Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Azyl - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Azyl - ebook

Wojska regenta Arrosha uderzają na armie lojalne wobec Saalshenu, ojczyzny Serrinów. Talmaad oraz ludzkie siły wspierające Serrinów zmuszone są do odwrotu. Ostatnią nadzieję wycofujących się oddziałów stanowi dotarcie do Jahnd —”Azylu”, jedynego ludzkiego miasta na ziemiach Saalshenu. Lenayińska armia maszeruje pod sztandarami Regenta. Lecz Sashandra, siostra świeżo koronowanego króla Koenyga, nie potrafi wspierać dłużej haniebnej sprawy, której obecnie służy jej naród. Aby ocalić Saalshen, a także wszystko, co kocha w Lenayin, Sasha musi stać się prawdziwą lenayińską wojowniczką; bezkompromisową, niecofającą się przed niczym, znienawidzoną i siejącą strach w sercach wrogów.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-363-4
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dwa

Sofy jechała u boku księżniczki Elory, podziwiając mijaną okolicę.

– Wydaje mi się, że przekład zawierał błąd – oświadczyła Elora. Dosiadała srebrnej klaczy. Siedziała w siodle po damsku, wyprostowana. Towarzyszyło im dziesięć dam dworu. Cała grupa wysforowała się przed czoło kolumny. Panie ze wszystkich stron osłaniali rycerze w zbrojach. – Pięćdziesiąt trzy dekleny nie mogą odpowiadać wartością dziesięciu złotym suwerenom. Bardziej prawdopodobne, że są równe pięciu.

Spoza rosnących na skraju pola drzew w niebo biły kłęby dymu. Sofy obserwowała je, zastanawiając się, co też takiego płonie.

– Tłumacz obstawał przy swoim – rzekła zdecydowanie lady Mercene. Pochodziła z Elisse, odizolowanej prowincji na Półwyspie Bacoshańskim, podbitej niedawno przez Rhodaańską Stal. Elisse wkrótce miała zostać wyzwolona. Mercene, jej rodzina oraz lennicy wprost nie mogli się już tego doczekać. – Jeden złoty suweren w Tracato wart jest pięć i jedną trzecią deklena. Cena utrzymuje się od dawna.

– Ależ droga Mercene – zaoponowała Elora – w księgach rachunkowych, które znaleźliśmy w tej niedużej wiosce koło rzeki, stoi, że dochód z jednego akra wynosi siedemdziesiąt dziewięć deklenów. Około piętnastu suwerenów. W dodatku mowa była o sezonie gorszym od przeciętnego. Tymczasem gospodarstwa w najżyźniejszych regionach Larosy przynoszą nie więcej niż cztery i pół suwerena w najbardziej udanych latach.

Sofy dojrzała za linią drzew zabudowania. Ceglane ściany porastał bluszcz, obok dostrzegła kurnik i chlewik. Dom wzniesiono z kamieniarskim mistrzostwem godnym schronienia pomniejszego wielmoży. Choć żadnemu arystokracie honor nie pozwoliłby objąć tak niewielkiej siedziby. Czy było możliwe, aby prości ludzie mieszkali w podobnych domach? Panie nieomal doszły do takiego wniosku przed kilku dniami i teraz gdy tylko wydawało się, że rozmowa zbacza w tym kierunku, szybko zmieniały temat.

Farmy, korzystając ze wspólnej sieci kanałów irygacyjnych, z ruchomymi śluzami, o wyłożonych kamieniem ścianach, skupiły się w coś na kształt wioski. Uprawy wydawały się niezwykle bujne i kolorowe. Sofy nie miała żadnego problemu z wyobrażeniem sobie, że owe pola, uprawiane przez rhodaańskich rolników z wykorzystaniem metod, u których podstaw leżała serrińska wiedza, były trzykrotnie wydajniejsze od upraw na ziemiach zwanych przez sprzymierzeńców regenta „Wolnym Bacosh”. Wyjaśniałoby to przynajmniej jedną rzecz: jakim sposobem broniące Saalshen-Bacosh armie Stali okazały się tak świetnie wyekwipowane, a drogi, mosty i budynki tak doskonałej jakości.

– Sir Teale’u! – zawołała Sofy. Jeden z rycerzy poprzedzających damy ściągnął wodze, by się z nią zrównać. – Chciałabym wiedzieć, co to za wioska płonie.

– Być może to nie wioska, wasza wysokość – odpowiedział Teale. – Może to jedynie drewno lub stóg siana podpalone, aby nie wpadły w nasze ręce.

– Skądkolwiek pochodzi dym – odpowiedziała zdecydowanie Sofy – chciałabym wiedzieć, co tak kopci.

– Oczywiście, wasza wysokość. – Teale pokiwał głową zakutą w przerażająco wyglądający hełm.

Sofy z irytacją przygryzła wargę. Wielka armia, której towarzyszyła, rabowała i paliła wszystko wokół, jak to mają w zwyczaju wielkie armie. Mąż Sofy, już-wkrótce-wielki-król Balthaar, po naleganiach zapewnił żonę, że zniszczenia nie będą wielkie, a śliczne miasteczka nie zostaną spalone. Jeśli przeciwnicy nie zabarykadują się, by stawiać opór, dzieła sztuki zostaną zachowane, a rodzinom wolno będzie wrócić do swoich domów we właściwym czasie.

Ale nie pozwolili Sofy odwiedzić żadnej osady, żadnego miasta. Argumentowali, że w okolicy wręcz roi się od Serrinów, których długie łuki zdolne były powalić opancerzonego męża ze stu kroków, a nieopancerzonego z dwustu. Możliwości Sofy ograniczały się do wysyłania sir Teale’a, by sprawdził, jaki los spotkał mijane mieściny, wiedząc, że skłamie, kiedy wróci i łudząc się nadzieją, że nie zełgał za bardzo.

Pośród pań zapanowała niezręczna cisza. Damy rozmawiały czasami we własnym gronie o dawno wygasłych rodach prawowitych właścicieli tych ziem. Minęło dwieście lat od chwili, gdy feudalne prawa przestały tutaj obowiązywać. Wielu mężów w szeregach dokonującej podboju armii twierdziło, że dziedziczą owe tereny. Domagali się odrzucenia wszelkich roszczeń, jakie ktokolwiek inny mógłby wysunąć. Nie spierali się jednak na owe tematy zbyt głośno w obecności Sofy, ponieważ widzieli, jak martwi się losem zdradzieckiej miejscowej ludności. Kiedy sądzili, że ich nie słyszy, wygłaszali drwiące uwagi na temat tego, iż przyszła królowa bardziej troszczy się o życie serrińskich mieszańców niż o bacoshańskich wyzwolicieli.

– Chciałabym porozmawiać z lordem Elotem, jeśli łaska – zwróciła się głośno Sofy do najbliższego sługi. Zawrócił konia i pogalopował wzdłuż kolumny.

Wkrótce dosiadający potężnego rumaka Elot zrównał się z księżniczką. Klacz Sofy była ciut wyższa, co pozwoliło jej spojrzeć w oczy rozmówcy, niemal nie zadzierając głowy. Lord Elot pokłonił się. Był barczystym i brodatym mężem, z urodzenia Rhodaańczykiem. Niektórzy uważali go za zdrajcę, choć we własnych oczach nim nie był. Urodzony arystokrata wierzył we wszystkie te rzeczy, których Serrini odmawiali wielmożom przez dwieście lat. Wstrząsy w Tracato, stolicy Rhodaanu, sprawiły, iż przybył tu wespół z Sashą, siostrą Sofy. Sasha dołączyła do lenayińskiej armii. Lord Elot przyłączył się do bacoshańskiego wojska, aby wysunąć roszczenia, dotyczące wszystkiego, co należało się z urodzenia jemu samemu oraz jego rhodaańskim towarzyszom.

Obecnie, pomimo heroicznego udziału we wspaniałym zwycięstwie, Elot wydawał się daleki od zadowolenia z tego, co przyniósł mu los.

– Wysłałam sir Teale’a, aby wywiedział się o źródło dymu – odezwała się Sofy. Rozmawiali po torovańsku, w języku powszechnie używanym na wybrzeżach Morza Sharaalskiego i znanym większości lenayińskich arystokratów.

– Niczego nie znajdzie – odparł ponuro Elot. – Nigdy niczego nie znajduje.

Sofy zerknęła na rozmówcę z ukosa. Nie wydawał się zadowolony, widząc swój naród podbitym. Czego oczekiwał, jeśli nie tego?

– Do kogo należą te ziemie? – zapytała Sofy.

– Do rodu Miel – odrzekł Elot. – Ich pretensje są dobrze udokumentowane, a papiery przechowywane w ukryciu. Lord Miel przedstawi zapiski, jeśli przeżyje wydarzenia w Tracato. Jednak ród Juane z Larosy właśnie poinformował mnie, że ich roszczenia, wysunięte dzięki pokrewieństwu upośledzonego kuzyna, mają pierwszeństwo.

Zatem stąd ta ponura mina, domyśliła się Sofy. Podejrzewała, iż dojdzie do czegoś podobnego, nie poczuła się zatem zaskoczona.

– A twoje własne rodowe ziemie? – zapytała rhodaańskiego lorda.

– Ciągną się od Siadene na północ, aż do morza. Roszczenia do nich również zostały podważone. – Sofy jedynie na niego popatrzyła. – Wasza wysokość, będę ci niezwykle wdzięczny, jeżeli poruszysz ten temat w rozmowie ze swym małżonkiem i położysz kres owym niedorzecznym pretensjom. Lepiej byłoby obecnie świętować honorowe zwycięstwo. Nie powinniśmy zwracać się przeciwko sobie tak wcześnie, zanim jeszcze ostateczna wiktoria została odniesiona.

– Wydaje mi się, lordzie Elocie – odpowiedziała spokojnie Sofy – że źle zrozumiałeś naturę feudalnego porządku, który idealizowałeś tak długo, odcięty odeń w Tracato. Gratulacje są wygłaszane, a sojusze zawierane dopiero po tym, gdy ziemie zostaną zawłaszczone, nie wcześniej. Jeśli posiadasz ziemie, znajdziesz wielu przyjaciół. Dziś w oczach Larosańczyków nie posiadasz żadnych i nie zajmujesz pozycji umożliwiającej wysunięcie roszczeń.

– Istnieją prawa! – upierał się gniewnie Elot.

– Które mój mąż może unieważnić jednym słowem – odparła Sofy. – Pojmuję, że twoje roszczenia są uznawane za bardziej uzasadnione i traktowane poważnie w Tracato. A przynajmniej były, nim wasza mała wojna domowa nie doprowadziła do spalenia sądu.

– To nie my spaliliśmy gmach – wymruczał Elot. – Zrobili to wieśniacy.

– I czy byłeś wówczas równie zasmucony? Biorąc pod uwagę, że sąd reprezentował zasady, które nie pozwalały ci dzierżyć arystokratycznego tytułu zgodnie z twym przyrodzonym prawem?

– Mogę udokumentować moje roszczenia. – Elot trzymał się uparcie swego. – Kiedy dotrzemy do Tracato, tak właśnie zrobię. Przedstawię odpowiednie dokumenty.

Sofy nie odpowiedziała i Elot spojrzał jej w oczy. Wyczytał w nich ostrzeżenie. Była młoda i jeszcze do niedawna spoglądała na świat z naiwnością dziecka. Ale owe czasy już minęły. Elot powoli pokiwał głową, potwierdzając, iż zrozumiał. Podziękował Sofy spojrzeniem. Nie odważyła się wyrazić na głos swoich obaw, Elot nie był jednakże głupcem. Jeśli umarłby, nim armia dotrze do Tracato, lub też dokumenty, na które się powoływał, zniknęłyby, zanim przedstawi papiery przyszłemu królowi, jego roszczenia utraciłyby jakiekolwiek podstawy.

Nie ujechali daleko, gdy sir Teale powrócił. Nadjechał galopem, słońce zalśniło na srebrnym pancerzu.

– Wasza wysokość – skłonił się w siodle – przynoszę ci nowiny od twego męża, regenta. Jest świadom twych trosk i pragnie, byś obejrzała miasteczko na własne oczy.

Sofy zamrugała zaskoczona. Zerknęła na towarzyszące jej damy. Na twarzach pań malowało się podobne zdziwienie, kilka marszczyło czoła.

– Ależ oczywiście, sir Teale’u! – odpowiedziała głośno. – Ruszajmy natychmiast. Lordzie Elocie, czy zechcesz nam towarzyszyć? Będę wdzięczna za twą przenikliwą opinię.

– To dla mnie zaszczyt, księżniczko – odparł Elot.

Krótkim galopem przebyli dystans dzielący ich od miasteczka, przemierzywszy zaorane pola. Przy otwartej bramie zbrojni pełnili straż. Sofy, podziwiającej okolicę, nie umknęło lśnienie pancerzy, które dostrzegła pośród pni oraz poruszające się końskie sylwetki. Trasa, którą nadjechali, została przygotowana i była strzeżona. Jaką rozgrywkę prowadził jej mąż?

Przy wąskim strumieniu wijącym się między polami a granicą lasu przycupnęło niewielkie miasteczko. Dachy murowanych domostw pokryte były czerwonymi dachówkami. Na pobliskim polu płonęła stodoła, która stanowiła źródło dymu. Kawaleria krążyła po okolicy. Żołnierze obserwowali nadjeżdżającą księżniczkę.

– Rebelianci woleli podpalić stodołę, niż pozwolić, by zgromadzona w niej pasza wpadła nam w ręce – wyjaśnił sir Teale. – Osada pozostała niezniszczona. Buntownicy głoszą kłamstwa na nasz temat i mieszkańcy uciekli w strachu. Wielu umrze z wycieńczenia na drogach. Przeżyliby, gdyby zostali w domach, nie dając wiary fałszywym oskarżeniom.

Sofy podjechała bliżej i zeskoczyła z siodła, zanim sir Teale czy któryś ze zbrojnych zdążyli zaoferować jej swą pomoc. Szybkim krokiem minęła kurniki i obory. Dotarła do biegnącej środkiem miasteczka głównej drogi. Wokół panowała cisza. Niewielkie mieściny w Lenayin zawsze były brudne. Nie dlatego, że Lenayińczycy nie dbali o porządek, lecz ponieważ lenayińskie wzgórza smagane były przez wiatry i deszcze, które bez przerwy nanosiły błoto na wszelkie trakty.

Zajrzała za uchylone drzwi. Dojrzała niewielkie i przytulne pomieszczenie, prosto umeblowane, z kamiennym piecem kuchennym i dywanikiem na podłodze. Wewnątrz panował porządek. Wbite w ścianę haki, przeznaczone na naczynia, były puste. Kuchenne utensylia stanowiły najcenniejszą rzecz posiadaną przez prostych wieśniaków. Naczynia oraz trzoda. Prawdopodobnie zabrali je ze sobą.

Sofy podążyła dalej drogą, zaglądając do kolejnych domów. Wszystkie wnętrza wyglądały podobnie. Towarzyszyli jej zbrojni i była pewna, że wszystkie zabudowania zostały już wcześniej przeszukane. Odczuła ulgę, nie dostrzegając nigdzie krwi i widząc, że miasteczko nie płonie. A jednak wszystko to sprawiało wrażenie zaaranżowanej sceny.

Dotarła do rynku. Po jednej stronie wzniesiono śliczny kościółek, przed którym dostrzegła studnię. Zielone pnącza pięły się po kamiennej cembrowinie. Sofy podziwiała dach pagody, osłaniający studnię przed liśćmi czy ptasimi odchodami. Zdobił go niewielki posąg. Rzeźba przedstawiała nagą kobietę, jedną dłonią podtrzymującą opadające włosy, w drugiej dzierżącą kubek. Niewiasta przypominała Cliamene, verentyjską boginię płodności lecz krzywizny oddano ze znacznie większą zmysłowością, niż Sofy kiedykolwiek widziała. Kobieta miała obnażone piersi, biodro sugestywnie wygięte. A jej twarz i oczy… czy rzeźba mogła przedstawiać Serrinkę?

Zorientowała się, że lord Elot wszedł do świątyni. Sofy podążyła za nim i unosząc spódnicę, przemierzyła proste kamienne schody prowadzące do wrót przybytku.

Wnętrze okazało się obszerniejsze, niż sugerował to wygląd zewnętrzny kościółka. Być może pomieściłoby nawet siedemdziesięciu wiernych, jeżeli zbiliby się ciasno. Wąskie, wysokie okienka wpuszczały do środka światło. W ścianie nad ołtarzem mieścił się nawet okrągły witraż z kolorowego szkła. Lord Elot przystanął pośrodku nawy z dłońmi na biodrach i wbił spojrzenie w witraż. Przedstawiał verentyjskich bogów i anioły. Postacie oddano niezwykle szczegółowo.

– Cóż za wspaniałe rzemiosło – wyraziła swój podziw Sofy. W świątyni panowała cisza. Zbliżyła się do Elota. – Niezwykłe w tak małej mieścinie.

– Dzieło Serrinów – odparł cicho Elot. Byli sami, jeśli nie liczyć strażnika przy drzwiach ale słowa niosły się echem. – Serrini wykonali wiele dzieł sztuki na potrzeby niewielkich świątyń, podobnych do tej. Chcieli zademonstrować prostym wieśniakom swą dobrą wolę. – Sofy oczekiwała, że żołnierz o zapatrywaniach Elota wypowie podobne słowa z goryczą. Ale Elot wydawał się przygaszony.

– Lordzie Elocie, czy coś cię niepokoi?

– Gwiazda pozostała w przybytku – powiedział Elot. Wskazał prosty ośmioramienny drewniany kształt zawieszony na ścianie za ołtarzem, pod kolorowym witrażem. – Miejscowi odchodząc, nie zostawiliby jej tutaj z własnej woli. Być może uciekali w pośpiechu.

Sofy zmarszczyła brwi. Zbliżyła się do ołtarza. Jako pobożna verentyjka przyklękła i uczyniła święty znak. Powstając, przyjrzała się gwieździe. Wykonano ją ze zwykłego drewna, wypolerowanego do połysku. Gwiazda szerokości męskiego ramienia nie nastręczałaby problemów w transporcie. Uwagę Sofy przyciągnęła bezbarwna plama na ścianie. Plama z oleju? Potarła mur palcem, powąchała opuszek. Nie pachniał w żaden szczególny sposób. Nagle odniosła wrażenie, że w niewielkiej przytulnej świątyni zrobiło się zimno, jak gdyby ktoś wyważył drzwi, wpuszczając do wnętrza mroźny zimowy wicher.

Przemaszerowała szybko do wejścia i zatrzymała się u szczytu schodów. Na rynku przed świątynią, otoczony świtą lordów oraz rycerzy, stał regent Balthaar Arrosh. Uśmiechnął się do żony. Płaszcz w rodowych barwach trzepotał zarzucony fantazyjnie na jedno ramię. Regent, wysoki i całkiem przystojny, miał nieznacznie kręcące się włosy oraz zadbany wąsik.

Wyciągnął dłonie ku Sofy.

– I jak, moja najdroższa? – zapytał. – Czy czujesz się zadowolona?

Sofy zmusiła się do promiennego uśmiechu.

– Całkowicie usatysfakcjonowana, mój mężu. – Zeszła po stopniach, dygnęła i skromnie pocałowała go w policzek. Zgromadzeni na placyku wielmoże uśmiechnęli się na ów widok. Wielu łączyły z Balthaarem więzy pokrewieństwa. Pozostali byli sojusznikami regenta, lordami z potężnych prowincji Wolnego Bacosh, którzy stali na czele podległych im wielkich armii. Zebrali się, jednocząc dla tej wielkiej krucjaty. I dla niej, lenayińskiej księżniczki, której małżeństwo przypieczętowało przymierze, bez którego obecne triumfy nigdy nie byłyby możliwe, bez względu na to, jak niechętnie godzili się to przyznać.

– W tych stronach nie wszyscy jesteśmy barbarzyńcami – zapewnił żonę Balthaar, ku rozbawieniu zebranych na dziedzińcu. Wszędzie na nizinach, co oczywiste, Lenayin przez całe stulecia uważano za krainę barbarzyńców, być może nie całkiem bez powodu. – Pragniemy przywrócić na tych ziemiach wcześniejszy porządek i prawowitą ludzką władzę, nie zaś obracać je w popiół.

– Rozumiem, mój mężu – odpowiedziała Sofy. Dygnęła kolejny raz, gestem wyrażając przeprosiny. – Nigdy w ciebie nie wątpiłam. Obawiałam się jedynie temperamentu części twych poddanych. Straty poniesione w bitwie na Równinie Sonai były znaczące i sądziłam, że niektórzy mogą szukać zemsty…

– I niewątpliwie co poniektórzy jej szukają – potwierdził Balthar – jak to czasem dzieje się na wojnach. Ale zaufaj mi, iż czynię wysiłki, aby ograniczyć podobne czyny do minimum i karać wszystkich, którzy nie przestrzegają rozkazów. Te ziemie należą teraz do nas i niszczenie ich byłoby niczym odcięcie własnej kończyny.

– Pojmuję to – odparła Sofy. Nie spojrzała mu prosto w oczy. Balthaar ujął żonę za ramiona i przez przerażającą chwilę Sofy wydawało się, że przejrzał jej myśli.

– Najdroższa – odezwał się wówczas. – Przybyłem, aby błagać cię o przysługę. – Sofy wreszcie spojrzała mu w oczy, zaskoczona. – Chciałem prosić, abyś udała się do Tracato. Sam nie mogę się tam wyprawić. Obowiązki każą mi podążyć wraz z armią i ścigać Stal na terytorium Enory, gdzie musimy zniszczyć ją raz na zawsze. Tracatońska arystokracja powstała jednakże przeciwko diabelskim Serrinom. Miasto jest bogate, a jego patrycjusze potężni. Ponadto tracatońscy wielmoża stanowią łącznik pomiędzy nami a naszymi elisseńskimi sprzymierzeńcami. Te sprawy mnie dotyczą, sam nie mogę jednakże się tam pojawić – przerwał na moment.

– Chciałbym wysłać zaufanego emisariusza, który rozumem oraz przebiegłością, a także niezłomnym sercem dorówna każdemu rozmówcy i wystąpi w moim imieniu. Czy podejmiesz się tego zadania?

Tracato? Sasha niedawno stamtąd przybyła i opowiadała o strasznych scenach rozgrywających się w mieście. I, mniej chętnie, o jego cudach, nauce i cywilizacji, wspanialszych niż gdziekolwiek indziej w Rhodii. Pojechać do Tracato. Dopilnować, by nie zniszczono cudów miasta i ocalić ludność przed rzezią, do której, jak obawiała się Sofy, nadal mogło tam dojść? Może ustanowić nową równowagę pomiędzy najeźdźcami a najechanymi?

Serce Sofy zabiło szybciej.

– Mój panie – odpowiedziała radośnie – będę zaszczycona. – Powiedziawszy to, uścisnęła męża na oczach wszystkich.

Wóz podskakiwał na wybojach. Andreyis oparł się o burtę i usiłował chronić ramię w łubkach i bandażu przed skutkami wstrząsów. Pociemniałe niebo zasnuły nisko wiszące chmury. Enorańskie pola majaczyły za szarą kurtyną deszczu. Jedyny płaszcz na wozie otrzymał Ulemys, Ranashańczyk leżący na podłodze. Ulemys umierał. W rozkołysanym wozie jego jęki przysparzały Andreyisowi więcej cierpienia niż uszkodzone ramię.

Prócz Ulemysa, Andreyis miał na wozie czterech towarzyszy niedoli. Jeden z nich, Sayden, był znajomym verentyjczykiem, choć mieszkał w wiosce na północy, o której Andreyis nigdy nie słyszał. Pozostali pochodzili z Hadrynu, Tyree i Yethulynu. Przed dziesięcioma dniami, kiedy rozpoczęli tę podróż, towarzyszyło im jeszcze dwóch wojowników. Jednego pochowano w płytkim grobie. Drugiemu, Taneryńczykowi, wzniesiono stos pogrzebowy, zgodnie z taneryńskim zwyczajem. Pośród nieoczekiwanych letnich ulew zebranie odpowiedniej ilości suchego drewna okazało się prawdziwym wyzwaniem. Andreyis wiedział, że Ulemys dołączy wkrótce do tych dwojga, ponieważ rana w jego brzuchu śmierdziała brzydko pomimo serrińskich leków. Ponadto majaczył coraz bardziej. Na razie mogli choć okryć go płaszczem. Przynajmniej w ten sposób smród stawał się łatwiejszy do zniesienia.

W porze obiadu enorański konny wrzucił do wozu bochen chleba, owoce oraz nieco sera. Zjedli wszystko. Wkrótce po posiłku Andreyis uznał, że woli maszerować. Podpierając się jednym ramieniem, zeskoczył z paki na błotnisty trakt. Zawsze po obiedzie lubił się udać na przejażdżkę, lecz z braku wierzchowca musiał wystarczyć mu spacer. Wspomniał teraz przejażdżki, które odbywał w gospodarstwie Kessligha i Sashy, czasami w towarzystwie Sashy lub Lynette, a czasami samotnie. W ich trakcie zawsze czujnie wypatrywał obcych, przeczesując wzrokiem rozciągający się wokół surowy lenayiński pejzaż i szukając znaków zwiastujących załamanie pogody.

Straszliwie tęsknił za domem. Walczył dzielnie w Dolinie Shero. Lecz teraz przerażały go własne niemęskie lęki, kiedy w środku nocy budził się z sercem tłukącym się w piersi, przekonany, że bitwa nadal wrze wokół. Jeden z więźniów na wozie przysięgał, że widział Teriyana Tremela, dobrego przyjaciela Andreyisa, poległego na polu bitwy. Teriyan był ojcem Lynette, z którą Andrey’s doglądał koni. Co najgorsze, sam Andreyis był obecnie więźniem, choć pozostał przy życiu. Większość Lenayińczyków wolałaby śmierć od podobnego losu. Czasami chłopak zazdrościł Ulemysowi. Cierpienie kompana wkrótce się skończy.

Serriński konny podążał brzegiem drogi. Jeździec trzymał się jakieś dziesięć kroków za maszerującym Andreyisem. Znów była to dziewczyna. Ta sama, która zawsze strzegła tej strony karawany. Serrińskie niewiasty łatwo było rozpoznać. Dziewczyna miała jaskraworude włosy zaczesane na jedną stronę, kilka dziwacznych warkoczyków i błyszczące niebieskie oczy. Cerę miała bladą, twarz pociągłą, a kości policzkowe ładnie zarysowane. Była piękna. Przed kilkoma dniami Ulemys, jeszcze wówczas świadomy, sklął ją, kiedy wręczała mu żywność i nazwał demonem. Wyrzucił jedzenie na błotnisty trakt. Andreyis wiedział, że Serrini nie są żadnymi demonami. Rozumiał jednak, dlaczego bogobojny verentyjczyk z północy mógł uznać dziewczynę za demonicę.

Nie rozstawała się z łukiem, z którego nie zdejmowała cięciwy. To nie służyło broni. Andreyis był jednym z tych szczęśliwców wśród pojmanych, których nogi pozostały sprawne – został ranny w ramię i otrzymał cios w głowę. Rany, które opatrzono, dobrze się goiły. Rozważał, czy odważy się zaryzykować i pognać pomiędzy drzewa, narażając się na to, że dziewczyna strzeli mu w plecy. Mógłby też rzucić się ku niej i spróbować ściągnąć ją z konia. Przypomniał sobie Kessligha, który zwykł mawiać, że serrińskie niewiasty cenią łuki mniej niż serrińscy mężczyźni… Co było ironiczne, jako że Lenayińczycy uznawali łucznictwo za niemęskie, a serrińskie niewiasty wolały od łuków miecze. Serrińskie łuki wymagały niemałej siły, by napiąć cięciwę. Z kolei svaalverd, serrińska sztuka szermierki, w większej mierze zależny był od techniki niż od siły muskułów.

Bannerydczyk podróżujący na wozie poprzedzającym ten, na którym jechał Andreyis, spróbował uciec pewnego dnia. Jeden z serrińskich strażników, mężczyzna, postrzelił uciekiniera w nogę, nim ten zdążył uczynić choćby dziesięć kroków. Andreyis postanowił zaczekać na właściwy moment. Maszerując, nie opadał przynajmniej z sił na pace wozu. Niemniej zirytowało go, że Serrini nie mieli nic przeciwko temu i nie wysilili się, by związać najlżej rannych więźniów lub ograniczyć ich swobodę poruszania w jakikolwiek sposób. Strażnicy trzymali się jedynie w bezpiecznej odległości, nie wypuszczając z dłoni łuków. Jakby rzucali Lenayińczykom wyzwanie, by ci odważyli się podjąć próbę ucieczki.

Tej nocy zatrzymali się w miasteczku. Więźniowie nocowali w stodole. Jako jeden z nielicznych poruszających się bez problemu Andreyis pomógł dotrzeć z wozów do schronienia tym, którzy nie mieli tyle szczęścia. Rannym pomagało też kilku Enorańczyków. W większości byli to starsi mężczyźni, noszący kolczugi i uzbrojeni w długie miecze, jakich enorańscy żołnierze używali rzadko. Część Lenayińczyków przypuszczała, że należeli do enorańskiej milicji – weterani Stali, obecnie na emeryturze, ponownie zmobilizowani, aby pomóc w mniej ważnych przedsięwzięciach, takich jak transport jeńców. Nie stanowiliby wyzwania dla lenayińskich wojowników, Andreyis był o tym przekonany. Byli jednakże uzbrojeni i zdrowi, a wszyscy jeńcy odnieśli rany. Byli także mądrzy i doświadczeni, i bezustannie zachowywali czujność. Młodzieniec zastanawiał się, co też mogłaby dalej zrobić ich grupa, nawet jeśli udałoby im się opanować niewielki konwój i rozbroić eskortę. Znajdowali się obecnie głęboko na terytorium Enory, w połowie drogi do Shemorane, stolicy prowincji. Nie zdołaliby ukryć się przed enorańską ludnością. Wielu Enorańczyków służyło niegdyś w Stali i posiadało konie. Wkrótce dopadłyby ich wezwane posiłki. A wtedy wszelkie przejawy cywilizowanego traktowania jeńców wojennych poszłyby w niepamięć.

Andreyis zajął miejsce przy uchylonych drzwiach stodoły. Zjadł posiłek, który Enorańczycy przynieśli więźniom spod rozpalonych na zewnątrz kuchennych ognisk. Milicjanci konwersowali z miejscowymi w pobliżu uchylonych drzwi. Więźniowie jedli, wieśniacy przyglądali się im z zaciekawieniem. Ani Andreyis, ani żaden z jego kompanów nie znał enorańskiego w stopniu pozwalającym zrozumieć więcej niż kilka słów. Temat konwersacji wydawał się jednak oczywisty.

– Zatem to są straszliwi Lenayińczycy – żartowało z milicjantami kilku rozmówców, tłumiąc śmiech. Niewątpliwie nie byli pod wrażeniem i żartowali sobie kosztem pojmanych. Andreyis wiedział, że podobne zachowanie powinno go rozzłościć. Nie zdołał jednak wykrzesać w sobie dość energii, by się rozgniewać.

Po posiłku Serrini przeprowadzili zwyczajowy obchód. Część jeńców pozwoliła Serrinom zająć się swymi ranami. Zdążyli już przywyknąć do tego wieczornego rytuału. Inni odmówili. Serrini wręczyli po prostu ich towarzyszom lekarstwa, pozwalając im doglądnąć druhów. Andreyis naliczył sześciu Serrinów towarzyszących kolumnie. Czworo wyglądało na starców; dwoje niewątpliwie nimi było. Pozostała dwójka poruszała się jakby wiek zaczynał już im ciążyć. Ale, jak zwykle w przypadku Serrinów, nie dało się tego jednoznacznie określić. Kolejna dwójka – wysoki młodzieniec o włosach tak czarnych, że ich odcień zdawał się wpadać w granat, i czerwonowłosa dziewczyna – byli zdecydowanie najmłodsi.

Dziewczyna przyklękła teraz przy Andreyisie, opartym o bal siana i zagubionym we własnych myślach. Spojrzał na nią zaskoczony.

– Pokaż mi swoje ramię.

Andreyis wypełnił polecenie. Serrinka odwinęła bandaże i sprawdziła łubki. Kość przedramienia pękła. Ale z czasem powinna ładnie się zrosnąć. Dłonie dziewczyny poruszały się pewnie i ściskały mocno, nie przysporzyła mu jednak wiele bólu.

– Maszerujesz jak ktoś przywykły podróżować raczej w siodle – zauważyła dziewczyna, nie przerywając pracy. Mówiła po torovańsku. Był to jedyny język, poza ojczystym, którym władał Andreyis.

– Zazwyczaj jeżdżę – przyznał Andreyis.

– Konie są drogie w Lenayin – rzuciła z powątpiewaniem.

– Nazywasz mnie kłamcą?

Parsknęła i nie odpowiedziała. Sposób, w jaki przekrzywiła podbródek, sugerował, że się zamyśliła. W jej oczach malował się spokój. Andreyis zdał sobie sprawę, iż jest bardzo młoda. Sam liczył sobie dziewiętnaście wiosen. Prawdopodobnie była od niego młodsza.

– Ile masz lat? – zapytał.

– Siedemnaście – odpowiedziała dziewczyna. Z opowieści Sashy i Kessligha Andreyis wiedział, jak wcześnie dorastają niektórzy Serrini. Nie miał powodu, aby jej nie wierzyć.

– Dlatego wyznaczono cię na strażniczkę więźniów – zgadł. – Zamiast przydzielić jakieś ekscytujące zajęcie.

– Ekscytujące – powtórzyła pogardliwie, ponownie bandażując jego ramię. – Czy właśnie to czułeś, uczestnicząc w bitwie? Czy całe to cierpienie cię ekscytuje?

– Nie jesteśmy barbarzyńcami.

– Hmm – parsknęła rudowłosa, wyraźnie nieprzekonana. – Sądzę, że nawet do głowy by ci nie przyszło, że kobieta nadaje się do roli strażniczki.

– Jak na Serrinkę – odparł oschle Andreyis – wydajesz się niezwykle pewna rzeczy, których nie możesz wiedzieć. Jedną z moich najlepszych przyjaciółek jest dziewczyna, zdolna pobić wszystkich strażników w tym konwoju jedną ręką, gdyby przybyła nam na ratunek.

Rudowłosa spojrzała na niego, marszcząc brwi. Skończyła bandażować ramię Andreyisa i przysiadła na moment na piętach.

– Zatem to ty nim jesteś. – Andreyis jedynie na nią spojrzał. – Przyjacielem Sashandry Lenayin. – Powiedziała coś w saalsi i ku zaskoczeniu Andreyisa wydawała się nieco zdenerwowana. – Jestem as’shin sath – wyjaśniła mu nieco niezręcznie. – Sprawiłeś, że poczułam się… – Zamachała dłonią, szukając właściwego słowa, nieco zawstydzona, iż nie potrafi go znaleźć.

– W błędzie? – podsunął Andreyis.

Dziewczyna zmarszczyła czoło. Potem wzruszyła ramionami.

– Być może – przyznała. – Choć to yilen’eth. Nietaktowne.

– Lecz trafne.

Rudowłosa z irytacją wywróciła oczami. – Wykłócasz się jak mój brat. Jaką dziewczyną jest Sashandra Lenayin?

Andreyis zmarszczył brwi. Padające z ust Serrinki, pytanie uznał za nieco dziwne.

– Większość Serrinów wydaje się wiedzieć o niej wszystko. Nie wiedziałaś, że się z nią przyjaźnię, choć wiedziałaś, że jej przyjaciel znajduje się w kolumnie. I nic o niej nie wiesz?

– I? – zapytała wyzywająco rudowłosa, unosząc brwi.

– Słyszałem, że Serrini są ciekawscy.

– Słyszałam, że ludzie są aroganccy. – Oczy dziewczyny rozbłysły. – Wydajesz się zakładać, że mój brak wiedzy na temat twojej przyjaciółki jest świadectwem swego rodzaju porażki.

Andreyis stwierdził nagle, że się uśmiecha, choć tylko nieznacznie.

– Naprawdę uważasz nas za barbarzyńców, nieprawdaż?

– I co z tego? – odparła obronnym tonem. – Przemaszerowaliście przez połowę Rhodii, by zaatakować Enorę. Walczycie w służbie spragnionych krwi morderców, a wasza kultura wydaje się nie cenić niczego poza wojną.

– Jak wiele lenayińskiej kultury znasz? – zapytał Andreyis.

– Twierdzisz, że Lenayińczycy nie kochają wojny?

– Nie sposób temu zaprzeczyć. – Andreyis wzruszył ramionami. – Ale kochamy także muzykę i tańce, dobre jedzenie, nasze rodziny, wesela… Nie powinnaś osądzać ludzi, spoglądając z tak wąskiej perspektywy.

– Gdy cudze ciasne horyzonty zagrażają istnieniu mojej rasy, nie dostrzegam powodów, by tak nie czynić – warknęła dziewczyna. – Twoje ramię goi się prawidłowo. Za pięć dni możesz zdjąć łubki. – Powstała. – Mój lud uwielbia medycynę, leczymy nawet naszych wrogów.

Andreyis westchnął. Ponownie oparł głowę o bal siana.

– Dzięki – wymruczał i przymknął oczy. – Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo wolałbym walczyć z wami ramię w ramię, zamiast przeciwko wam.

Uniósł powieki, by spojrzeć, jak odchodzi. Zamiast tego odkrył, że ponownie przysiadła na piętach, wpatrując się w niego. Najwyraźniej musiała go dosłyszeć.

– Zatem dlaczego tego nie uczynisz? – zapytała z lekką grozą. Jakby po prostu nie potrafiła tego pojąć.

Andreyis poczuł nagle przeraźliwy smutek.

– Nie wiem – szepnął. – Być może jesteśmy barbarzyńcami.

Dziewczyna wydawała się zniesmaczona. I zdezorientowana. Stanęła nad nim, spoglądając z góry i wyglądając doprawdy obco.

– Jak się nazywasz? – zapytał Andreyis.

– Yshel – odpowiedziała Serrinka.

– Ja mam na imię Andreyis.

Yshel przypatrywała mu się jeszcze przez chwilę. Potem potrząsnęła głową z niedowierzaniem i odeszła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: