Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bękarty z Pizzofalcone - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bękarty z Pizzofalcone - ebook

Drugi po "Metodzie Krokodyla" tom serii o inspektorze Lojacono popularnego włoskiego autora kryminałów. Na jej podstawie zrealizowano popularny serial kryminalny we włoskiej państwowej telewizji Rai 1.

Żona znanego notariusza zostaje zamordowana we własnym domu. Narzędziem zbrodni jest szklana kula, jedna z wielu, które zbierała kobieta. Nie ma śladów walki ani nic nie wskazuje na brutalne wtargnięcie. Czy ofiara znała mordercę? Pierwszym podejrzanym jest notariusz; ma kochankę, która domaga się, by porzucił żonę i związał się z nią oficjalnie.

Sprawą zajmuje się inspektor Lojacono przeniesiony do komisariatu w podupadłej dzielnicy Pizzofalcone, gdzie zgromadzono ekipę „bękartów”, czyli funkcjonariuszy niemile widzianych w innych placówkach. Mają zastąpić poprzednią obsadę, zamieszaną w skandaliczne przestępstwo narkotykowe. Jednocześnie dwoje policjantów sprawdza dziwne zgłoszenie dotyczące tajemniczego mieszkania w bloku, gdzie jak się wydaje, więziona jest młoda kobieta.

Czy przypadkowa zbieranina nieudaczników będzie w stanie zgrać się na tyle, by z sukcesem doprowadzić do końca obydwie te sprawy? Czy uda im się odzyskać zszarganą przez poprzedników reputację, by ocalić komisariat w Pizzofalcone?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1174-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Morze.

Morze w powietrzu. Morze na ulicy.

Morze pod niebem, aż po zaryglowane okna na wysokich piętrach.

Morze w uszach tłumi świst wiatru.

Morze na skałach, rozbija się o nie i głucho wyje.

Morze, niezliczone krople, które wznoszą się i wirują.

Przypomina mi ten twój przeklęty śnieg, wiesz. Kotłuje się, miesza, przez chwilę zasłania cały widok, a potem opada.

Nie zawsze w dół, tak naprawdę. Czasami na bok. Tak jak teraz. Kiedy się na nie patrzy, leżąc na boku.

Tylko jeden człowiek na całej ulicy. Ja. Zresztą o tej porze i przy tej pogodzie, kto by tu łaził? Można zostać porwanym przez wiatr na Bóg wie jaką wyspę.

Chciałbym tego.

Aż nie mogę uwierzyć, że dałem radę. A jednak dałem. Nie, żebym nie chciał, nie myślałem o tym. Myślałem, że porozmawiamy, że dasz się przekonać. Że powiesz: dobra, rozumiem. Że powiesz: zgoda, masz rację, wygrałeś. Skończymy, odejdę.

Myślałem, że może nie będę musiał długo cię przekonywać, żebyś zrozumiała. A tu nic. Ależ jesteś uparta.

Byłaś.

Boże, ile morza w powietrzu. I co za ryk. Ogłuszający. Miesza mi zmysły.

Musiałem to zrobić, wiesz? To było konieczne.

Bo miłość właśnie taka jest. Możesz ją ukrywać długo, chować za codziennymi spojrzeniami i gestami. Możesz ją zostawić w ciszy, hodować jak roślinę. Ale w dniu, w którym postanawiasz ją wydobyć na jaw, na światło słońca, już tracisz nad nią panowanie. To ona rządzi. Decyduje za ciebie, otwiera się jak piękny kwiat, chce całą przestrzeń dla siebie.

A ty nic. Nie chciałaś dać miejsca na miłość. Nie chciałaś zrobić tego kroku. Tym gorzej dla ciebie.

Powinnaś wyczytać w moich oczach. Powinnaś zrozumieć. Miałaś dość czasu, żeby zrozumieć, że nie przyjmę słowa „nie”. Że stracę głowę. To było jasno widać w moich oczach.

Śnieg. Twój przeklęty sztuczny śnieg. Przypomina to morze, które mnie teraz przenika na wylot jak deszcz, napełnia mi głowę wiatrem i wodą.

Nie widzę twoich zamkniętych okien. Za dużo wiatru, za dużo morza w powietrzu.

Ech, ten twój śnieg, na który lubiłaś się gapić, kiedy wirował za szkłem, przesłaniając krajobraz. Przyszło ci kiedyś do głowy, że właśnie ten śnieg zobaczysz jako ostatnią rzecz? Wzbił się i zaczął wirować po raz ostatni, a potem osiadać. Po przeciwnej stronie niż krew.

Kiedy już opadł, byłaś wspomnieniem.II

Giuseppe Lojacono siedział w radiowozie na siedzeniu pasażera, sztywno wyprostowany z rękoma na udach. Wyglądał naprawdę na Chińczyka, jak go przezywali koledzy. Oczywiście za jego plecami, bo on nie z tych, co pozwalają na poufałość. Wydatne kości policzkowe, skośne oczy, kiedy się koncentrował, robiły się z nich wąskie szparki. Proste czarne rozczochrane włosy. Kościste ciało w nieustannym napięciu, w każdej chwili gotowe do skoku. Małe zmarszczki przy ustach pozwalały się domyślić, że już stuknęła mu czterdziestka, ale niedawno.

Rozmyślał. O tym, jak łatwo było stracić wszystko to, co z wysiłkiem i uporem udało mu się zbudować. Myślał, że właśnie w tej chwili, pod koniec marca, w jego rodzinnych okolicach kwitną migdałowce, a słońce grzeje tak, że można sobie usiąść na plaży i gapić się na morze. Tam, gdzie przebywał, wciąż panowała zima, wiatr na przemian z deszczem, kobiety ganiały po chodnikach za porwanymi parasolkami, grzęznące w korkach samochody kipiały frustracją, nieustannie trąbiąc. Ale dom był daleko, odległy w czasie i przestrzeni. Może całkiem już nieosiągalny. Wcale go tam nie chcieli. Był zbyt niewygodny. Uwierał jako kolega, jako przyjaciel, jako krewny.

Przypominał sobie rozmowę z komisarzem Di Vincenzo, któremu podlegał. W sumie nigdy się nie lubili, ale atmosfera po sprawie Krokodyla zrobiła się naprawdę gęsta.

Krokodyl. Stary anonimowy desperat, który zabił czworo młodych ludzi. Lojacono wytropił go, prowadząc nieformalne śledztwo. Ustalił tożsamość i motyw. Podczas gdy policja całego miasta węszyła po schematach – camorra, nielegalny handel, narkotyki – bez żadnego skutku.

Ta historia częściowo go zrehabilitowała w oczach zwierzchników, ale zarazem stał się jeszcze mniej popularny wśród kolegów. Obcy, który nie zna miejsc, nie ma kontaktów, rozwiązuje skomplikowaną sprawę seryjnych zabójstw, kierując się wyłącznie logiką. Uwolnił od kłopotu swoich zwierzchników, bezlitośnie grillowanych przez prasę i opinię publiczną. W tej sytuacji coś z nim trzeba było zrobić. Nie dało się go zostawić w dziale zgłoszeń komisariatu na terenie o tak wysokim wskaźniku przestępczości. Należało mu się teraz osobne biurko, bo jak nie, to jakaś gazeta wcześniej czy później, w poszukiwaniu newsów na pierwszą stronę, zadałaby głośno pytanie: jaki los spotkał człowieka, który wytropił Krokodyla?

Di Vincenzo przez jakiś czas się opierał, wreszcie ustąpił i niechętnie oddał mu parę „zamrożonych” dochodzeń, w których od lat nie poczyniono żadnych postępów. Nikt nie miał prawa się wtrącać w to, co przydziela podwładnym. Potem, parę dni temu, wezwał go do siebie.

Opowiedział mu o komisariacie w Pizzofalcone. Może to najlepsze wyjście, myślał Lojacono. Zawsze tak się myśli, kiedy się trafia z deszczu pod rynnę.

Młody policjant za kierownicą już dwa razy próbował zagadać, ale jego konwencjonalne teksty padały w próżnię. Prowadził więc w milczeniu, spoglądając ukradkiem na pasażera.

Niepokoił go profil tego Sycylijczyka. On też się sporo nasłuchał o inspektorze wyrzuconym z lotnej brygady w Agrigento, bo świadek koronny zeznał, że przekazuje informacje mafii. Z tego, co mu opowiadano, nie było żadnych twardych dowodów, ale jak zwykle w takich przypadkach zwierzchnicy uznali, że lepiej pozbyć się podejrzanego.

Spotykał go już nieraz, kiedy pełnił służbę w dyżurce przy wejściu do komisariatu, i oczywiście znał historię Krokodyla. Całe miasto o tym mówiło. I to jeszcze przez wiele dni po zamknięciu sprawy. Zanim coś nowego – inna śmierć, inna krew – nie zajęło miejsca na stronach gazet i w serwisach telewizyjnych. Nie potrafił ocenić, jak naprawdę mają się sprawy. Ale w obecności tego milczącego człowieka czuł się wyjątkowo nieswojo.

– Włączyć koguta, inspektorze? – zapytał. – Tu, jak tylko spadną dwie krople deszczu, całe miasto wsiada do samochodów, wszystko stoi.

Lojacono odpowiedział bez odrywania wzroku od sznura aut przed nimi:

– Nie, daj spokój, nie ma pośpiechu.

Kolumna samochodów na chwilę drgnęła, jakby dostała czkawki, zaraz potem znieruchomiała. Pewnie znów włączyło się czerwone światło gdzieś kilometr dalej.

Wiatr ciskał słonawym deszczem o szybę. Szedł prosto od morza. Sirocco.

Nie podnosząc wzroku znad biurka, Di Vincenzo wskazał inspektorowi krzesło.

– Proszę, niech pan spocznie. – Pogrzebał w papierach, zdjął okulary, opadł na oparcie fotela. – No więc, Lojacono, przegląda pan trochę teczek, co? Może dzięki pana intuicji coś pchniemy do przodu. Stare sprawy, wiem. Ale ktoś naprawdę bystry zauważy to, czego inni nie zobaczyli.

Inspektor milczał z nieporuszoną twarzą. Di Vincenzo zastukał palcami o blat i kontynuował temat.

– To wcale nie jest takie łatwe. Ci na zewnątrz myślą, że pracujemy jak w amerykańskim serialu, że skaczemy na rozpędzonych motocyklach z mostu, strzelamy do złodziei na ulicy. A tymczasem papiery, papiery i ciągle papiery. Chyba że ktoś ma farta, to coś mu się przydarzy.

Ofermy, pomyślał Lojacono, zawsze przypisują cudze sukcesy szczęściu. Chciałby móc dostać jedną setną tego szczęścia za każdym razem, kiedy o tym słyszał.

– Komisarzu, potrzebował mnie pan? Jestem do dyspozycji.

Di Vincenzo przytaknął, nie ukrywając złości, która niemal wyzierała z jego oczu.

– No dobra, już bez ściemniania. Jestem pewny, że całe to zamieszanie z Krokodylem to w połowie fart, a w połowie efekciarstwo. Jeszcze podlane dziwną zażyłością, jaka pana łączy z prokurator Piras, ale w to nie chcę wchodzić. – Obleśny przytyk do Piras, która wymusiła na policji, żeby włączyć Lojacono do sprawy Krokodyla, miał go zranić. Ale po inspektorze spłynęło to jak woda po kaczce. Wyobrażał sobie, co mówiło się dookoła o nim i Laurze. Ta piękna, lecz bardzo wycofana w kontaktach kobieta nie kryła sympatii do niego.

– Komisarzu, pan nie lubi mnie, a ja pana. Ograniczmy rozmowy ściśle do tego, co konieczne, w interesie nas obu. Pytam: potrzebuje pan czegoś ode mnie?

Komisarzowi na moment zacisnęła się szczęka, w jego oczach błysnęła furia, ale się zaraz opanował.

– Ma pan rację, Lojacono, nie lubię pana. Dlatego z radością przekażę, co mam do przekazania. Poproszono mnie o oddelegowanie kogoś z moich zasobów kadrowych, na czas nieokreślony, do innego komisariatu. Mogę nawet udowodnić, że ze wszystkich moich podwładnych tylko pan nie prowadzi obecnie żadnego dochodzenia.

Lojacono wzruszył ramionami, nie chciał mu ułatwiać zadania.

– Ale, jak się domyślam, to przejście powinno być dobrowolne i potrzebna jest moja zgoda. Na piśmie. Skoro chce pan się mnie pozbyć, musi mnie pan do tego przekonać, prawda?

Di Vincenzo aż się podniósł, potem usiadł, zaciskając usta.

– Nie wątpiłem, że zna pan procedury, to typowe dla obiboków, że mają w małym palcu wszystkie prawa pracownicze. To prawda. Ale też prawda, że jeśli się pan nie zgodzi, mogę tu pana oddelegować do dowolnych obowiązków. A to całe specjalne traktowanie, które zawdzięcza pan sprawie Krokodyla, nie potrwa wiecznie.

Lojacono odczekał chwilę, wreszcie się odezwał.

– Co to za zadanie, niech pan opowie więcej, może się zgodzę.

Komisarz ożywił się na myśl, że się pozbędzie tego Sycylijczyka o nieodgadnionej twarzy, na którym nie mógł porządnie się wyżyć w obawie przed reakcją prokurator Piras. Poza tym musiałby odesłać innego swojego człowieka, jakiegoś zaufanego, gdyby Lojacono odmówił. A przy ograniczeniach kadrowych i tak ledwo dawał radę z organizacją pracy. Trzeba było tego faceta przekonać. Postarał się być ugodowy.

– Chodzi o wyzwanie zawodowe, w pewnym sensie. Słyszał pan o komisariacie w Pizzofalcone?

Lojacono beznamiętnie wpatrywał się w komisarza, więc ten postanowił wyjaśnić:

– To niezbyt duży, ale mocno zaludniony obszar, obejmuje część dzielnicy hiszpańskiej i schodzi aż do morza. Cztery światy w jednym: proletariat, jak to się kiedyś mówiło, urzędnicy, wyższe warstwy kupieckie i arystokracja. Na odcinku trzech kilometrów ma pan wszystko z wyjątkiem przemysłu. To jeden z najstarszych komisariatów w mieście, niewielki, ale strategiczny. – Zmarszczył czoło i zmienił ton, teraz miał do przekazania mniej przyjemną część opowieści: – Mniej więcej rok temu nasi ludzie stamtąd przejęli sporą partię kokainy, jeszcze niegotowej do sprzedaży, dopiero co dotarła. Mnóstwo tego było. Ale zgłosili mniej niż połowę.

Lojacono zapytał cicho:

– Kto?

– Dopiero po pewnym czasie to się wydało, było ich czterech, wszyscy z pionu śledczego. Przeprowadzili świetnie zorganizowaną operację, kilka skojarzonych sygnałów od informatorów, długie obserwacje, weszli dokładnie w chwili przekazywania towaru. Nie za wcześnie, kiedy niczego nie ma, i nie za późno, kiedy przestępcy zdążyliby zorganizować obronę. Czysta robota, szybka i bez przemocy. I oczywiście każda strona miała interes, żeby zadeklarować mniejszą ilość towaru. Goście z camorry dzięki temu mogli liczyć na lżejsze zarzuty, a nasi koledzy, niestety, mogli pohandlować koksem na własną rękę.

Inspektor milczał, przynajmniej ten jeden raz podzielał odczucia komisarza. Paskudna sprawa. Paskudna dla każdego uczciwego gliniarza.

Di Vincenzo ciągnął dalej:

– Jeden z nich miał syna chorego na raka, drugi był w separacji i żona go oskubała. Ojciec trzeciego dopiero co zamknął sklepik, bo splajtował. Ostatni przegrywał w karty. Spojrzeli po sobie, wystarczył ułamek sekundy. Dwóch z nich znałem, dałbym za nich głowę. Ech… W każdym razie jak się zaburza równowagę na rynku dilerskim taką ilością towaru, to trzeba uzyskać zgody klanów kontrolujących obszar i na dłuższą metę przekrętu nie da się ukryć. Koledzy z inspektoratu wewnętrznego w końcu się połapali. Miesiące podsłuchów, obserwacji, filmowania. Wreszcie dorwali całą czwórkę.

Nagły podmuch wiatru szarpnął oknem.

– Rozumiem, smutna historia – odparł Lojacono.

Di Vincenzo westchnął.

– Poleciał też komisarz Ruoppolo, nasz starszy kolega tuż przed emeryturą, świetny człowiek, dobrze go znałem. Czysty jak łza, trzeba to podkreślić. Ale nie dopilnował, a to jego obowiązek. No więc przyspieszyli mu emeryturę. Przez parę miesięcy komendant miejski rozważał, czy po prostu nie zamknąć komisariatu i nie przerzucić jego kompetencji na sąsiednie placówki. Ale w końcu podjął inną decyzję.

– I tu pojawia się potrzeba oddelegowania kogoś stąd.

– Właśnie tak. Trzeba ściągnąć czterech ludzi do pionu śledczego. Ci z góry zwrócili się do czterech największych komisariatów. Nowym komisarzem został Palma, młody, ma dobrze rozkręconą karierę, pochodzi z dzielnicy Vomero, może go pan pamięta z zebrania w sprawie Krokodyla. Gdybym był na jego miejscu, w życiu bym się nie zgodził, może tylko na tym stracić.

Na twarzy Lojacono pojawił się grymas.

– A pan im zaproponował mnie.

Di Vincenzo uniósł brew.

– Zrobiłbym tak, gdybym zdążył, w takich przypadkach zawsze warto skorzystać z okazji, żeby się pozbyć zgniłego jabłka. Ale tym razem to Palma zażądał pana osobiście. Z tego, co rozumiem, dobrze pana wspomina z tamtego zebrania. Nie zna się na ludziach, od razu go wyczułem. Ja oczywiście natychmiast wyraziłem zgodę. No więc, co pan na to?

Inspektor długo milczał. Potem zapytał:

– Co ryzykuję, jeśli się zgodzę? Czego mogę się spodziewać?

Di Vincenzo prychnął, stracił rezon i walnął otwartą dłonią w blat, aż wszystkie szpargały podskoczyły.

– Tego, że misja utrzymania komisariatu Pizzofalcone się nie uda. Że zostanie rozwiązany i odeślą was skąd przyszliście, w najgorszym razie. Albo gdzie indziej, czego bym sobie życzył, bo do tej pory znajdziemy sobie ludzi na wasze miejsca . I że wyląduje pan w grupie złożonej z typów znienawidzonych przez swoich szefów, którzy tylko marzą, żeby was wykopać. Z renegatów, nieudaczników, łobuzów!

Na inspektorze nie zrobiło to wrażenia.

– Panie komisarzu, ja bym się zgodził nawet na Patagonię, byleby stąd się wynieść. Ale chciałem trochę potrzymać pana w niepewności. No więc kiedy zaczynam służbę w nowym miejscu?III

Kobieta wchodzi i trzaska drzwiami. Zanim się zamknęły, mężczyzna zdążył zauważyć na twarzach paru urzędników zdumienie, jak z hiperrealistycznego obrazu, który przedstawia zaskoczenie, zmieszanie i przerażenie w jednym. Ktoś nawet uniósł się z krzesła, tak jakby chciał zapobiec temu wtargnięciu. Jakby mógł ją zatrzymać.

Mężczyzna wzdycha, kuląc głowę w ramionach z powodu huku, jaki zrobiły drzwi – mało nie rozwaliły framugi.

– Co, do kurwy nędzy, zamierzasz zrobić? Zdecydowałeś? Powiesz mi wreszcie łaskawie?

Ręce na bokach, długie nogi w lekkim rozkroku, zaciśnięte zęby. Rude włosy lśnią, jakby zaraz miały się zapalić, oczy również. Ależ ona piękna, myśli on. Piękna nawet kiedy się wścieka. Co się ostatnio zdarza coraz częściej.

– Mów ciszej. Zwariowałaś? Chcesz prać brudy przy wszystkich?

Odpowiada ciszej, ale tylko trochę:

– Muszę wiedzieć, co zamierzasz zrobić. Bo już mam dość, nie będę dalej odgrywała roli biednej idiotki, którą dojrzały facet na stanowisku robi w balona. Urządzę cię tak, że się nie pozbierasz, zobaczysz. Nie do wiary, że tak długo wytrzymałam.

On dobrze wie, że jak teraz zacznie jęczeć, to ona się wścieknie jeszcze bardziej. Stara się myśleć w pośpiechu.

– Nie robię cię w balona. To skomplikowana sprawa. Całe życie… Jest sporo wspólnych rzeczy, niektóre zapisane na jej nazwisko ze względu na podatki. A poza tym to kwestia moralna, nie można tak z dnia na dzień odesłać kogoś kopem w tyłek, takiej osoby jak ona. I jeszcze przyjaciele, wszystkie kontakty, też te polityczne… to nie takie proste.

– Przyjaciele? Politycy? Pieprzę twoje kontakty, rozumiesz? Ośmieszę cię przed całym światem. Myślisz, że nie wiem, że wszystko przechodzi przez kurię? Jak sądzisz, co by powiedział jego eminencja, gdyby się dowiedział, że… gdyby wiedział o mnie i o moim położeniu? Posłałby cię do diabła, ot co!

Siada wygodniej na fotelu, splata palce. Musi zachować spokój.

– Świetnie, w ten sposób stracimy wszystko. Opłaca ci się? Opłaca się… no więc, opłaca się nam? Nie lepiej poczekać na dobrą chwilę? Może ktoś inny to wszystko rozwiąże. Porozmawiam, mówiłem ci już. Zrobię to. To konieczne. Jest rozsądna, nie jest głupia.

Patrzy na niego wnikliwie swoimi zielonymi oczami. Pierś ciągle faluje w jeszcze przyspieszonym oddechu. On nie może oderwać od niej zauroczonego wzroku.

– Lepiej żebyś to naprawdę zrobił. Bo jak nie, to pójdę i powiem wszystko prosto w twarz. Może jak kobieta z kobietą lepiej się zrozumiemy, bez owijania w bawełnę. Może jej zaniosę prezent i powiem, że nie opłaca się jej stawać na drodze komuś takiemu jak ja.

On dobrze wie, że jest do tego zdolna. Że potrafi złapać byka za rogi.

– Jeśli nie ściszysz głosu, nie będę musiał nawet do niej iść. Wiesz, ilu ona ma tu szpiegów? W każdym razie to by nic nie dało. Tobie nigdy nie powie: tak. Pomyślałaby tylko, że musi stoczyć bitwę, że skoro nie ja zacząłem rozmowę, to nie mam odwagi jej zostawić i można jeszcze zawalczyć. Skończy się awanturą i procesem, jest córką byłego prokuratora, ciągle wpływowego. To ja muszę porozmawiać.

Kobieta podchodzi do biurka, napięta jak tygrysica przed skokiem na ofiarę. Opiera dłonie na blacie, długie czerwone paznokcie są skierowane w jego stronę. Syczy:

– No to do roboty. Pogadaj i to szybko. Bo jak nie, przysięgam, że pójdę i skończymy z tym. Tak lub inaczej.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: