Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Baśniobór. Klucze do więzienia demonów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
17 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 15,90 zł

Baśniobór. Klucze do więzienia demonów - ebook

Dzięki Zzyzxowi, więzieniu demonów, w którym zamknięto niezliczone hordy najpotężniejszych istot ciemności, świat od tysiącleci był bezpieczny. Teraz jednak Sfinks, przywódca Stowarzyszenia Gwiazdy Wieczornej, jest od krok od zebrania wszystkich pięciu kluczy-artefaktów. Jeśli więzienie zostanie otwarte, cała ziemia pogrąży się w chaosie. Kendra, Seth oraz Rycerze Świtu podejmują ostatnią, desperacką próbę pokrzyżowania planów wroga. Tym razem muszą podróżować po całym świecie, by uprzedzić Sfinksa, zdobyć brakujące artefakty i uratować kilkoro Wiecznych, których śmierć to warunek oswobodzenia demonów. Jeśli im się nie powiedzie, pozostanie już tylko rozpaczliwa konfrontacja z uwolnionymi bestiami na Bezbrzeżnej Wyspie. Jakich sprzymierzeńców znajdą Rycerze Świtu w decydującej walce o losy świata?

 

Najwspanialsze w tej książce jest to, że ma coś do zaoferowania każdemu czytelnikowi: są tu mocni bohaterowie męscy i żeńscy, motyw walki dobra ze złem, dreszczyk emocji, miłość, zdrada, fantastyczne zaczarowane istoty, a na każdym kroku czają się zagrożenia wymagające tężyzny fizycznej oraz siły umysłu. Kendra i Seth to uroczy bohaterowie, którzy uczą się na własnych błędach z humorem i godnością. W toku powieści rozwijają się i dostają ważne lekcje na temat śmierci, miłości, poświęcenia, powinności oraz realizacji swego przeznaczenia.

„Children's Literature"

 

 

Seth przeszedł przez komnatę i zbliżył się do miecza sterczącego w ziemi. Nie mógł uwierzyć, że dotarł tak daleko. Może naprawdę dotrzyma słowa danego Coulterowi! Może znajdzie sposób, by powstrzymać demony i uratować rodzinę.

Kiedy chwycił rękojeść, po jego ciele rozpłynęło się ciepło. Mroczna klinga zapłonęła czerwonym ogniem, a biały blask stał się szkarłatny. Ostrze gładko wyszło z podłoża. Miecz wydawał się nie tyle przedmiotem, który Seth ściskał w dłoni, co przedłużeniem jego ręki. Emocje uległy wzmocnieniu: gniew na Graulasa był ostrzejszy, niepokój o rodzinę głębszy, determinacja bardziej niezłomna. Odwaga, której Seth z trudem szukał w konfrontacji ze Stojącymi Zmarłymi, teraz zdawała się płynąć z niewyczerpanego źródła.

Raptownie obrócił się do Morisanta. W blasku czerwonych płomieni nieumarły czarodziej wyglądał jeszcze bardziej żałośnie.

- Tak - rzekł Morisant, wyraźnie zachwycony. - Będziesz bardzo groźny.

fragment

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-042-1
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Ostat­nie ży­cze­nie

Seth wie­dział, że nie po­win­no go tu być. Dziad­ko­wie wście­kli­by się, gdy­by o tym usły­sze­li. Po­nu­ra ja­ski­nia cuch­nę­ła jak nig­dy do­tąd – obrzy­dli­wą mie­szan­ką zgni­łe­go mię­sa i owo­ców. W gro­cie było par­no. Za­tę­chłe po­wie­trze zmu­sza­ło chłop­ca, żeby nie tyl­ko wą­chał, ale wręcz sma­ko­wał tę wstręt­ną sło­dycz. Z każ­dym od­de­chem zbie­ra­ło mu się na wy­mio­ty.

Grau­las le­żał na boku. Dy­szał nie­rów­no, z tru­dem, jego pierś uno­si­ła się i opa­da­ła. Za­ro­pia­łą twarz opie­rał na zie­mi. Skó­ra z od­czy­na­mi za­pal­ny­mi roz­płasz­cza­ła się ni­czym lep­ka masa. Choć jego po­marsz­czo­ne po­wie­ki były za­mknię­te, to kie­dy Seth się zbli­żył, de­mon po­ru­szył się i stęk­nął. Za­ję­czał, za­ka­słał, a po­tem ode­rwał twarz od pod­ło­ża, skro­biąc o zie­mię za­krę­co­nym ba­ra­nim ro­giem. Nie pod­niósł się cał­ko­wi­cie, ale zdo­łał się po­de­przeć na łok­ciu. Odro­bi­nę uchy­lił jed­ną po­wie­kę. Dru­gie oko zbyt­nio za­ro­pia­ło.

– Seth – wy­chry­piał.

Jego głos, nie­gdyś do­no­śny, był te­raz sła­by i zmę­czo­ny.

– Przy­sze­dłem – oznaj­mił chło­piec. – Mó­wi­łeś, że to pil­ne.

Cięż­ki łeb kiw­nął po­ta­ku­ją­co.

– Ja… umie­ram – wy­ce­dził de­mon.

Przed­wiecz­ny stwór był cho­ry i umie­rał, od­kąd Seth go po­znał.

– Bar­dziej niż do­tąd?

Grau­las za­rzę­ził i od­kaszl­nął. Nad chro­po­wa­tym ciel­skiem unio­sła się chmu­ra ku­rzu. De­mon od­pluł gę­stą fleg­mę, a po­tem znów się ode­zwał, nie­mal szep­tem:

– Po… la­tach… do­ga­sa­nia… w koń­cu na­de­szły… ostat­nie dni.

Chło­piec nie wie­dział, co po­wie­dzieć. Grau­las nig­dy nie ukry­wał swej nik­czem­nej prze­szło­ści. Więk­szość do­brych lu­dzi wieść o jego zgo­nie przy­ję­ła­by z ra­do­ścią. Jed­nak stwór bar­dzo po­lu­bił Se­tha. Za­in­try­go­wa­ny jego nie­zwy­kły­mi wy­czy­na­mi po­mógł po­wstrzy­mać pla­gę cie­nia, a póź­niej po­zwo­lił mu opa­no­wać nowo po­zy­ska­ne zdol­no­ści za­kli­na­cza cie­ni. Bez wzglę­du na daw­ne zbrod­nie ko­na­ją­cy de­mon za­wsze do­brze go trak­to­wał.

– Przy­kro mi – po­wie­dział Seth, odro­bi­nę za­sko­czo­ny, że fak­tycz­nie jest mu żal.

Grau­las za­drżał, osu­nął się pod nim ło­kieć i de­mon pła­sko opadł na zie­mię. Za­mknął oko.

– Ten ból – jęk­nął ci­cho. – Po­twor­ny ból. Mój ga­tu­nek… umie­ra… tak po­wo­li. My­śla­łem… że za­zna­łem… każ­de­go moż­li­we­go cier­pie­nia. Ale te­raz… wier­ci… wy­krę­ca… zże­ra… pęcz­nie­je. Głę­bo­ko w środ­ku. Po­chła­nia. Nim zdo­łam to opa­no­wać… ból na­ra­sta… do no­wych roz­mia­rów.

– Czy mogę ci ja­koś po­móc? – spy­tał Seth, choć wąt­pił, czy przy­da się tu­taj ja­kiś lek z do­mo­wej ap­tecz­ki.

De­mon par­sk­nął.

– Nie są­dzę – wy­dy­szał. – Ro­zu­miem… że ju­tro wy­jeż­dżasz.

– Skąd wiesz?

Mi­sja Se­tha mia­ła po­zo­stać w ta­jem­ni­cy.

– Nig­dy… nie mów o pla­nach… No­we­lo­wi i Do­re­no­wi.

Chło­piec nie zdra­dził sa­ty­rom szcze­gó­łów. Po­wie­dział tyl­ko, że na ja­kiś czas opusz­cza Ba­śnio­bór. Prze­by­wał w re­zer­wa­cie od po­nad trzech mie­się­cy, czy­li od cza­su gdy wraz z to­wa­rzy­sza­mi wró­cił z Ga­dziej Opo­ki. Zdą­żył prze­żyć z No­we­lem i Do­re­nem kil­ka przy­gód, więc uznał, że jest im wi­nien po­że­gna­nie. Dzia­dek po­zwa­lał roz­ma­wiać o mi­sji wy­łącz­nie w ga­bi­ne­cie ob­ło­żo­nym za­klę­cia­mi prze­ciw­ko szpie­gom, więc Seth nie prze­ka­zał sa­ty­rom nic waż­ne­go, ale pew­nie w ogó­le po­wi­nien był trzy­mać ję­zyk za zę­ba­mi.

– Nie mó­wi­łem im o kon­kre­tach – od­parł.

– Nie… ale sły­sza­łem, jak wspo­mnie­li o two­im wy­jeź­dzie… gdy prze­miesz­cza­li się po le­sie. Cho­ciaż… nie mam wglą­du do wa­sze­go domu… do­my­ślam się… że szu­ka­cie ko­lej­ne­go ar­te­fak­tu. Tyl­ko taka… mi­sja… ka­za­ła­by Sta­no­wi za­ry­zy­ko­wać… two­je bez­pie­czeń­stwo.

– Na­praw­dę nie mogę o tym mó­wić.

Grau­las za­niósł się fleg­mi­stym kasz­lem.

– Szcze­gó­ły są nie­istot­ne. Sko­ro usły­sza­łem i zga­dłem… to inni rów­nież mo­gli to zro­bić. Mimo że nie je­stem w sta­nie spoj­rzeć… poza gra­ni­ce re­zer­wa­tu… wy­czu­wam mnó­stwo uwa­gi sku­pio­nej na Ba­śnio­bo­rze. Po­tęż­ne moce pró­bu­ją szpie­go­wać. Miej­cie się na bacz­no­ści.

– Będę ostroż­ny – obie­cał Seth. – To dla­te­go mnie we­zwa­łeś? Żeby mnie ostrzec?

De­mon uchy­lił jed­no oko, a na wy­su­szo­nych ustach po­ja­wił się bla­dy uśmiech.

– Nie je­stem ta­kim… al­tru­istą. Chcę pro­sić o przy­słu­gę.

– Jaką?

– Mogę… umrzeć… za­nim wró­cisz. Wte­dy te ży­cze­nia… stra­cą zna­cze­nie. Po tylu la­tach… moje dni na­praw­dę są po­li­czo­ne. Seth… Mar­twi mnie… nie tyl­ko… ból fi­zycz­ny. Boję się śmier­ci.

– Ja też.

Grau­las się skrzy­wił.

– Nic nie ro­zu­miesz. W po­rów­na­niu ze mną… nie masz się cze­go lę­kać.

Chło­piec zmarsz­czył brwi.

– Dla­te­go że by­łeś zły?

– Gdy­bym mógł… roz­pły­nąć się w ni­cość… był­bym szczę­śli­wy. Ale tak się nie sta­nie. Seth, cze­ka­ją nas inne sfe­ry. Miej­sce przy­go­to­wa­ne dla mo­je­go ro­dza­ju… kie­dy koń­czy­my to ży­cie… nie jest przy­jem­ne. Wła­śnie dla­te­go de­mo­ny sta­ra­ją się prze­trwać jak naj­dłu­żej. Przez ty­sią­ce lat… ży­łem w taki spo­sób… że przyj­dzie mi za to sło­no za­pła­cić.

– Ale te­raz nie je­steś już taki jak kie­dyś – od­parł Seth. – Bar­dzo mi po­mo­głeś. Na pew­no to się li­czy.

Grau­las sap­nął i za­ka­słał in­a­czej niż wcze­śniej. Brzmia­ło to pra­wie tak, jak­by się gorz­ko śmiał.

– Na łożu śmier­ci… wmie­sza­łem się w two­je roz­ter­ki… dla wła­snej roz­ryw­ki. Ta­kie drob­nost­ki nie zrów­no­wa­żą stu­le­ci świa­do­me­go czy­nie­nia zła. Seth, ja się wca­le nie zmie­ni­łem. Je­dy­nie stra­ci­łem moc. Brak mi de­ter­mi­na­cji. Mu­szę zno­sić tak wiel­ki ból, iż lę­kam się, że w za­świa­tach… cze­ka mnie jesz­cze gor­sze cier­pie­nie.

– To co mogę zro­bić? – za­in­te­re­so­wał się Seth.

– Tyl­ko jed­no – wark­nął Grau­las przez ścią­gnię­te war­gi. Zmru­żył oko i za­ci­snął pię­ści. Seth usły­szał zgrzy­ta­nie zę­bów. De­mon od­dy­chał gwał­tow­nie i nie­rów­no. – Chwi­lecz­kę – wy­du­sił, cały drżąc. Z jego oczu są­czy­ły się gru­be łzy.

Seth od­wró­cił wzrok. Nie mógł już na to pa­trzeć. Nie wy­obra­żał so­bie ta­kie­go nie­szczę­ścia. Miał ocho­tę wy­biec z ja­ski­ni i już tam nie wró­cić.

– Chwi­lecz­kę – sap­nął zno­wu Grau­las. Po kil­ku ję­kach i stęk­nię­ciach za­czął od­dy­chać mia­ro­wo. – Mo­żesz zro­bić dla mnie jed­ną rzecz.

– Słu­cham.

– Nie znam celu wa­szej mi­sji… ale gdy­by­ście od­zy­ska­li Pia­ski Świę­to­ści… ten ar­te­fakt ogrom­nie ulżył­by mi w cier­pie­niu.

– Prze­cież je­steś prze­peł­nio­ny cho­ro­bą. Czy to by cię nie za­bi­ło?

– My­ślisz o… rogu jed­no­roż­ca. Róg oczysz­cza… więc owszem… zgła­dził­by mnie jego do­tyk. Ale Pia­ski uzdra­wia­ją. Nie po­prze­sta­ły­by na wy­pa­le­niu nie­czy­sto­ści. Wy­le­czy­ły­by cho­ro­by i po­zwo­li­ły mi to prze­żyć. I tak umarł­bym ze sta­ro­ści, ale ból ze­lżał­by, a le­cze­nie może da­ło­by mi jesz­cze tro­chę cza­su. Wy­bacz, Seth. Nie pro­sił­bym… gdy­bym nie był zde­spe­ro­wa­ny.

Seth spo­glą­dał na ża­ło­śnie wy­nisz­czo­ne­go de­mo­na.

– Pia­ski ma Sfinks – rzekł ła­god­nie.

– Wiem – szep­nął Grau­las. – Sama myśl… że ist­nie­je choć cień szan­sy… po­zwa­la mi sku­pić się na czymś in­nym… niż… niż…

– Ro­zu­miem – po­wie­dział Seth.

– Tyl­ko na to mogę li­czyć.

– Oczy­wi­ście sta­ra­my się od­zy­skać Pia­ski – uspo­ka­jał go chło­piec. – Nie mogę po­wie­dzieć, że to wła­śnie cel na­szej mi­sji, ale na­tu­ral­nie chce­my wejść w po­sia­da­nie wszyst­kich ar­te­fak­tów. Je­śli zdo­bę­dzie­my Pia­ski Świę­to­ści, przy­nio­sę je, żeby cię uzdro­wić. Obie­cu­ję. W po­rząd­ku?

Z oczu de­mo­na try­ska­ły bla­de łzy. Stwór od­wró­cił twarz.

– Do­brze. Dzię­ku­ję ci… Se­cie So­ren­so­nie. Że­gnaj.

– Czy mógł­bym jesz­cze coś…

– Idź. Nic wię­cej dla mnie nie zro­bisz. Nie chcę… być oglą­da­ny… w tym sta­nie.

– Okej. Trzy­maj się.

Seth opu­ścił ja­ski­nię z la­tar­ką w dło­ni. Z ulgą zo­sta­wił za sobą wil­got­ny smród i wi­dok roz­dzie­ra­ją­ce­go cier­pie­nia.Rozdział II

Ob­sy­dia­no­we Pust­ko­wie

Ken­dra le­ża­ła wy­cią­gnię­ta w fo­te­lu i sta­ra­ła się zdrzem­nąć, lecz mimo hip­no­tycz­nie jed­no­staj­ne­go jęku sil­ni­ków od­rzu­to­wych nie po­tra­fi­ła uspo­ko­ić my­śli. Wraz z Tanu i Se­them ko­lej­ny­mi sa­mo­lo­ta­mi prze­by­li dro­gę z No­we­go Jor­ku do Lon­dy­nu, po­tem do Sin­ga­pu­ru, a wresz­cie do Perth, sto­li­cy Au­stra­lii Za­chod­niej, gdzie wsie­dli do pry­wat­ne­go od­rzu­tow­ca, któ­rym wła­śnie le­cie­li. Na lot­ni­skach Tanu ka­zał im się kryć po ła­zien­kach, tam zmie­nia­li ubra­nia, a na­stęp­nie krę­ty­mi tra­sa­mi pro­wa­dził ich przez ter­mi­na­le. Po­dró­żo­wa­li pod przy­bra­ny­mi na­zwi­ska­mi, ko­rzy­sta­jąc z fał­szy­wych do­ku­men­tów. Wszyst­ko po to, by nie ścią­gnąć uwa­gi wro­gów ze Sto­wa­rzy­sze­nia Gwiaz­dy Wie­czor­nej.

W Perth spo­tka­li się z Tra­skiem, Marą, Eli­se oraz ja­kimś go­ściem, któ­ry na­zy­wał się Vin­cent. Ten pierw­szy sie­dział na wy­so­ko­ści Ken­dry po dru­giej stro­nie przej­ścia. Pi­ło­wał pa­znok­cie, a jego czar­no­skó­ra ły­si­na po­ły­ski­wa­ła. Z wcze­śniej­szych do­świad­czeń dziew­czyn­ka wie­dzia­ła, że Trask po­tra­fi za­cho­wać spo­kój w naj­trud­niej­szych sy­tu­acjach. Po­wszech­nie ucho­dził za naj­bar­dziej wy­traw­ne­go agen­ta spo­śród wszyst­kich Ry­ce­rzy Świ­tu.

Sie­dzą­cy na­prze­ciw niej Tanu opie­rał się o okno i ci­cho po­chra­py­wał. W trak­cie do­tych­cza­so­wych lo­tów sa­mo­ań­ski mistrz elik­si­rów głów­nie spał. Mimo spo­rych roz­mia­rów miał ta­lent do drze­ma­nia w sa­mo­lo­tach. Ken­dra ża­ło­wa­ła, że nie po­pro­si­ła go o ja­kiś uspo­ka­ja­ją­cy spe­cy­fik.

Za nią wy­cią­gnę­ła się Eli­se. Słu­cha­ła mu­zy­ki przez słu­chaw­ki tłu­mią­ce ha­ła­sy. Mia­ła świe­że rude pa­sem­ka we wło­sach, a na twa­rzy moc­niej­szy ma­ki­jaż, niż gdy w grud­niu po­ma­ga­ła War­re­no­wi pil­no­wać Se­tha i Ken­dry. Za­mknę­ła oczy i ła­god­nie stu­ka­ła pal­ca­mi o uda w rytm me­lo­dii.

Na przo­dzie ka­bi­ny Mara spo­glą­da­ła przez okno. Wy­so­ka, wy­spor­to­wa­na In­dian­ka o wy­ra­zi­ście za­ry­so­wa­nych ko­ściach po­licz­ko­wych nie na­le­ża­ła do roz­mow­nych już przed upad­kiem Za­gi­nio­nej Góry i śmier­cią mat­ki. Od­kąd przy­wi­ta­ła się z to­wa­rzy­sza­mi w Perth, była jesz­cze bar­dziej mil­czą­ca niż kie­dy­kol­wiek.

Vin­cent, je­dy­ny czło­nek ze­spo­łu, któ­re­go Ken­dra wcze­śniej nie zna­ła, sie­dział obok Mary. Ten drob­ny Fi­li­piń­czyk czę­sto się uśmie­chał i mó­wił z lek­kim ak­cen­tem. Jak wy­ja­śnił dzia­dek, wy­bra­no go do mi­sji ze wzglę­du na do­brą zna­jo­mość Ob­sy­dia­no­we­go Pust­ko­wia.

Choć Ken­dra w tej chwi­li nie wi­dzia­ła Se­tha, wie­dzia­ła, że jej brat sie­dzi w kok­pi­cie z Aaro­nem Sto­ne’em, tym sa­mym, któ­ry pi­lo­to­wał śmi­gło­wiec pod­czas wy­pra­wy do Ga­dziej Opo­ki. Czy to na­praw­dę wy­da­rzy­ło się przed za­le­d­wie trze­ma mie­sią­ca­mi? Wy­da­wa­ło się, że od tam­tej pory mi­nę­ły wie­ki.

Dziew­czyn­ka ża­ło­wa­ła, że nie ma z nimi War­re­na. Czu­ła się ja­koś nie­swo­jo, bio­rąc udział w przy­go­dzie bez nie­go. To­wa­rzy­szył jej w od­wró­co­nej wie­ży w Ba­śnio­bo­rze, a tak­że w Za­gi­nio­nej Gó­rze i Ga­dziej Opo­ce. Te­raz jed­nak to mię­dzy in­ny­mi z po­wo­du War­re­na mi­sja była taka pil­na. W Ga­dziej Opo­ce zo­stał uwię­zio­ny w ma­gicz­nej kom­na­cie. Wej­ście do tego po­miesz­cze­nia wy­glą­da­ło jak zwy­kły chle­bak, ale po dru­giej stro­nie nie­rzu­ca­ją­ce­go się w oczy por­ta­lu sze­reg szcze­bli pro­wa­dził do prze­stron­ne­go ma­ga­zy­nu, któ­ry wy­peł­nia­ły za­pa­sy oraz róż­ne ru­pie­cie. Kie­dy Ga­vin ujaw­nił się jako Na­va­rog, znisz­czył chle­bak i spo­wo­do­wał, że War­ren utknął tam w to­wa­rzy­stwie ma­łe­go trol­la pu­stel­ni­ka o imie­niu Bub­da.

W ma­ga­zy­nie było dużo je­dze­nia i wody, ale za­so­by kie­dyś się skoń­czą. Dzia­dek wraz z po­zo­sta­ły­mi wy­li­czył, że te­raz, po upły­wie trzech mie­się­cy, War­re­no­wi nie­wie­le ich zo­sta­ło. Bez szyb­kiej in­ter­wen­cji wkrót­ce umrze z gło­du.

Za­raz po po­wro­cie Ken­dry z Ga­dziej Opo­ki Co­ul­ter Di­xon wy­ru­szył z mi­sją od­kry­cia spo­so­bu dzia­ła­nia Trans­lo­ca­to­ra. Wy­pra­wa do smo­cze­go azy­lu za­owo­co­wa­ła zdo­by­ciem klu­cza do skarb­ca w Ob­sy­dia­no­wym Pust­ko­wiu, ale po­zy­ska­nie Trans­lo­ca­to­ra oka­za­ło­by się bar­dziej przy­dat­ne, gdy­by wie­dzie­li, w jaki spo­sób po­zwa­la on wła­dać prze­strze­nią. W prze­ciw­nym ra­zie Trans­lo­ca­tor po­dzie­li los Chro­no­me­tru, po­tęż­ne­go ar­te­fak­tu, któ­re­go w za­sa­dzie nie po­tra­fi­li uży­wać.

Cho­ciaż do­świad­czo­ny po­szu­ki­wacz ma­gicz­nych przed­mio­tów wy­ko­rzy­stał naj­lep­sze zna­jo­mo­ści i zwe­ry­fi­ko­wał wszyst­kie prze­czu­cia, nie od­krył nic no­we­go. Ken­dra nie pa­mię­ta­ła, by kie­dy­kol­wiek ro­bił wra­że­nie tak sta­re­go i po­ko­na­ne­go. Inni rów­nież szu­ka­li wska­zó­wek, lecz w koń­cu to Va­nes­sa po­wia­do­mi­ła o suk­ce­sie. Urzą­dza­ła men­tal­ne wy­pra­wy poza Ba­śnio­bór, po­słu­gu­jąc się umy­sła­mi śpią­cych osób, któ­re ugry­zła w prze­szło­ści. Jej głów­nym ce­lem było od­kry­cie, do­kąd za­bra­no ro­dzi­ców Ken­dry, jed­nak dzię­ki współ­pra­cy z jed­nym z kon­tak­tów we­wnątrz Sto­wa­rzy­sze­nia Gwiaz­dy Wie­czor­nej na­tra­fi­ła na pil­nie strze­żo­ne szcze­gó­ły dzia­ła­nia Trans­lo­ca­to­ra. Co­ul­ter po­twier­dził traf­ność po­zy­ska­nych in­for­ma­cji, a wte­dy Ry­ce­rze za­czę­li pla­no­wać mi­sję z na­dzie­ją, że ar­te­fakt po­mo­że ura­to­wać War­re­na i za­pew­ni prze­wa­gę nad Sto­wa­rzy­sze­niem.

Ken­dra po ci­chu li­czy­ła rów­nież na to, że tak po­tęż­ny ma­gicz­ny przed­miot po­zwo­li od­na­leźć jej ro­dzi­ców. Mar­la i Scott So­ren­so­no­wie do tej pory nic nie wie­dzie­li o ist­nie­niu za­ka­mu­flo­wa­nych ma­gicz­nych stwo­rzeń. Cho­ciaż nie byli za­mie­sza­ni w in­cy­den­ty ota­cza­ją­ce Ba­śnio­bór, na­stą­pi­ło wy­da­rze­nie bez pre­ce­den­su: zo­sta­li po­rwa­ni. Co dziw­niej­sze, Sto­wa­rzy­sze­nie nie po­wia­do­mi­ło o wa­run­kach uwol­nie­nia za­kład­ni­ków. Po zaj­ściach w Ga­dziej Opo­ce Sfinks oraz jego or­ga­ni­za­cja jak­by za­pa­dli się pod zie­mię.

Ken­dra sta­ra­ła się nie za­sta­na­wiać nad lo­sem ro­dzi­ców. Na samą myśl bo­la­ło ją ser­ce. Scott i Mar­la są­dzi­li, że ich cór­ka nie żyje. Zor­ga­ni­zo­wa­li po­grzeb i po­cho­wa­li du­pli­kat Ken­dry, a po­tem po­rwa­no ich przed wy­ja­śnie­niem sy­tu­acji. Dziew­czyn­kę ogar­nia­ło ża­ło­sne uczu­cie pust­ki, ile­kroć przy­po­mi­na­ła so­bie, że ro­dzi­ce uwa­ża­ją ją za mar­twą. Tyle nie­po­trzeb­nej roz­pa­czy! Czy te­raz, gdy są więź­nia­mi, kie­dy­kol­wiek po­zna­ją praw­dę?

Co gor­sza, oni wca­le nie za­wi­ni­li temu po­rwa­niu. Nig­dy na­wet nie sły­sze­li o Sto­wa­rzy­sze­niu Gwiaz­dy Wie­czor­nej. Winę po­no­si­li Ken­dra, Seth, no i może dziad­ko­wie So­ren­so­no­wie. Upro­wa­dze­nie Scot­ta i Mar­li mu­sia­ło być ze­mstą za po­raż­kę Na­va­ro­ga w Ga­dziej Opo­ce. Na samą myśl, że uko­cha­ni ro­dzi­ce za­pła­ci­li za jej de­cy­zje, dziew­czyn­ce chcia­ło się wyć.

Aby wal­czyć z roz­pa­czą, po­zwa­la­ła temu uczu­ciu prze­ro­dzić się w nie­na­wiść, roz­ża­rzo­ny do czer­wo­no­ści gniew pod­sy­ca­ny stra­chem i wy­rzu­ta­mi su­mie­nia. Zwy­kle cała ta od­ra­za kon­cen­tro­wa­ła się na jed­nej oso­bie – na Sfink­sie.

To wła­śnie on wy­po­wie­dział woj­nę re­zer­wa­tom ma­gicz­nych stwo­rzeń. Pró­bo­wał ukraść pięć ta­jem­nych ar­te­fak­tów, któ­re wspól­nie mogą otwo­rzyć Zzyzx, wię­zie­nie de­mo­nów. To on za­po­znał Ken­drę z Ga­vi­nem, faj­nym chło­pa­kiem i ser­decz­nym przy­ja­cie­lem, któ­ry oka­zał się pod­stęp­nym, de­mo­nicz­nym smo­kiem. To Sfinks za­po­cząt­ko­wał pla­gę cie­nia, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła do śmier­ci Leny. Sfinks po­rwał Ken­drę i zmu­sił do uży­cia Ocu­lu­sa, ar­te­fak­tu za­pew­nia­ją­ce­go nie­zwy­kłą moc wi­dze­nia, co nie­omal wy­pa­li­ło jej mózg. I to wła­śnie Sfinks wciąż po­zo­sta­wał bez­kar­ny na wol­no­ści, miał w gar­ści jej ro­dzi­ców i snuł ko­lej­ne in­try­gi, mo­gą­ce za­owo­co­wać otwar­ciem Zzy­zxu oraz koń­cem świa­ta.

Przy­najm­niej te­raz Ken­dra uczest­ni­czy­ła w dzia­ła­niach ma­ją­cych za­dać Sfink­so­wi po­waż­ny cios. Może przy oka­zji uda się ura­to­wać War­re­na i ro­dzi­ców. Po mie­sią­cach zgry­zo­ty i bez­czyn­no­ści do­brze było wresz­cie coś ro­bić, na­wet je­śli to nie­bez­piecz­ne. Pod okiem Tanu, Co­ul­te­ra, a cza­sem tak­że Va­nes­sy Ken­dra i Seth uczy­li się wła­dać mie­czem, łu­kiem oraz in­ny­mi ro­dza­ja­mi bro­ni, więc dziew­czyn­ka wie­rzy­ła w swe siły jak nig­dy do­tąd. Mimo wszyst­ko, choć ra­zem z bra­tem zo­sta­li peł­no­praw­ny­mi Ry­ce­rza­mi Świ­tu, zdzi­wi­ła się, gdy dzia­dek, któ­ry prze­jął obo­wiąz­ki Ka­pi­ta­na Ry­ce­rzy, przy­dzie­lił ich do tak ry­zy­kow­nej mi­sji. Osta­tecz­nie prze­wa­ży­ła klu­czo­wa rola, jaką ich zdol­no­ści ode­gra­ły pod­czas do­tych­cza­so­wych za­dań. Udział Ken­dry i Se­tha roz­pacz­li­wie do­wo­dził po­trze­by suk­ce­su.

Dziew­czyn­ka ziew­nę­ła, żeby ode­tkać so­bie uszy. Sa­mo­lot scho­dził do lą­do­wa­nia. Trask roz­piął pas, wstał i przy­pro­wa­dził Se­tha z kok­pi­tu. Gdy chło­piec za­jął miej­sce, czar­no­skó­ry męż­czy­zna sta­nął na przo­dzie ka­bi­ny, by zwró­cić się do wszyst­kich pa­sa­że­rów.

– Wy­lą­du­je­my mniej wię­cej za kwa­drans – oznaj­mił. – Rzu­ci­łem kil­ka za­klęć, aby nikt z ze­wnątrz nie mógł nas zo­ba­czyć ani usły­szeć. Po­win­ny po­wstrzy­mać wszyst­ko poza Ocu­lu­sem. To od­po­wied­nia pora, żeby jesz­cze raz prze­ana­li­zo­wać mi­sję. – Za­milkł na mo­ment. Po­wiódł po­nu­rym wzro­kiem po wnę­trzu sa­mo­lo­tu i od­chrząk­nął. – Więk­szość z nas już wcze­śniej współ­pra­co­wa­ła, więc po­mi­nie­my pre­zen­ta­cję. Z wy­jąt­kiem Vin­cen­ta, któ­ry dla czę­ści z nas, choć nie dla mnie, jest kimś no­wym.

– Na­zy­wam się Vin­cent – po­wie­dział Fi­li­piń­czyk, na wpół pod­no­sząc się z fo­te­la. – Będę wa­szym prze­wod­ni­kiem po Ob­sy­dia­no­wym Pust­ko­wiu. W cią­gu ostat­nie­go dzie­się­cio­le­cia spę­dzi­łem tam kil­ka mie­się­cy.

– Skąd mo­że­my wie­dzieć, że nie je­steś ukry­tym po­two­rem? – spy­tał ob­ce­so­wo Seth.

Vin­cent za­śmiał się ci­cho.

– Wiem, że nie­daw­no wszy­scy mie­li­śmy do czy­nie­nia ze zdra­dą na nie­spo­ty­ka­ną ska­lę. Ry­ce­rze Świ­tu nig­dy do­tąd nie pa­dli ofia­rą in­fil­tra­cji i za­mę­tu po­rów­ny­wal­nych z wy­da­rze­nia­mi ostat­nie­go roku. Jed­nak, jak po­twier­dzi Trask, ja je­stem Ry­ce­rzem z krwi i ko­ści, i to od­kąd Sto­wa­rzy­sze­nie za­mor­do­wa­ło mo­ich ro­dzi­ców, kie­dy by­łem na­sto­lat­kiem.

– Obec­nie trud­no o za­ufa­nie – przy­znał Trask – ale Vin­cen­to­wi za­wsze je­stem go­tów po­wie­rzyć moje bez­pie­czeń­stwo. Ta gru­pa za­wdzię­cza swój skład mię­dzy in­ny­mi temu, że dość już ra­zem prze­ży­li­śmy, aby móc wie­rzyć so­bie na­wza­jem. Nie mam cie­nia wąt­pli­wo­ści, że Vin­cent za­słu­gu­je na miej­sce wśród nas.

Ken­dra zer­k­nę­ła na Fi­li­piń­czy­ka. Cie­szy­ła się, że jej brat za­brał głos. Chcia­ła wie­rzyć Tra­sko­wi – ale może on tak­że był zdraj­cą cier­pli­wie cze­ka­ją­cym na oka­zję do za­da­nia bo­le­sne­go cio­su? Ra­czej nie. Na­uczy­ła się jed­nak, że „ra­czej” nie za­wsze wy­star­cza. Od­tąd chcia­ła być go­to­wa na wszyst­ko.

– Na­szym ce­lem jest zdo­by­cie Trans­lo­ca­to­ra – cią­gnął Trask. – Do tej pory nie zdra­dzi­łem wam czę­ści szcze­gó­łów. Wy­da­je nam się, że zna­my za­sa­dę dzia­ła­nia ar­te­fak­tu. Je­śli na­sze in­for­ma­cje oka­żą się praw­dzi­we, urzą­dze­nie jest w sta­nie prze­nieść użyt­kow­ni­ka w do­wol­ne miej­sce, któ­re od­wie­dził już wcze­śniej.

Eli­se unio­sła rękę.

– Czy moż­na za­bie­rać pa­sa­że­rów?

Trask kiw­nął gło­wą.

– Dzię­ki Va­nes­sie i Co­ul­te­ro­wi wnio­sku­je­my, że Trans­lo­ca­tor po­tra­fi prze­nieść jed­no­cze­śnie trzy oso­by wraz z do­byt­kiem. To pla­ty­no­wy wa­lec wy­sa­dza­ny klej­no­ta­mi, po­dzie­lo­ny na trzy ru­cho­me czę­ści. Żeby ar­te­fakt za­dzia­łał, na­le­ży je ob­ró­cić, ukła­da­jąc klej­no­ty w jed­nej li­nii. Oso­ba trzy­ma­ją­ca środ­ko­wą część wy­bie­ra cel po­dró­ży i musi się na nim skon­cen­tro­wać. Każ­dy z pa­sa­że­rów chwy­ta inny frag­ment Trans­lo­ca­to­ra.

– A je­śli nie wszy­scy od­wie­dzi­li wcze­śniej miej­sce do­ce­lo­we? – spy­tał Seth.

Trask wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Na pod­sta­wie po­zy­ska­nej wie­dzy Co­ul­ter jest zda­nia, że tyl­ko oso­ba trzy­ma­ją­ca środ­ko­wy ele­ment mu­sia­ła tam być. Nie upew­ni­my się jed­nak, za­nim nie wy­pró­bu­je­my urzą­dze­nia.

– Co bę­dzie, je­śli ktoś te­le­por­tu­je się w sam śro­dek ska­ły? – do­py­ty­wał się chło­piec. – Albo trzy­dzie­ści me­trów nad zie­mią? Albo wprost przed roz­pę­dzo­ny po­ciąg?

Na­gle sa­mo­lo­tem za­trzę­sło. Trask przy­trzy­mał się su­fi­tu, by za­cho­wać rów­no­wa­gę, do­pó­ki nie mi­nie tur­bu­len­cja.

– Nie zna­my za­gro­żeń zwią­za­nych z uży­ciem urzą­dze­nia, ale ma­jąc na uwa­dze po­ziom skom­pli­ko­wa­nia ar­te­fak­tów, moż­na za­ło­żyć, że Trans­lo­ca­tor opra­co­wa­no tak, aby ogra­ni­czyć po­dob­ne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Eli­se unio­sła pa­lec.

– Czy ju­tro wej­dzie­my do skarb­ca?

– Plan jest taki, żeby szyb­ko wkro­czyć i szyb­ko się wy­co­fać – po­twier­dził Trask. – Prze­no­cu­je­my w głów­nym domu, aby przy­zwy­cza­ić się do róż­ni­cy cza­su. Ju­tro rano wy­ru­szy­my do skarb­ca. Mam na­dzie­ję, że wie­czo­rem bę­dzie­my już w dro­dze do Ame­ry­ki.

– Je­śli ar­te­fakt za­dzia­ła – zwró­cił uwa­gę Seth – to może da­ru­je­my so­bie lot po­wrot­ny.

Ką­ci­ki ust Tra­ska drgnę­ły, a w jego oczach bły­snął uśmiech.

– Zo­ba­czy­my. W pierw­szej ko­lej­no­ści dziś wie­czo­rem mu­si­my za­jąć się przy­go­to­wa­nia­mi.

– Czy wie­my, gdzie znaj­du­je się skar­biec? – za­py­ta­ła Ken­dra. – Te w Ba­śnio­bo­rze i Za­gi­nio­nej Gó­rze były sta­ran­nie ukry­te.

Od­po­wie­dzi udzie­lił Vin­cent:

– Od skarb­ca w Ob­sy­dia­no­wym Pust­ko­wiu po­cho­dzi na­zwa re­zer­wa­tu. To ol­brzy­mi mo­no­lit z ob­sy­dia­nu gó­ru­ją­cy nad oko­licz­ną rów­ni­ną. Zna­my lo­ka­li­za­cję skarb­ca, a na­wet miej­sce, w któ­rym na­le­ży umie­ścić klucz. Nie orien­tu­je­my się na­to­miast, ja­kie za­gro­że­nia czy­ha­ją w środ­ku.

– Sko­ro po­ło­że­nie skarb­ca jest tak oczy­wi­ste – wtrą­cił Trask – po­win­ni­śmy przy­jąć, że pu­łap­ki są jesz­cze bar­dziej za­bój­cze.

– Brak ka­mu­fla­żu może się wią­zać z od­por­no­ścią ob­sy­dia­nu – za­zna­czył Vin­cent. – Nie mó­wi­my tu o zwy­kłym ka­mie­niu. Przez lata czę­sto pró­bo­wa­no wy­wier­cić, wy­ryć lub wy­sa­dzić wej­ście. Jak do­tąd nikt nie zdo­łał na­wet dra­snąć po­wierzch­ni.

– Po co ukry­wać coś nie­znisz­czal­ne­go? – mruk­nę­ła Eli­se.

Prze­rwał im in­ter­kom z kok­pi­tu.

– Zbli­ża­my się do lą­do­wa­nia – oznaj­mił Aaron. – Nie­co dmu­cha, więc su­ge­ru­ję, żeby wszy­scy za­ję­li miej­sca.

– Roz­dam tro­chę mor­so­we­go ma­sła, że­by­śmy w Ob­sy­dia­no­wym Pust­ko­wiu wszy­scy mo­gli zo­ba­czyć ma­gicz­ne stwo­rze­nia – po­wie­dział Trask. – Resz­tę spraw omó­wi­my w domu opie­ku­na. – Wró­cił na fo­tel, a tym­cza­sem sa­mo­lo­tem wstrzą­snę­ły dłu­gie tur­bu­len­cje.

Ken­dra nie po­trze­bo­wa­ła za­cza­ro­wa­ne­go mle­ka ani mor­so­we­go ma­sła, żeby przej­rzeć na wy­lot ilu­zje kry­ją­ce ma­gicz­ne stwo­ry przed wzro­kiem więk­szo­ści śmier­tel­ni­ków, więc od razu po­da­ła sło­ik Eli­se. W dole cień od­rzu­tow­ca drgał na nie­rów­nym pod­ło­żu. Dziew­czyn­ka wi­dzia­ła głów­nie pła­ski te­ren po­kry­ty kar­ło­wa­ty­mi krze­wa­mi, tu i ów­dzie do­strze­gła też nie­wy­so­kie wznie­sie­nia oraz płyt­kie jary. Jej uwa­gę zwró­ci­ły dwa dżi­py. Je­cha­ły dro­gą grun­to­wą na spo­tka­nie lą­du­ją­ce­go sa­mo­lo­tu, wznie­ca­jąc tu­ma­ny ku­rzu. Ma­szy­na znaj­do­wa­ła się już na tyle ni­sko, by Ken­dra zo­ba­czy­ła kie­row­ców obu po­jaz­dów z otwar­tym da­chem, lecz ich twa­rze po­zo­sta­wa­ły nie­wy­raź­ne.

Dro­gę, któ­rą po­dą­ża­ły dżi­py, w głę­bi prze­ci­nał mur. Wła­ści­wie to ra­czej wy­obra­że­nie muru. W rów­nych od­stę­pach sta­ły sa­mot­ne pi­ra­mid­ki usy­pa­ne z ka­mie­ni, cią­gną­ce się w obu kie­run­kach. Nic ich nie łą­czy­ło, więc wy­zna­cza­ły gra­ni­cę, nie two­rząc fak­tycz­nej ba­rie­ry. Ken­dra za­uwa­ży­ła jed­nak, że nad nimi lśni po­wie­trze, za­tem mu­siał tam dzia­łać czar de­kon­cen­tru­ją­cy, któ­ry chro­nił Ob­sy­dia­no­we Pust­ko­wie.

Za rów­no usy­pa­ny­mi pi­ra­mid­ka­mi wi­dzia­ła krę­te za­ko­la rze­ki, a w od­da­li – ol­brzy­mi czar­ny ka­mień przy­po­mi­na­ją­cy pu­dło po bu­tach. Jego pro­sto­kąt­ny kształt był wręcz nie­na­tu­ral­nie re­gu­lar­ny. Sa­mo­lo­tem za­trzę­sło. Przez mo­ment okrop­nie za­ko­ły­sał się na boki. Ken­dra od­wró­ci­ła twarz od okna, spoj­rza­ła przed sie­bie i za­ci­snę­ła dło­nie na pod­ło­kiet­ni­kach. Sa­mo­lot zno­wu pod­sko­czył i za­drżał. Po­czu­ła mro­wie­nie ta­kie jak wte­dy, gdy bar­dzo szyb­ka win­da ru­sza w dół. Jesz­cze nig­dy nie prze­ży­ła ta­kich tur­bu­len­cji!

Zer­k­nąw­szy na dru­gą stro­nę sa­mo­lo­tu, stwier­dzi­ła, że Trask sie­dzi nie­wzru­szo­ny. Oczy­wi­ście trud­no go było wzbu­rzyć, więc pew­nie miał­by tę samą ka­mien­ną minę, na­wet gdy­by sa­mo­lot roz­padł się na ka­wał­ki, a jego fo­tel spa­dał pro­sto w au­stra­lij­skie pust­ko­wie. Ken­dra uśmiech­nę­ła się pod no­sem.

Mimo kil­ku ko­lej­nych wstrzą­sów po paru mi­nu­tach pry­wat­ny od­rzu­to­wiec ła­god­nie osiadł na zie­mi. Chwi­lę ko­ło­wał, a wresz­cie się za­trzy­mał. Ken­dra za­rzu­ci­ła ple­cak na ra­mię, a tym­cza­sem Tanu otwo­rzył drzwi, któ­re po wy­chy­le­niu do pod­ło­ża peł­ni­ły funk­cję krót­kich schod­ków. Pierw­szy zszedł Seth, sio­stra po­dą­ży­ła za nim. Lot­ni­sko na od­lu­dziu skła­da­ło się z jed­ne­go pasa, wa­lą­ce­go się han­ga­ru oraz nie­wiel­kie­go pa­wi­lo­nu biu­ro­we­go z fur­ko­czą­cym rę­ka­wem na szczy­cie.

Wy­siadł­szy z ma­szy­ny, Trask, Tanu i Vin­cent za­czę­li wy­ła­do­wy­wać rze­czy z luku ba­ga­żo­we­go. Mara ode­szła na bok, by wy­ko­nać płyn­ną se­kwen­cję skom­pli­ko­wa­nych ćwi­czeń roz­cią­ga­ją­cych. Eli­se, sto­jąc w drzwiach sa­mo­lo­tu, roz­glą­da­ła się po oko­li­cy przez po­tęż­ną lor­net­kę. Wy­so­ko na nie­bie wi­sia­ło ja­sne słoń­ce.

– Wi­ta­my w Au­stra­lii – oznaj­mił Seth, na­śla­du­jąc miej­sco­wy ak­cent naj­le­piej, jak umiał. Ge­stem wska­zał ja­ło­wą oko­li­cę. Ro­zej­rzał się do­ko­ła, a po­tem zmarsz­czył nos. – My­śla­łem, że bę­dzie wię­cej ko­ali.

– Któ­rę­dy do taśm ba­ga­żo­wych? – spy­ta­ła Ken­dra.

Seth za­chi­cho­tał.

– Nie jest to na­je­le­gant­sze lot­ni­sko, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łem. Wy­glą­da ra­czej jak po­ta­jem­ne lą­do­wi­sko szaj­ki prze­myt­ni­ków.

– Co tu­taj prze­my­ca­ją?

– Głów­nie bu­me­ran­gi. I kan­gu­ry. Bie­da­czy­ska.

– Zbli­ża się ko­mi­tet po­wi­tal­ny – po­wia­do­mi­ła Eli­se. – Dwa po­jaz­dy, a w każ­dym po jed­nej oso­bie.

Wkrót­ce oba dżi­py były już wy­raź­nie wi­docz­ne. Wy­trzy­ma­łe auta o woj­sko­wym od­cie­niu zie­le­ni mia­ły wiel­kie opo­ny, a ich sil­ni­ki gło­śno war­cza­ły. Gdy sta­nę­ły przy luku ba­ga­żo­wym, wy­sia­dło z nich dwo­je Abo­ry­ge­nów. Obo­je byli mło­dy­mi ludź­mi tuż po dwu­dzie­st­ce, mie­li ciem­ną skó­rę oraz dłu­gie ręce i nogi. Ko­bie­ta w wy­myśl­ną fry­zu­rę wplo­tła bia­łe wstąż­ki.

Vin­cent pod­biegł i uści­skał ich wy­lew­nie na po­wi­ta­nie. Był o pół gło­wy niż­szy od ko­bie­ty i o całą gło­wę od męż­czy­zny. Ken­dra z Se­them zbli­ży­li się, by le­piej przyj­rzeć się nie­zna­jo­mym. Trask pod­szedł do miej­sco­wych i uści­snął im dło­nie.

– Na­zy­wam się Ca­mi­ra – ode­zwa­ła się ko­bie­ta do wszyst­kich przy­by­szy – a to mój brat Ber­ri­gan. Nie zwra­caj­cie na nie­go uwa­gi. Ma bu­dyń za­miast mó­zgu.

– Przy­najm­niej nie je­stem mę­dr­kiem z ja­do­wi­tym ję­zy­kiem – od­parł tam­ten ze swo­bod­nym uśmie­chem.

Dłoń opie­rał o duży nóż przy­pię­ty do pasa.

– Od­wie­zie­my was do domu – cią­gnę­ła Ca­mi­ra, pusz­cza­jąc sło­wa bra­ta mimo uszu. – Pro­po­nu­ję, żeby pa­nie po­je­cha­ły ze mną, in­a­czej jego smród was wy­koń­czy.

– Fa­ce­ci niech jadą ze mną – zgo­dził się Ber­ri­gan. – W prze­ciw­nym ra­zie za­nim do­trze­cie do Ob­sy­dia­no­we­go Pust­ko­wia, stra­ci­cie po­czu­cie wła­snej war­to­ści.

– Ani na chwi­lę nie prze­sta­je­cie so­bie do­ku­czać – za­śmiał się Vin­cent. – Nic się nie zmie­ni­ło, od­kąd wy­je­cha­łem.

– A ty cią­gle je­steś roz­mia­rów ter­mi­ta – dro­czy­ła się Ca­mi­ra, wspi­na­jąc się na pal­ce.

Ken­dra za­uwa­ży­ła, że mło­da ko­bie­ta ma na no­gach barw­ne san­da­ły z lśnią­cy­mi ka­my­ka­mi.

– Faj­ne masz buty.

– Te? – Ca­mi­ra unio­sła sto­pę. – Sama zro­bi­łam. Mó­wią, że ory­gi­nal­na ze mnie Abo­ry­gen­ka.

– A ja mó­wię, że po­win­ni­śmy już je­chać, za­miast pa­plać o obu­wiu – jęk­nął Ber­ri­gan. – Ci lu­dzie są zmę­cze­ni.

– Wy­bacz­cie bra­tu – prze­pro­si­ła Ca­mi­ra. – Zwy­kle przy go­ściach nie wy­pusz­cza­my go z klat­ki.

Wspól­nie pręd­ko za­ła­do­wa­li ba­ga­że do dżi­pów. Zgod­nie z su­ge­stią dwój­ki kie­row­ców Trask, Tanu, Seth i Vin­cent wsie­dli do wozu Ber­ri­ga­na, na­to­miast Ken­dra, Eli­se i Mara po­je­cha­ły z Ca­mi­rą. Aaron zo­stał przy sa­mo­lo­cie, żeby wy­ko­nać nie­zbęd­ny prze­gląd.

Ca­mi­ra moc­no wci­snę­ła gaz. Sil­nik ryk­nął i jej dżip wy­sko­czył na dro­gę jako pierw­szy. Ken­dra spoj­rza­ła wstecz – fa­ce­ci krztu­si­li się od kłę­bów ku­rzu. Po­jaz­dów z otwar­tym da­chem naj­wy­raź­niej nie stwo­rzo­no z my­ślą o jeź­dzie w ko­lum­nie po grun­to­wych szla­kach.

Ca­mi­ra pę­dzi­ła nie­rów­ną dro­gą. Dżip trząsł się i pod­ska­ki­wał. Ostro wy­mi­ja­ła naj­więk­sze dziu­ry i ka­mie­nie, nie zwa­ża­jąc na tu­ma­ny pyłu wzbi­ja­ne w trak­cie tych ma­new­rów. Dru­gi po­jazd zo­stał tro­chę z tyłu, tak aby kurz zdą­żył przed nim opaść.

Mimo wy­bo­istej tra­sy Ken­dra sta­ra­ła się roz­glą­dać po ja­ło­wej oko­li­cy. Na­gie ka­mie­nie i splą­ta­ne krze­wy spra­wia­ły rów­nie nie­go­ścin­ne wra­że­nie, co kra­jo­braz Za­gi­nio­nej Góry w Ari­zo­nie. Do­my­śla­ła się, że oso­by, któ­re utwo­rzy­ły te ukry­te re­zer­wa­ty, ce­lo­wo wy­bra­ły nie­przy­ja­zne re­jo­ny od­stra­sza­ją­ce nie­pro­szo­nych go­ści.

Przed nimi w za­się­gu wzro­ku po­ja­wił się rząd pi­ra­mi­dek z ka­mie­ni. Ken­dra nie wspo­mnia­ła ani o nich, ani o lśnią­cym po­wie­trzu, gdyż wie­dzia­ła, że zwy­kły czło­wiek nie po­tra­fił­by się na nich sku­pić.

– Na pew­no je­dzie­my w do­brym kie­run­ku!? – spy­ta­ła Eli­se, prze­krzy­ku­jąc ha­łas.

– To tyl­ko dzia­ła­nie cza­ru de­kon­cen­tru­ją­ce­go, któ­ry ochra­nia re­zer­wat – od­par­ła Ca­mi­ra. – Ja też to od­czu­wam. Je­ste­śmy na wła­ści­wej tra­sie. Wszyst­ko bę­dzie do­brze, je­śli tyl­ko sku­pię się na dro­dze. Gdy prze­kro­czy­my ba­rie­rę, wra­że­nie mi­nie.

Ken­dra nie czu­ła tych skut­ków, wie­dzia­ła jed­nak, że nie po­win­na się z tym zdra­dzać przed obcą oso­bą. Rze­czy­wi­ście, gdy tyl­ko mi­nę­li usy­pa­ne ka­mie­nie, wszy­scy pa­sa­że­ro­wie się od­prę­ży­li.

Po dru­giej stro­nie gra­ni­cy kra­jo­braz był bar­dziej go­ścin­ny. Zie­mię ubar­wia­ły po­lne kwia­ty, krze­wy wy­da­wa­ły się po­tęż­niej­sze, a tu i ów­dzie po­ja­wi­ły się drze­wa. Ken­dra do­strze­gła kil­ka wró­żek po­dob­nych do ciem. Fru­wa­ły na sza­rych, na­kra­pia­nych skrzy­dłach. W po­bli­żu błot­ni­ste­go wo­do­po­ju za­uwa­ży­ła parę zwie­rząt przy­po­mi­na­ją­cych duże pa­sia­ste char­ty o dłu­gich ogo­nach.

– Co to ta­kie­go? – spy­ta­ła, wska­zu­jąc pal­cem w ich stro­nę.

– Wil­ki wor­ko­wa­te – od­par­ła Ca­mi­ra. – In­a­czej ty­gry­sy ta­smań­skie. Mamy ich tu spo­ro, choć na ca­łym świe­cie wy­gi­nę­ły. Nie­któ­re po­tra­fią mó­wić. Po­pa­trz­cie na tam­ten stok, obok krza­ków.

Ken­dra po­dą­ży­ła za spoj­rze­niem Ca­mi­ry. Zo­ba­czy­ła wło­cha­tą człe­ko­kształt­ną po­stać. Eli­se zmru­ży­ła oczy i osło­ni­ła je dło­nią. Stwo­rze­nie zni­kło z pola wi­dze­nia.

– Co to było?! – za­wo­ła­ła.

– Yowie – od­par­ła Ca­mi­ra. – Coś jak Wiel­ka Sto­pa. Są nie­śmia­łe, lecz cie­kaw­skie. Pra­wie nie­uchwyt­ne. Czę­sto moż­na je do­strzec ką­tem oka, ale na­tych­miast ucie­ka­ją, gdy zwró­ci się na nie uwa­gę.

– Wy­glą­dał na smut­ne­go – za­uwa­ży­ła Mara.

– Ich pie­śni zwy­kle są peł­ne żalu – przy­zna­ła Ca­mi­ra.

Gdy dżip do­tarł na szczyt ła­god­ne­go pa­gór­ka, po le­wej stro­nie oczom go­ści uka­zał się głów­ny dom Ob­sy­dia­no­we­go Pust­ko­wia. Drew­nia­ny bu­dy­nek, po­sta­wio­ny na wznie­sie­niu, miał kil­ka wy­ku­szy ze stro­my­mi dasz­ka­mi oraz ob­szer­ną we­ran­dę. Z tyłu znaj­do­wa­ła się gi­gan­tycz­na sto­do­ła, a tak­że sze­ro­ka staj­nia po­łą­czo­na z za­gro­dą.

Z przo­du, na pra­wo, pły­nę­ła rze­ka, któ­rą Ken­dra wi­dzia­ła z sa­mo­lo­tu. Za nią ma­ja­czył geo­me­trycz­ny kształt wiel­kie­go ob­sy­dia­no­we­go blo­ku.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby na ma­pach za­zna­czo­no tu rze­kę – stwier­dzi­ła Eli­se.

– Tę­czo­wa Rze­ka w więk­szo­ści bie­gnie pod zie­mią – od­rze­kła Ca­mi­ra. – Ale wy­pły­wa na po­wierzch­nię tu­taj, w Ob­sy­dia­no­wym Pust­ko­wiu. To dar Tę­czo­we­go Węża.

– Tę­czo­we­go Węża? – za­in­te­re­so­wa­ła się Ken­dra.

– Jed­ne­go z na­szych naj­czci­god­niej­szych do­bro­czyń­ców – wy­tłu­ma­czy­ła mło­da ko­bie­ta. – Isto­ty o wiel­kiej mocy twór­czej.

Sil­nik za­war­czał gło­śniej. Dżip pręd­ko prze­był od­le­głość dzie­lą­cą od domu, a po­tem za­trzy­mał się z po­śli­zgiem. Wóz chło­pa­ków nie­mal go do­go­nił. Za­krę­cił i za­par­ko­wał tuż obok. Ken­dra ze­sko­czy­ła na zie­mię.

– Seth mówi, że sły­szy gło­sy – po­in­for­mo­wał Trask.

– Gło­sy tru­pów? – za­py­ta­ła.

Jej brat z po­mo­cą de­mo­na Grau­la­sa zo­stał za­kli­na­czem cie­ni, co po­zwa­la­ło mu mię­dzy in­ny­mi sły­szeć gło­sy nie­umar­łych.

– Zga­dza się – po­twier­dził Seth, marsz­cząc czo­ło. – Dziw­ne. Nie prze­ma­wia­ją do mnie, to zna­czy nie wprost, ale sły­szę ich złak­nio­ne mam­ro­ta­nie. Z po­cząt­ku było od­le­głe. Te­raz mam wra­że­nie, że ota­cza­ją nas ze wszyst­kich stron.

– Czy są tu po­cho­wa­ne zom­bi? – za­py­tał Trask.

Ca­mi­ra spoj­rza­ła na nie­go, sze­ro­ko otwie­ra­jąc oczy. Przez chwi­lę po­ru­sza­ła usta­mi, ale nic nie mó­wi­ła.

– Nie wiem, co tu jest po­cho­wa­ne. Nie lu­bię roz­ma­wiać o prze­klę­tych.

– Zwy­kle uni­ka­my ta­kich te­ma­tów – po­parł ją Ber­ri­gan.

Otwo­rzy­ły się fron­to­we drzwi domu. Wy­ło­ni­ła się z nich ko­bie­ta o dłu­gich wło­sach w ko­lo­rze mio­du zwią­za­nych w koń­ski ogon. Mia­ła na so­bie ko­szu­lę kha­ki oraz szor­ty w tym sa­mym ko­lo­rze. Jej sma­gła skó­ra była lek­ko spa­lo­na słoń­cem. Choć ko­bie­ta mu­sia­ła do­bie­gać pięć­dzie­siąt­ki, spra­wia­ła wra­że­nie bar­dzo wy­spor­to­wa­nej i po­ru­sza­ła się żwa­wym kro­kiem.

– Lau­ra! – za­wo­łał Vin­cent.

– Cześć, Vin­cen­cie. Cześć, Tra­sku. Wi­taj­cie po­now­nie w Ob­sy­dia­no­wym Pust­ko­wiu. Po­zdra­wiam też po­zo­sta­łych. – Do­łą­czy­ła do przy­by­szów przy dżi­pach. Sta­nę­ła, wspar­ta pod boki. – Do­my­ślam się, że je­ste­ście znu­że­ni po­dró­żą i chcie­li­by­ście od­po­cząć.

Trask wska­zał ge­stem Se­tha.

– Seth mówi, że wko­ło sły­szy gło­sy nie­umar­łych.

Lau­ra kiw­nę­ła gło­wą. Rzu­ci­ła pręd­kie spoj­rze­nie Ca­mi­rze.

– Przy­najm­niej jed­no z nas ma in­tu­icję – mruk­nę­ła.

– Słu­cham? – zdzi­wił się Trask.

Ca­mi­ra się skrzy­wi­ła.

Lau­ra szyb­kim ru­chem wy­szarp­nę­ła nóż Ber­ri­ga­na z po­chwy i wbi­ła ostrze w mło­dą ko­bie­tę.

– To pu­łap­ka – ostrze­gła. – Cze­ka­ją na nas w domu. Obez­wład­nij­cie Ber­ri­ga­na. Nie za­bi­jaj­cie go.

Ber­ri­gan usi­ło­wał usko­czyć, ale Trask zła­pał go, ob­ró­cił i przy­gwoź­dził do ma­ski dżi­pa. Jed­ną rękę wy­krę­cił mu bo­le­śnie za ple­ca­mi. Lau­ra wy­cią­gnę­ła nóż, a wte­dy Ca­mi­ra osu­nę­ła się na zie­mię.

– Do wo­zów – po­le­ci­ła ko­bie­ta, za­bie­ra­jąc jej klu­czy­ki. – Je­dzie­my w stro­nę Ka­mie­nia Snów. Nie rób­cie krzyw­dy Ber­ri­ga­no­wi, kie­ru­je nim nar­ko­bliks.

Trask po­zba­wił tycz­ko­wa­te­go mło­dzień­ca klu­czy­ków od auta, po czym prze­ka­zał go Tanu. Ten wcią­gnął więź­nia do dżi­pa, ści­ska­jąc go ra­mie­niem za szy­ję. Trask i Lau­ra uru­cho­mi­li sil­ni­ki, a po­zo­sta­li wsie­dli do po­jaz­dów. Ken­dra wsko­czy­ła do środ­ka, nie otwie­ra­jąc drzwi. Je­cha­ła z Lau­rą, Se­them, Marą i Vin­cen­tem.

Za­wi­ro­wa­ły opo­ny, wznie­ca­jąc kurz i żwir. W bok dżi­pa wbi­ła się strza­ła. Ken­dra spoj­rza­ła na dom. Przez okna i drzwi wy­le­wa­ły się zom­bi. Po­ru­sza­ły się spa­zma­tycz­nie, nie­któ­re uty­ka­ły, inne prze­miesz­cza­ły się na czwo­ra­kach. Po­śród nich dziew­czyn­ka za­uwa­ży­ła wy­so­kie­go Azja­tę o po­nu­rych, po­cią­głych ry­sach – pana Li­cha.

W po­wie­trzu za­fur­ko­ta­ła dru­ga strza­ła. Wbi­ła się w wa­liz­kę za Vin­cen­tem. Ken­dra do­strze­gła łucz­nicz­kę na bal­ko­nie – pięk­ną ko­bie­tę o ele­ganc­ko ufry­zo­wa­nych blond wło­sach. To­ri­na, któ­ra kie­dyś ją wię­zi­ła, przez chwi­lę pa­trzy­ła dziew­czyn­ce w oczy ze zna­czą­cym uśmiesz­kiem. Po­tem znik­nę­ła w oknie, uchy­la­jąc się przed beł­ta­mi z kusz Eli­se oraz Mary.

Fron­to­wy­mi drzwia­mi wy­szła po­stać cał­ko­wi­cie ob­le­czo­na w sza­ry ma­te­riał, któ­ry prze­sła­niał rów­nież twarz. Z osza­ła­mia­ją­cą pręd­ko­ścią po­gna­ła za dżi­pa­mi, bez tru­du wy­prze­dza­jąc zom­bi. W obu dło­niach ści­ska­ła mie­cze.

– Sza­ry Za­bój­ca?! – wy­krzyk­nął Vin­cent. – Czy ktoś nie pró­bu­je nas za­bić? Oni nie za­mie­rza­ją nas tak tro­chę uka­tru­pić, tyl­ko to­tal­nie, na śmierć!

Gdy dżi­py od­da­la­ły się od bu­dyn­ku, z kry­jó­wek wo­kół domu wy­peł­za­ły dzie­siąt­ki zom­bi. Nie­któ­re cho­wa­ły się w do­łach lub ro­wach, inne – za krza­ka­mi, je­den umar­lak za­nu­rzył się w becz­ce z wodą. Czła­pią­ce zwło­ki w róż­nych sta­diach roz­kła­du zbli­ża­ły się ze wszyst­kich stron. Trask i Lau­ra do­da­li gazu. Pru­li wprost na zom­bi, któ­re usi­ło­wa­ły od­ciąć dro­gę uciecz­ki. Ken­dra za­mknę­ła oczy, gdy gro­te­sko­we cia­ła po­fru­nę­ły w po­wie­trze.

Przy­sa­dzi­ste zom­bi o krę­co­nych ru­dych wło­sach rzu­ci­ło się na wóz Lau­ry. Chwy­ci­ło się ka­ro­se­rii, lecz tyl­ko na mo­ment, bo Vin­cent za­raz od­rą­bał ma­cze­tą bez­kr­wi­stą pie­go­wa­tą dłoń. Seth ode­rwał ją od kra­wę­dzi auta i od­rzu­cił.

Po­tem zom­bi oraz dom zo­sta­ły w tyle. Sza­ry Za­bój­ca go­nił ich jesz­cze przez parę chwil, ale cho­ciaż był szyb­ki, nie mógł się rów­nać z roz­pę­dzo­ny­mi au­ta­mi. Lau­ra je­cha­ła przo­dem, Trask tuż za nią. Gna­li w stro­nę od­le­głe­go ob­sy­dia­no­we­go mo­no­li­tu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: