Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Barry Bede - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Barry Bede - ebook

Stan Kolorado, rok 1890.

„...W dole, poniżej trawiastej skarpy, na piasku, dostrzegłem człowieka. Klęczał, odwrócony do mnie plecami. W lewej dłoni dzierżył spory, na pół już wypełniony woreczek. Prawą zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i wpychał je do worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc dziwnego, iż wziąłem go za eksplorera gromadzącego wyniesione wodą nuggety. Nie pomyślałbyś podobnie?”

Niełatwo jest zagrzać gdzieś miejsce byłemu rewolwerowcowi i „łapaczowi” typów spod ciemnej gwiazdy, którzy naruszają spokój mieszkańców Dzikiego Zachodu. Barry Bede, jeden z bohaterów powieści „Na południe od Rio Grande”, wie to najlepiej. Przeżył już wiele, ale niespokojny duch wciąż gna go na spotkanie nowych przygód. Tym razem w znalezieniu szczęścia ma mu pomóc woreczek złota. Chyba że zostanie skradziony. Ale od czego spryt i drobna mistyfikacja?
Czy Barry wreszcie się ustatkuje i zostanie szanowanym obywatelem miasteczka Goodyear? Czy niewinny podstęp nie skończy się dla niego tragicznie? A doktor Jan i Karol Gordon – czy zdążą zażegnać grożące mu niebezpieczeństwo?
„Bary Bede” to trzynasta – pełna przygód – powieść westernowego cyklu. Jego autor podbił serca czytelników nie tylko świetnie skonstruowanymi fabułami, lecz także doskonałą znajomością kultury, geografii i historii Dzikiego Zachodu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1649-9
Rozmiar pliku: 743 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spojrzenie w przeszłość

Trawa. Jak daleko sięgnąć wzrokiem – trawa. Gdzieniegdzie gęsta i wysoka aż po końskie brzuchy, gdzieniegdzie rzadka, zwiędła jakaś, jak gdyby zwiastująca koniec jesieni, a nie początek wiosny.

Równina ciągnęła się bezkreśnie. Tu i tam wystrzelały ponad nią kępy drzew – przerywniki w monotonii krajobrazu – a na dalekim zachodzie dźwigały się nagle ku niebu postrzępione szczyty Medicine Bow i Front Range, dwóch pasm górskich, które musi zauważyć każdy przybywający w te strony z Kansas.

Jechaliśmy powoli, chociaż dzień szarzał. Nic nas nie zmuszało do pospiechu, a nocleg w jakimkolwiek miejscu tej płaszczyzny miałby takie same zalety co wady. Drewna na opał nie brakowało, chodziło jedynie o wodę, lecz Karol zapewnił mnie, iż najdalej za pół godziny przetnie drogę rzeczka płynąca szerokim korytem.

– Nie mogę się mylić – twierdził – bawiłem tu przed rokiem. Przejazdem.

– Przejazdem – powtórzyłem ironicznie. – No, to rzeczywiście musisz świetnie orientować się w terenie.

Zerknął na mnie podejrzliwie.

– Ta rzeczka, Janie, dobrze utkwiła mi w pamięci. Zaręczam. Spędziłem nad nią kilka godzin, chociaż całkiem zbytecznie.

– Oczarował cię widok?

Wzruszył ramionami.

– Grzebałem w kamykach. Leży tam mnóstwo kamyków wyrzuconych na piaszczystą plażę.

– Szukałeś nuggetów?^() – spróbowałem zgadnąć.

– Nie mylisz się. Rzeczka wypływa z gór, bystry prąd mógł aż tu zanieść drobiny złota.

– Eksplorerska wyprawa? – zdziwiłem się. – Nic mi o niej nie wspominałeś.

– Nie warto było wspominać, zresztą... po prostu zapomniałem. Lecz z tą eksplorerską wyprawą mocno się mylisz. Dawno z tym zerwałem. To był po prostu przypadek. I to przypadek bardzo dziwny.

– Tajemnicza historia? – zażartowałem.

– Istotnie. Po dziś dzień nie potrafię jej wytłumaczyć. Powiedz, co uczyniłbyś na widok obcego człowieka klęczącego na rzecznej wydmie i zbierającego garściami kamienie?

– Hm... chyba przyglądałbym się, próbując odgadnąć cel tej pracy, a później zapytał dziwnego zbieracza, czego szuka.

– Tamten człowiek nie zauważył mnie. Odjechał, zanim zdołałem zawołać. Po prostu ze zdziwienia zapomniałem języka w gębie. Rzeczka płynęła wśród wysokich brzegów i żeby dostać się do wody, należało najpierw zejść z wysokiej skarpy na piaszczystą łachę. Jechałem wówczas tak wolno, jak my teraz, a trawa głuszyła tętent kopyt. Rozluźniły mi się popręgi, zatrzymałem konia, naciągnąłem paski i ujrzałem zieloną linię krzewów. Łatwo odgadnąć, że za nimi płynął strumień. Prowadząc wierzchowca za uzdę, przystanąłem jak nakazywała ostrożność. W dole, poniżej trawiastej skarpy, na piasku, dostrzegłem człowieka. Klęczał, odwrócony do mnie plecami. W lewej dłoni dzierżył spory, na pół już wypełniony woreczek. Prawą zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i wpychał je do worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc dziwnego, iż wziąłem go za eksplorera gromadzącego wyniesione wodą nuggety. Nie pomyślałbyś podobnie?

Przytaknąłem.

– No, widzisz. Patrzyłem i patrzyłem, ale na próżno usiłowałem dostrzec żółtawozielony poblask tak charakterystyczny dla grudek złota. Doszedłem do wniosku, że to zapewne nie złoto, lecz jakaś odmiana kamieni szlachetnych. Nie brak ich w różnych partiach Gór Skalistych. Postanowiłem czekać i sprawdzić. Nie trwało to długo.

– Ej, coś kręcisz, Karolu – przerwałem. – To wcale nie zdziwienie pozbawiło cię mowy.

– Najpierw zdziwienie, a później i zdziwienie, i obawa. Ostrożny zawsze wygrywa, Janie. Nie jest rzeczą bezpieczną zaskakiwać na pustkowiu człowieka, który znalazł skarb.

– Słusznie. I co dalej?

– Dalej? Tamten jegomość wypełnił woreczek, zawiązał go, wstał, otrzepał dłonie i ruszył ku krzakom, na prawo ode mnie. Stamtąd wyprowadził konia, wskoczył na siodło, przebył rzeczkę i zniknął mi z oczu na przeciwległym brzegu. Postałem jeszcze chwilę, a później zbiegłem na łachę. Możesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy godziny kręciłem się po plaży tu i tam. Od ustawicznego schylania grzbiet mnie rozbolał.

– I co?

– I nic! Cokolwiek podniosłem, było tylko bezwartościowym, wygładzonym wodą kamykiem, jakich pełno w górach i w korytach podgórskich rzek. Powiedz mi, Janie: po co on to zbierał?

– Przyjrzałeś się uważnie kamykom?

– Nie żartuj. Potrafię odróżnić grudkę złota od odprysku skały.

Pokręciłem głową.

– Może to geolog? Zbierał próbki.

– Nie wyglądał na geologa.

Roześmiałem się.

– Z czego to wnioskujesz?

– Z jego stroju. Zupełny obszarpaniec.

– Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb gór? Geologowie prowadzą tam badania.

– Pewno masz rację – zgodził się Karol i na tym wyczerpaliśmy temat.

Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola mocno utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo pasował do wizerunku badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający swój bagaż rzecznym żwirem.

W dwie godziny później zapowiedziana przez Karola rzeczka pojawiła się na horyzoncie. Zasygnalizował ją z daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli. Ruszyliśmy galopem i zatrzymali się dopiero wśród gąszczu szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało: porosła murawą skarpa, a niżej – piaszczysta łacha, pokryta miejscami drobnym żwirem.

– To tu – stwierdził mój towarzysz. – Gdyby wiatr nie rozwiał i deszcz nie spłukał, znalazłbyś na tej plaży odciski stóp człowieka, o którym ci opowiadałem, a obok... moich butów.

– Lecz chyba nie twierdzisz, iż celowo doprowadziłeś mnie do tego miejsca?

– Nie twierdzę. – Uśmiechnął się. – Po prostu przypadek.

Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie. Obozowisko zostało rozbite poniżej skarpy, bo chociaż ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezupełnie był suchy – wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i przed niepożądaną obserwacją. Bo i z tym należało się liczyć. Wysoki brzeg skrywał również blask ogniska, które mogło ściągnąć nam na kark nieproszonego gościa. Przebywaliśmy bezludne co prawda okolice Kolorado (bo znajdowaliśmy się właśnie na terenach należących do tego stanu), lecz wcale niej tak bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół pustynna ziemia nie nadawała się ani pod uprawę, ani na pastwiska dla bydła. Natomiast dlatego właśnie mogła służyć za kryjówkę lub dogodną drogę ucieczki na zachód dla różnych ludzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw, szwindli lub po prostu z rabunków dokonywanych na samotnych wędrowcach. Z leżącego za miedzą, ludnego i bogatego Kansas na pewno ciągnęli tu amatorzy łatwych zarobków, kierując się ku górom, za którymi leżało terytorium Utah^(), po którym krążyli – jak słyszałem – eksplorerzy szukający żył złota i srebra. Napady na nich, a raczej na transporty drogocennych metali, trafiały się zawsze tam, gdzie rozległe, niezamieszkane obszary sprzyjały buszowaniu rabusiów.

Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawiastym brzegu, lecz w dole. Licho nie śpi!

Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie przypadł dyżur do północy, Karolowi od północy do świtu.

Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy poznaczyły niebo, otulił się pledem, siodło podsunął pod głowę, a nogi wyciągnął w stronę żarzących się węgli ogniska. Moim obowiązkiem było nie dopuścić do całkowitego wygaśnięcia drewien, ale i równocześnie nie dać buchnąć płomieniowi – łuna sygnalizowałaby obecność człowieka. Wiedziałem, jak mam postępować, a stos zebranych gałęzi i wiklin powinien był wystarczyć na całą noc.

Wziąłem winczester, sprawdziłem naboje w magazynku i ruszyłem na obchód. Najpierw pobrzeżem łagodnie pluskającej wody – powstrzymywałem się przy tym, by nie podnieść choć paru kamyków, tak mnie korciło! – później wdrapałem się na skarpę i przemierzyłem półokrąg, którego centrum stanowiło ognisko, wreszcie zajrzałem do koni przywiązanych u samotnego drzewa, niedaleko krawędzi skarpy. Spały. W czasie swego strażowania parokrotnie powtórzyłem wędrówkę. Z dwóch powodów. Pierwszy: bezpieczeństwo, drugi: senność. Bałem się, że siedząc w cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek wydarzył mi się tylko raz, podczas pierwszej z Karolem wędrówki, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu.

Skracałem czas czuwania wyobrażając sobie niespodziewaną napaść, chyba tylko białych, bo ziemie jedynych w Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-zachodnim krańcu stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz żaden głos nie dobiegał z głębi nocnych ciemności, żadna sylwetka nie poruszyła się w mroku. Nawet kujoty (gdzież ich nie ma?) nie dawały znać o swej obecności. Preria spała pod czarnym namiotem nieba usianego srebrnymi gwiazdami.

Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego zegarka utworzyły prostą linię, obudziłem Karola. Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym przez niego miejscu i wkrótce zapomniałem o całym świecie. Pod czujnym okiem Karola mogłem spać tak bezpiecznie, jak gdybym znajdował się we własnym mieszkaniu, w odległym Milwaukee nad jeziorem Michigan.

Cóż więc skłoniło mnie do tłuczenia się po wertepach Kolorado i do zamienienia wygodnego łóżka na twarde legowisko w piachu? Co?

Ot, po prostu – nawyk, przyzwyczajenie. Od kilku już lat każdej wiosny lub wczesnym latem ruszałem poza mury rodzinnego Milwaukee, na zachód lub na północ, poza granicę Missisipi, tam gdzie jeszcze można było spotkać w pierwotnej prerii dzikie zwierzęta, a z rzadka tylko ludzi. Jakże jednak różnych od tych, którzy zamieszkiwali wschodnie stany Ameryki!

Zaczęło się to od przypadku.

Myślę jednak, że ten przypadek narodził się wiele, wiele lat wcześniej, nim stałem się szanowanym i wziętym lekarzem, zastępcą naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee.

Gdy pamięcią sięgnę wstecz – co nie jest takie trudne – dostrzegam siebie jako małego brzdąca, kręcącego się po wielkim mieszkaniu rodziców, po pachnącym żywicą parterowym domu na przedmieściu Milwaukee, niedaleko jeziora Michigan, którego połyskliwe wody widać było poprzez sztachety parkanu ogradzającego nasz spory ogród.

Tam, zdawało się, iż w zasięgu wyciągniętej ręki, w podmuchach ciepłego wiatru płynęły wydęte żagle łodzi, niczym dzikie łabędzie, których również nie brakowało.

Zimą kry poczynały piętrzyć się na pokrytym szronem brzegu, a gdy temperatura spadała gwałtownie, w ciągu jednej zaledwie nocy ginęły rozbryzgi sztormowych fal pod lodową taflą, tak grubą, że mogły po niej jeździć parokonne wozy. Ale mnie w tamtych czasach nigdy, ani latem, ani zimą, nie wolno było opuszczać ogrodu, chyba że w towarzystwie dorosłego opiekuna. Kiedy nastawały ciepłe dni, buszowałem po ogrodowych krzakach razem z dwoma lub trzema przyjaciółmi-równolatkami z sąsiedztwa. Stawiałem swoje pierwsze tipi i wigwamy, nie przeczuwając w najśmielszych marzeniach, że kiedyś spać będę pod skórami prawdziwego tipi, o krok od czerwonoskórego wojownika i pod jego opieką.

Nie przeczuwając, bowiem w naszych zabawach i bieganinach po ogrodzie, który był równocześnie prerią i dziewiczą puszczą, walczyliśmy z Indianami, porywali jeńców i wyzwalali „blade twarze” od męczeństwa przy palach śmierci. Niestety, ani ja, ani moi koledzy nie chcieli odgrywać roli czerwonoskórych wojowników. Nie mogły nas do tego zachęcić nawet pióra kaczek i gęsi, mające imitować pióra orle. Zawsze więc byliśmy traperami lub oddziałem federalnej kawalerii, kłusującym na odsiecz oblężonym fortom lub otoczonemu przez wyjącą hordę blokhauzowi któregoś z pograniczników.

Z konieczności więc rola Indian przypadała zaroślom, młodym drzewkom, wreszcie zielsku pod płotem, które mogliśmy niszczyć drewnianymi szablami bez protestu ze strony moich rodziców. Dopiero połamane w szale walki krzewy róż, a nawet (o zgrozo!) młodziutka jabłonka wywołały protest, i to dość gwałtowny. Później, zrażeni takim stanowiskiem dorosłych, przenieśliśmy swe prerie i lasy do ogródka sąsiadów, lecz i tam spotkało nas całkowite niezrozumienie. Złamana gałąź owocującej gruszy stała się powodem scysji, w której przegraliśmy oczywiście my. Odtąd tylko chwasty mogły stanowić cel naszych ataków.

Takie pomniejszenie szeregów wroga, chociaż przykre, nie psuło zabawy. Lecz deszczowa jesień, zlewając strugami wody całe Milwaukee i okolice, lub trzaskająca mrozem zima bezlitośnie zapędzały zmarzluchów w głąb domu, przed kominki, na których buzowały grube i pachnące bierwiona. Owszem, płomień kominka ma swe uroki, zwłaszcza dla starszych, lecz jak długo tęskniący za ruchem malec może tkwić nieruchomo, wpatrując się w skaczące płomyki?

Wprawdzie dom moich rodziców był obszerny, przestronny, lecz nawet największe sale są niczym w porównaniu z najmniejszym ogródkiem. Walki z Indianami prowadziliśmy i zimą, jednak daleko im było do uroku buszowania wśród zarośli, w słońcu i cieple pogodnego dnia. Z kimże zresztą mieliśmy walczyć, skoro krzesła, otomany czy fotele – z uwagi na przewidywane konsekwencje – nie nadawały się do odgrywania roli czerwonoskórych? Tak więc, gdy mój ojciec wychodził z domu, wślizgiwaliśmy się do jego gabinetu i skradając się w cieniu wielkich, krytych skórą foteli wdychaliśmy dym cygar oraz dziwną atmosferę tego pokoju, pełnego tajemniczych spraw, które się w obrębie jego ścian rozgrywały. Bo ojciec był prawnikiem, dość wziętym, co imponowało nie tylko mnie, lecz i moim małym przyjaciołom. Niestety, z gabinetem ojca graniczyła kancelaria – pomieszczenie równie tajemnicze, lecz przez cały dzień pozostające pod pieczą chudego młodzieńca o długim nosie, odbywającego swą pierwszą praktykę. Był to zresztą sympatyczny człowiek, niekiedy zawalony robotą, niekiedy aż ziewający z nudów. W takich chwilach przywoływał nas i opowiadał historie (wątpię, czy prawdziwe) o podboju Ameryki przez białych kolonizatorów. Słuchaliśmy z zapartym tchem, póki trzask frontowych drzwi nie oznajmiał powrotu ojca. W bardzo smętnym nastroju wracaliśmy wówczas do pokoju gościnnego. Chudy młodzieniec nigdy jednak nie pozwalał nam bawić się w gabinecie, a że słuch miał nad podziw wyostrzony, najcichsze podchody i skradania się między meblami szybko były wykrywane.

Nigdy tego nie zapomnę, mimo że upłynęły lata, a pachnący drzewem dom zniknął w przestrzeni dawno minionego czasu, razem z tajemniczym gabinetem, kancelarią, mnóstwem innych pokojów i ogrodem, który był dla nas, rozbieganych i rozwrzeszczanych chłopaków, to lasem nieprzebytym, to skalistym łańcuchem gór, to bezkresną prerią Dzikiego Zachodu.

Wracam jednak do sprawy drobnej na pozór, lecz w istocie swej bardzo ważnej. Oddającej bowiem atmosferę tamtych czasów i poglądy olbrzymiej większości ludzi, zwłaszcza tych, którzy osiedlili się lub urodzili w miastach na wschodzie.

Pytanie wyda się naiwne: czemu to żadne z dzieci nie chciało brać udziału w zabawie jako czerwonoskóry?

Odpowiedź okaże się wcale nie naiwna: dlatego że dzieci znały Indian wyłącznie z opowiadań dorosłych, od których słyszały mrożące krew w żyłach historie. Wiadomo – Indianie to podstępni mordercy, którzy napadają na białych i podpalają chaty spokojnych farmerów, to leniwi, brudni złodzieje, którzy kradną i rabują, nie chcąc się zabrać do żadnej uczciwej pracy. Słowem, to okrutne, mściwe, dzikie bestie, gorsze od kujota, budzące wstręt, pogardę i strach. Któż by więc chciał, choćby w zabawie, choćby na niby, podjąć się takiej roli?

Tak oto budziła się we mnie już od najmłodszych lat wrogość w stosunku do czerwonoskórych, a wydarzenia, które nastąpiły później, jeszcze tę wrogość umocniły.

Tu muszę wspomnieć, że prawie każdego lata wyjeżdżałem na pewien czas do ciotki i wuja (brata matki), którzy trudnili się rolnictwem, gospodarując na farmie położonej nad rzeką Minnesota, na terenie dzisiejszego stanu o tej samej nazwie. Ileż to radości dawała mi każda taka wyprawa! Wyruszaliśmy we trójkę: matka, ojciec i ja, pozostawiając na miesiąc dom pod opieką gospodyni i chudego praktykanta.

A później? Toż dopiero była uciecha! Farmerski dom, farmerskie corrale i stodoły, wszystko tak różne od miejskich zabudowań, ileż dawały nowych wrażeń! Wujostwo mieli syna, starszego ode mnie o rok, i córkę, o rok młodszą. Już pierwszego dnia gnaliśmy na prawdziwą prerię, gdzie kończyły się grunta farmy, i tam budowaliśmy szałasy z trzciny i nadrzecznych sitowi. Kilka kroków w bok płynęła cicha woda Minnesoty, a daleko ku zachodowi ciągnęły się dzikie łąki, nigdy nietknięte pługiem. Niezwykłość otoczenia podkreślał jeszcze fakt, iż w górze rzeki znajdował się rezerwat Indian. Zakazano nam udawać się w tamtym kierunku, lecz sama świadomość niemal sąsiedztwa „dzikich” działała na mnie podniecająco.

Ileż więc dodatkowego uroku miały dla mnie zabawy na takim terenie! Ba, moja kuzynka wcale nie wzdragała się przed odgrywaniem roli indiańskiego wojownika (bo indiańską kobietą być nie chciała), przez co podchody i napady nabierały nowego smaku. Któregoś dnia zapytałem ją, czy nie wstydzi się być, chociażby tylko przez kilka godzin, „brudnym i cuchnącym” czerwonoskórym. Ku memu zdumieniu odparła, że Indianie to tacy sami ludzie jak my, a przeciętny kowboj „potrafi śmierdzieć” nie gorzej od miedzianolicego wojownika. Zaniemówiłem. Był to pogląd całkowicie sprzeczny z moim dotychczasowym mniemaniem. Jeszcze później dowiedziałem się od Daisy (właśnie mej kuzynki), że Indianie mogą być przyjaciółmi białych, że są dzielni, że nigdy nie kłamią, że zawsze dochowują danego słowa, że wreszcie... zostali skrzywdzeni przez nas! Oburzyłem się – co też ta dziewczyna plecie! Ale gdy Nicholas (mój kuzyn) potwierdził słowa siostry, w mojej głowie powstał nie byle jaki zamęt. Prawdopodobnie po powrocie do Milwaukee rozmyślałbym w wolnych chwilach nad usłyszanymi rewelacjami, może bym nawet znalazł kogoś z dorosłych o innym niż powszechny poglądzie na „kwestię indiańską”, lecz po prostu... zapomniałem o tej rozmowie i dopiero przypomniało mi ją zdarzenie, które utrwaliło – i to na długie lata – mój pierwotny sąd o czerwonoskórych. Warto wspomnieć o tym zdarzeniu, bo dziś któż o nim pamięta? Lecz wówczas wieść przerażająca wstrząsnęła „białą” Ameryką. Rzecz wyglądała zupełnie nieprawdopodobnie. Uwierzyłem jednak, ponieważ jako jedenastoletni malec zawsze jeszcze wierzyłem dorosłym. Po latach, ze zwykłej ciekawości, postanowiłem sprawdzić w dawnych opisach świadków i w dochodzeniach specjalnej komisji śledczej, jak to naprawdę wyglądało. I ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że oficjalna, beznamiętna wersja nie różni się w niczym od tego, co już słyszałem na ten temat.

Sprawa przeszła do historii wojen białych z Indianami, czy też Indian z białymi, pod nazwą masakry w Minnesocie. Dramat, który w swym przebiegu przypominał spadanie grudki śniegu po zboczu stromej góry. Mała grudka, która nikomu nie może wyrządzić szkody, tocząc się po zaśnieżonej pochyłości, przekształca się w końcu w śmiercionośną lawinę. Masakra w Minnesocie tak właśnie wyglądała.

W roku 1862 nie pojechaliśmy na wakacje do wujostwa. Ojcu wypadła jakaś pilna sprawa sądowa, a matka nie zdecydowała się na daleką podróż z dzieckiem. Bardzo mnie zabolała ta decyzja. Popłakiwałem po kątach, a rodzicom ukazywałem swą mocno chmurną twarz. Na szczęście nie wzruszały ich moje dąsy. Dzięki temu mogę obecnie opisać historię masakry w Minnesocie.

Oto 17 sierpnia 1862 roku, prawdopodobnie nad wieczorem i na pewno niedaleko górnego biegu Minnesoty (bo tam właśnie znajdował się indiański rezerwat), czterej wojownicy Dakotów (popularnie, choć niesłusznie zwanych Siuksami) wracali z polowania do rezerwatu. Ich nazwiska, a raczej przydomki, przeszły do historii: Zabijający Duch, Rozpraszający, Brązowe Skrzydło oraz Uderza Się Gdy Czołga. Dawniej zawsze śmieszyły mnie takie przedziwne nazwania, później do nich przywykłem. Lecz w tej historii nie istniało nic śmiesznego.

Otóż wymienieni czterej wojownicy natrafili na kilka kurzych jaj złożonych w gnieździe w pobliżu chaty osadnika o nazwisku Robinson Jones. Gdy jeden z czerwonoskórych podniósł je z ziemi, drugi zwrócił mu uwagę, że nie trzeba jajek ruszać, bo należą do białego człowieka. Wtedy ten pierwszy jajka rozbił, a swego towarzysza nazwał tchórzem.

„Nie lękam się białych – miał odpowiedzieć. – I ażeby tego dowieść, zabiję jednego z nich!”

I tak się stało. Z pewną tylko różnicą. Nie jeden biały stracił życie, lecz zabitych zostało aż pięć osób: Robinson Jones, jego żona, jego córka oraz dwóch sąsiadów. Zaskoczeni napadem, nie potrafili się obronić.

Kiedy wojownicy wrócili na skradzionych na farmie koniach do rezerwatu i opowiedzieli, co się stało, zwołano naradę wodzów. Przez całą noc rozważano całą sprawę i dalsze konsekwencje. Uznano, że istnieją tylko dwie możliwości: wydać morderców w ręce białych lub wypowiedzieć bladym twarzom wojnę. Mała Wrona, najwybitniejszy z plemiennych przywódców, ostrzegał, że nie ma żadnych szans pokonania białych. „Zabijesz jednego, dwóch, dziesięciu, a zjawi się stu, aby ciebie zabić...”

Lecz jego słowa nie przekonały innych. Po paru godzinach narady Mała Wrona uległ argumentom innych wodzów i rozkazał przygotować się do ataku na budynki rządowej agencji do spraw Indian, wznoszące się w pobliżu wodospadów rzeczki Redwood. Jednocześnie, jeszcze przed brzaskiem, wyruszyły grupy wojowników, by zniszczyć okoliczne osiedla, a ich mieszkańców pozabijać. Zaskoczeni farmerzy stawiali słaby opór. Wprawdzie wojownicy wzięli kilku jeńców, a nawet oszczędzili kilku osadników, których uważali za przyjaciół, na ogół jednak prawie każdego spotkanego białego mordowano na miejscu. W sumie zginęło czterystu pięćdziesięciu ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, których jedyną winą było to, że urodzili się białymi.

W cztery tygodnie później rebelia została stłumiona przez oddziały regularnego wojska, którymi dowodził pułkownik Henry Sibley. Spośród dwóch tysięcy Indian, którzy się poddali, trzystu dziewięćdziesięciu dwóch zostało postawionych przed sądem. Odwet był straszliwy. Wydano trzysta siedem wyroków śmierci.

Pułkownik Sibley miał zamiar dokonać egzekucji natychmiast, ale sprzeciwił się temu biskup Minnesoty Henry B. Whipple. Udał się do Waszyngtonu błagać o łaskę dla skazanych. Był to czyn wymagający wielkiej odwagi, bowiem wśród białych osadników wzbudził powszechne oburzenie. Oburzałem się wówczas i ja – jedenastoletni malec, bo oburzali się wszyscy dorośli, z którymi stykałem się na co dzień.

Abraham Lincoln złagodził karę w większości zapadłych wyroków, utrzymał je natomiast w mocy w stosunku do oskarżonych, którym w pełni udowodniono gwałty i morderstwa.

W grudniu 1862 roku, w dzień po Bożym Narodzeniu, odbyła się publiczna egzekucja – trzydziestu ośmiu indiańskich wojowników powieszono.

Mała Wrona, przeciwnik rozpoczynania wojny, zdołał uciec do Dakoty Północnej. Kiedy jednak po roku wrócił, został zastrzelony przez jednego z farmerów.

Dlaczego o tym wspominam? Z czysto osobistych powodów. W masakrze Minnesoty zginęli wszyscy krewni mej matki: jej brat, a mój wuj, jego żona i dwoje dzieci. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki był to dla mnie szok. Rodzice pojechali na pogrzeb, mnie zostawiono w domu, w którym spędzałem czas płacząc i obmyślając srogą zemstę na czerwonoskórych, gdy tylko dorosnę. Po powrocie ojca i matki dowiedziałem się, że gdyby na miejscu napadu znajdował się lekarz, moi krewniacy zostaliby uratowani. Poraniono ich, to prawda, lecz zmarli z upływu krwi.

W naszym domu pojawiali się wtedy tłumnie dalsi i bliżsi sąsiedzi, spragnieni nowin z odległej Minnesoty. Brałem udział w tych spotkaniach jako milczący słuchacz, skryty w którymś z kątów ogromnego salonu. Wiele razy wysłuchałem opowiadania ojca i komentarzy matki kończących się niezmiennie słowami: gdyby tam był lekarz...

Aż pewnego dnia, gdy padły te zamykające relację słowa, krzyknąłem na cały pokój:

– Ja zostanę lekarzem!

I przestraszyłem się swej śmiałości. Bo uczyniło się nagle okropnie cicho i oczy iluś tam dorosłych, mężczyzn i kobiet, dostrzegły mnie stojącego za oparciem fotela. Pełnego skruchy za tak okropny nietakt.

– Zapewne – odezwał się pierwszy pan Jeremiah Rothery, miejscowy sędzia – zostaniesz nim, jeśli wytrwasz w postanowieniu, mój chłopcze. Piękny to zawód i potrzebny ludziom...

Wszyscy obecni uśmiechnęli się, ojciec pogłaskał mnie po głowie, matka przytuliła.

Przeminęły lata, mgła niepamięci przysłoniła historię Minnesoty. Odpłynął w przeszłość rodzinny dom pachnący żywicą.

Jestem lekarzem. Nie, wcale nie dlatego, że kiedyś w chłopięcym podnieceniu wykrzyknąłem, że nim zostanę. Rychło o tym zapomniałem. Lecz później, gdy rozum mocniej począł kierować mym życiem, doszedłem do wniosku, że ten zawód najbardziej mi odpowiada.

I wtedy odnalazłem w pamięci słowa Jeremiaha Rothery’ego: „piękny to zawód i potrzebny ludziom...”. Ba, cóż cenniejszego nad zdrowie lub życie!

Po szczeblach nauki i po szczeblach awansów wspinałem się na nie byle jaki szczyt. Jako zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee, osiągnąłem dość poczesną pozycję wśród grona tamtejszych lekarzy. Na pewno niejeden mi zazdrościł i marzył o zajęciu takiego stanowiska, lecz nigdy tego nie dano mi odczuć.

Zwycięsko przebrnąłem życiowe burze młodości, niczym fregata pod pełnymi żaglami, kierowana silną dłonią sternika, który wie, w jakim kierunku płynąć. I zawinąłem do portu. Wiodłem spokojny, ustatkowany, może nawet nieco monotonny żywot w moim przestronnym mieszkaniu, wolny od trosk i kłopotów, pod pieczą wiernej gospodyni – rudowłosej Irlandki nieokreślonego wieku, która miała na imię Katarzyna. W domu spędzałem połowę mego życia, drugą – w jeszcze bardziej przestronnym gmachu szpitala, gdzie każdy dzień, niekiedy każda godzina stawiały mnie twarzą w twarz z ludzkim nieszczęściem. Ileż tam się nauczyłem... O chorobach, o ludziach i o ludzkim cierpieniu. O, szpital był dobrą szkołą! Jakże przydała mi się później! Nie chcę się chwalić, lecz wiele razy wyrywałem kalectwu lub śmierci ludzi, zdawałoby się beznadziejnie skazanych. I wiele razy zdarzało mi się widzieć łzy nie smutku, lecz radości. Przeżywałem to jako swój największy sukces. Powiem jeszcze jedno: widok cierpień, ciągłe zmagania się życia ze śmiercią nie umniejszyły w niczym mej wrażliwości. Nie stałem się oschłym, nieczułym wykonawcą swego zawodu, jakich dziś wielu. Zbyt wielu!

Lecz wszystko to widać nie zadowoliło losu, który kieruje mym życiem. I ten los postanowił dać mi mocnego kopniaka. Wyleciałem po nim jak z procy ze swego uregulowanego bytowania. Z letnich spacerów po okolicach Milwaukee i z zimowych dumań w wygodnym fotelu obok huczącego ogniem kominka w moim prywatnym gabinecie. Bo pacjentów nie przyjmowałem. Wystarczał mi szpital. Miałem więc mnóstwo czasu na czytanie książek i na rozmyślania w wonnym dymku cygara, tak pięknie pachnącym w cieple bijącym od płomieni.

Widać jednak los nie był zadowolony z mego drugo-, a może nawet trzecioplanowego udziału w życiu miasta. Zdecydował wysunąć mnie na plan pierwszy, postawić oko w oko z trudnościami nie byle jakimi. Zupełnie jakbym słyszał rozkaz: skończ z tym, jeśli nie chcesz stać się w swoim własnym mniemaniu niedołęgą! Do roboty, piecuchu!

Piecuch nie bardzo się kwapił, więc został wypchnięty na życiową scenę, aby odegrać główną rolę w trzyaktowym dramacie. Los pociągnął za sznury, kurtyna poszła w górę. Rozpoczął się akt pierwszy.

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: