygodnie wolnego po każdych siedmiu tygodniach szkoły plus wakacje.

Później zabrała mnie samotna matka z dwójką dzieci, która sama do mnie zagadała, czy chcę z nią jechać (to się zdarza naprawdę rzadko). Przejechałem z nią 140 kilometrów aż na ostatnią prostą przed Pau. Z miejsca, gdzie mnie zostawiła, dojechałem do Lourdes na cztery raty.

Dlaczego Lourdes? Nie mam pojęcia, czemu wymyśliłem sobie, że tutaj zacznę swoje El Camino. Naprawdę nie mam pojęcia. Co więcej, byłem tutaj przecież trzy lata temu i wcale mi się nie podobało. Dzikie tłumy ludzi. Mnóstwo hoteli i, w zatrważającej skali, coś, co nazywa się biznesem maryjnym. Setki, jak nie tysiące sklepów z figurkami Maryi, różańcami, świeczkami, obrazkami, magnesami, zapalniczkami, zegarkami, cukierkami i lakierami w kolorze maryjnym. Dosłownie paranoja, która odrzuca, a jest obecna na każdym kroku. Cały duch Lourdes i wydarzeń, które miały tam miejsce, kompletnie zanika, przytłoczony turystyczną tandetą. Okolice katedry i groty tak samo. Gdy byłem tam pierwszy raz, przeważali turyści z całego świata. Przybywali oni do Lourdes niekoniecznie w celach pielgrzymkowych, to było tzw. must see, czyli coś, co trzeba koniecznie zaliczyć. W efekcie wszędzie widziałem tylko proporce i grupy ludzi w jednokolorowych apaszkach lub czapkach.

Tym razem było inaczej. Gdy pani, której czubek głowy ledwie wystawał ponad kierownicę olbrzymiego mercedesa, wysadziła mnie w centrum miasta, byłem zaskoczony. Cisza i spokój. Witryny sklepów pozamykane, a ulicami spokojnie dało się przejść. Mało tego. Przez pierwsze 10 minut marszu do centrum nie odbiłem się od żadnej flagi czy baneru obwieszczającego „katolickie pamiątki prosto z Watykanu”.

W pierwszej kolejności skierowałem się do centrum informacji turystycznej, gdzie dostałem plan miasta, wraz z kempingami. Zależało mi, żeby spędzić w Lourdes co najmniej jeden dzień, a że dojazd zajął mi za dużo czasu (zbliżała się już 19.00), postanowiłem spędzić tu dwie noce. Nie chciało mi się targać plecaka, więc potrzebowałem znaleźć miejsce, gdzie rozbiję namiot i spokojnie zostawię wszystko w środku.

Na pierwszą noc wybrałem kemping, który w ogóle nie był chroniony, więc po spędzonej tam nocce przeniosłem się na nieco bardziej odległy, ale za to przyjemniejszy i strzeżony.

Drugiego dnia swego pobytu w Lourdes poszedłem do groty, gdzie miały miejsca objawienia i liczne cuda. Po raz kolejny Lourdes mnie zadziwiło. Nie tylko mogłem spokojnie wejść do groty, lecz także usiąść na ławeczce przed nią. Wybrałem sobie drugą w rzędzie i z różańcem w dłoniach próbowałem się modlić, ale niespecjalnie mi to wychodziło. Chciałem, a jakoś nie mogłem. Mój wzrok co chwilę przyciągały kolejne osoby na wózkach, które podjeżdżały wraz z opiekunami do groty i ustawiały się w kolejce oczekujących na dotknięcie do skały, w której ma źródło osławiona woda. Ludzie z różnego typu porażeniami, chorobami, które w mniejszym lub większym stopniu przyczyniły się do deformacji palców czy wykrzywienia twarzy w cierpieniu zauważalnym tutaj bardziej niż gdziekolwiek indziej. Ludzie zjeżdżający się z całego świata w nadziei, że może oni będą tymi nielicznymi, którzy dostąpią łaski uzdrowienia.

Nie mam zamiaru tutaj roztrząsać, czy cuda przypisywane temu miejscu są prawdziwe czy nie. Tak samo jak nie mam zamiaru przekonywać kogokolwiek do wiary w te same rzeczy, w które sam wierzę. To prywatna sprawa każdego z nas.

Na białej ławeczce przed grotą próbowałem zebrać myśli i odpowiedzieć sam sobie, dlaczego wymyśliłem sobie to Lourdes. Minęła godzina, a ja wciąż nie doszedłem do żadnego konstruktywnego wniosku. Może tak ma być. Czułem jednak, że muszę zacząć tutaj, a skoro jutro wyruszam, to nie pozostaje mi już nic innego, jak resztę pozostawić Opatrzności.

Wieczorem spędziłem jeszcze trochę czasu na składaniu filmu i planowaniu trasy, a później położyłem się spać z nadzieją, że o szóstej rano będę w stanie wstać i iść na swoje El Camino.Camino de Santiago

Kiedy ruszałem na Camino, nie wiedziałem o nim nic. Niczego nie szukałem ani nawet nie czułem potrzeby wyszukiwania o nim informacji. Przeczytałem jedynie legendę o ciele apostoła Jakuba, które przetransportowano łodzią w miejsce, gdzie obecnie znajduje się Santiago de Compostela. Camino było dla mnie po prostu jednym ze szlaków pielgrzymkowych w Europie. Jest Jerozolima, jest Rzym, jest polska Częstochowa i jest Santiago. Camino było drogą.

Myśl, żeby pójść na pielgrzymkę, kiełkowała we mnie od kilku lat. Pójść, ale gdzie? Na Jasną Górę? W tłumie ludzi? Przez Polskę? Nie wiem czemu, ale wydawało mi się to mało atrakcyjne. Mniej więcej półtora roku temu mój kumpel ruszył do Santiago w intencji chorego chłopca. Wtedy usłyszałem o El Camino pierwszy raz. Przeglądałem zdjęcia, czytałem relację i gdzieś we mnie pojawiła się myśl: „Hiszpania na piechotę – to brzmi ciekawie”. Jednak wciąż nie mogłem znaleźć sensu w miesięcznym parciu przed siebie na piechotę. Jak to mówi mój brat, „szkoda masy”. Jednak przez ubiegły rok w moim życiu wydarzyło się mnóstwo niesamowitych rzeczy, w które wciąż ciężko mi uwierzyć. Nie licząc kilku gorszych niedzielnych poranków, nie miałem żadnego powodu do narzekania. Zdecydowanie więcej było powodów do dziękowania za wszystko, co mnie spotkało. Kiedy pojawił się pomysł jazdy stopem do Ameryki Południowej, powróciła myśl o Camino. „Mam czas, to w sumie mogę iść” – pomyślałem. Jednak do ostatniego dnia wahałem się, czy aby na pewno mam to zrobić. Dlaczego? Bo zwyczajnie brakowało mi odwagi. Przede wszystkim ciężko było mi uwierzyć, że dam radę przejść blisko 900 kilometrów na piechotę, i to z plecakiem. Że wystarczy mi cierpliwości i siły, skoro wielokrotnie narzekałem, gdy musiałem przejść się 5 kilometrów pod górkę do domu, bo cała gdańska ulica Słowackiego stała w korkach. W końcu zdecydowałem, że spróbuję.

Z Lourdes ruszyłem o siódmej rano. Tuż po porannej mszy zarzuciłem na siebie plecak ważący około 18 kilogramów i ruszyłem. Najpierw przez most, a później asfaltową drogą wzdłuż rzeki. Szło się bardzo przyjemnie, a największą zmorą były mijające mnie samochody. Ustaliłem sobie zasadę, że co dwie godziny marszu robię około dwudziestominutową przerwę na odpoczynek.

Na samym początku miałem ambitne plany odmawiania różańca, modlitwy i rozmyślań, ale koniec końców poprzestałem wyłącznie na tym ostatnim. Nie wiem dlaczego, ale gdy szedłem i odmawiałem różaniec, moje myśli schodziły szybko na inny tor. Po kilku godzinach marszu pierwszego dnia miałem nawet chwile zwątpienia. No bo tak iść przed siebie? Samemu. Nie wiem, co sobie wyobrażałem. Że wyjdę na drogę w kierunku odległego o tysiąc kilometrów Santiago de Compostela i momentalnie doznam objawienia i dostąpię zbawienia, bo odmawiam zdrowaśki? Idąc, czułem irracjonalność sytuacji i tego, jak ją sobie wyobrażałem przed wyjazdem. W dodatku po ulicy szło się mało przyjemnie.

Jednak już pierwszego dnia miało miejsce coś, co dodało mi siły i cierpliwości do kontynuowania Camino.

Mniej więcej po piętnastym kilometrze marszu naprzeciw mnie wyszedł facet wyglądający jak bezdomny. Nie miałem zamiaru go zagadywać, ale gdy się mijaliśmy, zobaczyłem, jak się uśmiecha i wymawia magiczne słowa Buen Camino, my friend. Zdębiałem. Odwróciłem się do niego i zapytałem, czy idzie do Santiago. Okazało się, że już stamtąd wraca.

Luka, pierwszy pielgrzym, którego poznałem na trasie, był wykładowcą ekonomii we Florencji. Do Santiago poleciał, bo obiecał sobie, że jeśli jego żona pokona raka, to podziękuje właśnie tam, mimo że był niewierzący. Gdy żona wyzdrowiała, spełnił obietnicę i poleciał. Jednak na miejscu postanowił, że jego podziękowanie obejmie również trasę powrotną do Florencji – na piechotę. El Camino, ale w drugą stronę. Spędziliśmy na rozmowie przeszło 30 minut, bo miałem do niego dziesiątki pytań, na które cierpliwie odpowiadał, aż w końcu zreflektowałem się, że go zatrzymuję. Toteż przeprosiłem i pierwszy raz pożegnałem kogoś słowami Buen Camino. Ponownie się uśmiechnął i odpowiedział:

– Buen Camino, Pasha. – Po chwili zastanowienia, wciąż trzymając mnie za rękę, dodał: – Jak dojdziesz, to proszę, podziękuj też za mnie. – Następnie odwrócił się i lekko utykając, poszedł w kierunku Lourdes.

Było to pierwsze z wielu niezwykłych i zwykłych spotkań w drodze do Santiago.

Kolejne dwa dni były najgorszymi w całej pielgrzymce. Narzucenie sobie tempa 30 kilometrów dziennie nie było najlepszym pomysłem dla kogoś, kto nigdy tyle nie chodził. Gdy późnym popołudniem trzeciego dnia dochodziłem do miejscowości Mauléon-Licharre, wiedziałem, że nie ma nawet takiej opcji, bym jutro z rana wstał i szedł dalej. Miałem całą masę odcisków na stopach, otarć na biodrach i ramionach, a kolana bolały przy każdym kolejnym kroku.

Na szczęście, gdy na głównym placu miasta zapytałem przechodnia, gdzie jest jakiś kemping lub hostel, w którym mógłbym się zdrzemnąć, usłyszałem odpowiedź napawającą optymizmem.

– Jeśli jesteś pielgrzymem, to koło kościoła jest schronisko. Tylko klucz musisz wziąć z merostwa.

Trochę zdziwiony, kulejąc, poszedłem w kierunku budynku znajdującego się na rogu placu, który wskazał mężczyzna. Wszedłem do czegoś, co można było nazwać sekretariatem, i wytłumaczyłem, że jestem pielgrzymem i słyszałem, że jest tu schronisko.

Miła pani spojrzała na mnie z widocznym współczuciem i dała mapkę mieściny oraz wyjaśniła, jak dojść do schroniska.

Schronisko okazało się pierwszym albergue na trasie i było to nic innego jak duże, mieszczące około trzydziestu łóżek mieszkanie na piętrze starego budynku. Oprócz dormitorium na mieszkanie składały się kuchnia oraz dwie łazienki. Okrutnie zmęczony, rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem, że tylko jedno łóżko jest zajęte, ale właściciela rzeczy na nim się znajdujących nie było nigdzie w pobliżu. Rzuciłem plecak obok łóżka w rogu sali i poszedłem wziąć pierwszy od czterech dni prysznic, a następnie padłem na łóżko i zasnąłem.

Obudziło mnie delikatne szturchnięcie. Chwilę zajęło mi zrozumienie, co się dzieje, i stwierdzenie, że nade mną stoi starszy mężczyzna z kubkiem.

– Chceš čaj? – zapytał.

Usiadłem na łóżku i aż stęknąłem z bólu. Kolana i plecy trawił żywy ogień. Wyciągnąłem ręce po herbatę i podziękowałem.

– Vypadáš hrozně. Odkud jste?

Z początku nie wiedziałem, o co właśnie zostałem zapytany, aż w końcu zrozumiałem, że mężczyzna musi być ze Słowacji lub Czech.

– Z Polski, a ty? – zapytałem, a po chwili dodałem jeszcze: – Mówisz po angielsku lub rosyjsku?

– Nie, nie. Po czesku tylko. I trochę francuski i hiszpański – odpowiedział, jakby zirytowany, i kontynuował: – masz odciski na nogach. Masz złe buty – powiedział.

Byłem nieco skonsternowany. Niby był miły, ale okazywał to w dziwny sposób, krytykując a to moje buty, a to plecak, na spodniach kończąc. Dopiero później okazało się, że ma taki sposób bycia.

Milos miał 58 lat i do dzisiaj nie wiem, kim był ani co robił, bo nie chciał powiedzieć. Powtarzał tylko, że po raz siódmy jest na Camino. Kilkukrotnie je pokonywał, przy czym raz zaczynał w Jerozolimie, raz – w Rzymie, raz – w Pradze, skąd pochodził. W zależności od chęci pokonywał trasę albo na piechotę, albo na rowerze. Spotkałem Milosa akurat, gdy jechał rowerem. Sam sposób jego podróżowania był o tyle zabawny, że wszystko, czego potrzebował, miał zapakowane w dwie wielkie reklamówki, które wieszał po dwóch stronach kierownicy.

Po chwili rozmowy Milos zapytał mnie, czy mam ochotę na obiad. Początkowo oponowałem, że nie trzeba, ale Czech się uparł i powiedział, że i tak już zaczął gotować. Nie mając specjalnie wyjścia, podziękowałem mu i z powrotem opadłem na łóżko. Wszystko bolało mnie jeszcze bardziej aniżeli dwie godziny wcześniej.

***

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersjiForma finansowania projektów różnego rodzaju przez społeczność, która jest lub zostanie wokół tych projektów zorganizowana.

(ang.) Boże! Proszę, daj mi siłę, abym pogodził się z tym, czego zmienić nie mogę, odwagę, abym zmienił to, co zmienić mogę, i mądrość, abym potrafił odróżnić jedno od drugiego. (Reinhold Niebuhr)

El Camino (hiszp.) – droga, podróż; Camino de Santiago (Droga św. Jakuba) – szlak pielgrzymkowy do katedry w Santiago de Compostela w Galicji, w północno-zachodniej Hiszpanii. W katedrze, według przekonań pielgrzymów, znajduje się ciało św. Jakuba Większego Apostoła. Nie ma jednej trasy pielgrzymki, a uczestnicy mogą dotrzeć do celu jednym z wielu szlaków.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: