Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Banita - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Banita - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 536 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Dłu­go, nie­mal do koń­ca ży­wo­ta swo­je­go, rzecz­po­spo­li­ta szla­chec­ka sta­ła obo­zem, cała, tak na­sze dwo­ry i domy, w więk­szej czę­ści z drze­wa kle­co­ne, tym­cza­so­wo i nie­dba­le bu­do­wa­ne były.

Wie­le się na to przy­czyn skła­da­ło, a na­przód na­wyk­nie­nie, któ­re na­jaz­dy i cią­gła do woj­ny go­to­wość wy­ro­bi­ły. Szlach­cic przede wszyst­kim do obu­cha żoł­nie­rzem był, na za­wo­ła­nie na koń sia­dać mu­siał, nie gnieź­dził się więc sta­le, a znacz­na część kra­ju na na­jaz­dy wy­sta­wio­na, czę­sto ze dwo­rów w lasy i nie­do­stęp­ne trzę­sa­wi­ska, te twier­dze swe je­dy­ne, ucho­dzi­ła. Daw­nym oby­cza­jem wię­cej ło­żo­no na ru­cho­mo­ści kosz­tow­ne, któ­re się prze­no­sić da­wa­ły z miej­sca na miej­sce, niż na sie­dzi­by wy­twor­ne.

Na jed­nej wio­sczy­nie szlach­cic wię­cej się jesz­cze do strze­chy przy­wią­zy­wał i oko­ło niej trosz­czył, bo nie miał – tyl­ko ją; wiel­cy zaś pa­no­wie z re­zy­den­cji do re­zy­den­cji kwo­li swych in­te­re­sów, upodo­bań i sto­sun­ków wę­dro­wa­li. Za­cho­dzi­ły wozy i sprzęt wszel­ki cią­gnął dłu­gim sznu­rem za pa­nem albo go po­prze­dzał. Ławy i sto­ły znaj­do­wa­ły się wszę­dzie po dwo­rach, a co po­trzeb­nym było do przy­bra­nia, cią­gnię­to ze sobą. Ko­bier­ce, opo­ny, na­czy­nie, sprzęt drob­ny, prze­no­sił się z miej­sca na miej­sce ła­two.

Od miesz­kań też nie wy­ma­ga­no wie­le, byle dach nie za­cie­kał, a pie­ce i ko­mi­ny nie dy­mi­ły. Zimą w tych gru­bach noc i dzień stró­że drze­wa do­kła­da­li, śpiąc przy nich na­wet.

W XVI wie­ku rzad­ki był dwór pań­ski, z wy­jąt­kiem zam­ków na kra­kow­skiej zie­mi, któ­ry by wy­god­nym i po­kaź­nym mógł się na­zy­wać. Na lada ja­kim pod­mu­ro­wa­niu lufo i bez nie­go na moc­nych pod­wa­li­nach, z gru­bych kłód uło­żo­ne ścia­ny, z wy­so­kim da­chem, naj­czę­ściej bez pię­tra, sta­no­wi­ły pań­ską sie­dzi­bę, mniej wię­cej roz­le­głą. O po­wierz­chow­ność wca­le się nie sta­ra­no, aby ją ozdob­ną uczy­nić. Cho­rą­giew­ka z her­bem na szczy­cie sta­no­wi­ła cza­sem je­dy­ną ozdo­bę.

Drze­wo było pra­wie wy­łącz­nie uży­wa­nym ma­te­ria­łem, już dla­te­go, że o nie naj­ła­twiej było, a każ­dy wie­śniak cie­ślą był i lada kto bu­dow­ni­czym, już dla tej wia­ry, że w mu­rach, choć su­chych, po­wie­trze nig­dy zdro­wym być nie może.

W cza­sach, o któ­rych mowa, w wie­lu zam­kach kró­lew­skich nie było pod­łóg i za­stę­po­wa­ły je to­ko­wi­ska, sko­ble i zam­ki u drzwi pro­ste, stro­py z be­lek i tar­cic ukła­da­ne.

Cóż do­pie­ro po szla­chec­kich dwo­rach? Go­spo­darz na sio­dle lub na dy­sz­lu więk­szą część ży­cia spę­dzał, a gdy do cha­ty po­wró­cił, nie po­trze­bo­wał żad­nych wy­myśl­nych przy­praw, aby mu ona sma­ko­wa­ła. Zby­tek był w odzie­ży, uzbro­je­niu, w ja­dle i na­po­jach, ale go w miesz­ka­niach nie było, dla­te­go nam tak mało po­zo­sta­ło z nich pa­mią­tek. Lada nie­ostroż­na iskier­ka ob­ra­ca­ła te gniaz­da w perzy­nę.

Obo­zo­wał też pan i szlach­cic nie­mal przez ży­cie całe, i ka­le­ka chy­ba a nie­udol­ny sta­rzec domu mógł pil­no­wać. Kto nie był żoł­nie­rzem, słu­żyć mu­siał jako urzęd­nik i z miej­sca na miej­sce się prze­no­sić. Zjaz­dy też czę­ste, na­ra­dy, ko­mi­sje, spo­czy­wać nie da­wa­ły. Staj­nia każ­de­go cza­su za­opa­trzo­ną być mu­sia­ła w ko­nie i wozy, aby na za­wo­ła­nie pana ze dwo­rem prze­nieść, gdzie ka­zał. I wszyst­ko po tro­sze w domu do tego ro­dza­ju ży­cia się za­sto­so­wy­wa­ło. Spi­żar­nia go­spo­dy­ni w za­pa­sy była za­opa­trzo­ną za­wsze, aby bez nich pan w po­dróż nie ru­szył. Me było dwo­ru bez na­mio­tu, bo i ta­kie wy­ciecz­ki się tra­fia­ły, w cią­gu któ­rych na go­spo­dy i dwo­ry wca­le ra­cho­wać nie było moż­na.

Na­wyk­nie­nie do tego ru­chli­we­go ży­cia czy­ni­ło je nie tyl­ko zno­śnym, ale na­wet nie­je­den tę­sk­nił za nim. Sie­dzą­ce­go i spo­koj­ne­go ży­wo­ta szlach­cic nie zno­sił, a go­spo­dar­ka mu nie star­czy­ła ani łowy, któ­ry­mi się ro­ze­rwać usi­ło­wał.

Po­mi­mo tego ru­chu na go­ściń­cach, moż­na po­wie­dzieć, aż do ostat­nich cza­sów, go­spod tak do­brze jak nie było. Słu­ży­ły one tam tyl­ko, gdzie sta­ły osa­mot­nio­ne, od wsi i osad od­da­lo­ne; szlach­cic bo­wiem za­jeż­dżał do dwo­ru, a du­chow­ny do księ­dza. Nie­mal ubli­ża­ją­cym dla go­spo­da­rza i dzie­dzi­ca było, gdy kto, na­wet zu­peł­nie nie­zna­jo­my, po­mi­nąw­szy dwór do go­spo­dy za­cią­gnął.

Po mia­stach i mia­stecz­kach mno­gie klasz­to­ry da­wa­ły chęt­ną go­ści­nę. Karcz­ma też prze­waż­nie słu­ży­ła dla chło­pa tyl­ko,. dla ły­ków, dla włó­czę­gów, dla ga­wie­dzi tej, któ­ra do szla­chec­kie­go świa­ta nie na­le­ża­ła.

Wy­jąt­ko­wo jed­na­ką w głę­bi la­sów, w bez­lud­nych stro­nach, gdzie od wsi do wsi zbyt dłu­go bez spo­czyn­ku je­chać było po­trze­ba, prze­myśl­ny Izra­eli­ta urzą­dzał przy­stań dla po­dróż­nych. Głów­ną jej część sta­no­wi­ła szo­pa ogrom­na, przy­tu­łek w cza­sie sło­ty, a dru­gą, izba nie­mniej ob­szer­na, gdzie się wszy­scy, jak Bóg dał, mie­ścić mu­sie­li.

Wiel­kie dwo­ry obej­mo­wa­ły nad­cią­ga­jąc wszyst­ko pod wła­dzę swo­ją; mniej­szy lu­dek go­dził się u jed­ne­go sto­ła i pod jed­nym da­chem. A że każ­dy, mniej wię­cej, wiózł z sobą wszyst­ko, cze­go mógł po­trze­bo­wać i nie spo­dzie­wał się do­stać po dro­dze, go­spo­da taka nie za­opa­try­wa­ła się w wy­myśl­ne za­pa­sy dla po­dróż­nych. Naj­czę­ściej oprócz wody nie w niej do­stać nie było moż­na.

Taką przy­sta­nią w pusz­czach san­do­mier­skich, ku gra­ni­cy Kra­kow­skie­go przy­pie­ra­ją­cych, była zna­na wszyst­kim prze­cią­ga­ją­cym tędy karcz­ma sta­ra, zwa­na Bo­rów­ką. Po­wierz­chow­ność jej świad­czy­ła, że mno­gie już lata, osło­nię­ta la­sa­mi, za­bez­pie­czo­na od wi­chrów i bu­rzy, prze­trwa­ła. Ścia­ny jej z dwu stron już pod­pie­rać mu­sia­no, dach się po­gar­bił i po­rósł zie­lo­no, po­mię­dzy ze­schłym drze­wem, próch­nie­ją­cym miej­sca­mi, szcze­li­ny czar­ne prze­pusz­cza­ły wia­ter i sło­ty.

Sta­ła sa­miu­teń­ka jed­na, żad­nej na­wet szop­ki i kle­ci nie ma­jąc przy so­bie, a wy­glą­da­ła tak czar­no, smut­no, pu­sto, jak gdy­by w niej już lu­dzi nie było.

Po­two­rzo­ne nowe dro­gi i go­ściń­ce wy­god­niej­sze rzad­ko tu już po­dróż­nych spro­wa­dza­ły; jed­nak­że ro­dzi­na izra­el­ska, któ­ra od wie­ku za­miesz­ki­wa­ła w Bo­rów­ce, trzy­ma­ła się tego kąta, któ­ry dla niej stał się ro­dzin­nym. Nie oba­wia­ła się ona ani na­pa­ści, ani gwał­tu, bo ni­czym przy­nę­cić nie mo­gła, bę­dąc sama ubo­gą.

Jak wy­bla­dłe cie­nie prze­su­wa­ły się, niby wpó­łuś­pio­ne tą ci­szą i osa­mot­nie­niem, po­sta­cie kil­ku żół­tych i chu­dych nie­wiast i wy­nędz­nia­łych dzie­ci. Z cze­go żyli, było ich ta­jem­ni­cą, bo za­ro­bek od po­dróż­nych, któ­ry się mógł na­zwać jał­muż­ną, bar­dzo mu­siał być li­chy. Da­wa­no po­stój­ne nie­chęt­nie, a sil­niej­si i but­niej­si od nie­go się uwal­nia­li, tak że wia­dra cho­wać cza­sem było po­trze­ba, aby grosz jaki zy­skać.

Tego dnia jed­nak wcze­snej wio­sny tra­fi­ła się nie­zwy­czaj­na rzecz. Z rana przy­był ta­bor po­dróż­nych, a w kil­ka go­dzin po nim nad­cią­gnął dru­gi i oba spo­czy­wa­ły. Za czym nad­cią­gnął trze­ci, a pod wie­czór i czwar­ty. Wszyst­ko to były pań­skie i dość gro­mad­ne or­sza­ki, któ­re nie tyl­ko się z sobą go­dzi­ły, ale zda­wa­ły do jed­nej na­le­żeć ro­dzi­ny. Może wy­pad­ko­we czy ob­my­śla­ne spo­tka­nie się to skło­ni­ło po­dróż­nych do prze­dłu­że­nia nie­wy­god­ne­go po­by­tu w go­spo­dzie, któ­rej aren­darz scho­wać się mu­siał ze stra­chu, tak mu tu ci przy­by­sze wła­sno­wol­nie a zu­chwa­le się urzą­dza­li.

Gdy czwar­ty od­dział nad­cią­gnął już pod noc, go­spo­da, choć do­syć ob­szer­na, peł­niu­teń­ką już była, bo każ­dy z nich kil­ku­dzie­się­ciu li­czył lu­dzi i nie­ma­ło kot­czych, wo­zów i ko­le­bek.

Izbę wiel­ką za­ję­li czte­rej pa­no­wie przy­by­li, dla któ­rych tu stół go­to­wa­no, ławy po­wy­ście­la­no, ogień roz­pa­lo­no i na­zno­szo­no tyle sprzę­tu po­dróż­ne­go, ile go sta­re do­mo­stwo nig­dy ra­zem nie wi­dy­wa­ło.

Pa­no­wie byli wszy­scy za­moż­ni snadź, na­wy­kli do wy­gód, but­ni okrut­nie, a służ­ba ich na­wet tak zu­chwa­ła, że go­spo­darz się po­ka­zy­wać nie wa­żył. Nie py­ta­no go też o po­zwo­le­nie i roz­rzą­dza­no się w szo­pie i po al­kier­zach ży­dow­skich na­wet, jak się po­do­ba­ło. Sta­re­mu Ży­do­wi le­d­wie szczu­płą jed­ną po­zo­sta­wio­no ko­mór­kę.

Wio­sna była mło­da jesz­cze bar­dzo, więc chłod­na i wil­got­na, bez ognia i dla stra­wy, i dla ogrza­nia się obejść nie było po­dob­na; roz­pa­lo­no go też w pie­cach, na ko­mi­nach, na ko­niec w po­środ­ku szo­py na­wet, od któ­re­go się ona ła­two za­jąć mo­gła, lecz Żyd nie śmiał pi­snąć sło­wa. Drze­wa su­che­go nie zna­la­zł­szy, ga­wiedź po­ra­dzi­ła so­bie, ścia­nę jed­ną we­wnętrz­ną ro­ze­braw­szy w mgnie­niu oka, któ­rą na drwa po­rą­ba­no.

Ży­dzi, przez szpa­ry spo­glą­da­jąc na to go­spo­dar­stwo, ręce ła­ma­li i la­men­to­wa­li po ci­chu, sta­ry może i prze­kli­nał tych nie­pro­szo­nych go­ści, lecz ode­zwać się nie śmiał. Z sa­me­go • gło­su i ru­chów cze­la­dzi po­znał on lu­dzi, z któ­ry­mi nie było po­dob­na wda­wać się w roz­pra­wy, a pro­sić ich, mo­gło jesz­cze po­draż­nić. Mo­dlił się tyl­ko do Pana Boga, aby po noc­le­gu tym, co ry­chlej go od za­ło­gi tej uwol­nił. Nie wąt­pił, że tak wiel­cy i moż­ni pa­no­wie na od­jezd­nym mu coś rzu­cą, ale­by wo­lał dat­ku się wy­rzec i stra­chu.

Or­sza­ki pa­nów nie wszyst­kie były do sie­bie po­dob­ne, ani rów­nie licz­ne; szcze­gól­niej je­den po­mię­dzy nimi licz­bą, uzbro­je­niem, koń­mi i prze­py­chem ce­lo­wał. Lu­dzie też, z któ­rych się skła­dał, do­bra­ni chłop w chło­pa, zda­wa­li się wszy­scy do wo­jacz­ki stwo­rze­ni i butę mie­li okrut­ną.

Z do­sły­sza­nych tu i owdzie wy­ra­zów, go­spo­darz się do­wie­dział, że po­mię­dzy przy­by­ły­mi był kasz­te­lan i inni do­stoj­ni­cy. Zda­wa­ło mu się też, gdy czwar­ty przy­był pod wie­czór, że na nie­go ocze­ki­wa­no i zjazd w Bo­rów­ce zmó­wio­ny był za­wcza­su. Dla­cze­go jego bied­ną szo­pę wy­bra­no wła­śnie na tę ja­kąś na­ra­dę, Żyd so­bie wy­tłu­ma­czyć nie umiał, ani się chciał do­my­ślać. To pew­na, że ani po­ło­że­nie jej, ani dro­ga, przy któ­rej le­ża­ła, nie uspra­wie­dli­wia­ły wy­bo­ru, chy­ba tyl­ko zu­peł­ne osa­mot­nie­nie wśród la­sów, któ­re tu nie po­strze­żo­nym swo­bod­nie i bez oczu cie­ka­wych zejść się do­zwa­la­ło.

Naj­licz­niej­szy i naj­po­kaź­niej­szy or­szak, cho­ciaż pan jego wie­kiem nie był naj­star­szym, rej wo­dził wi­docz­nie, tak jak on sam w izbie naj­gło­śniej prze­ma­wiał, naj­ser­decz­niej się śmiał i naj­sro­żej hu­czał. Roz­mo­wa bo­wiem, w ser­decz­nych po­wi­ta­niach roz­po­czę­ta, wkrót­ce się nie­mal we wrzaw­li­wy spór zmie­ni­ła.

Ci czte­rej po­dróż­ni, któ­rzy w isto­cie do Bo­rów­ki się zje­cha­li na­umyśl­nie, aby z oczu lu­dzi po­dejrz­li­wych zszedł­szy, swo­bod­nie się o swych spra­wach na­ra­dza­li, byli to czte­rej z ośmiu nie­gdy bra­ci Zbo­row­skich, sy­nów tego Mar­ci­na, o któ­rym gło­śne było onych cza­sów po­da­nie, iż w ży­ciu nig­dy żad­nej spra­wy w są­dach z ni­kim nie miał, bo ju­ry­stów i pie­niac­twa nie­na­wi­dził, nie­na­wiść swą po­su­wa­jąc do tego stop­nia, iz pa­le­stran­tów, gdy ich po­chwy­cił, „na ryb­nych sto­lech”, we­dle wy­ra­że­nia Pa­proc­kie­go, bi­jał.

Ro­dzi­na była, wia­do­mo, tak sta­ra jak sama Pol­ska, ale mia­ła to we krwi ze wszyst­ki­mi Ja­strzęb­ca­mi wspól­ne­go, iż spo­koj­nie da­rów Bo­żych uży­wać nie umia­ła, a bu­rzy­ła się i zry­wa­ła do rze­czy wiel­kich i trud­nych, co pra­wie za­wsze przy­pła­ca­ła bo­le­śnie. I cho­ciaż ze krwi tej i ple­mie­nia wiel­ce roz­ro­dzo­ne­go, bo nie­rzad­ko Ja­strzęb­co­wie mie­wa­li po szes­na­ścio­ro po­tom­stwa, jak Mar­cin Zbo­row­ski, wy­szło wie­lu mę­żów Rze­czy­po­spo­li­tej za­słu­żo­nych i do­sto­jeń­stwa wy­so­kie pia­stu­ją­cych, nie do­bi­li się nig­dy oni do ta­kie­go zna­cze­nia, ja­kie inne rody po­zy­ska­ły. Al­bo­wiem je­śli ojcu się po­wio­dło, syn naj­czę­ściej tra­cił, co on zdo­był, i na sta­no­wi­sku się nie utrzy­mał.

Z Ja­strzęb­ców, tego cza­su już roz­ro­dzo­nych, a mno­gie na­zwy no­szą­cych od imion po­sia­da­nych, roz­sy­pa­nych z Ma­zow­sza po­cząw­szy po ca­łym ob­sza­rze Rze­czy­po­spo­li­tej aż do kre­sów jej, Zbo­row­scy bo­daj nie naj­znacz­niej­sze i naj­wy­bit­niej­sze zy­ska­li sta­no­wi­sko. Ani im ma­jęt­no­ści roz­le­głych nie bra­kło, ani ko­li­ga­cji, któ­re z pierw­szy­mi domy w Rze­czy­po­spo­li­tej łą­czy­ły. Na ani­mu­szu też ich­mo­ściom nie zby­wa­ło, ani na mę­stwie, i na­uki nie bra­kło, a wszyst­ko psu­ła ta krew­kość i po­pę­dli­wość, dla któ­rej czę­sto jed­nej chwi­li tra­ci­li, unió­sł­szy się, co dłu­gi­mi laty się od­zy­skać nie da­wa­ło.

I te­raz wła­śnie w po­dob­nym po­ło­że­niu ro­dzi­na się zna­la­zła, od cza­su one­go pa­mięt­ne­go za­bój­stwa Wa­pow­skie­go i zaj­ścia z pa­nem Tę­czyń­skim, dla któ­re­go Sa­mu­el, mimo wdzięcz­no­ści dlań Hen­ry­ka kró­la, z kra­ju być mu­siał wy­wo­ła­nym.

Cho­ciaż wie­le so­bie z tej ba­ni­cji nie czy­nio­no, zwłasz­cza od cza­su uciecz­ki Hen­ry­ka, a po­tem obio­ru Ste­fa­na Ba­to­re­go, za­wsze wy­rok ten, wi­szą­cy mie­czem da­mo­kle­so­wym nad gło­wą jego, da­wał pra­wo pierw­sze­mu lep­sze­mu do na­sta­wa­nia na ży­cie.

Tyl­ko, że na Zbo­row­skich się po­rwać, zwłasz­cza na Sa­mu­ela, nie lada człe­ka było po­trze­ba. Po ogło­sze­niu ba­ni­cji, któ­ra całą ro­dzi­nę i przy­ja­ciół jej prze­ciw kró­lo­wi roz­ża­li­ła i zbu­rzy­ła, wy­je­chał był pan Sa­mu­el tro­chę za gra­ni­cę i tu­łał się, ale pań­skim oby­cza­jem z pocz­tem wiel­kim, po róż­nych dwo­rach za gra­ni­cą.

Wte­dy, po­wia­da­no, i do Sied­mio­gro­du do Ste­fa­na Ba­to­re­go za­wę­dro­waw­szy, miał mu pierw­szy myśl pod­dać sta­ra­nia się o pol­ską ko­ro­nę i po­par­cie swo­ich znacz­ne za­pew­nić. Praw­dą to było czy nie, pew­na, że po wy­bo­rze Ste­fa­na, cho­ciaż ba­ni­cji z nie­go nie zdję­to, Sa­mu­el po kra­ju jaw­nie się no­sił, jeź­dził, na zgro­ma­dze­nia szlach­ty bez­kar­nie się sta­wił, a na­wet, co kró­lo­wi taj­nym być nie mo­gło, na wy­pra­wę mo­skiew­ską pod Po­łock z ludź­mi się sta­wił i nikt mu nie rzekł sło­wa.

Rzec tedy było moż­na, że ba­ni­cja na,nim przy­schła i jest tyl­ko za­go­jo­nej rany bli­zną. I taką by ona może w koń­cu się sta­ła, gdy­by nie­spo­koj­ny umysł Sa­mu­ela i bra­ci jego nie roz­ją­trzył sta­re­go bólu na nowo.

Wzrost na­gły Za­moj­skie­go, któ­re­go Zbo­row­scy po­gar­dli­wie „Sza­ra­kiem” na­zy­wa­li, chłod­ne przy­ję­cie ich przez kró­la i od­mó­wie­nie jur­giel­tu i urzę­dów, ja­kich się spo­dzie­wa­li, Zbo­row­skich do ta­kich kro­ków po­pchnął, iż z Za­moj­skim, a przez to i z kró­lem sa­mym, w otwar­tą po­pa­dli woj­nę.

Wia­do­mo, jak pierw­sze po­cząt­ki pa­no­wa­nia swe­go król Ste­fan trud­ne miał, któ­re tyl­ko z po­mo­cą zręcz­ne­go i śmia­łe­go Za­moj­skie­go, a wła­snej ener­gii i tę­go­ści cha­rak­te­ru, po­tra­fił zwy­cię­żyć i im po­do­łać.

Znacz­na część wo­je­wództw w po­cząt­kach no­we­go kró­la znać nie chcia­ła, przy wy­bra­nym Ra­ku­sza­ni­nie sto­jąc, i do­pie­ro zwy­cię­stwo nad gdańsz­cza­na­mi od­nie­sio­ne, szczę­śli­wa woj­na z ca­rem mo­skiew­skim, sej­my mimo burz­li­wo­ści po­ko­na­ne, śmia­łość po­stę­po­wa­nia, szlach­tę szem­rzą­cą i nie­chęt­ną do mil­cze­nia i po­wo­do­wa­nia się zmu­si­ły.

Wszyst­ko to solą w oku było Zbo­row­skim. Je­den z nich naj­star­szy, Jan, kasz­te­lan gnieź­nień­ski, przy kró­lu do­tąd sto­jąc wier­nie, do upo­ko­rze­nia zbun­to­wa­nych gdańsz­czan wiel­ce się przy­czy­nił. Żą­da­li więc i za to, i za swe za­słu­gi przy elek­cji, aby ich do­sto­jeń­stwy ob­sy­py­wa­no i ob­da­ro­wy­wa­no. Oparł się temu pono Za­moj­ski, nie żeby za­zdro­snym był, ale że w nich war­cho­łów znał i oba­wiał się, a chwi­la była, w któ­rej nie tyle buty i zu­chwal­stwa, co kar­no­ści wiel­kiej po­trze­ba było.

Krom więc spo­koj­niej­sze­go Jana, resz­ta rodu z Sa­mu­elem i Krzysz­to­fem na cze­le, co­raz do­bit­niej i gło­śniej, z tym się nie kry­jąc, prze­ciw­ko kró­lo­wi i Za­moj­skie­mu knuć za­czę­ła.

Do­cho­dzi­ło to przez usłuż­nych lu­dzi do uszu het­ma­na „ a przez nie­go do kró­la, ale w po­cząt­kach gar­dzo­no po­gróż­ka­mi, a środ­ków żad­nych prze­ciw­ko ję­zy­ko­wi roz­pusz­czo­ne­mu nie przed­się­bra­no, bo do­tąd na ję­zy­ku wszyst­ko się koń­czy­ło.

Ten i ów pra­wił o spi­skach ja­kichś i opo­wia­da­no, że cza­su ko­ro­na­cji w Kra­ko­wie już Sa­mu­el roz­ża­lo­ny do kró­la strze­lać chciał i ku temu na­ma­wiał.

Z Za­moj­skim, okrom Jana Zbo­row­skie­go, ża­den z nich nie prze­sta­wał i za nie­przy­ja­cie­la rodu swo­je­go gło­si­li het­ma­na, nie szczę­dząc mu po­twa­rzy. Im Za­moj­ski wię­cej rósł i wy­żej się pod­no­sił, a kró­lo­wi był mil­szym, bo pra­wą jego ręką był i pierw­szym słu­gą a przy­ja­cie­lem, tym nie­na­wiść ku nie­mu ro­sła w ser­cach pa­nów Zbo­row­skich. Stał przed nimi że­la­zny ten mąż jak za­po­ra, przez któ­rą do ma­je­sta­tu do­stą­pić nie mo­gli.

Do­no­szo­no het­ma­no­wi, co kno­wa­li i jak się od­gra­ża­li Zbo­row­scy, szep­ta­no im, jak wzgar­dli­wie te po­gróż­ki przyj­mo­wał – i obie stro­ny co­raz więk­szej ani­mo­zji prze­ciw­ko so­bie na­bie­ra­ły. Je­den tyl­ko Jan gnieź­nień­ski, wier­nie po stro­nie kró­lew­skiej sto­jąc, choć pra­gnął bra­ci po­ha­mo­wać, nie zdo­łał.

Woj­na z Mo­skwą wła­śnie po­kój z Tur­ka­mi i Ta­ta­ra­mi czy­ni­ła po­żą­da­nym, gdy myśl przy­szła nie­spo­koj­ne­mu Sa­mu­elo­wi opu­ścić kraj, iść na Niż do Ko­za­ków i pró­bo­wać „ aża­li mu się nie uda nad nimi wła­dzę so­bie wy­ro­biw­szy, z tą po­tę­gą sta­nąć 'kró­lo­wi w po­przek jego za­mia­rów. Jak za­wsze, był Sa­mu­el go­rą­cym i nie­cier­pli­wym, gdy mu myśl jaka, zła czy do­bra, w gło­wie za­świ­ta­ła, tak i te­raz, na­przód lu­dzi swych ku Ni­żo­wi spra­wiw­szy, aby roz­pa­trzy­li się mię­dzy onym ko­zac­twem, gdy mu na­dzie­ję przy­nie­sio­no, że tam wie­le uczy­nić było moż­na, mę­stwem a sza­leń­stwem i twar­dym ży­ciem, na któ­re Sa­mu­el rad się wa­żył, po­czął gło­śno i jaw­nie na Niż się zbie­rać i lu­dzi ścią­gać.

Była to w ży­ciu Sam­ka chwi­la taka, o któ­rej on sam czuł i wie­dział, że sza­lę na stro­nę wiel­kiej for­tu­ny lub zgu­by prze­wa­żyć mo­gła. Za mło­du wszyst­kie­go za­żyw­szy i nad­używ­szy aż do sza­leń­stwa, po­czy­nał go­rycz czuć we wszyst­kim, nic mu już nie sma­ko­wa­ło, co dla nie­go było do­stęp­nym. Na su­mie­niu, jak lu­dzie po­wia­da­li, co ni­ko­mu taj­nym nie było, wie­le miał.

Troj­ga dzie­ci mat­ka, żona jego, umę­czo­na nie­spra­wie­dli­wy­mi do­nie­sie­nia­mi i po­dej­rze­niem, ob­cho­dze­niem się nie­ludz­kim przy­wie­dzio­na do roz­pa­czy i cho­ro­by, zmar­ła była; któ­rą wspo­mi­na­jąc, czę­sto łzy mie­wał w oczach, a je­dy­ną cór­kę, jaką mu zo­sta­wi­ła, bar­dzo do niej po­dob­ną, czu­le ko­chał, choć i sy­nom mi­ło­ści nie ską­pił.

Ser­ce bo to było rów­nie do nie­na­wi­ści na­mięt­nej, jak do mi­ło­ści sza­lo­nej skłon­ne, któ­re­go że nig­dy ha­mo­wać nie pró­bo­wał, ani umiał, ani te­raz mógł, wio­dło go ono, gdzie chcia­ło – rów­nie na do­bre dro­gi, jak na ma­now­ce. W tych go­dzi­nach, gdy go ogar­niał szał, a człek mu bo­daj pal­ca za­krzy­wił, ubić był go­tów bez roz­my­słu, a po­tem za lada usłu­gę po kró­lew­sku na­gro­dzić i ży­cie wa­żyć przez wdzięcz­ność. Złym i ze­psu­tym do­tąd nie był, do­pie­ro go gry­zą­ca prze­ciw­ko Za­moj­skie­mu nie­na­wiść i złość bez­sil­na po­czy­na­ła pso­wać, a wpływ też bra­ta Krzysz­to­fa na nim się od­zy­wał.

Nim go tu bli­żej po­zna­my, o tym bra­cie naj­młod­szym sło­wo po­wie­dzieć na­le­ży.

Za­irzu­ca­no wie­le Sa­mu­elo­wi, bo na oku był, a od za­bój­stwa Wa­pow­skie­go smut­nej na­brał sła­wy i są­dzo­no go do wszel­kie­go zła skłon­nym. Praw­da, że po­miar­ko­wa­nia nie miał, że gęby nie strzy­mał tak samo jak ręki, że czę­sto wię­cej nią grze­szył niż czy­nem, a dwór jego i przy­ja­cie­le, są­dząc, – że go wy­no­szą, wie­sza­li na nim naj­gor­sze łach­ma­ny wy­my­słów wła­snych – ale z całą szpar­ko­ścią i krzew­ko­ścią, butą i po­ryw­czo­ścią, Sa­mu­el szla­chet­ne­go coś w so­bie za­cho­wy­wał – i w pierw­szej chwi­li za­wsze ku do­bre­mu go ser­ce wio­dło, choć po­tem gło­wa na bez­dro­ża wpę­dza­ła.

Wiel­ce do nie­go na oko po­dob­ny Krzysz­tof, bo i z twa­rzy, i z du­cha, z mowy i z ru­chu Sam­ka przy­po­mi­nał, da­le­ko od nie­go był gor­szym. Temu chci­wość i am­bi­cja go­dzi­ny spo­koj­nej nie da­wa­ły, a za­wiść ser­ce mu ja­dła, gdy cu­dze po­wo­dze­nie wi­dział, wresz­cie tego był prze­ko­na­nia, że gdy się człek per fas et per ne­fas wy­so­ko do­bił, wszyst­ko mu bę­dzie prze­ba­czo­ne. Dla suk­ce­su go­tów był też na wszyst­ko.

Wie­dzie­li szcze­gól­niej bra­cia, że Ra­ku­sza­ni­no­wi słu­żył wier­nie i pła­cić so­bie ka­zał za to, bo na grosz chci­wym i ła­ko­mym był nie­po­mier­nie; cho­dzi­ły po­gło­ski nie­próż­ne, że z ca­rem mo­skiew­skim miał kon­szach­ty. Ale gdy Ości­ka ścię­to, a lu­dzie się prze­ko­na­li, że król Ste­fan i w kar­ma­zy­nach cho­dzą­cej zdra­dzie nie fol­gu­je, uci­szo­no te wie­ści, bo 'to gar­dłem pach­nia­ło.

Ci, co go le­piej zna­li i wie­dzie­li, co zacz był, mó­wi­li, że "tak samo dia­błu by słu­żyć był go­tów, byle mu jur­gielt i bo­gac­twa za­pew­nił. Taż sama go­rą­ca i nie­cier­pli­wa na­tu­ra, któ­ra u Sa­mu­ela wy­bu­cha­ła nie­po­wstrzy­my­wa­na, ki­pia­ła "i w Krzysz­to­fie, ale w nim za­mknię­ta i zdu­szo­na. Z mowy tyl­ko i ru­chów go­rącz­ko­wych po­znać było moż­na, iż się nie­ustar­mie ha­mo­wać mu­siał, chy­tro­ści za­ży­wa­jąc jako ten, co "kil­ku pa­nom na raz słu­żąc, nie­rad by się wy­dać ze sro­mot­nym swym zdra­dziec­twem.

Je­że­li kto, to on Sa­mu­ela ją­trzył, a rad go był za swe na – rzę­dzie uży­wać, nie da­jąc mu tego po­znać, pod­su­wa­jąc my­śli, któ­re za Sa­mu­elo­we gło­sił, choć mu je na­rzu­cał. I z tą spra­wą ni­żo­wą Bóg je­den tyl­ko wie­dział, kto ją pierw­szy pod­niósł, choć się… nią te­raz Sa­mu­el jak dziec­ko lal­ką nową za­ba­wiał i z nią no­sił. Spi­ski też owe, tru­ci­zny i za­sadz­ki na kró­la i het­ma­na, o któ­rych tyle mó­wio­no, nie zro­dzi­ły się w umy­śle Sa­mu­elo­wym, któ­ry prę­dzej z nie­przy­ja­cie­lem wstęp­nym bo­jem niż po­kąt­nym kno­wa­niem rad się był roz­pra­wiać.

Ale Krzysz­tof umiał wma­wiać w nie­go co chciał i kota, jak za­żą­dał, wy­wra­cać tak, że bra­tu bia­łe czar­nym, a czar­ne ja­snym po­tra­fił oka­zać. Lek­ko­myśl­ny i na­mięt­ny Sam­ko, gdy raz po­chwy­cił co z ust bra­ta a do ser­ca wziął, jesz­cze buj­niej się to w nim roz­ra­sta­ło.

Naj­star­szy Jan, o któ­rym wspo­mi­na­li­śmy, że mu król po­ko­na­nie gdańsz­czan za­wdzię­czał, mąż był już doj­rza­ły i uspo­ko­jo­ne­go du­cha, choć tęż samą krew, mę­stwo i umy­słu ży­wość miał co i bra­cia. Raz na inną wszedł­szy dro­gę już z niej nie zba­czał, sta­le się wy­tknię­tej trzy­ma­jąc. Co bra­cia jego na szar­pa­nie się na­mięt­ne zu­ży­wa­li, Jan na sta­tecz­ne po­stę­po­wa­nie w jed­nym kie­run­ku ob­ra­cał. Był też i kró­lo­wi mi­łym, i Za­moj­skie­mu nie­podej­rza­nym, cho­ciaż nie moż­na rzec, aby bli­skie po­kre­wień­stwo z Sa­mu­elem i Krzysz­to­fem na nie­go cie­niu pew­ne­go nie rzu­ca­ło. Mu­siał się tym bacz­niej pil­no­wać, tym jaw­niej po­stę­po­wać, iż każ­dy wąt­pli­wy krok nie­przy­ja­cie­le ro­dzi­ny Zbo­row­skich prze­ciw­ko nie­mu też ob­ró­cić byli go­to­wi. Wiek w nim nie­co krew ostu­dziw­szy, już mu ła­twiej do­zwa­lał na wy­bra­nym trzy­mać się sta­no­wi­sku.

Cho­ciaż go ono w an­ta­go­ni­zmie jaw­nym z brać­mi sta­wi­ło, Jan nie roz­bra­tał się wca­le z nimi, utrzy­my­wał sto­sun­ki i spo­dzie­wał się wpły­wem swo­im po­wstrzy­mać, gdy­by nie­bez­pie­czeń­stwo gro­zi­ło, ra­to­wać, gdy­by w nie­szczę­ście po­pa­dli. Rzad­ki bo­wiem na­ów­czas przy­kład był, aby się ro­dzi­na, na­wet roz­róż­nio­na prze­ko­na­nia­mi, roz­pa­dła i nie­przy­jaź­nie prze­ciw­ko so­bie wy­stę­po­wa­ła. Wę­zeł sta­ro­daw­ny, świę­ty, łą­czył z sobą ro­dzeń­stwa, a na­wet dal­sze ga­łę­zie i od­ro­śle z jed­ne­go pnia po­cho­dzą­ce.

Moż­na więc wy­sta­wić so­bie, jak bo­le­sny­mi dla Jana były wie­ści, któ­re u dwo­ru i po kra­ju o jego bra­ci cho­dzi­ły, przy­pi­su­ją­ce im strasz­ne za­ma­chy prze­ciw­ko' panu i prze­ciw ulu­bień­co­wi jego, het­ma­no­wi. A im one na­bie­ra­ły więk­szej do­sad­no­ści, tym Jan bo­lał moc­niej. Wresz­cie po­gło­ska, iż Sa­mu­el na Niż się wy­bie­ra w chwi­li, kie­dy szło o po­kój z Tur­cją, któ­ry łac­no lada ruch ko­zac­ki mógł za­kłó­cić, skło­ni­ła Jana, jako gło­wę ro­dzi­ny, do po­wo­ła­nia bra­ci na zjazd i radę, bo się spo­dzie­wał po­wa­gą swą war­cho­ła po­wstrzy­mać, a pod­że­ga­cza Krzysz­to­fa za­stra­szyć. Obu ich znał nad­to do­brze, aby to ła­twym są­dzić, nie­mniej pró­bo­wać ka­za­ło su­mie­nie, bo ro­dzi­nie gro­zi­ła za­gła­da i sro­mo­ta.

Nie­chęt­nie może zgo­dzi­li się bra­cia na ten zjazd po­ta­jem­ny, któ­ry in­a­czej jak za ocza­mi, w pusz­czy „ od­być się nie mógł, boby za­raz ję­zy­ki zło­śli­we po­ru­szył i jako nowy spi­sek rzu­ca­no by go im w oczy.

Przy­by­wał, oprócz wy­mie­nio­nych, i czwar­ty brat An­drzej , któ­re­go in­a­czej ozna­czyć nie moż­na, tyl­ko jako po­śred­nie­go po­mię­dzy Ja­nem a Krzysz­to­fem.

Z mło­du we Wło­szech wy­cho­wa­ny, ogła­dy wiel­kiej, dwo­rza­nin po­tem ce­sa­rza Mak­sy­mi­lia­na, czym się rad chlu­bił, sprzy­jał po ko­lei przy elek­cjach to ksią­żę­tom wło­skim, to Ra­ku­sza­ni­no­wi, ale i prze­ciw­ko Ba­to­re­mu oso­bi­ście nic nie miał, choć go za ma­łe­go pan­ka uwa­żał i lek­ko ce­nił. Ży­cie znacz­nie w nim na­mięt­no­ści przy­tę­pi­ło, ale dumą uro­snął wy­so­ko i umy­słem się nad ro­dzeń­stwo uwa­żał wyż­szym, cho­ciaż wię­cej ogła­dy miał i po­zo­ru, niż istot­nej wyż­szo­ści. Am­bi­cji wiel­kiej, i on też do­tknię­tym się czuł, nie pia­stu­jąc nic nad mar­szał­ko­stwo na­dwor­ne, któ­re le­d­wie za szcze­bel do wyż­szych do­sto­jeństw uwa­żał.

Po­miar­ko­wa­nia i wstrze­mięź­li­wo­ści sło­wa na­uczył go po­byt za mło­du na ce­sar­skim dwo­rze, więc z nie­go my­śli praw­dzi­wej nie było ła­two do­być in­a­czej, tyl­ko na­tu­rę Zbo­row­skich w nim bu­dząc i draż­niąc mi­łość wła­sną. Wy­bu­chał i on, bo miał tąż samą krew co bra­cia, ale się ry­chlej ha­mo­wał i nie pusz­czał so­bie cu­gli, a na­wet gdy się uno­sił, dwo­rac­ka ogła­da za da­le­ko mu się po­su­nąć nie do­pusz­cza­ła.

Jak wszy­scy oni się z sobą ko­cha­li, tak i An­drzej Sa­mu­ela w wie­lu jego po­stęp­kach roz­grze­szał, bro­nił go i żar­li­wie stro­nę utrzy­my­wał. Z Ja­nem byli chłod­no, ale sza­no­wa­no w nim gło­wę domu. Zda­nie mar­szal­ca nie­wie­le mię­dzy brać­mi wa­ży­ło może, ale je sza­no­wa­no i dla­te­go zjazd się bez nie­go obejść nie mógł.IV

Był pod ten czas w Kra­ko­wie Krzysz­tof Zbo­row­ski, gdy Sa­mu­el, wy­cią­gnąw­szy w prze­szło sto koni na Niż, dłu­go bar­dzo żad­nej o so­bie wia­do­mo­ści nie da­wał na­wet bra­ciom. Tym, któ­re ich ze stro­ny do­cho­dzi­ły, wia­ry da­wać było trud­no.

Od­da­le­nie się z kra­ju ba­ni­ty, któ­ry oko­ło sie­bie naj­wię­cej wr zawy pod­no­sił, za­wsze i naj­bar­dziej oczy zwra­cał, choć od Zbo­row­skich oko het­ma­na od­cią­gnę­ło, bo się mniej zu­chwa­łe­go kro­ku od Krzysz­to­fa oba­wiał, nie po­pra­wi­ło spra­wy ich u kró­la i het­ma­na. Wie­dzia­no, co trzy­mać o ca­łym ro­dzie tym z wy­jąt­kiem Jana, któ­ry choć bra­ci za­wsze bro­nił przed het­ma­nem, nie po­dzie­lał ich nie­chę­ci i do po­kąt­nych ich ro­bót się nie mie­szał. An­drzej też tak stał, że na sie­bie oczów nie ścią­gał, ale mu nie wie­rzo­no. Za­moj­ski wie­dział, co o nim trzy­mać.

Krzysz­tof uda­wać mi­łość do kró­la i jed­nać się na po­zór z Za­moj­skim ani my­ślał, ni się sta­rał; ro­zu­miał to, iż mu nie za­wie­rzą, a całą uf­ność swą po­kła­dał w Ra­ku­sza­ni­nie, bo choć mó­wio­no, że ca­ro­wi mo­skiew­skie­mu wier­ność nie tyl­ko przy­obie­cał, ale po­przy­siągł, choć z nim nie zry­wał, nie­wie­le pono na nie­go ra­cho­wał, a po ścię­ciu Ości­ka strach go ogar­nął, zwłasz­cza gdy w pa­pie­rach jego Zbo­row­skich li­sty lub wzmian­kę o nich zna­le­zio­no. Nie było tam do­wo­du zdra­dy, nie czy­nio­no prze­ciw­ko nim nic, lecz ostroż­ność ka­za­ła za­nie­chać sto­sun­ków, któ­re ko­rzy­ści żad­nych nie przed­sta­wia­ły na te­raz.

Krę­cił się więc pan Krzysz­tof po kra­ju, mal­kon­ten­tów jak on sam dla ce­sa­rza na przy­szłość przy so­bie sku­pia­jąc, to na wsi, to w Kra­ko­wie, to za gra­ni­cą ba­wiąc, zni­ka­jąc i uka­zu­jąc się nie­spo­dzia­nie, gdy dnia Jed­ne­go znać mu dano, iż wy­prze­dza­ją­cy pana Sa­mu­ela od boku jego szlach­cic Za­rwa­niec zja­wił się w Kra­ko­wie i pod­cza­sze­go szu­kał. Ła­two go też mógł zna­leźć, bo Zbo­row­scy, ilu ich było, gdy w Kra­ko­wie miesz­ka­li, nie gdzie in­dziej, jak w swo­im domu na Fran­cisz­kań­skiej uli­cy.

Dwór był sta­ry, a dla ro­dzi­ny licz­nej przez ojca Mar­ci­na jesz­cze roz­bu­do­wa­ny tak, że i nie­ma­ło go­ści, i dwo­ry, i lu­dzi mógł po­mie­ścić. Zaj­mo­wał opar­ka­nio­ną prze­strzeń bar­dzo znacz­ną, w któ­rej bo­daj czas ja­kiś na­pa­ści się na­wet było moż­na opie­rać, tak był do­brze ob­wa­ro­wa­ny. Stu lu­dzi i koni łac­no mo­gło tu zna­leźć po­miesz­cze­nie, a ta­bor wo­zów w ogrom­nym roz­ło­żyć się dzie­dziń­cu.

Wy­twor­no­ści nie było żad­nej, bo, ja­ke­śmy mó­wi­li, przy­wo­ził z sobą każ­dy co naj­po­trzeb­niej­sze sprzę­ty, ale izby szły rzę­dem, jed­na w dru­gą ogrom­ne, ja­sne, w któ­rych za stół moż­na było ludu po­sa­dzić głów do­syć. Mie­li tu każ­de­go cza­su Zbo­row­scy, jak inni pa­no­wie po miej­skich dwo­rach, i szo­py sia­na peł­ne, i szpichrz z owsem, i pie­ce na chle­by, i loch na piwo.

Pan Krzysz­tof zaj­mo­wał przed­niej­szą część dwo­ru i tu swo­ich przy­ja­ciół a po­sły z róż­nych stron przyj­mo­wał pod czas dnia­mi lub nocą. Czyn­ny był bar­dzo, choć nie­rad a tego, co się świę­ci­ło.

Ta­jem­ni­ca owa, któ­rą mar­sza­łek przy­wiózł do Bo­rów­ki, iż Ba­to­rów­nę król miał dać Za­moj­skie­mu, już dla ni­ko­go se­kre­tem nie była. No­szo­no się z nią sar­ka­jąc, a ona za­zdrość, któ­rą ła­ska kró­la dla het­ma­na daw­niej bu­dzi­ła, uro­sła te­raz do naj­wyż­szej mia­ry.

Nie­na­wi­dzi­li nie­chęt­ni kró­la, ale sto­kroć wię­cej het­ma­na, że zmię­dzy szlach­ty wy­szedł­szy ma­łym, do­rósł tak wy­so­ko, iż u tro­nu stał. Przy­pi­sy­wa­no mu bo­wiem za­ma­chy w przy­szło­ści na ko­ro­nę, któ­ra po Ba­to­rym bez dy­na­stii zo­stać mia­ła. Wpraw­dzie wiek i zdro­wie Ba­to­re­go wszyst­kie te wi­do­ki na da­le­ki plan od­su­wa­ły, lecz za­wcza­su już oba­wia­no się. Nikt wię­cej nad Zbo­row­skich, bo ci wie­dzie­li, że prze­jed­nać się bę­dzie nie­po­dob­na i za­ufa­nie po­zy­skać.

Gdy mu o Za­rwań­cu, któ­re­go znał do­brze, oznaj­mio­no, nie­cier­pli­wić się po­czął pod­cza­szy, iż do nie­go pierw­sze­go się nie zgło­sił, ali­ści i on sam sta­wił się.

Sa­mu­elo­wy był to słu­ga, na­wet na oko od pana coś prze­jąw­szy, jak się to za­wsze dzie­je. Zu­chwa­ły, krzy­kli­wy, zbój do kor­da pręd­ki, to­też od nie­go na twa­rzy i gło­wie licz­ne miał upo­min­ki, si­łacz okrut­ny, do wy­pi­tej i wy­bi­tej, ale i do gło­du, i wsze­la­kie­go prze­mę­cze­nia je­dy­ny. Za­rwa­niec przez Sa­mu­ela był w waż­nych ra­zach uży­wa­ny, gdy albo o ta­jem­ni­cę szło, lub o pie­nią­dze. Temu obo­je po­wie­rzyć było moż­na śmia­ło.

I tym też ra­zem Za­rwa­niec od Niżu przy­był dla przy­wie­zie­nia gro­sza, o p. Krzysz­to­fie nie wie­dział i dla­te­go na­przód gdzie in­dziej się zwró­cił, bo mu pil­no było z su­kur­sem dla pana.

Wszyst­ko to w nie­wie­lu sło­wach opo­wie­dziaw­szy Za­rwa­niec, gdy go Krzysz­tof na ławę za­pro­sił, aby siadł i spo­czął, do­po­mniał się też o po­si­łek.

– Niech to wszyst­ko – rzekł – w. mi­łość nie dzi­wi, żem się tu nie sta­wił zra­zu, że te­raz sam się stra­wy i na­po­ju na­pra­szam, ale bo ja z pie­kła po­wra­cam; w gło­wie mi jesz­cze szu­mi, a w żo­łąd­ku ckli od tego gło­du, któ­ry­śmy z pa­nem żo­łę­dzia­mi, grzy­by i su­chy­mi ja­go­da­mi mu­sie­li tu­ma­nić.

Rę­ka­mi obie­ma pod­nie­sio­ny­mi nad gło­wą pla­snął.

– Sto lat żyw będę, to tego nie za­po­mnę – mó­wił da­lej. – Cza­su ca­łej tej wy­pra­wy nie od­stą­pi­łem na krok od pana, dzie­li­łem z nim wszyst­ko.

– Mów­że – prze­rwał Krzysz­tof – bom i ja nie­ma­ło cie­kaw.

Za­rwa­niec gło­wę pod­niósł.

– Niech mi­łość wa­sza nie my­śli, że to się tak da w dwu sło­wach za­mknąć, bę­dzie tego' na je­den albo i na dwa wie­czo­ry, z cze­go pan mój sła­wę wpraw­dzie może mieć wiel­ką, ale ko­rzy­ści naj­mniej­szej, a co nas to kosz­to­wa­ło, mie­szek wie i Pan Bóg. Dla­te­gom też przo­dem sko­czyć mu­siał, aby co gro­sza uło­wić, in­a­czej nas Zbo­rów nie zo­ba­czy. Wsze­la­ko Bogu dzię­ko­wać, że­śmy z ży­ciem wy­szli, bo nie je­den raz się zda­ło, że tam na kre­sach przyj­dzie gi­nąć mar­nie.

– Toć już Sam­ko­wa wina wła­sna – ode­zwał się pan Krzysz­tof. – Niech po­wie, czy­śmy mu nie od­ra­dza­li wszy­scy, nie od­wo­dzi­li… Nie po­mo­gły per­swa­zje.

Ru­szył ra­mio­na­mi Za­rwa­niec.

– Tyle ko­rzy­ści na­szej, że te­raz tego Niżu nikt le­piej nie zna od nas – do­dał.

Po­da­no je­dze­nie i piwo Za­rwań­co­wi, któ­ry się chci­wie przy­siadł do oboj­ga, po tro­sze o panu Sa­mu­elu mó­wiąc, jako cu­dem zdro­wo wy­szedł z tego ognia i im­pre­zy swej nie ża­ło­wał.

Na wie­czór tedy, gdy i mar­sza­łek An­drzej się obie­cy­wał, za­mó­wio­no Za­rwań­ca, aby się z po­wie­ścią o Niżu sta­wił. Go­tów był, to so­bie wy­ma­wia­jąc, aby oprócz pa­nów bra­ci ni­ko­go wię­cej nie było.

– Z pa­nem moim – do­dał – jam go świa­dom, ostroż­ność za­cho­wać po­trze­ba. Ja po swo­je­mu rzecz opo­wiem, ja­kem ją wi­dział, a któż wie, czy to się spodo­ba jemu? Więc bym nie­rad, aby roz­gła­sza­no, co on może in­a­czej ze­chce tłu­ma­czyć. Jam pro­sty człek, com wi­dział, po­wiem.

Za­wcza­su tego wie­czo­ra mar­sza­łek się sta­wił i pan Krzysz­tof nie ru­szał kro­kiem z domu. Za­rwa­niec też cze­kał na nich, wy­sy­pia­jąc się, bo po­wia­dał, iż tyle nocy bez­sen­nych spę­dził, że te­raz o każ­dej po­rze gło­wę po­chy­liw­szy go­tów ka­mien­nym snem się od­ży­wiać. Wstał za to rzeź­wy i krzep­ki, a gdy mu dla od­wil­że­nia gar­dła nie ża­ło­wa­no, re­la­cję tej nie­szczę­śli­wej wy­pra­wy na Niż tak roz­po­czął.

– Wszy­scy­śmy się z tej im­pre­zy pań­skiej siła nie spo­dzie­wa­li, a ry­chlej oba­wia­li jej, choć nie moż­na po­wie­dzieć, aby ona cał­kiem na los szczę­ścia przed­się­wzię­ta była. Słał pan nasz do ko­zac­twa z li­sty i po­dar­ka­mi nie je­den, ale wie­le razy; a od­po­wie­dzi mu przy­no­szo­no za­chę­ca­ją­ce i za­pra­sza­ją­ce, że het­ma­na pod czas nie mie­li Ko­za­cy i że moż­ne­go a męż­ne­go pana, byle im po­przy­siągł, chęt­nie by na czo­ło po­sta­wi­li. Ano, że przez po­sły wilk nie tyje, po raz trze­ci nie było już co słać, trze­ba było sa­me­mu je­chać. Ja­ke­śmy się wy­bra­li, pa­no­wie naj­le­piej wie­cie. We sto prze­szło koni, z któ­rych sie­dem­dzie­siąt szlach­ty, ru­szy­li­śmy się w naj­lep­szy czas do Ka­nio­wa. A tej czę­ści po­dró­ży nie ma co opi­sy­wać, gdyż po­spo­li­tym try­bem się od­by­ła, krom tego, że ze szlach­ty nie­któ­rzy, ję­zy­ka do­staw­szy, ulę­kli się i no­ca­mi nam pierzch­nę­li, na któ­rych miej­sce in­nych trud­no było w tych kra­jach do­stać.

Przo­dem zaś wy­pra­wio­ny był nasz Zu­zu­la, z daw­na panu słu­żą­cy Ru­sin, któ­ry już raz na Niż jeź­dził i z Ko­za­ka­mi się znał, tak że gdy­śmy do mia­stecz­ka tego do­syć opu­sto­szo­ne­go przy­by­li, w któ­rym jed­na sta­ra bar­dzo, mu­ro­wa­na cer­kiew czy­ni je do mia­sta po­dob­nym, ju­że­śmy tu Zu­zu­lę z po­wro­tem i po­sły ko­zac­kie za­sta­li.

Niech mi to Pan Bóg od­pu­ści, gdy po­wiem, że owo ko­zac­two, któ­re jako dzi­kie i pro­ste chłop­stwo cią­gle opo­wia­da­no, ca­lem in­a­czej zna­lazł, niż się spo­dzie­wa­łem. Al­bom ja źle wi­dział, lub dru­dzy się my­li­li. Pro­ści wpraw­dzie lu­dzie i oby­cza­ju gru­be­go, to praw­da, ale chy­tro­ści ta­kiej w po­kło­nach i obej­ściu, że ogła­dzo­ne­mu na­sze­mu czło­wie­ko­wi trud­no im spro­stać. A tak się umie­ją szcze­ry­mi, otwo­rzy­sty­mi czy­nić, tak do­bry­mi się uka­zu­ją, iż czło­wiek wca­le się na bacz­no­ści od nich nie ma, za co po­tem przy­pła­ca, co­śmy sto­kroć do­świad­czy­li.

Więc i ci pierw­si, któ­rych za­sta­li­śmy w Ka­nio­wie z Zu­zu­lą, tak do ko­lan przy­pa­da­li na­sze­mu panu, a tak się ra­do­wa­li mu i za­pra­sza­li, że­śmy są­dzi­li, ja­ko­by na gody i do go­to­we­go ru­sza­my. P. Sa­mu­el wiel­ce ochot­ny był, więc hoj­ny, we­sół i to tyl­ko po­wta­rzał: „Nie­chże ba­czą ci, co mi tu nie­for­tu­nę prze­po­wia­da­li”.

Tu z tymi po­sły zda­wa­ło się, że się cała rzecz ubi­ła i skoń­czy­ła. Opo­wia­da­li Ko­za­cy, że ich po­gra­nicz­ny sta­ro­sta dla kró­la chciał po­zy­skać i wiel­kie rze­czy obie­co­wał, ale oni się Wil­czych Zę­bów oba­wia­li, o któ­rych już wie­dzie­li, że gdy się na kim za­wrą, to go nie pusz­czą, i wo­le­li Zbo­row­skie­go mieć nad sobą, któ­ry by ich swo­bo­dy nie ukró­cił. Więc pił p. Sa­mu­el na za­bój, pili i oni, a sa­dzał po­sły pod­le sie­bie do sto­łu, a po­dar­ka­mi ich ob­sy­py­wał. Ci zaś w imie­niu swych sot­ni i gro­mad przy­się­ga­li. Rzecz zda­wa­ła się skoń­czo­na. Przy czym pil­no do sie­bie je­go­mo­ści za­pra­sza­li, aby co naj­ry­chlej przy­by­wać ra­czył. Opa­trzyw­szy ich jak naj­le­piej, od­pra­wio­no stąd przo­dem, a my­śmy w naj­lep­szej my­śli cią­gnę­li do Czer­kas.

Ano, tu po­wie­dzieć mu­szę, o czym z nas nikt nie wie­dział, aż do­pó­ki­śmy nie sta­nę­li w Czer­ka­sach, że oprócz tego, iż z ko­zac­twem się zma­wiał pan nasz, miał i dru­gą im­pre­zę na­pię­tą, tak aby ta tam­tą za­sła­nia­ła. Oka­za­ło się, że ze sta­ro­stą po­gra­nicz­nym, któ­re­go imie­nia wy­znać nie chciał, zmo­wę też miał, że ten na nie­go pod­le Czer­kas w kil­ka­set lu­dzi cze­kać się obie­cał, aby ra­zem szli na Pu­tywl , za­mek mo­skiew­ski.

Krzysz­tof wy­buch­nął po­dzi­wie­niem wiel­kim.

– Gdy­bym cie­bie nie znał, że tego z pal­ca wy­ssać nie mo­głeś, nie wie­rzył­bym ci. Do ko­zac­twa je­chał, aby je kró­lo­wi od­cią­gnąć, a ze sta­ro­stą kró­lew­skim w po­moc prze­ciw­ko mo­skiew­skie­mu ra­zem się wy­bie­rał. Jak­że to tu po­go­dzić?

– Godź­cie, jako chce­cie – od­parł Za­rwa­niec. – Ja też nie­speł­na ro­zu­miem, tyle pew­na, że sta­ro­sty owe­go i woj­ska jego, i obiet­nic ani­śmy śla­du, ni zna­ku, ni o nim wie­ści nie zna­leź­li. Tak tedy nad rze­ką Pskłą po­staw­szy i spo­cząw­szy, gdy­śmy nada­rem­nie cze­ka­li, a Ko­za­cy na­gli­li, aby do nich je­chał, cią­gnę­li­śmy nad rze­kę Sa­ma­rę, gdzie­śmy po raz pierw­szy oko­ło dwóch­set Ko­za­ków spo­tka­li, od któ­rych czo­ło­bit­no­ścią wiel­ką by­li­śmy przy­ję­ci, co nam nadal wiel­kiej do­da­ło otu­chy, cho­ciaż ko­zac­two to nie było ry­cer­skim i praw­dzi­wym, ale ci, co ich wod­ny­mi Ko­za­ki zo­wią, któ­rzy usta­wicz­nie ło­wią ryby, na roz­ma­ite­go zwie­rza po ostro­wach dla skór po­lu­ją i wszel­kim go­spo­dar­stwem, a po tro­sze i han­dlem się zaj­mu­ją. Oby­czaj i tu za­sta­li­śmy pro­sty, ale do­sta­tek znacz­ny. U któ­rych Ko­za­ków po­wia­da­ją, w ku­błach od mazi i dzieg­ciu czer­wo­ne zło­te i ta­la­ry się cho­wa­ją. Onić sami dla sie­bie nie po­trze­bu­ją wie­le, bo ży­cie pro­wa­dzą chłop­skie, ale skar­by te na po­wszech­ny po­ży­tek ob­ra­ca­ją i na to swe ry­cer­stwo, któ­re ich bro­ni i osła­nia. Tu więc, kto by na ryby ła­ko­my był, mógł się na­jeść do syta, gdyż naj­pięk­niej­sze po ni­cze­mu, a ob­fi­tość po je­zio­rach ich taka, że cza­sem dla cia­sno­ty zdy­cha­ją i za­ra­ża­ją po­wie­trze. Na zwie­rzu też wsze­la­kim nie zby­wa, któ­re głów­nie dla skór Ko­za­cy ło­wią i biją.

Do­tąd jesz­cze wszyst­ko nam szło jak z płat­ka, kła­nia­li się i po­kło­ny bili, choć cza­sem człek wej­rze­nie spode łba spo­tkaw­szy, aż mro­wiem czuł, że mu prze­szło, ale mil­cze­li i jesz­cze się ako­mo­do­wa­li. Nic zmien­ne­go nie było, a pan nasz co­raz ani­mu­szu więk­sze­go na­by­wał i z tych, co mu nie do­wie­rza­li, śmiał się.

Od ryb­nych Ko­za­ków do ry­cer­skich, na wy­spę, na któ­rej niby sto­łecz­ny ich gro­dek miał być, in­a­czej jak przez rze­kę sią prze­pra­wia­jąc, do­stać się nie było moż­na. Ani na czół­nach zby­wa­ło, ale rze­ka oso­bli­wa i nie­do­stęp­na w tych miej­scach, któ­rą po­trze­ba znać, aby ją bez­piecz­nie prze­być. Wzno­szą się bo­wiem na znacz­nej prze­strze­ni jej ska­ły, jed­ne więk­sze, dru­gie mniej­sze, nie­któ­re po­nad wodą, inne nie­co nią osło­nię­te, a tak całe ko­ry­to prze­ci­na­ją­ce, że nie­zna­jo­my człek ani wpław, ani czół­nem nie prze­pły­nie tych pro­gów, któ­rych tam nie­ma­ło jest. Każ­dy z nich ma na­zwi­sko i róż­ni się je­den od dru­gie­go, wszyst­kie prze­cie za­wa­dą są dla że­glu­ją­cych. Do­daw­szy po brze­gach nie­zmier­nie wy­so­ko wy­ro­słe trzci­ny, niby lasy, a moc pta­stwa wod­ne­go, mo­że­cie so­bie wy­sta­wić, jako ten kraj wy­glą­da. Twierdz Ko­za­cy nie po­trze­bu­ją i wie­dzą o tym. Ła­twiej się tu obro­nić, niż wy­śle­dzić i schwy­tać.

Pro­wa­dzi­li nas tedy mię­dzy dwa te pro­gi na uro­czy­sko, któ­re oni Ja­woł­ża­nem zo­wią, dla prze­pra­wy, a my­śmy jesz­cze i ich przy­się­ga­mi uspo­ko­je­ni tak bez­piecz­nie szli, jak by­śmy doma byli. Tu tedy pierw­szy wy­padł znak, iż z ko­zac­twem da­le­ko było do koń­ca. Zo­ba­czyw­szy haj­du­ków zbroj­nych kupę nie­ma­łą, nasz or­szak znacz­ny, ko­zac­two, któ­re się tu już zbie­gło w kil­ka­set lu­dzi, z dala się trzy­ma­ło i za­ra­ze­śmy po­strze­gli, że się nie­przy­jaź­nie mają. Była chwi­la jak by się na­paść i bi­twę sto­czyć go­to­wa­li; po­sła­no Zu­zu­lę dla roz­mo­wy i po­ro­zu­mie­nia i rzecz się wy­ja­śni­ła.

Nie­świa­do­mi tego, co star­szy­zna ich z p. Sa­mu­elem zmó­wi­ła, Ko­za­cy wzię­li zbroj­ny nasz od­dział za kró­lew­skie woj­sko, któ­re ich do po­słu­szeń­stwa i po­słu­gi chce zmu­sić… A że oni tam swą swo­bo­dę nad wszyst­ko so­bie ce­nią, go­to­wi byli stać w jej obro­nie. Le­d­wie się uda­ło dwu z nich na roz­mo­wę ścią­gnąć. Tym p. Sa­mu­el rzekł z pro­sta, że nie jest żad­nym kró­lew­skim słu­gą, ale go ich wła­sna star­szy­zna wy­bra­ła i we­zwa­ła, że na… jej żą­da­nie przy­by­wa i nie ma in­ne­go za­mia­ru, tyl­ko im być oj­cem i to­wa­rzy­szem, a obroń­cą. Czy­śmy ich prze­ko­na­li, czy uwie­rzy­li nam, czy nie, ale zmiar­ko­wa­li też, iż z tą gar­ścią, sami się od­da­jąc w ich ręce, nie­bez­piecz­ni im być nie mo­że­my. Ja­koś się tedy udo­bru­cha­li, a p. Sa­mu­el po ru­siń­sku do nich go­rą­cym sło­wem prze­mó­wiw­szy, jak to on umie, czę­stu­jąc i ob­da­rza­jąc, ja­koś nie­chęt­nych roz­bro­ił, ale to nam mo­gło już oka­zać, że do koń­ca było da­le­ko, a ko­zac­two wca­le tak ła­two­wier­nym i do po­zy­ska­nia lek­kim nie było, jak się nam w Ka­nio­wie zda­ło. Po roz­ho­wo­rach tedy zgo­dzi­li się nam osiem­dzie­siąt lu­dzi dać dla prze­pra­wy przez pro­gi, bez któ­rych my jak w mat­ni by­śmy tu zo­sta­li.

Cią­gnę­li­śmy tedy stąd ku miej­scu na prze­pra­wę ozna­czo­ne­mu, po­mi­ja­jąc za­me­czek Chor­ty­cę, któ­ry tam był nie­gdyś kniaź Wi­śnio­wiec­ki po­sta­wił. Tu gdy o zam­kach mowa bę­dzie, aby so­bie ich­mo­ście nie wy­obra­ża­li, iż to mu­ro­wa­ne a moc­ne gro­dy są. Do­dać mu­szę, iż wszyst­ko tam z drze­wa, z gli­ny, z zie­mi, a rzad­ko co z ka­mie­nia. Prze­ciw­ko Ta­ta­rom, któ­rzy tam za­bie­ga­ją, bo­śmy sami ich stra­że wi­dzie­li, i lada wał star­czy. Tu już i z Ko­za­ki, i od tych Ta­ta­rów nie­ma­łe trud­no­ści po­czę­li­śmy wi­dzieć i czuć przed sobą. Ci, któ­rzy so­bie wy­obra­ża­li, że do go­to­we­go idzie­my, a nie­bez­pie­czeństw żad­nych nie za­zna­my, znacz­nie po­szka­pie­li, tak że nam ze szlach­ty no­ca­mi zno­wu po kil­ku ucho­dzić za­czę­ło. Na to rady in­nej jak pil­ność nie było, a p. Sa­mu­el za­po­wie­dział gło­śno, że kto się z nim iść ofia­ro­wał, musi do­trwać do… koń­ca, a gdy­by ucho­dzić chciał i po­chwy­co­ny zo­stał, jako zbie­ga w łeb kula nie mi­nie, co tro­chę ich po­ha­mo­wa­ło.

W Chor­ty­cy noc­le­go­wał p. Sa­mu­el, a choć po­stu nie było, i on, i lu­dzie przez cały ten czas jeno ry­ba­mi żyć mu­sie­li, bo tych wszę­dzie było po­do­stat­kiem, i szczu­ka łok­cio­wa nie żad­ną oso­bli­wo­ścią, mię­sa zaś nie było do­stać. Więc ku­charz pań­ski Mi­chał bia­dał i ra­do­wał się ra­zem, róż­nie je przy­pra­wu­jąc. Chleb też pod­pło­my­ka­mi przy­szło za­stę­po­wać.

Szło tedy da­lej na po­zór po my­śli, bo nam już bli­sko obie­cy­wa­li owo het­mań­stwo, bu­ła­wę i ob­wo­ła­nie pana na­sze­go, a zda­nie mu wła­dzy nad sobą. My­śmy w to wie­rzy­li świę­cie, a i p. Sa­mu­el wszyst­ko za do­bre przyj­mo­wał, co obie­cy­wa­li, choć się póź­niej oka­za­ło, że nas w pole wy­wie­dli. Dla­cze­go? Bogu wia­do­mo. Albo się po­dar­ków wię­cej z nas wy­zy­skać spo­dzie­wa­li, albo mie­li ja­kieś ra­chu­by swo­je, do­syć, że tam szcze­ro­ści za grosz nie było, choć my wie­rzy­li­śmy im cale.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: