Bakcyl - ebook
Bakcyl - ebook
Każda noc może być myślą i objawieniem, które spada tak nieoczekiwanie, ogarniając świadomość, serce, które wyzwala. Czuję, jak we mnie tkwi, bakcyl prawdziwego życia, który powoli niszczy to, co stworzył — fragment opowiadania. Opowiadanie Bakcyl, zdobyło I nagrodę na ogólnopolskim konkursie literackim Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki, w roku 1983. A cały tryptyk — Obrazy, wyróżnienie na międzynarodowym konkursie literackim Uniwersytetu Gdańskiego, w roku 2005.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-146-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest Słońce.
Promienie, jasne jak nagły błysk w środku ciemnej nocy, wydarły się zza chmur, przeszywając pełne zimowego chłodu powietrze.
Ośmiela. Wyzwala. Cieszy.
Idąc, zaskoczyło mnie znienacka, gdy spojrzałem, byłem już w nich cały, w ciepłych promieniach i przestałem patrzeć wciąż pod nogi na lodowatą drogę, znaczoną upadkami nieostrożnych. Jakby od tej chwili ono miało mnie prowadzić.
Jest w zimie, u jej schyłku, jeden taki dzień, czasem kilka, który przypomni sobą wiosnę, a potem dopowiadamy w myślach lato i stają nad przed oczami pola falujących traw, ciepłem dysząca ziemia i gorący wiatr. Dzieci będą miały spaloną skórę, w kącie staną ciężkie, niezgrabne buty i okno otwarte na ogród, w noc jasną i krótką, nie pozwoli spać.
Wtedy wszyscy uciekniemy z Miasta. Zostanie tylko garstka, by się w nim po trochu spalać.
W takie dni chodzę w dół ulicą. Zatrzymuję się przed witrynami księgarń, patrzę na książki, zachodzę do kina, przeglądam program, myślę, z kim pójść na ostatniego Bergmana, kupuję gazety — horoskop wszystko mi mówi. A robię to mimochodem, bez celu i potrzeby, by umilić mą podróż w dół ulicy, która kończy się tam, gdzie przecina ją inna, jeszcze większa. Wtedy wracam i pnę się w górę, albo idę na molo. Opieram ciało o drewnianą poręcz i patrzę na wielką wodę, z zachwytem i ukrytą obawą ludzi pierwotnych.
Wracając, bo dziś też tam byłem, myślałem o Sylwii. Chciałem przypomnieć, kiedy po raz ostatni ją widziałem i jak wyglądała. Od ostatniego spotkania minęło kilka miesięcy, uśmiechnąłem się w zamyśleniu, to już tak długo i jakoś sobie radzę. Żyjąc połową siebie. W tej drugiej babrałem się, co dzień po trochu, jak czasu starczało, wywlekając ją dokładnie w takie dni jak dziś…
Sylwia wyjeżdżała w góry. Spotkaliśmy się tuż przed jej wyjazdem, chyba na pół godziny przed odejściem pociągu. Tak się umawiać — to była cała ona. Oddała mi sztukę, którą wtedy napisałem, właściwie dla niej. Ostatnio złapałem się na tym, że wszystko, co piszę, to jakoś dla niej. Jednocześnie uciekam pod inne imię w brudnopisie, do innego miasta, do innych słów.
A to działa jak utrwalacz.
Minąłem budkę telefoniczną, przypomniała o Justynie. Tak długo nie dzwoniłem. Mogłem do niej pójść, wystarczy przejść pod mostem, skręcić w prawo i… ale, po co?
Justyna — nagłe objawienie i spokój, który zesłała, inna twarz, włosy, rozmowy, inny zapach ciała i kształt dłoni, inny pokój, gdzie znowu mogłem spędzać godziny życia. I to spotkanie, ostatnie, to porozumienie bez słów, którego tak brakowało i nagle zwątpiłem w nas. Zacząłem raz jeszcze, intensywnie myśleć o Sylwii, raz jeszcze… i zawsze po raz ostatni. Ileż razy już wymazywałem ją z pamięci, szukałem innych twarzy, rąk, numerów telefonu, pocałunków i wciąż jednak powrót do niespełnionych dni i wciąż głód ich spełnienia.
Jakbym tylko dla nich się narodził. A one mnie nie chcą. To tak, jakby matka odsunęła mnie od swych piersi, po pierwszym zbliżeniu.
Gdy po raz pierwszy ją objąłem, zdziwiona, ironicznie zapytała — co jesteś taki czuły dziś? Jakby czuła obrzydzenie. Wtedy nie wiedziałem, że była to tylko niechęć.
A jednak nawet teraz, gdy wszystko wydaje się zupełnie jasne, chcę by stało się inaczej. Uparcie pragnę jej ust, spojrzenia, kłamstw, znudzenia — jej całej, sprzed dwóch lat. Właśnie wtedy ją poznałem, gdy lato wchodziło w swą pełnię i padał ciepły deszcz. Wiem, że teraz jest sama, wieczorami krząta się po swym małym domku, pisze prace z Gałczyńskiego i Sartre’a, którego ją uczyłem. Może byłem zbyt smutny i za bardzo ją kochałem — miłością brzydzącą się pocałunków w bocznych uliczkach i parkach pełnych dzieci, bez wspólnych nocy.
Może się rozczarowała? Zaraz potem znalazła kogoś innego. Nigdy nie miałem mu tego za złe.
Kierowałem się uczuciem, zawsze…
Nawet teraz, gdy powziąłem zamiar pisania o Sylwii, o tych minionych latach, które na zawsze pozostaną w mej pamięci i zmysłach tylko nią, powodują mną palące resztki odrzuconego uczucia. Odtrącenie czyni je skrytym lub szalonym.
Teraz pragnę, jedynie, jakiegokolwiek zakończenia tamtych w połowie przerwanych rozmów, nieśmiałych prób głębszego porozumienia, którego ona do końca nie potrzebowała, a ja się obawiałem. Uciekała od sytuacji, które zmusiłyby ją do ukazania ciemnej strony naszego związku.
Jej stosunek do mnie, przez cały czas naszych spotkań, przesłonięty był ulotną, prawie dla mnie niewidoczną, szarą zasłoną jej obojętności, skąd brała siłę ironii, obłudy, siłę do przezwyciężania podświadomej do mnie niechęci. A wszystko jednak po to, by nasze spotkania mogły zaistnieć.
Nie wiem, po co jej one były i dlaczego to robiła. Chyba z samotności. Oszukiwała ją. Wtedy była ze mną. Jednak wciąż widziałem ten cień, w jej w pustce wystraszonych oczach.
Przyjmowała me dowody czułości, jakby ze zrozumieniem, poskramiając gorące me usta, hamując wciąż puste jej dłonie, posyłając przy tym jeden ze swych smutnych uśmiechów, w których było to wszystko, od czego tak uciekałem, co drażniło mój sen, okrywając go bielą jak całunem żałobnego smutku, podczas wszystkich gorących nocy tamtego lata. Witało mnie złowróżbnym szumem traw i liści głaskanych falami ciepła, przepływającymi przez me ciało i myśli, doprowadzając je do szalonego biegu, w którym gubiłem muzykę ogrodu, świerszczy koncert pod niebem jasnym od gwiazd i księżyca, nocnego ogrodnika.
Były to pierwsze dni prawdziwego lata, wiosna minęła.
Podobnie me uczucie do Sylwii wynurzało się ze swej wiosny, pełnej marcowych chłodów i cienkiej powłoki przeźroczystego lodu, na jej ustach i w sercu. Czy starałem się wziąć go w swe dłonie i delikatnie poruszając sprawić, by spłynął cienkimi strużkami, jak łzami szczęścia? Czy już od samego początku, nie wierzyłem w to, że mogę ją zmienić, czy tylko brakowało odwagi? Może bałem się, jednym, zbyt nieostrożnym słowem zniszczyć wszystkiego. Wiedząc, że nie kocha mnie, nie chciałem zadawać jej ciosu mej miłości, po którym odsunęłaby się z pewnością. Te pierwsze miesiące były walką o przetrwanie, walką, w której pozbawiłem się najwymowniejszego atutu. Ostatnia próba ratunku przy rozstaniu, dopiero wtedy go odkryłem. Stał się najgorszym przyjacielem w samotności.
Spotykaliśmy się rzadko, za rzadko. Tak chciała ona. Ja godziłem się na wszystko. Czasem jednak nie wytrzymywałem, wtedy dzwoniłem. Każdy z tych niezapowiedzianych telefonów był zamknięciem następnych drzwi między nami.
Teraz, gdy piszę, a za oknami schodzi dzień i wszystko traci swe naturalne barwy, zanurzając się zwolna w szarości, po której, jak miecz katowski, opadną na ziemię ciemności nocy następnej, wiem, że wiele ich jeszcze minie, nim znowu ją zobaczę. A z myślą, że to jednak nastąpi jest lżej.
Sądzę, że nigdy nie wiązała ze mną żadnych planów, ani myślała o naszym związku poważnie. Żadnym ze swych czynów nie zobowiązała się do tego.
Odeszła, nie tłumacząc się wcale.
Nie czyniąc swym kochankiem, uczyniła wrogiem.
Nie wiem, jaka to miłość, która przeradza się w nienawiść. Czy to wina jej wielkości, fałszu czy nieszczęścia?
Rozmawiając ze mną po raz ostatni, tamtego lata, obdarzyła mnie taką porcją bezduszności… to chwile, które najrzadziej wspominam. Szpecą obraz, jaki pozostał, gdy nienawiść minęła. Nadal chcę w nią wierzyć, bo tylko ją kocham, wciąż.
Teraz… Czego ja właściwie chcę?
Muszę czekać na chwilę zupełnej przejrzystości i pewności zakończenia, w które do końca jeszcze nie uwierzyłem. Inaczej to nigdy się nie skończy i zawsze, jak wczoraj, jak dziś i jak jutro będę czekał i układał w głowie pejzaż — mej dłoni na jej kruchej szyi, na rzeźbionej, śniadej skórze, przez którą leniwe me dłonie zaczną, raz jeszcze, odgadywać całą harmonię wnętrza, wolnych, pulsujących przestrzeni, palących opuszki mych palców, które znowu przypomną owalny kształt policzka i odnajdą drobny, zaciśnięty rysunek ust, co tak blisko mych będą. I wiem, że dopóki ten pejzaż w mej głowie, który nadaremnie od lat wyczekuje swej jesieni, nie zostanie przesłonięty czernią mej niezachwianej pewności — pustki jej uczuć, o której opowie mi, jak skazańcowi o grubości sznura, dopóty będzie on znaczył każdą chwilę mojego życia, przypominał o szczęściu, które czeka.***
Czekałem, przez cały tydzień czekałem, na twój telefon, tak się przecież umówiliśmy, że zadzwonisz, Sylwio. Nie zrobiłaś tego, jednak.
Była sobota. Wyszedłem, w pierwsze od siedmiu dni popołudnie, którego nie spędzałem w domu, wyczekując. Dzień był już prawie wiosenny, taki słoneczny, cały świat wygrzewał się w tych pierwszych porywach ciepła i pamiętam tylko, jak zaskoczyło mnie, ta oczywistość wewnętrznego szlochu i jak zaskowyczało w środku i łzy stanęły w oczach, pełnych jasności i ciepła.
Wszedłem w cień.
Poszukałem papierosa, ostrożnie wysunąłem go z kieszeni i niewprawnym ruchem podpaliłem. Poczułem w gardle gorzki smak dymu, który razem z tą cudowną przejrzystością powietrza stworzył nierozerwalną całość przypomnienia.
Wróciłem w cień, Sylwio. Oparłem plecy o nieprzyjazną, zimną ścianę domu i przymknąłem oczy. Powoli zacząłem osuwać się w dół, aż przykucnąłem, chowając głowę między kolanami, ścisnąłem jak najmocniej mogłem, zabolało. A wszystko to z bezradności, wściekłości, rozpaczy, z potrzeby czynu i wyrzucenia z siebie, choćby tu, na chodniku, tego wszystkiego, co doprowadzało do szaleństwa i nie pozwalało oddychać. Przypomniałem dokładnie twą twarz, Sylwio, włosy i wszystkie grymasy, którymi grałaś zbijając mnie z tropu i twój chód i kształt ramion i śmieszną niezgrabność w biodrach i dotyk twego ciała i zapach…
Jakby obok tego wszystkiego, usłyszałem wyraźny odgłos kroków, miarowo odmierzających przestrzeń jeszcze nas dzielącą. Były to zdecydowane, męskie, stawiane silnymi nogami kroki. Przestraszyłem się. Jeszcze bardziej skuliłem się w sobie… oczekiwanie nagłego ciosu… były już obok, tuż, i myślałem, że minęły zwiniętą w sobie kupkę mego ciała, gdy uczułem, jak stanęły na wprost mnie, stanowczo i niewzruszenie, jakby zamiar ten powzięły od dawna. Miałem go przed sobą. Sponiewierani ludzie tak musieli czuć nad swymi głowami parszywe twarze SS-manów i ich bluźnierczą mowę.
— … Co panu?… trzeba wstać… pomogę.
Mocne dłonie chwyciły za ramiona, ostrożnie, lekko jak piórko, uniosły mnie do góry i postawiły na nogi.
Stałem przed nim, wyższym o głowę. Nigdy nie zapomnę zdziwienia w jego spojrzeniu, a później uczucia głębokiego zmieszania, jakby prośby o wybaczenie, gdy ujrzał mą twarz, twarz dziecka we łzach, Sylwio…
***