Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bestia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bestia - ebook

Idą tysiącami. Uciekają przed gangami, przemocą i biedą. Z Salwadoru, Hondurasu, Gwatemali do wymarzonych Stanów Zjednoczonych. Każdego dnia nielegalni imigranci z Ameryki Środkowej wędrują przez Meksyk. Od tropikalnych lasów na południu po jałowe pustynie na północy. Pieszo, busami, na dachu pociągu. I każdego dnia dziesiątki, setki z nich padają ofiarą napadów, porwań, gwałtów i morderstw. Autor wędruje z imigrantami przez cały Meksyk i soczystym, mocnym językiem opisuje ich codzienność, stając się świadkiem dramatycznego przełomu. Małe bandy napastników i spontaniczne okrucieństwo zwykłych ludzi ustępują miejsca precyzyjnej działalności prawdziwych zawodowców: na scenę wkraczają kartele narkotykowe. Wstrząsający obraz współczesnego Meksyku i poruszająca opowieść o przestępczym przemyśle oraz jego ofiarach, które zdają się nikogo nie obchodzić.

Martínez zasługuje na wielkie uznanie nie tylko za trud i za to, o czym pisze, ale też dlatego, że pisze znakomicie – „The New Yorker”

Kategoria: Nauki społeczne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-835-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa do wydania polskiego

Dzieje się to tysiące kilometrów stąd. Na innym kontynencie. I dotyczy osób pochodzących z krajów, o których nieczęsto masz okazję usłyszeć.

Setki tysięcy osób wyruszają każdego roku z małych państw Ameryki Środkowej w poszukiwaniu lepszego życia. Wiele z nich chce po prostu żyć, nic więcej. Nie emigrują, tylko uciekają z najniebezpieczniejszych miejsc na naszej planecie: z Hondurasu, Salwadoru, Gwatemali. Jedni liczą, że będzie im lepiej, inni po prostu szukają ratunku. I większość z nich, już od dekad, wierzy, że najlepszym do życia miejscem są Stany Zjednoczone Ameryki. A po drodze leży Meksyk. Ta książka opowiada o tym, co się dzieje z tymi ludźmi właśnie w Meksyku, podczas podróży, podczas tej próby.

Kiedy pracowałem nad tą książką, pewien amerykański ksiądz, znany jako Jon Pops, zadał mi pytanie, które pomaga mi w zwięzły sposób wyjaśnić, po co ją napisałem. Jon był altruistą, który porzucił wygodne życie na parafii i podjął pracę w przytułku na południu Meksyku, przez który każdego dnia przewijały się dziesiątki migrantów wędrujących na Północ. Każdego tygodnia Jon patrzył na przybywające do schroniska kobiety zgwałcone w lesie, na mężczyzn poranionych przez napastników, na zrozpaczonych emigrantów, których towarzysze zostali po drodze uprowadzeni. Pewnego wieczoru, kiedy do budynku zbliżała się nowa grupa , Jon zapytał mnie: „Skoro są gotowi przechodzić przez to wszystko, to jak wygląda to, przed czym uciekają?”.

Pytanie księdza trafia w punkt. Meksyk przeżywał właśnie nowy boom przestępczości zorganizowanej. Znane na całym świecie organizacje, takie jak Kartel z Sinaloa, kontrolowały – nadal kontrolują – znaczną część terytoriów, przez które wędrowali migranci. Niezależne i przerażające struktury przestępcze, takie jak Los Zetas, postrzegały – i nadal postrzegają – migrantów jako nowy sposób na zarabianie pieniędzy: handel kobietami, które trafiają do przygranicznych burdeli, gdzie są każdej nocy gwałcone, ludzie zmuszani do niewolniczej pracy, masowe uprowadzenia migrantów, za których żąda się trzystu, pięciuset dolarów okupu, oraz haracz za zgodę na wejście na pociąg, przejazd przez daną miejscowość, przekroczenie granicy z USA.

Ci niewidzialni ludzie z Ameryki Środkowej przechodzą przez Meksyk, trzymając się z dala od stanowych stolic, wędrują przez zorganizowanej małe miejscowości, w których policja często należy do struktur przestępczości.

I mimo to każdego roku ponad dwieście tysięcy osób podejmuje taką próbę, współtworząc jedno z najbardziej masowych zjawisk migracyjnych świata. Wyruszają, nie mając prawie niczego. Przechodzą przez martwe strefy na granicy z Meksykiem i podróżują pieszo, jako pasażerowie na gapę na pociągu towarowym – czyli Bestii – na łódkach albo ukrywając się w ładowniach ciężarówek. I tak przez pięć tysięcy kilometrów aż do granicy ze Stanami. Wielu podczas tej przeprawy poniosło śmierć. Wielu zostało okaleczonych na torach. Wielu zaginęło. A mimo to codziennie – także dziś – setki osób z Ameryki Środkowej wyruszają w tę podróż.

Pozostaje pytanie: przed czym uciekają? Uchodzą z trzech krajów o najwyższym wskaźniku zabójstw na świecie. Żeby zobrazować to liczbami: w Salwadorze najspokojniejszym rokiem w tym stuleciu był 2002, kiedy to na 100 tysięcy mieszkańców zamordowano 36,2. Najbrutalniejszym był rok 2015: wskaźnik wyniósł 103,6. Według norm ONZ wynik wyższy niż 10 oznacza stan epidemii. W tamtych krajach trwa epidemia śmierci. Dla porównania w USA wskaźnik ten wynosi 5. W ogarniętym handlem narkotykami i znajdującym się we władzy ludzi pokroju Chapo Guzmána Meksyku oscyluje około 18. W Polsce wynosi mniej więcej 1. W północnej części Ameryki Środkowej śmierć to część codzienności, a około połowy populacji żyje poniżej progu ubóstwa: bez wody, prądu, wystarczającej ilości jedzenia czy lekarstw.

Ucieczka jest wpisana w DNA tamtych społeczeństw. Mniej więcej czwarta część populacji Ameryki Środkowej mieszka poza miejscem urodzenia.

To jest książka o tym, co muszą znosić ci, którzy podejmują próbę, ci, którzy chcą żyć.

Przez trzy lata poruszałem się po Meksyku ścieżkami migrantów. Przez trzy lata zajmowałem się tylko i wyłącznie tym. Podążałem szlakiem barbarzyństwa, którego padają ofiarą: burdele na południu kraju pełne dziewczynek z Ameryki Środkowej, podróże na Bestii, porywacze z Los Zetas, haracze za przekroczenie północnej granicy, skorumpowane władze, amerykański mur, gwałty w lasach, zabójstwa. Ta książka to podróż przez te wszystkie nieszczęścia, składające się na wielki humanitarny kryzys. To dziennikarstwo, które stara się pokazywać, a nie tłumaczyć, przedstawiać ludzi, a nie źródła, oraz wydarzenia, a nie raporty.

Możesz się teraz zatrzymać i nie mieć bladego pojęcia o tym, do czego dochodzi tak daleko stąd. Albo możesz czytać dalej i się dowiedzieć. A wiedza, jak wszyscy zdajemy sobie sprawę, to akt polityczny, który zmusza nas do podjęcia kolejnej decyzji: czy zrobić coś, czy nie, nieważne, czy jesteśmy daleko, czy blisko. Ja, z drugiej strony Atlantyku, zachęcam was, byście czytali dalej.

Óscar Martínez

14 stycznia 2019Wstęp

W tych koszmarnych czasach, które nastały w Meksyku, lepiej zachować czujność, lepiej być ostrożnym. Jestem przekonany, że to, co się obecnie dzieje, to, co dziś doprowadza nas do rozpaczy, zaczęło się na torach kolejowych. Mam głębokie przeświadczenie, że ta bezczelna zbrodnia na czterdziestu trzech studentach z Ayotzinapy była metodą wcześniej przez lata wypróbowywaną w małych miasteczkach, wioskach i osadach o pozbawionych znaczenia nazwach, takich jak Las Chepas, El Sásabe, El Barí, El 20, Macuspana, Tenosique, Huixtla, Tierra Blanca, Medias Aguas…

Meksyk gnije już od wielu lat. Rozkład zaczął się w najmniej widocznych kątach, na najbardziej zakurzonych drogach, tam, gdzie państwo uznało, że nie musi się zapuszczać, i pozwoliło innym zająć swoje miejsce. Tyle że tak samo jak w przypadku kawałka mięsa, zgnilizna zaczyna się na krawędzi, ale w końcu dociera do środka.

To na trasach nielegalnych migrantów przedzierających się przez Meksyk wyznaczono standardy sadyzmu i bezkarnego zadawania śmierci. To na tych szlakach różnica między policją i mafią rozpuściła się jak cukier w szklance wody.

W Coatzacoalcos, w stanie Veracruz, policjanci odwieźli imigranta do obozu kartelu Los Zetas, w którym przetrzymywano uprowadzonych i z którego człowiek ten wcześniej zdołał zbiec. W Ixtepec, stan Oaxaca, funkcjonariusze policji miejskiej i nieistniejącej już policji sądowej organizowali i przeprowadzali porwania i napady na migrantów co najmniej do roku 2007. W Ciudad Hidalgo, w stanie Chiapas, nad rzeką Suchiate, zbrojne – i to bardzo – ataki przeprowadzane były bardzo często przez wojskowych nadzorujących granicę. Tam też, w Ciudad Hidalgo, a także w Tapachuli, miejska policja uprzedzała o planowanych akcjach osoby prowadzące w dzielnicy półświatka zwanej Las Huacas domy publiczne, w których zmuszano do prostytucji dziesiątki imigrantek z Ameryki Środkowej, wiele z nich było niepełnoletnich. W Nuevo Laredo, stan Tamaulipas, wyłapujący nielegalnie wędrujących ludzi i przekazujących ich pracującym dla Los Zetas coyotes gawędzili sobie przyjacielsko z policjantami na oczach tych właśnie osób. W Altar, stan Sonora, miejska policja kazała zbierającym imigrantów na placu przed kościołem płacić sobie dolę; ci sami policjanci nie kiwnęli nawet palcem, kiedy swoimi pikapami przyjeżdżali „zamaskowani” i inkasowali kolejny haracz: po pięćset pesos od każdego, kto zamierza jechać do El Sásabe, żeby tam ruszyć w drogę przez pustynię ku majakom, zwanym amerykańskim snem. W Tenosique, stan Tabasco; w Huixtli, stan Chiapas; w Sonoície, stan Sonora; w Puerto Palomas, stan Chihuahua; w Arriadze, stan Chiapas; w Tierra Blanca, stan Veracruz – wszędzie tam wyglądało to podobnie: lokalne władze i grupy przestępcze współpracowały jak części szwajcarskiego zegarka, jak maszynka do mięsa działająca tylko wtedy, kiedy wszyscy zgodnie kręcą korbką – burmistrzowie, gubernatorzy, policjanci, agenci Krajowego Instytutu Migracji, sicarios, coyotes¹, ministrowie, prezydenci.

Trzeba zaznaczyć, że zawsze zdarzają się wyjątki, drobne elementy, które czasem zatrzymują tę miażdżącą machinę. Udało mi się kilka takich znaleźć. Tym drobinom poświęcam niniejszy akapit, równie niewielki jak oni wszyscy w zestawieniu z całą tą maszynerią.

Środkowoamerykańskie rządy nie mają litości dla tych, którzy uciekają z ich krajów, przyzwalają na gwałty i zabijanie. Milczały albo odzywały się tak cicho, że trudno było cokolwiek usłyszeć. Z ust żadnego prezydenta nie padły deklaracje ani protesty w związku z kryzysem humanitarnym, jakim stała się w Meksyku kwestia imigrantów, głos zabierali co najwyżej niżsi urzędnicy, których stanowiska ciężko sobie przypomnieć. Położyli na szalach zyski i barbarzyństwo. I zyski przeważyły. Ameryka Środkowa przeżywa niekończącą się epidemię, śmiertelną zarazę, plagę zabójstw. W Salwadorze i Hondurasie w 2014 roku na sto tysięcy mieszkańców przypada statystycznie sześćdziesiąt zabójstw – w naszym koszmarnym Meksyku liczba ta wynosi nieco ponad dwadzieścia. Słowem, jakiego używają ci, którzy podróżują teraz przez Amerykę Środkową na dachach wagonów, jest nie „migracja”, tylko „ucieczka”. I to się nie skończy. Pozostaniemy regionem, który tak jak w 2014 roku będzie rzygał swoimi dziećmi, dziesiątkami tysięcy. Dziećmi uciekającymi z dzielnic i rejonów, w których nie ma dla tych dzieci miejsca… Ani dla dorosłych. Tak naprawdę nikt nie powinien żyć tak, jak żyły te dzieci.

Meksykański rząd przez wiele lat nie interesował się tym, co się działo w osadach, wioskach i miastach, na trasach kolejowych. Pierwszy raport na temat uprowadzeń migrantów przedstawiono pod koniec 2009 roku, kiedy zjawisko to stało się powszechnie znanym symptomem kryzysu. Mam wrażenie, że sami Meksykanie także nie są świadomi tej rzezi. Pamiętam wielotysięczny tłum na centralnym placu miasta Meksyk maszerujący w proteście po porwaniu syna pewnego przedsiębiorcy, około 2008 roku. Wróciłem właśnie z Coatzacoalcos, gdzie jednego dnia rozmawiałem z ponad dziesięcioma osobami uprowadzonymi przez Los Zetas i wypuszczonymi wiele godzin albo dni później, po zapłaceniu okupu. Nie przypominam sobie żadnego marszu protestacyjnego w związku z tymi porwaniami ani tysiącami podobnych. Pewnie to normalne, to się wydaje jakimś odległym problemem, dotyczącym Meksyku bardzo dalekiego od naszych domów, domów ludzi czytających gazety, siedzących godzinami na portalach społecznościowych, wychodzących na drinka w piątkowy wieczór i odwiedzających kina w niedzielne popołudnie. Tamto działo się w miejscach, które zdawały się nie mieć z nami nic wspólnego. Działo się w Jacumé, w La Rumorosie, w Macuspanie, w Matías Romero. To tak daleko od nas, jak ci Afrykanie umierający na ebolę.

Jednak zbliżyło się to do nas trochę po masakrze w San Fernando, stan Tamaulipas, w sierpniu 2010 roku. Tragedia tamtych cudzoziemców przedostała się do meksykańskich domów, bo potężne media wtedy jednak uznały, że mamy jakiś kryzys humanitarny. Konieczne były siedemdziesiąt dwa ciała leżące pokotem w betonowym hangarze, żeby na kilka tygodni kryzys zaczęto postrzegać jako taki.

Migranci, których zorganizowane grupy przestępcze masakrowały od kilku dekad – a ze szczególną siłą od roku 2007, kiedy Los Zetas uniezależnili się od Kartelu Zatokowego (Cártel del Golfo) – po raz pierwszy stali się palącym problemem. W 2011 z masowych grobów pod San Fernando wydobyto kolejne sto dziewięćdziesiąt trzy ciała. Dziesiątki z nich należały do uchodźców z Ameryki Środkowej. By zacząć o nich mówić, potrzebna była tylko chęć, a ta przyszła wraz z pierwszą masakrą. Zgodnie ze standardami tego bezlitosnego Meksyku, który krzepnie szczególnie wyraźnie wraz z prezydenturą Felipe Calderóna, śmierć oburza tylko wtedy, kiedy ma bardzo masowy charakter albo zadana została ze szczególną oryginalnością. Migranci spełnili te kryteria, leżąc w zbiorowych mogiłach, owinięci w biały plastik, opakowanie śmierci, i tak wywalczyli sobie prawo do pierwszych stron, awansowali do rangi pierwszej wiadomości dziennika telewizyjnego, stali się tematem politycznym. Przynajmniej na jakiś czas.

Społeczeństwo obywatelskie, na czele z odważnymi ludźmi, takimi jak Solalinde, Pantoja, Gutiérrez, González, wykorzystało tę chwilę w świetle reflektorów i podjęło ignorowany dotąd temat. To oni oddali zabitym cześć i uratowali niektórych żywych. Wprowadzono pewne prawa, interweniowano w niektórych miejscach, gdzie barbarzyństwo osiągało już niewyobrażalny pułap, z większą uwagą zaczęto obserwować Los Zetas, grupę najintensywniej zajmującą się nielegalnymi imigrantami. I w ramach tego procesu, jak zawsze w przypadku działań podejmowanych przez polityków, którzy raczej nie sięgają poza własne biurka i próg klimatyzowanych gabinetów, popełniono wiele głupstw, na przykład próbując zakazać podróżowania na dachach pociągów i egzekwować to za pomocą wojska i policji.

Na południu Meksyku wciąż gwałci się kobiety z Gwatemali, Hondurasu, Salwadoru i Nikaragui. W centrum kraju wciąż zabija się obrońców imigrantów. Na atlantyckim wybrzeżu wciąż znaleźć można budynki wypełnione uprowadzonymi mężczyznami, kobietami i dziećmi. Na północy Meksyku nawet dotarcie do miejsc, z których można rozpocząć przeprawę, ma swoją cenę, a należną kwotę wypłaca się mafii rządzącej danym kawałkiem granicy. Mimo to te wszystkie ofiary z lat 2007–2010 wyznaczyły pewien punkt zwrotny. Teraz już żaden urzędnik nie może powiedzieć, jeśli nie chce zapaść się pod ziemię ze wstydu, że ludzie ci nie są zabijani, gwałceni, porywani, że nie handluje się nimi i nie wymusza na nich haraczy. Teraz nikt już nie może zapomnieć, że wszystko to dzieje się – tak jak to wykazano niedawno na przykładzie masakry w Tamaulipas – przy współudziale policji i władz miejskich.

Tak kropla drąży skałę, tak migranci przenikają do publicznego dyskursu w Meksyku. Wciskają się przez szczelinę. Moim zdaniem to pierwszy krok, żeby sprawy wreszcie uległy trwalszej zmianie. Wierzę, że wiedzieć i nie wiedzieć to istotna różnica, a teraz już wiemy. Ten proces jest powolny, irytująco powolny, no ale w coś trzeba wierzyć.

W 2014 roku Meksyk musiał się zmierzyć z kolejnym wydarzeniem, które zapisze się w zbiorowej pamięci jako dowód na przestępczą bezczelność tego kraju o zbyt szerokiej tolerancji dla takich zjawisk. Czterdzieścioro troje studentów zostało uprowadzonych przez policjantów i przestępców w Iguali, stan Guerrero. Meksykański rząd próbował mydlić oczy, poinformować o ofiarach i na tym zamknąć sprawę, kłamać – ale nie udało mu się. Zbyt wiele par oczu obserwowało rządzących. Zbyt wiele osób, przerażonych, oburzonych, patrzyło, jak coś, co wydawało się kiedyś dalekie i dotyczące innych, zaczyna dziać się tu, blisko, bardzo blisko, i dotyka czterdzieści trzy młode osoby.

Uważam, że ta potężna fala protestów przetaczająca się przez Meksyk to w znacznej mierze szlachetne oburzenie, szczere współczucie. Myślę też, że te demonstracje oznaczają nowy sposób myślenia obywateli: to się nie dzieje gdzieś, to się coraz bardziej dzieje tu. To nie dotyczy innych, tylko coraz bardziej nas samych. Bezczelność i barbarzyństwo to nienasycone bestie. Kiedy zaczynają pożerać ludzi, będą to robić, póki ktoś ich nie zgładzi.

Ta książka opowiada o ludziach, którzy wydawali się inni, i o miejscach, które zdawały się tak odległe. O podróży, która odbywała się gdzie indziej, o miejscu, które mało kto znał. To książka o torach kolejowych, o osadach i bezdrożach, w których meksykańska tolerancja dla barbarzyństwa sięgnęła szczytów. To tu przez lata, niedawno jeszcze, testowano – i testuje się nadal – bezkarne zadawanie śmierci. To na tych ludziach doskonalono się w zabójczej bezczelności, na tysiącach tych ludzi. Dzisiejszy Meksyk wiele ma z tego ukrytego Meksyku, o którym zaraz przeczytacie.

Óscar Martínez

6 stycznia 2015W drodze Sierpień 2009, stan Oaxaca

Niektórzy emigrują, bo w Ameryce Środkowej połowa populacji żyje poniżej progu ubóstwa. Inni dlatego, że chcą się połączyć ze swoimi rodzinami na Północy. Ale są też tacy jak bracia Alfaro, którzy nie tyle emigrują, ile uciekają. Nagle w ich małym świecie w Salwadorze zaczęli ginąć ludzie. Trupy padały coraz bliżej. Potem pogróżki. Oto podróż Aunera, Pitbulla i El Chele, którzy nigdy nie marzyli o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych.

– Uciekam, bo się boję, że mnie zabiją – mówi Auner ze spuszczoną głową.

Kiedy zapytałem go o to po raz pierwszy, powiedział, że emigruje, bo chce spróbować szczęścia. Wypowiedział jedno z tych wyświechtanych zdań, że szuka lepszego życia. Normalka. Kiedy ktoś ucieka, nikomu nie ufa, więc kłamie. Dopiero teraz, gdy siedzimy sami, z dala od jego braci, którzy grają w karty w przytułku na południu Meksyku, przy torach kolejowych, z papierosem w ustach, przyznaje, że właściwe słowo to nie „migracja”, tylko „ucieczka”.

– Wrócisz? – pytam.

– Nie, nigdy. – Nie odrywa wzroku od ziemi.

– Wyrzekasz się kraju?

– Tak.

– Naprawdę nigdy nie zamierzasz wrócić?

– Nie… No… Tylko jeśli coś zrobią mojej żonie albo córce.

– A wtedy po co byś wracał?

– Żeby ich pozabijać.

– Kogo?

– Nie wiem.

Ucieka przed śmiercią bez twarzy. Za nim, w jego świecie, został już tylko głęboki dół pełen strachu. Teraz i tutaj może już tylko uciekać. Chować się i uciekać. Nie ma już czasu na refleksje. Nie ma po co się zatrzymywać i zastanawiać nad tym, co on i jego bracia mają wspólnego z tamtymi zabitymi. Na nic się to nie przyda.

Wyjechał z Salwadoru dwa miesiące temu, od tego czasu przekrada się ostrożnie i cierpliwie prowadzi swoich braci. Auner ma dwadzieścia lat, jest panem swoich lęków i nie zamierza zrobić fałszywego kroku. Nie chce wpaść w ręce służb migracyjnych, nie chce dać się deportować, nie pozwoli, żeby cofnięto go z drogi, bo wtedy musiałby wszystko zaczynać od nowa. Jak sam lubi powtarzać: „Cofnąć to się można tylko po to, żeby nabrać rozpędu”.

Auner wstaje, bez słowa i zamyślony. Idzie pylistą ścieżką prowadzącą do przytułku w Ixtepec, w stanie Oaxaca. Przysiada się do El Chele i Pitbulla, swoich młodszych braci, siadają w kręgu dookoła niedokończonych zmywaków. Panuje wilgotny upał, prawie można go dotknąć. Zastanawiają się, jak kontynuować ucieczkę. Pytanie brzmi: jechać dalej pociągiem jako pasażerowie na gapę czy przemieszczać się busami po górach, od jednego indiańskiego miasteczka do drugiego, w nadziei, że nie natkną się na policyjny patrol?

Podróż przez góry oznaczałaby przeprawę przez zieloną gęstwinę stanu Oaxaca, przedzieranie się bokiem. Zapuściliby się w trasę słabo migrantom znaną. Z drogi tej korzystają przede wszystkim coyotes, Auner usłyszał o niej od Alejandra Solalinde, księdza, który założył ten przytułek i który uznaje, że nie ma nic złego w tym, by pokazać uciekinierom inną opcję.

Podróż pociągiem oznaczałaby konieczność wczepienia się niczym kleszcze w grzbiet metalowego robala. Trzymanie się w ciemności prętów na dachu wagonu i wytrwanie tak sześciu godzin, dopóki nie dojadą do Medias Aguas, w stanie Veracruz. Potem będą musieli położyć się płasko na ziemi, gdzieś na obrzeżach tego zapomnianego miasta, i czekać na następny pociąg. Spać z jednym okiem zamkniętym, a drugim półotwartym, w oczekiwaniu na znak, by puścić się biegiem. Bo Medias Aguas to baza Los Zetas.

Los Zetas to kartel narkotykowy założony przez Osiela Cárdenasa Guilléna, uwięzionego od 2003 roku na terenie Stanów Zjednoczonych. Twórca potężnego Kartelu Zatokowego stworzył Los Zetas przy pomocy grupy wojskowych z elitarnych jednostek – część z nich przeszła nawet przez School of the Americas – którzy zdezerterowali, żeby przyłączyć się do tej organizacji, uważanej obecnie za niezależną od macierzystego kartelu, od kiedy w 2007 roku zajęła się także masowymi uprowadzeniami nielegalnych migrantów, by żądać od ich rodzin okupu. „Najniebezpieczniejsza i najlepiej zorganizowana grupa najemników w Meksyku”, jak określa ich raport Drug Enforcement Administration opublikowany w styczniu 2009 roku.

Odpowiedź na pytanie, jakie zadają sobie bracia Alfaro, komuś, kto nie zna reguł rządzących tą trasą, wydać by się mogła logiczna. Na każdych dziesięciu nielegalnych uciekinierów z Ameryki Środkowej sześciu pada ofiarą samych meksykańskich władz. Dla tych chłopaków, którym ojciec co cztery dni przysyła ze Stanów pięćdziesiąt dolarów, byłaby to prawdziwa katastrofa. Ciułają te dolary, bo to za nie mogą sobie kupić tortille i fasolę, którymi żywią się raz na dzień, kiedy nie przebywają w takim przytułku, tylko kryją się gdzieś w chaszczach, żeby złapać oddech przed dalszą trasą.

Decyzja taka okazuje się jeszcze trudniejsza dla tych, którzy uciekają przed śmiercią, bo wpadka to coś więcej niż powrót do domu z opuszczoną głową i pustymi kieszeniami. Powrót może kosztować ich życie, podobnie jak wdrapywanie się na pociąg, który zabił już tak wielu.

Właśnie dziś dowiedziałem się, że José stracił pod kołami pociągu głowę. Był najmłodszym z trójki Salwadorczyków, z którymi dwa miesiące temu przemierzałem La Arrocerę, obok głównej szosy, żeby nie natknąć się na służby państwowe. „Czyste cięcie”, opowiadano mi. Stal o stal. To się zdarzyło w Puebli, jakieś pięćset kilometrów nad nami. Podróż jest wymagająca. Sen lekki. Zmęczenie czasami bierze górę i zabija.

José spadł, kiedy pociąg zatrząsł się na torach, bez trudu zrzucając osłabionego człowieka pogrążonego w półśnie. Opowiedział mi o tym Marlon, jeden z jego towarzyszy podróży. Oni też uciekali. W ich przypadku nie było wątpliwości z jakiego powodu. Uciekali przed gangami, które zrujnowały ich piekarnię, nakładając niemożliwy do opłacenia haracz: Pięćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie – albo życie. Cała firma musiała salwować się ucieczką. Eduardo, właściciel i piekarz; José, doręczyciel; no i Walter, pomocnik. Jeden z nich wrócił już do Salwadoru w czarnym worku.

Bracia Alfaro dziś w nocy postanowią, co robić. Muszą się dobrze namyśleć; inaczej ryzykują, że spotka ich tutaj to, przed czym uciekają stamtąd.

PIERWSZY TRUP

– Ty skurwielu! – Pitbull usłyszał za sobą ostrzegawczy okrzyk.

Obrócił głowę i zobaczył wylot lufy dziewięć milimetrów. Myślał, że to w niego mierzą. Prosto w czoło. Wykonał koci sus i tuż przed padnięciem na ziemię usłyszał dwie eksplozje. Kule trafiły w twarz i plecy jego przyjaciela Juana Carlosa Rojasa, członka gangu. Kawałki jego mózgu poleciały Pitbullowi na koszulkę polo, którą włożył, bo mieli iść z Juanem Carlosem na podryw do salonu gier w Chalchaupie. Był słoneczny dzień stycznia albo lutego 2008 roku.

Niepohamowana wściekłość, która rodzi się w żołądku, taka, od której coś w człowieku pęka, uderzyła Pitbullowi do głowy. Kiedy dzieje się coś podobnego, przez jakieś pięć minut nikt nie jest w stanie go zatrzymać. Staje się zwierzęciem. Pitbullem.

Obejrzał się za siebie i widok rozbryzgniętej szarej masy upewnił go, że przyjaciel nie żyje. Pitbull rzucił się dzikim biegiem, wrzeszcząc coś od rzeczy. Zobaczył zabójcę i jego wspólnika. Uciekali. Ten, który strzelał, zostawał trochę z tyłu, dyszał. „To będzie moja ofiara”, pomyślał Pitbull. Za cholerę go nie obchodziło, że tamten miał w ręku naładowanego gnata 9 militerów. Facet, stary pijak, pięćdziesiątka na karku, odwracał się do Pitbulla, mierzył w niego i sapiąc, powtarzał:

– Stój, bo strzelam, gnojku!

Nie było mowy o jakichkolwiek negocjacjach. Między żołądkiem a mózgiem Pitbulla wciąż kipiało. Kiedy od pijaka dzieliły go trzy kroki, Pitbull skoczył do przodu, wyciągając ręce jak szpony. Obalił tamtego. Obrócił go, nie zwracając uwagi na broń, którą miał metr od siebie. Twierdzi, że złość lepiej uśmierza goła ręka. I tak, zaciśniętą pieścią, zaczął tamtemu masakrować twarz.

Zamieszanie przyciągnęło uwagę policji. Dwóch funkcjonariuszy odciągnęło miotającego się chłopaka. Podnieśli z ziemi pijaka, był już nieprzytomny.

Pierwsze, co zrobili policjanci, to wyciągnęli wnioski, które w kraju takim jak Salwador mogą się wydawać oczywiste: młody chłopak w trakcie dokonywania przestępstwa, zapewne członek gangu. Zaczęli go więc przesłuchiwać w tym kierunku.

– Z jakiej mara jesteś? – zapytał agent.

– Z żadnej, kurwa – odpowiedział Pitbull, już nie ze złości, taki po prostu jest.

– Pewnie z osiemnastki, jak ten twój kumpel, którego ubili, co? – ciągnął funkcjonariusz, który znał Juana Carlosa, bo w takiej dziurze z pretensjami do wielkomiejskości, choć mieszka tam te siedemdziesiąt trzy tysiące ludzi, policjanci znają członków gangów z imienia i ksywy, wiedzą, do której grupy należą i nawet jaką pełnią w niej funkcję.

– A ty, kurwa, głuchy jesteś? – warknął Pitbull na funkcjonariusza, który zaczynał tracić cierpliwość.

Nagle zjawił się podinspektor, który zdążył zebrać zeznania świadków.

– Dobra, młody, słyszę, że to była reakcja w odwecie. Pójdziesz na komisariat, by złożyć zeznania, żebyśmy mogli przymknąć sprawcę?

– Okej, dobra – odpowiedział Pitbull, który mając te swoje siedemnaście (teraz już osiemnaście) lat, zawsze szukał okazji, żeby wmieszać się w jakąś drakę, to go nakręca.

I tym razem się udało. Dzień bez nudy. Poszedł w policyjnym umundurowaniu do dzielnic w centrum Chalchuapy, żeby szukać wspólnika zabójstwa kolegi. Zapuszczał się w brukowane uliczki odchodzące od głównej alei tego handlowego i hałaśliwego miasta, pełnego sklepów, magazynów i ulicznych kramów. Dla niego gratka. Będzie co opowiadać kumplom.

– Niezłe jaja, tak zasuwać po dzielni w patrolu. Szkoda, żeśmy tego pierdziela tak szybko znaleźli – opowiada Pitbull.

Chłopak poszedł na komisariat rozpoznać sprawców i powiedział to jasno. Tamtym prosto w oczy.

– To te dwa fagasy zabiły Juana Carlosa.

Tyle że te dwa fagasy widziały także i jego. W takim mieście każdego łatwo rozpoznać, zwłaszcza jeśli mieszka w centrum, a nie gdzieś w odległych dzielnicach dookoła. Nietrudno ustalić, że Pitbull jest synem Silvii Yolandy Alvanez Alfaro, tej, co prowadzi sklepik naprzeciwko jadłodajni, obok fabryki Conal. Że ten chłopak z wygoloną głową i srebrnym kolczykiem to Jonathan Adonay Alfaro Alvanez. Murarz, rolnik, stolarz, hydraulik. Złota rączka. Johny. Pitbull.

TWARDZIEL PITBULL

– Musisz mieć jakieś przypuszczenia – powtarzam Pitbullowi przy torach w Ixtepec, podczas gdy pijemy coś zimnego i palimy.

Kiedy Auner wyjawił mi, dlaczego uciekają, poprosiłem go – jakbym prosił ojca o zgodę na wyjście z jedną z jego córek – żeby mi pozwolił pogadać ze swoimi braćmi. Przystał na to. Staram się ich odciągnąć pojedynczo od gwaru panującego w przytułku. Pierwszy Pitbull. Chowamy się za krzakami przy torach, żeby się wyluzował i powspominał.

– Nie no, stary, za chuja nie mam pojęcia, kim byli tamci dwaj. Wiem tylko, że szliśmy na flipery i ten mój kolo powiedział, że musi zajść do jednej knajpy coś odebrać. Wyszedł stamtąd wyluzowany, idziemy spokojnie, a tu nagle wyskakują tamte typy i go zabijają.

– Nie wydaje ci się, że to oni wam grożą śmiercią?

– Nie no, nie wiem. Zero pojęcia, co to za bydlaki.

Nic. Ani jednego tropu. Pitbull ucieka, ale nie wie przed czym. Gdyby był bohaterem jakiejś fabuły, zgodnie z wymogami akcji musiałby zacząć drążyć ten temat, uruchomiłby kontakty w dzielnicy, ustalił tożsamość tych dwóch pijaczków. Ale my jesteśmy w prawdziwym świecie, a Pitbull ma osiemnaście lat i pochodzi z kraju o najwyższym współczynniku przemocy w Ameryce, oswoił się ze śmiercią.

Jakie to zresztą ma znaczenie, skoro nawet w policyjnych raportach nie ma takich detali. Kiedy zabito Juana Carlosa – styczeń albo luty, dokładnie nie pamięta – w Chalchuapie zamordowano jeszcze dziewięciu takich młodych ludzi między osiemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia. A Pitbull nawet nie wie, czy „Juan Carlos” to było prawdziwe imię.

– On mówił, że się tak nazywa, ale przecież był w gangu, załatwiał różne sprawy w innych dzielnicach, i słyszałem, że niektórzy inaczej na niego wołają.

William, José, Miguel, Carlos, Ronal, NN – wszystko to mogłyby być imiona Juana Carlosa. Wszyscy oni zginęli w Chalchuapie w tym samym okresie co on. Każdy z policyjnych zapisów może dotyczyć właśnie jego. Nawet gdyby ktoś chciał poznać prawdę o jego śmierci, ta okazałaby się równie nieuchwytna, jak coś, co nigdy się nie zdarzyło.

Pitbull odwraca się łakomie w stronę kilku dziewczyn wychodzących z przytułku. „Niezłe dupy!” Ucieczka nie zawsze ma przygnębiający charakter. W każdym razie nie dla niego. Zaciąga się papierosem. Znów jest spokojny. Dalej odpowiada na pytania, z głową opartą na szynie, z kamieniem w roli poduszki i spojrzeniem utkwionym w niebie. Przypomina pacjenta na kozetce psychoanalityka.

Po tym pierwszym trupie Pitbull zmył się z Chalchaupy na dłużej. Dwóch pijaczków postawiono przed sądem za zabójstwo, bo on ich wskazał. Teraz lepiej było się usunąć z widoku.

Pojechał do Tapachuli, meksykańskiego miasta na granicy z Gwatemalą, w którym przebywał jego młodszy brat: Josué, El Chele, siedemnaście lat. Josué od ponad pięciu miesięcy przebywał w tym miejscu zalatującym smażeniną i ołowiem. Od kiedy pod koniec 2007 roku wyruszył do Stanów, El Chele zajmował się tu naprawianiem samochodów w warsztacie, w którym też nocował, w przemysłowej dzielnicy. Czekał, aż ojciec, zgodnie z umową, zadzwoni, że umówiony coyote, który zawiezie go do Stanów, jest już gotowy, że udało się zebrać pieniądze i obietnica wreszcie zostanie spełniona.

– Pojedziemy na Północ, synu, zobaczysz, że tam będą robota, dobry hajs, generalnie wporzo – powtarzał mu ojciec imigrancką hiszpańszczyzną, w której środkowoamerykański akcent mieszał się ze słówkami chicanos.

El Chele i Pitbull nigdy nie byli przyjaciółmi, ale wrogami też nie. To dwa zupełnie inne charaktery, które los zmusił do wspólnoty. Auner zajmował się swoimi sprawami w Salwadorze, pracował w polu i czekał, aż żona urodzi dziecko. Nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Zawsze łączyła ich taka chłopska relacja, której żelazną zasadą jest zakaz okazywania uczuć gestem czy słowem.

El Chele cieszył się zaufaniem właścicieli warsztatu, ale nie aż takim, żeby pozwolili tam nocować i jego bratu. Pozwalali mu za to sprowadzać sobie panienki, by mógł czasem spędzić jakiś wieczór bez portek. El Chele z nikim się nie zadawał, nie znalazł sobie w Tapachuli żadnych przyjaciół. Żelował obficie włosy jakoś koło piątej po południu, wcześniej zafundowawszy sobie porządny prysznic, żeby zmyć sadzę z jasnej skóry. Wkładał koszulkę we wzorki, zasłaniając tę z długimi rękawami, którą nosił pod spodem. Potem podróbki converse’ów i można było iść pod knajpy na placu w centrum, pod pseudokolonialny biały kiosk, do lodziarni, naturalnych miejsc spotkań dziewczyn i chłopaków. Na podbój, jak to mawiał. Czasami się udawało i randka przenosiła się na jedną z ławek w parku. Jedli loda, aż któregoś dnia udawało się zaprowadzić dziewczynę do warsztatu, spuszczał spodnie, a potem o niej zapominał i znów wszystko zaczynało się od nowa.

Sukces El Chele brał się częściowo z tego, że w ogóle nie wygląda na kryminalistę. W odróżnieniu od Aunera i Pitbulla ma młodzieńczą skórę, nie ogorzałą ani nie pomarszczoną. Niewinne spojrzenie współgra z kasztanowymi lokami, nadając mu wygląd osoby godnej zaufania. Nie ma odcisków na dłoniach, paznokcie zawsze czyste i przycięte. Można by stwierdzić, że po jego ciele w ogóle nie widać tego, że prowadzi życie robotnika.

Pitbull błąkał się to tu, to tam. Mieszkał u kolegi z pracy, który zgodził się go przenocować. Kręcił się w rejonie Indeco, jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic Tapachuli, strefie fabryk i wielkich zakładów produkcyjnych. Tamtejsza główna ulica, kręgosłup dzielnicy, za sprawą wysokich murów zamalowanych hasłami Mara Salvatrucha² i otaczających hale przemysłowe, wygląda jak fortyfikacje, coś w rodzaju granicy między skonfliktowanymi krajami. Pitbull pracował jako murarz, pomocnik mechanika, tragarz na targu. Same dorywcze zajęcia. Trzeba było się oswoić z tą osadą o pozorach miasta. Czas, by poznać nowych przyjaciół i zaznać tej swobody, która odróżnia żywego od trupa. Tak samo jak w Salwadorze, kiedy musiał się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej zrobić to, co jego kumple, przyłączyć się do gangu, poczuć, jak to jest być jednym z tych, którzy sieją postrach.

– Nie żebym naprawdę chciał wstępować do gangu, to przesrane jest i w ogóle, ale i tak wszyscy nas za takich brali… No że jesteśmy tępaki, co się nie uczyły, że się tylko opierdzielamy i bawimy – wyjaśnia Pitbull.

W Tapachuli zabawa zawsze oznaczała to samo: chodzenie po cienkiej linie. Jeśli nie ma ryzyka, że spadniesz, nie ma zabawy.

Natknął się na jednego takiego, trochę w jego stylu: gość lubił czasem coś podprowadzić i bez żadnych ceregieli złożył mu propozycję. To wystarczyło, żeby Pitbull wrócił do swoich dawnych ekscesów.

– To co, stary, zrobimy kogoś na mieście?

– Dajesz – odpowiedział.

Kradli portfele i rowery kobietom oraz dzieciom. Przed szkołami, w dzielnicy Laureles, głównie klasa średnia, na ulicach dookoła rynku. Jeden z tych portfeli kosztował go powrót do Salwadoru. Wyrwał go, rzucił się do ucieczki, ale za rogiem akurat szedł patrol. Pitbull nie chciał zostawiać roweru, na którym uciekał. Zamiast zapuścić się w wąskie uliczki, jechał dalej głównymi drogami, aż dopadł go inny patrol i zabrał na komisariat.

– Te, pieprzony bandzior, nie będziesz mi tu przyjeżdżał do mojego kraju robić syf. Damy ci trzy latka, to się może nauczysz, żeby nie zawracać innym dupy.

Wygląd mu nie pomógł. Pitbull porusza się w ten specyficznie bezczelny sposób, typowy dla członków gangu, oni zawsze uginają lekko kolana i idąc, kołyszą się z boku na bok. Włosy króciutko przycięte, okrągła twarz, wyzywające spojrzenie, Pitbull zawsze patrzy z ukosa, ku górze, jakby szykował się do ataku.

Nawet nie próbował wyjaśniać policji, że nie należy do żadnego gangu, że jest tylko zwykłym młodym człowiekiem z Ameryki Środkowej. Jedyne, co mu przeszło wtedy przez myśl, to lata.

– Trzy lata… Wyjdę, gdy będę miał dwadzieścia jeden… Już stary.

Reszta go nie obeszła. Zawsze kiedy zatrzymywała go policja, padało to samo pytanie: „Z jakiego jesteś gangu?”. To, co staje się rutyną, siłą rzeczy nie przykuwa uwagi.

Pogrozili mu i tyle. Pitbull został wysłany do zakładu karnego dla nieletnich w Tapachuli na osiem miesięcy. Nikt go nigdy nie odwiedził. Ani El Chele, ani Auner, ani pani Silvia, jego matka.

– Skubali mnie tam jak kurczaka – wspomina, zesztywniały i poważny.

Ciepło go tam nie przyjęto. Podczas pierwszego prysznica zażądano od niego, i to nie po dobroci, butów i spodenek.

Z biegiem dni nauczył się słuchać. I to, co słyszał, wydało mu się znajome. Kiedy usłyszał takie słowa jak perrito, chavala, boris albo chotas, poczuł się jak w domu. To był język gangu, w tym przypadku Mara Salvatrucha. I wtedy już wiedział, co ma robić. Znów stał się ostrym i niebezpiecznym typem, jakim zawsze w sumie był. Cztery dni trwało, zanim dzięki swojej gadce przedarł się do grupy sprawującej kontrolę nad zakładem: do gangsterów z Ameryki Środkowej.

Na czele tej grupy stał niejaki El Travieso, osiemnastolatek z Gwatemali, zamknęli go w wieku czternastu lat, kiedy miał już na koncie trzy zabójstwa, oznaczone wytatuowanymi na twarzy czarnymi łzami; do tego El Smookie, z dwiema kroplami śmierci i skrótem MS na wewnętrznej części dolnej wargi; El Crimen, też z Gwatemali, też z dwiema łezkami; El Catracho i Jairo, obaj z Hondurasu.

– Wszyscy byli spod znaku MS, wszyscy z Ameryki Środkowej, byliśmy największymi kozakami w pierdlu. Sprzedawaliśmy trawę, papierosy i kokę i trzymaliśmy porządek wśród reszty.

Co się liczy, kiedy człowiek jest młody? Pitbull zna odpowiedź: trzeba budzić strach. Jak Juan Carlos, którego na jego oczach zmasakrowali wtedy w Chalchuapie; jak El Travieso; jak El Crimen; jak jego kumple od zawsze. Tak jak on sam, teraz znów w trakcie ucieczki. A po co budzić strach? No żeby zdobyć reputację. A kiedy młody facet naprawdę jest szanowany? Kiedy ma czarne łezki wytatuowane na twarzy, kiedy jeszcze jako dziecko, może się pochwalić osiągnięciami godnymi płatnego zabójcy, kiedy w więzieniu to on rządzi i nie oddaje nikomu pod prysznicem swoich butów czy spodenek.

– Pierwsze, co zrobiłem, jak już się skumałem z tamtymi twardzielami, to odebrałem tamtemu moje rzeczy i podpierdoliłem mu jego. He, he, he. Posrali się po nogach, jak mnie zobaczyli z tamtymi kolesiami, kiedy przyszedłem po swoje. Tak to wygląda, nie ma opcji, żeby człowiek wymiękał i zostawiał takie sprawy niezałatwione. Spuściliśmy tym cieniasom niezły wpierdol w łazience – wspomina Pitbull w przytułku dla migrantów.

Podchodzimy do stolika, żeby razem z jego dwoma braćmi dokończyć partię w coquián, ulubioną grę w karty takich jak oni. Na chwilę wszyscy zapominają o tych trupach, które, nie wiadomo jak, naznaczyły ich los w Salwadorze.

Czasem się śmieją. Zastanawiam się, czy to właśnie nie jest tak, że tym podśmiechiwaniem się i żartobliwymi obelgami wyrażają wzajemną sympatię, radość z bycia razem podczas ucieczki. Kiedy jeden rzuca niewłaściwą kartę w tej grze, w której liczą się refleks i szybkość reakcji, pozostali rechoczą. Mamroczą wyzwiska. Cienias, przygłup, palant. Ich adresat też się śmieje. Śmieją się razem.

Auner na chwilę odwołuje mnie od stołu. Chce mi powiedzieć o podjętej decyzji.

– Pojedziemy busem przez góry… Ale… Chodzi o to… Może mógłbyś nam trochę pomóc, bo… Nie znamy tu okolicy i w ogóle.

Ustalamy, że zrobimy, co się da. Pojedziemy razem do Oaxaki. Umawiamy się, że widzimy się rano w parku Ixtepec. Żegnamy się.

OPADANIE PIÓRA

Rano słońce w miasteczku jeszcze bardzo nie pali. W ślad za pikapem należącym do miejscowej gazety po brukowanych uliczkach maszeruje niewielki tłum. Sprzedawcy z ulicznych straganów wyglądają, żeby popatrzyć na członków pochodu, idzie jakaś setka osób. Tym razem samochodu gazety użyczono, by nagłośnić sprawę domniemanego gwałtu dokonanego przez ośmiu policjantów na miejscowej prostytutce. Nie dziwi mnie to. Byłem tu dwa lata temu i napisałem reportaż o gangu porywającym migrantów, który składał się z funkcjonariuszy policji miejskiej i sądowej.

– Jasna cholera! – krzyczę. – W ośmiu ją zgwałcili!

Auner i El Chele spuszczają wzrok. Mamroczą „ale jaja” i dalej gapią się na czasopisma na straganie. Pitbull reaguje z opóźnieniem. Zamyśla się i wreszcie wypowiada swoje zdanie:

– No ale to przecież dziwka była, nie?

Któż to może wiedzieć, dlaczego spośród trzech braci o tym samym pochodzeniu jeden okazuje się bardziej opiekuńczy – Auner; drugi wygląda jak najzwyklejszy podrostek – El Chele; a ten trzeci zawsze sprawia wrażenie kryminalisty. Kilka minut za długo w sklepie na rogu, w którym poznał kolegę, jakiś mecz, lanie od ojca w nieodpowiednim momencie. To pewnie coś takiego, coś równie subtelnego i nieprzewidywalnego jak lot opadającego pióra.

Wpakowaliśmy się do autobusu trzeciej klasy, wypełnionego Indianami zmierzającymi w góry. Po kilku godzinach pojmujemy, dlaczego imigranci, którzy mają wystarczająco dużo kasy, żeby kupić sobie bilet, wybierają tę trasę. Droga jest diabelnie wąska, unosi się, opada i wije jak jelito. Biegnie wzdłuż przepaści bez dna. Przecina wapienne wzgórza. Łatwo zrozumieć, dlaczego Państwowy Instytut Migracji nie ustawia tu swoich punktów kontrolnych.

Droga jakby zaprojektowana, żeby nastraszyć podróżujących, ale my bez specjalnych obaw docieramy do Santiago Ixcuintepec. To mała indiańska osada leżąca w środku porośniętych gęstym lasem, spowitych mgłą i spływających deszczem gór. Idziemy pod kościółek, żeby odpocząć przez te dziewięć godzin, które nam zostały do odjazdu kolejnego autobusu do miasta Oaxaca. Kilku młodych mężczyzn przygląda się nam wyzywająco i Pitbull zastanawia się, czy odpowiedzieć im jeszcze bardziej prowokującym spojrzeniem, czy może jednak siedzieć, tak jak powinien, ze spuszczoną głową, nie zapominając, że to jest ucieczka i że po drodze wszystko może się obrócić przeciwko niemu. Na szczęście się nie odzywa.

W kilkuminutowych odstępach podchodzi do nas trzech miejscowych. Chudzi, poczciwe twarze i plastikowe klapki. Wszyscy przynoszą nam kłamstwa. Mówią, że mogą nas zabrać do swoich domów, do miejscowości, które leżą po drodze. Że dobrze się wyśpimy i dadzą nam po talerzu fasoli i tortille, żebyśmy mogli napełnić brzuchy. Że biorą tylko sto pięćdziesiąt dolarów od grupy. Że autobus, na który czekamy, nie pojedzie. To wszystko oszuści. Autobus pojedzie i będzie nas kosztować po osiem dolarów od łebka. To miasteczko, jak tyle innych, które miałem okazję oglądać, szybko zmieni się w gniazdo naciągaczy. Migranci to idealny łup. Uciekają przed władzami, kryją się, chcą pozostać niewidzialni.

Chłopcy odwracają się w moją stronę, nie wiedzą, co odpowiedzieć. Jasne, że propozycje miejscowych brzmią atrakcyjnie. Byle do przodu, nieważne jak.

INNE TRUPY

– Ej, paniusiu, może nam pani ulży i da coś do picia? – zawołali Los Chocolates do pani Silvii.

Los Chocolates to byli dwaj bracia z gangu w Chalchaupie. Obaj z osiemnastki. Poranki i wieczory spędzali przed sklepikiem pani Silvii, matki braci Alfaro. Domagali się darmowych napojów tonem pełnym wyższości, typowym dla członków gangu przebywających na swoim terenie. Palili skręty i pilnowali dzielnicy.

To był 19 czerwca 2008 roku. Dzień, jakich wiele.

– Znowu te chłopaki. Jakby nie mogli się wziąć… – Pani Silvia chciała dokończyć zdanie, kiedy nagle usłyszała osiem wystrzałów i krzyk starszej córki, która przebywała na zewnątrz z dziećmi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: