Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez skrupułów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 maja 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bez skrupułów - ebook

Książka poświęcona sprawie porwania i zabójstwa lekarki, Stefanii Kamińskiej, które miało miejsce w latach 70. XX wieku. Reportaż został przedstawiony wyczerpująco i rzetelnie, z odlesieniem do wszystkich istotnych faktów. Wyjątkowo dużo uwagi poświęcono sprawcy, analizując w tym celu m.in. ekspertyzy biegłych, akta sprawy i korespondencję. Opis przebiegu śledztwa oraz procesu sądowego przynosi także refleksję nad ówczesną rzeczywistością, brutalnością oraz tendencją do lekceważenia prawdy.

Wilhelmina Skulska – pisarka, publicystka, dziennikarka, autorka scenariuszy filmowych. Członkini Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, redaktorka tygodnika „Przekrój”. Publikowała m.in. w „Po Prostu”, „Świecie” i „Trybunie Ludu”.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-88313-8
Rozmiar pliku: 528 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_„Sprawa Bielaja”. Historia zbrodni i zbrodniarza. Biografia człowieka, któremu nie wystarczyło jedno nazwisko. Popełniał bowiem zło za dwoje, zarówno kiedy rozpoczynał życie młodzieńcze po ukończeniu technikum jako Iwan Ślezko, czy kiedy w wieku męskim, gdy działał pod przybranym nazwiskiem Zygmunta Bielaja, a był już ojcem rodziny. Zarówno w jednej jak i w drugiej kreacji stanowił osobowość wyzbytą wszelkich uczuć, które nazywamy wyższymi, prowadził życie złoczyńcy, popełniając przestępstwa z zimną krwią, bez skrupułów_.

_Spróbowałam zrelacjonować „sprawę Bielaja” opierając się wyłącznie na faktach, dokumentach, nie adiustowanych protokółach i oświadczeniach świadków. Występujący w tej sprawie używają własnych nazwisk, z wyjątkiem kilku osób oznaczonych gwiazdkami. Los wplątał ich przypadkowo a nieszczęśliwie w życie przestępcy i trzeba, żeby o tych epizodach swojego życia jak najszybciej zapomnieli. Prawdę o Bielaju zna tylko on sam. I wątpię, by kiedykolwiek i komukolwiek ją zdradził!…_WSZEDŁ W ASYŚCIE WYWIADOWCY. WYGLĄDAŁ ZNAKOMICIE. JAK BY NIE BYŁO, ODSIEDZIAŁ JUŻ PIĘĆ ŁAT. PRZED NIM WIELE JESZCZE TYSIĘCY WIĘZIENNYCH WIECZORÓW.

PRZEDSTAWIŁAM SIĘ. OKAZAŁAM DZIENNIKARSKĄ LEGITYMACJĘ. UPRZEDZONO MNIE, ŻE JEST NIEUFNY, WIETRZY W KAŻDYM SŁOWIE PODSTĘP, ZASADZKĘ. DŁUGO PRZED TYM SPOTKANIEM ZASTANAWIAŁAM SIĘ, OD CZEGO ZACZĄĆ, CO MU POWIEDZIEĆ? Z GÓRY NALEŻAŁO PRZEWIDZIEĆ, ŻE TEN CZŁOWIEK NIE UDZIELI MI ŻADNYCH WYJAŚNIEŃ.

POZOSTALIŚMY SAMI W NORMALNYM, BIUROWYM POKOJU. NIE DZIELIŁA NAS KRATA. USIADŁ NAPRZECIW MNIE. PIERWSZA PRZERWAŁAM MILCZENIE:

— PISZĘ KSIĄŻKĘ O PORWANIU I ZABÓJSTWIE DR STEFANII KAMIŃSKIEJ. CZY MOGŁABYM PANU, PODEJRZANEMU O DOKONANIE TEGO CZYNU, ZADAĆ KILKA PYTAŃ?

— NIE! — ODPOWIEDZIAŁ GRZECZNIE, ALE STANOWCZO. — KSIĄŻKĘ, BYĆ MOŻE, JA SAM NAPISZĘ. JESTEŚMY PRZECIEŻ Z JEDNEGO FACHU.

CZY W TEJ SYTUACJI, KIEDY MIAŁAM NAD NIM PRZEWAGĘ WOLNEGO CZŁOWIEKA, MOGŁAM ZAPRZECZYĆ? POWIEDZIEĆ, ŻE JEST Z ZAWODU MORDERCĄ?…I

MAM NACISNĄĆ GUZIK TRZECI I PIĄTY, A OTWORZĄ SIĘ PRZEDE MNĄ WROTA WTAJEMNICZENIA. ZA DRZWIAMI, W JEDNYM Z POKOI BĘDZIE CZEKAŁ KAPITAN JERZY KULCZYCKI, KTÓRY NIEDAWNO ZAKOŃCZYŁ WZNOWIONE NA SKUTEK WYROKU SĄDU NAJWYŻSZEGO ŚLEDZTWO PRZECIWKO ZYGMUNTOWI BIELAJOWI VEL IWANOWI ŚLEZCE. NAJWYŻSZA HIERARCHIA TEMIDY W SWOIM ZWIĘKSZONYM SKŁADZIE UCHYLIŁA POPRZEDNIE ORZECZENIA W PUNKCIE OSKARŻENIA O ZABÓJSTWO. STWIERDZIŁA NADTO PEWNE UCHYBIENIA NA ETAPIE ŚLEDZTWA. A WIĘC TRZEBA ZACZĄĆ OD POCZĄTKU, OD PUNKTU STARTU!

PISZĘ TE SŁOWA W GRUDNIU 1977 ROKU. OD PRZYSZŁEJ, A KTÓREJŚ TAM Z KOLEI, ROZPRAWY SĄDOWEJ DZIELI MNIE KILKA MIESIĘCY. ODBĘDZIE SIĘ, JAK SŁUCHY CHODZĄ — W PŁOCKU, W MIEŚCIE, GDZIE STAŁO SIĘ ZŁO.

BIELAJOWI ODMÓWIONO PRAWA NOSZENIA „PRZYWŁASZCZONEGO” NAZWISKA. JEST ZNOWU, JAK TRZYDZIEŚCI CZTERY LATA TEMU, IWANEM ŚLEZKO. JEGO RODZINA, MATKA I BRACIA, DAWNO WYRZUCIŁA GO POZA OBRĘB PAMIĘCI. TYLE LAT NIE DAWAŁ ZNAKU ŻYCIA. MAŁO TO JUDZI GINĘŁO NA TEJ STRASZNEJ WOJNIE? ŻONA I CÓRKI — DEMONSTRUJĄCE SWOJĄ SOLIDARNOŚĆ Z OJCEM I MĘŻEM NA POPRZEDNICH ROZPRAWACH — WYRZEKAJĄ GO SIĘ; TAK PRZYNAJMNIEJ wynika z ich wypowiedzi. Samotny stanie przed sądem, by wysłuchać przemówienia prokuratora, który obciąży go śmiertelnym grzechem zabójstwa dr Stefanii Kamińskiej.

Z porannej rozmowy telefonicznej dowiedziałam się, że prokurator Józef Gurgul pisze ostatnie strony aktu oskarżenia. Życzył sobie, ażeby obiecany mi przewodnik po zawiłościach płockiego dramatu, kapitan Jerzy Kulczycki, jak najszybciej zjawił się w Generalnej Prokuraturze. Ciągły pośpiech, który jest mi nie na rękę. Liczyłam na dłuższą rozmowę.

Kapitana Kulczyckiego widzę dziś po raz pierwszy. Nie obeszło się bez tego, żebym nie zasięgnęła o nim własnego wywiadu. Wiem, że pochodzi z Kielc. Tam rozpoczynał z bardzo skromnego startu karierę w służbie kryminalnej. Przechodził kolejne szczeble, praktykę, a kiedy stwierdził, że nie obejdzie się bez wyższych studiów — pokonał i tę barierę. Musiał się widać popisać w terenie, skoro ściągnęli go do Komendy Głównej. Otrzymał teraz zadanie konkursowe: Wyprowadzić na czyste wody śledztwo w sprawie Ślezki. Na oko czterdziestolatek, silny, krępy, małomówny — człowiek, który umie walczyć. Ma trudnego przeciwnika. Mówi się, że Bielaj — wciąż myśląc o nim używam nazwiska, którym posługiwał się większą część swojego życia — spowodował zawał serca u przesłuchującego go inspektora. Jeżeli jest w tym nawet trochę przesady, musiał im dobrze zaleźć za skórę. Czyżby teraz udało się go „rozkuć”, namówić do „spowiedzi”?

Mnożą się pytania dla mojego dzisiejszego rozmówcy. Czy okaże reporterowi coś więcej aniżeli urzędowo konwencjonalną grzeczność? Kapitan Kulczycki wie zapewne i o mnie co nieco. Może się nawet w przyszłości zaprzyjaźnimy? Zależy mi na zgromadzeniu maksymalnej ilości informacji. Jestem u jej źródła. Czy jednak punkt widzenia strony oskarżającej może być dostatecznie obiektywry? Jego ambicja i interes, także własny, nakazuje n udowodnienie winy. Mnie zaś potrzebna jest beznamiętna, obiektywna dokumentacja, która posłuży dla zrealizowania jednej z najciekawszych spraw naszego trzydziestolecia. Według wielu kryminologów, a także prawników — najciekawszej! Gratka dla dziennikarza. Trzeba będzie samej poszperać w aktach, wrócić do wyjaśnień świadków. Inspektorzy dochodzeniowi robili filmy, odtwarzali przebieg kolejnych konfrontacji na taśmach magnetofonów. Każda czynność pozostawiła jakiś ślad w aktach milicyjnych, sądowych. Dokumenty należałoby wzbogacić wrażeniami z bezpośrednich kontaktów z ludźmi ze środowiska, w którym żył Bielaj, z jego rodziną. Może pokusić się o rozmowę z oskarżonym? Więzienie na Białołęce niedaleko, pół godziny drogi od warszawskiej rogatki. Czy dostanę zezwolenie na rozmowę w więziennej celi? Przed ostatecznym wyrokiem? Sprawa wątpliwa, ale próbować należy.

— Zostawiam pani redaktor pierwsze dwa tomy akt — powiedział Kulczycki. — Biurko, maszyna do pisania. Kolega przyniesie herbatę parzoną po „męsku”. Kiedyś bywała kawa… — Już przy drzwiach, zapinając przydługie paletko model „Wars”, odwrócił się i powiedział:

— Jak tu nie wierzyć w przypadki? Gdyby Ślezce nie nawalił samochód, nie wyszedłby z warsztatu wprost na ulicę Tumską. Nie wychodząc zaś na Tumską, nie miałby sposobności spostrzec dwóch tabliczek lekarskich, jednej nad drugą, które pozwalały się domyślać prywatnej praktyki małżeńskiej pary medyków. Perspektywa zdobycia ciepłych pieniędzy. Lekarze na prowincji mają się znacznie lepiej aniżeli ich stołeczni koledzy po fachu.

— Gdyby? Gdybyście nie wylądowali helikopterem wprost przed oknami Bielaja! Gdyby nie popełniono błędów w pierwszej fazie dochodzenia… — wyszukiwałam dalsze „przypadki”.

— Z tym helikopterem nic nie mamy sobie do wyrzucenia — powiedział kapitan. — Bywają złośliwe przypadki. U nas może częściej, albo tyle samo, ile trafia się ludziom w codziennym życiu. Błędy popełnione w dochodzeniu, a były takie, wyjdą zawsze na rozprawie Sądowej. Wyłapie je adwokat, dostrzeże ławnik. Jak z marynarką niechlujnie zszytą, Popruje się przy pierwszym noszeniu. Porozmawiamy w swoim czasie o błędach, jak pani zakończy lekturę akt. Trzydzieści cztery tomy! Dziewiętnaście do czasu, kiedy udało nam się zmienić kierunek śledztwa, przyjąć — wierzę w to — właściwą wersję. Czy pani wie, co mi powiedział pułkownik Dereń, kiedy przekazał mi sprawę Ślezki? Do tego czasu nic o niej nie wiedziałem. Tyle co z biuletynów Komendy. Może mi ją właśnie dlatego powierzył? Nakazał: — Czytaj raz, drugi. Szukaj błędów! — Bo nikt nie miał wątpliwości, że Iwan Ślezko zamordował tę lekarkę z Płocka. — Kulczycki nie podniósł słuchawki, choć telefon chrapliwie sygnalizował niecierpliwość prokuratora Gurgula. — Życzę dobrej lektury — powiedział na pożegnanie i zamknął za sobą drzwi.

Stary protokół milicyjny pozwala mi wrócić do wydarzeń w Płocku. Jest dzień 5 czerwca. Rok 1970. Przytulne mieszkanie doktorostwa Kamińskich. Godziny popołudniowe. Zazwyczaj o tej porze poczekalnia zapełnia się małymi pacjentami, którzy kręcą się niecierpliwie na ławie ustawionej pod ścianą. Rodzice, wbrew zasadom wychowawczym, straszą maluchy: — Pani doktór zobaczy, dostaniesz zastrzyk! — Tego dnia było raczej pustawo. Dwie czy trzy pacjentki czekały na lekarkę, która mimo swoich przeszło sześćdziesięciu lat obsługiwała przychodnię, poradnię i znajdowała czas na prywatną praktykę. Jej mąż, prawie dziesięć lat starszy, nie odznaczał się równą żonie energią, żywotnością. Stefania rządziła domem i pieniędzmi.

Stanowili: w oczach mieszkańców Płocka dobrane małżeństwo. Żona dbała o swego męża, była dla niego jedyną szansą spokojnego przebycia ostatniego etapu życia, nim zapadnie wieczysta ciemność. Kazimierz Kamiński bał się tych ostatnich lat. Mniej go straszyły, kiedy wracała do domu Stefania.

Tego dnia — była godzina, jak wspomniałam, popołudniowa — zapukał do drzwi mężczyzna i powiedział, że pani doktor przyrzekła mu wizytę u jego chorego dziecka. Kamiński zajrzał do gabinetu żony. Miała jeszcze u siebie pacjentkę, kazała prosić przybyłego, żeby cierpliwie zaczekał. Za jakieś czterdzieści minut wyszła i wraz z owym mężczyzną opuściła mieszkanie, by udać się do małego pacjenta. Wtedy to ostatni raz doktor Kamiński oglądał swoją żonę. I nigdy jej już nie zobaczy…

Kiedy drzwi zamknęły się za żoną — a wzywano ją często do chorych dzieci — dr Kamiński kontynuował swój zwykły dzień. Przejrzał gazetę, wrócił do lektury zarzuconej książki. Dłużąca się nieobecność żony zaczęła go jednak w pewnym momencie irytować. Później wezbrał niepokój, po kilku godzinach przerósł w grozę. Zdecydował się zaalarmować milicję. Należało zatelefonować do Komendy Powiatowej. W 1970 roku funkcjonował stary podział administracyjny.

Dyżurny MO jest zobowiązany przyjąć każdy sygnał alarmowy, choć najczęściej niepokój wygasa następnego dnia albo i prędzej. Tym razem zaprzątać będzie uwagę, nerwy i czas jego kolegów przez długie lata poszukiwań i dochodzenia. Wtedy miał prawo sądzić, że starsi panowie bywają przewrażliwieni, a żona wracając od chorego mogła odwiedzić przyjaciółkę, wstąpić do krawcowej na plotki; a może byli tego dnia skłóceni? Kiedy jednak nieobecność lekarki przedłużała się, poproszono doktora Kamińskiego do Komendy, by spisać obowiązujący w milicyjnej procedurze protokół.

Do niepokaźnego budynku Komendy przyszedł starszy człowiek i nikt się nie dziwił, że jest bardzo zdenerwowany. W stanie znakomitego samopoczucia nie przekracza się normalnie tego progu.

Krzesło, biurko, długa rozmowa, której wynikiem jest pierwsza dokumentacja w sprawie Ślezki-Bielaja. Protokół nie powieść, pisany jest w stylu urzędowo-milicyjnym i brzmi następująco:

„Kazimierz Alfons Kamiński urodzony 4 kwietnia 1898 w powiecie płockim, zatrudniony w Ośrodku Zdrowia na stanowisku dr. medycyny złożył zameldowanie następującej treści: Dnia dzisiejszego o godz. 15.30 (protokołujący podkreśla godzinę) przy drzwiach wejściowych zadzwonił dzwonek. Ja osobiście podszedłem celem otworzenia drzwi. W drzwiach zobaczyłem mężczyznę (podkreślone słowo — mężczyzna), który oświadczył, że przyszedł w sprawie wyjazdu mojej żony do chorego dziecka. Mężczyzna ten był wzrostu średniego, w okularach jasnych, postać krępa, włosy ciemne, twarz kwadratowa, nos mały. Spojrzenie miał ponure, nie budzące zaufania. Ubrany był w ciemny garnitur. Ja wszedłem do gabinetu żony i powiedziałem, że przyszedł mężczyzna w sprawie wyjazdu do chorego dziecka. Żona oświadczyła, żeby ten człowiek poczekał, bo jest jeszcze zajęta pacjentem. W tym czasie mężczyzna wymieniony siedział na ławce w poczekalni prowadzącej do mojego gabinetu. Czekał 30 do 40 minut i był przez cały czas sam. Po zakończeniu przyjęcia moja żona założyła płaszcz w tzw. pepitkę, sukienkę miała w kolorze lila z wzorami liści, buty koloru brązowego na półsłupku, torebkę ciemnogranatową. W torebce tej miała instrumenty lekarskie do badania osłuchowego dziecka oraz pieczątkę lekarską o treści: »Stefania Kamińska, lekarz-pediatra« i adres. Poza tym miała w torebce sporą sumę pieniędzy, nie wiem ile, ale mogła mieć kilka tysięcy złotych. Przed wyjściem żona oświadczyła, że wyjeżdża do Brwilna samochodem tego osobnika. Gdy żona wychodziła, było około 16.30. Od tego momentu do chwili obecnej do domu nie powróciła. Nic szczególnego w jej zachowaniu przed wyjściem nie zauważyłem. Nie wiem, jakim samochodem był ten mężczyzna, mnie to nie interesowało. Uważałem wyjazd za rzecz normalną. Nie mogę kategorycznie stwierdzić, czy mężczyzna ten był u nas w domu dwa razy, czy też jeden raz… (p. m. Czytając protokół muszę pamiętać, że przesłuchujący notuje jedynie odpowiedzi. Stąd pewna lakoniczność formy.) Ja w każdym razie widziałem go jeden raz, kiedy otwierałem mu drzwi. Przypuszczam jedynie, że był wcześniej jeszcze raz i wówczas musiał rozmawiać z moją żoną na temat wyjazdu do chorego dziecka, ponieważ inaczej nie byłaby na ten wyjazd przygotowana. Żona mówiła mi, że mężczyzna ten jest na wczasach. Uzupełniając rysopis tego człowieka nadmieniam, że rysy twarzy miał podobne do semickich. Również nie mówił czystym polskim językiem, zatrącał obcym akcentem, lecz nie potrafię określić, jakim. W każdym razie nie był to akcent wschodni. To wszystko, co mogę zameldować. Zeznałem zgodnie z prawdą, co po odczytaniu protokołu potwierdzam własnoręcznym podpisem”.

Po tej rozmowie dyżurny sporządził meldunek, który brzmiał raczej uspokajająco: wyjechała do pacjenta, jeszcze nie wróciła. Pocieszał doktora, że jego żona znajduje się z pewnością w drodze do domu, wyprowadził go z Komendy i przygotował, sobie prowizoryczne posłanie, jako że nocne dyżury w Płocku przebiegają na ogół spokojnie…

Przerwałam czytanie protokołów. Ktoś zapukał do drzwi. Kolega Kulczyckiego, specjalista od pożarów, przyniósł obiecaną herbatę. Teraz wiem, co znaczy męskie parzenie. Paprochów było ze ćwierć szklanki, za to kolor obiecująco mocny. Łyknęłam gorący napar, fusy włażą mi między zęby, i przystępuję do następnego rozdziału dramatu. Wciąż jeszcze jestem w Płocku.

Dzień później. 6 czerwca 1970. Stefania Kamińska nadal nie wróciła do domu. Doktor poproszony został do Komendy. Trwa przesłuchanie, które porucznik Waldemar Niewczas musi przerwać, ponieważ stary człowiek słabnie, nie jest w stanie udźwignąć niespodziewanej tragedii. Dyżurny oficer pyta o dzieci, gdzie one się znajdują, może jakaś bliska rodzina? Okazuje się, że Kamińscy są bezdzietni, ale wychowują siostrzenicę, kształcą, wspomagają. Stefania kocha ją jak własną córkę. Już wysłał do niej depeszę. Z pewnością przyjedzie do Płocka. Nie zostawi go samego.

Zmuszeni byli poprosić jeszcze starego, płaczącego mężczyznę o szczegóły dotyczące zdrowia żony: przebyte chorom by, ślady przez nie pozostawione. Może posiadała znaki szczególne? Jak przedstawiał się stan uzębienia?

Strach pomyśleć, że te wszystkie szczegóły anatomiczne, ukrywane może przed najbliższymi, intymne wiadomości o własnym ciele, wstydliwe kalectwa, słabości muszą zostać ujawnione i będą rzeczowo analizowane przez zespół inspektorów — młodych mężczyzn, dla których bank danych jest punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Nie ma w śledztwie stref zakazanych, wstydliwego milczenia. Tam, gdzie w grę wchodzi ciężkie przestępstwo, zadana śmierć, gwałt, wolno zadawać każde pytanie, wchodzić mniej czy więcej zgrabnymi kończynami na przedpola spraw najbardziej osobistych. Nóż operacyjny, wypadki, nawet drobne, żłobią na ciele ludzkim trwałe ślady. Próbował je na prośbę przesłuchującego odtworzyć znękany, zmęczony już ponad ludzką siłę dr Kamiński.

Z protokołu dowiadujemy się, że zaginiona lekarka miała na wysokości ust bliznę powstałą po usunięciu brodawki, a drugą u nasady włosów. Pozostała po upadku ze schodów w latach dziecięcych. Okazało się, że była operowana z powodu nowotworu szyjki macicy i dziesięć lat znajdowała się pod kontrolą Instytutu Onkologii. Doznała także w swoim czasie pęknięcia dwóch lub trzech żeber. Upadła na kant łóżka szpitalnego, odwiedzając chorego wówczas męża. Nadto dr Kamiński przypomniał sobie, że żona posiadała mały guz na czole, a małżowiny uszne miała przekłute, chociaż nigdy nie nosiła kolczyków. Dodał jeszcze, że Stefania w czasie spaceru nad morzem doznała złamania małego palca. Ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, u której nogi. Posiadała także protezy zębne…

Ponieważ uzębienie stanowi najłatwiejszy przyczynek do identyfikacji dla służby kryminalnej, a także dla antropologii, inspektor udał się wprost do profesora protetyki stomatologicznej dr. Willy’ego Sarazina, z którego usług korzystała zaginiona kobieta. Doktor Sarazin oświadczył: „Zaznaczam, że w razie potrzeby identyfikacji ewentualnych zwłok jestem pewien, że rozpoznam osobę Stefanii Kamińskiej po nałożonych na jej własne zęby koronach akrylenowych oraz na podstawie wykonanych przeze mnie protez”.

Co ważne: należało ustalić wygląd zaginionej lekarki. Porucznik Niewczas poprosił Kamińskiego o zdjęcie żony. Ociągając się, wyjął je z głębi portfela i wręczył inspektorowi. Jest załączone do akt sprawy, zabezpieczone w szarej, urzędowej kopercie. Nie jest zaklejona, otwieram ją, wyjmuję fotografię;

Mam przed sobą twarz kobiety mądrej, stanowczej i chyba dobrze ułożonej, mówią — nobliwej. Ubrana z nietanią elegancją, sznur bursztynów zdobi prosty sweterek. Włosy ułożone są przez fryzjera może nazbyt starannie w porównaniu do mody panującej w warszawskich salonach fryzjerskich. Okulary nadają twarzy wyraz powagi. Tak więc wygląda osoba, której los zaprzątnie uwagę służby kryminalnej przez długie lata, nawet psy tropiące zagoni do pomocy w milicyjnych poszukiwaniach.

Wtedy, 6 czerwca, meldunek doktora plus zdjęcie (następnego dnia po wykonaniu reprodukcji zostanie mężowi zwrócone) posłużyły do zredagowania komunikatu radiowego:

„Komenda Powiatowa zwraca się do wszystkich osób, które w dniu 5 i 6 czerwca korzystały z pomocy lekarskiej dr Stefanii Kamińskiej, a także do tych, którzy mogą udzielić informacji odnośnie do jej obecnego pobytu…”

Opis wyglądu, ubrania, budowy ciała zaginionej zawarty na wielu arkuszach zostaje w komunikacie sprowadzony do jednego zdania: „Osoba zaginiona ma wzrostu 170, twarz owalną, okulary, uzębienie sztuczne, ubrana w płaszcz wzoru pepitka. Prosimy” itd.

Od tej chwili rozpoczynają się gorączkowe działania operacyjne, które w książkach kryminalnych nazywają czasami milicyjnym tangiem. Rozmowy, obserwacje trafne i wyssane z palca, plotki, wieści prawdziwe i fałszywe, zeznania świadków, którzy mieli coś do powiedzenia i takich, którzy nudzą się jak mopsy i lubią chodzić na Komendę. Żadnego sygnału nie wolno lekceważyć. A nuż?

Pierwsza zgłosiła się pielęgniarka punktu szczepień przy dziecięcej Poradni. Okazało się, że dnia 5 czerwca o godz. 11 odebrała telefon od mężczyzny, który pytał o dr Kamińską. — Co zapamiętała z tej rozmowy? — Dziwny akcent nieznanego interesanta.

Pielęgniarka Domu Dziecka, pani Brygida Budzisz, także mówiła o telefonie obcego mężczyzny. Akcent miał według jej odczucia czeski. Kiedy zadzwonił, doktor już wyszła. Podała mu jej następne miejsce pracy. Jak się okazało, lekarka obsługiwała kilkanaście przedszkoli, Dom Dziecka i Poradnię. Uwzględniając godziny poświęcone prywatnej praktyce… dużo, może za dużo? Inspektorzy dochodzeniowi nie zajmują się jednak organizacją służby zdrowia, natomiast pilnie szukali śladu nieznanego mężczyzny. Musiał w którymś z miejsc pracy zastać dr Kamińską i umówić się z nią na godziny popołudniowe…

Maria Chrostowska, lekarz dentysta, zamieszkała w Płocku, rozmawiała 5 czerwca z zaginioną na temat swojego wyjazdu do Warszawy. Lekarka prosiła ją o odbiór zamówionego kapelusza — granatowy, z dużym rondem — i podała adres firmy przy ul. Chmielnej. A więc nie planowała tego dnia ucieczki od męża, bo i taka była jedna z plotek. Mówiono wręcz o zamiarze nagłego wyjazdu za granicę i ta wersja wróciła na rozprawie sądowej.

Kierowniczka państwowego przedszkola nr 4 zapamiętała jedynie, że dr Kamińska umiała się gustownie ubierać mimo swojego wieku, a jej koleżanka z przedszkola nr 11 powiedziała, że zaginiona wręcz kochała się w strojach. Uwagi te nie były pozbawione stosunkowo niewinnej złośliwości.

Zeznawała służąca Kamińskich, Zofia Wacławek. Analfabetka, choć to zjawisko w rubrykach statystyki już u nas w zasadzie nie istnieje. Nie umie czytać, pisać, ale potrafi patrzeć. I widziała małżeństwo, które nigdy się nie kłóciło. Nie było takiego dnia, żeby ze sobą nie rozmawiali. 5 czerwca przyszła jak zwykle o 6 rano, bo była „na przychodne”. Udała się do sklepu, żeby kupić mleko i chleb. Pieniądze dała jej pani doktor. To ona trzymała kasę. A pan Kamiński uszykował śniadanie dla żony i dla niej, bo taki był porządek dnia i nigdy go nie zmieniali. O godz. 7 oboje wychodzili do pracy, uśmiechnięci, grzecznie się żegnali. Tacy pozostali w jej pamięci…

Urzędniczka w Wydziale Zdrowia, pani Maria Kalinowska, zgłosiła się do Komendy, żeby wzbogacić charakterystykę zaginionej lekarki. Kamińska, jak twierdziła, miała talent do opowiadania. Kiedyś wspomniała, że po dwudziestu latach palenia rzuciła papierosy. A uczyniła to dlatego, że kazano jej wygłosić odczyt o szkodliwości nikotyny. Nie miałaby więc prawa moralnego pouczać innych, gdyby sama paliła. Była prawą kobietą…

Przyjechała wychowanica doktorostwa, Maria Leśniak. O ciotce mówiła z głębokim uczuciem. Ostatnią wiadomość od „swojej drugiej matki” otrzymała w poczcie z dnia 5 czerwca. Był to list i paczka, zawierająca kamizelkę. Nastrój listu był zdecydowanie pogodny. Co do kamizelki, ciotka pisała, że można ją w razie czego wymienić. W obecnej sytuacji Maria decyduje się przerwać studia i nie opuszczać wujka. Z jej zeznań dosyć enigmatycznych można było jednak wnioskować, że lekarka nie spodziewała się ani dnia 5 czerwca, ani następnych wydarzeń zmieniających ustalony porządek życia.

Maria przypomniała sobie jednak, że w czasie jej poprzedniego pobytu u ciotki — 25 maja — zastała w mieszkaniu Kamińskich nieznanego mężczyznę. Wpuściła go owa pomoc domowa. Powiedział, że musi zreperować telefon. Aparat był w najlepszym porządku, ta wizyta zdała jej się dziwna, a obcy człowiek wręcz podejrzany.

Próba porwania powtórzona 5 czerwca?

Mógł to był właściwy ślad! Inspektorzy porozumieli się natychmiast z Rejonowym Urzędem Telekomunikacji Płocka. Okazało się, że człowiekiem podejrzanym był monter. Zgłosił się do Kamińskich na wezwanie. Zamówienie figuruje w książce zleceń. A co najważniejsze, zanotowali rzeczy wiście tego dnia uszkodzenie na linii, należało je naprawić. Wszystkie te dane są do sprawdzenia w skrupulatnie prowadzonej dokumentacji. Jeżeli jej nadmiar przeszkadza niekiedy ludziom, w dochodzeniu policyjnym biurokracja bywa bardzo pomocna.

W notatniku znalezionym na biurku lekarki figurowały rozmaite nazwiska i telefony, między innymi nazwisko Alfreda Elerta. Okazało się, że u tego ekskluzywnego krawca warszawskiego szył garnitury Kamiński. A więc byli zamożni. Może ich ktoś szantażował?

Doktor nie przypominał sobie takiego wypadku. Owszem, w roku 1947 przyszli do nich dwaj młodzi mężczyźni, powiedzieli, że są z AK, kazali podnieść ręce do góry i żądali pieniędzy oraz złota. On do nich krzyknął: „łobuzy”, był co prawda trzydzieści lat młodszy, i zawołał sąsiada. Wtedy ci złodzieje uciekli. Żeby ich jednak ktoś specjalnie naciągał? Ludzie wiedzieli, że z ciężkiej pracy żyją.

Czy nie mieli wrogów? Ktoś ze świadków zeznał, że zaadoptowali wiele lat temu dziecko. Może jego rodzice?

Doktor energicznie zaprzeczył, choć po chwili przypomniał sobie, że żona wspominała o podobnych planach. Jakiś mieszkaniec okolicznej wsi zabił swoją żonę, poszedł do więzienia, zostały dzieci bez opieki. Stefania chciała wychować jedno jako swoje. Jemu nic nie mówiła. Była zawsze bardzo tajemnicza (inspektor podkreślił tę cechę zaginionej czerwoną kreską). Ale w końcu nie zaadoptowali ani tego dziecka, ani innego.

A czy nie zmarł któryś z jej małych pacjentów? Rodzice tracą w takich przypadkach rozum. Mogli zaplanować zemstę w stosunku do lekarki.

Nie było tego rodzaju przypadku. Umarło kiedyś dziecko z powodu zatrucia. Najadło się zepsutej wędliny z masarni. Stary doktor nie pamiętał, kiedy ten wypadek miał miejsce, ale wspomniał, że masarnia była prywatna, z czego wynika, że fakt zatrucia musiał się zdarzyć bardzo dawno temu.

Natomiast sprawę adopcji dziecka przedstawił w innym świetle Józef Jakubowski, mieszkaniec Płocka. Przypomniał sobie, że kiedy wrócił ze szpitala, a było to w roku 1947, dowiedział się, że Kamińska wzięła na wychowanie dopiero co urodzone dziecko. Matką tego oseska była Marianna Mikołajczewska, osoba nie ciesząca się najlepszą opinią w okolicy. A więc kiedy wrócił, a mieszkał w sąsiedztwie owej Marianny, słyszał, jak jej siostra lżyła ją i krzyczała: — „Suka pilnuje swojego szczeniaka, a ty oddałaś dziecko!” Zaś z tym mężem, który ją później zamordował, było tak, że i wtedy siedział. Kiedy go zwolniono, dowiedział się już na miejscu, w Płocku, że jego żona miała dziecko, które nie mogło być jego. Najpierw się zdenerwował, bo to wstyd, a później kazał jej wyciągnąć od tych lekarzy pieniądze. Otrzymał 15 tysięcy. Inni świadkowie zeznali, że tylko 13. Właściwie pieniądze dali Kamińscy za nic, bo dziecko wkrótce umarło…

Stare dzieje, może dr Kamiński ich nie pamięta lub nie chciał wspominać, a Jakubowskiemu też coś się mogło pomylić, bo dobijał już osiemdziesiątki. Tak czy inaczej wersja zemsty „za dziecko” nie znalazła w oczach inspektorów akceptacji, bo kto by wytrwał w uczuciu nienawiści długie trzydzieści lat?

W dokumentacji z dnia 6 czerwca znalazłam także notatkę sporządzoną przez dzielnicowego. Pisze w niej:

„W związku z zaginięciem Stefanii Kamińskiej w czasie codziennego obchodu sprawdziłem zarośla przy ulicy… (wymienia szereg ulic) oraz rozmawiałem z mieszkańcami okolicznych domów… (podaje nazwiska mieszkańców). Powiedzieli, że doktór Kamińska została porwana z powodów natury politycznej. Prawdopodobnie miała zeznawać przeciwko jakiemuś zbrodniarzowi hitlerowskiemu jako świadek oskarżenia”.

Niezależnie od wiarogodności informacji inspektorzy zgodnie z zasadą: nie wiadomo, skąd nadejdzie prawda — mieli obowiązek zająć się przeszłością zaginionej. Świadkowie mówili o udziale w partyzantce, nawet w sztabie AK. Tego gestapowca rozpoznała ponoć na zjeździe lekarskim. Zapuścił włosy, posiwiał, ale doktor Kamińska poznała go, kiedy weszła na salę obrad. Znalazł się także ktoś, kto zakwestionował okupacyjną kartę życia lekarki. Była aresztowana, została natychmiast zwolniona, mówiła świetnie po niemiecku i ma w Essen rodzinę, z którą korespondowała.

Pięć lat później znakomity sędzia spotkał mnie na korytarzu gmachu Temidy przy ul. Świerczewskiego i powiedział: — Skazać Bielaja za zabójstwo Kamińskiej? A jeżeli wyśle pewnego dnia liścik z Essen?

Wówczas, w dniach 6 i 7 czerwca 1970, próbowano odtworzyć przeszłość lekarki. Zgłosił się do Komendy świadek tej przeszłości, Jan Kasprzak, mieszkaniec Płocka, zatrudniony jako brygadzista w budownictwie. Wrzawa wokół zaginięcia lekarki posłużyła mu do opowiedzenia własnej, nawet wzruszającej historii. Pracował w szpitalu oświęcimskim, pomagał jak mógł rodakom. Przez pewien czas woził lekarstwa do obozu w Brzezince. Właśnie tam spotkał Kamińską. Ubrana była w pasiak, na głowie nosiła chustę. Wszystko to była prawda, czy też mogło to być prawdziwym przeżyciem, z wyjątkiem fragmentu mówiącego o spotkaniu z lekarką. Kamińska nie trafiła nigdy do Oświęcimia!

Jest dzień 7 czerwca. Coraz mniej nadziei, że lekarką się gdzieś zawieruszyła, przenocowała u znajomych, wyjechała bez uprzedzenia do krewnych. Komenda Miejska i Powiatowa MO powołuje grupę operacyjno-śledczą. Zespół otrzymuje polecenie utrwalenia wszelkich znaków szczególnych, które pomogą zidentyfikować zwłoki lekarki. A więc wycinki materiału z jej sukni i płaszcza (nie lubiła gotowej konfekcji), odciski linii papilarnych palców wskazujących obu rąk, zabezpieczonych z metryczki dowodu osobistego. Dane zgłoszono do Wydziału Osób Zaginionych przy Komendzie Głównej. Kilka tysięcy ludzi ginie co roku w naszym kraju. Wychodzą z domu, nie wracają. Wśród nich jest pewien procent ludzi chorych psychicznie, depresyjnych, zabłąkanych dzieci. Czasem odnajdują się, wracają jak gdyby nigdy nic. A bywa, że wyławia się ich zwłoki z głębokości rzek, stawów czy jezior, że pracownicy leśni napotykają szczątki ludzkie przy wyrębie. Rejestr zaginionych jest prowadzony z buchalteryjną skrupulatnością. Figuruje w nim od dnia 7 czerwca 1970 doktor Stefania Kamińska. A więc szukają jej śladu na terenie całego kraju.

Jednocześnie trwa śledztwo w płockiej Komendzie. Zgłosił się Roman Piegat, obecnie „na rencie”. Zaobserwował porwanie dr Kamińskiej. Widział sam, osobiście…

O ile wiem, nikt nie uwzględnił w literaturze fachowej roli, jaką spełniają, szczególnie w początkowej fazie śledztwa, emeryci, renciści i pracownice domowe starsze wiekiem. Mają czas, a ponieważ własne życie ubożeje w miarę postępujących lat, interesują się coraz bardziej cudzym.

Świadek Piegat mieszkał także na ulicy Tumskiej. Tego dnia jak co dzień siedział przy oknie i obserwował ruch uliczny. Wiało nudą. W pewnej chwili zauważył samochód osobowy, który przystanął naprzeciw jego okien. Wewnątrz siedział mężczyzna. Po kilku minutach spostrzegł doktor Kamińską, która szła w kierunku parkującego wozu. Kiedy zobaczył ją ów mężczyzna, otworzył lewe drzwi, wysiadł, obszedł samochód z przodu i stanął po jego prawej stronie. Chwilę rozmawiali z panią doktor. Wydawało się, sądząc po gestach, że chciała usiąść na przednim siedzeniu, ale właściciel samochodu czy jego kierowca wskazał jej — tylne. Gdy je zajęła, sam usiadł przy Kierownicy, zapuścił silnik i odjechał.

— Jakiej marki był ten samochód? — zapytał inspektor, bo to, że Kamińska odjechała wozem, wiedział jej mąż.

Piegat nie interesował się markami samochodów. Wiedział jedynie, że nie była to taksówka.

Spostrzegawczemu renciście pokazano szereg samochodów: Wartburgi, Fiaty, Skody, nawet Volkswageny — salon na miarę Płocka. Dopiero przy Trabancie wykrzyknął: — To ten! Dodał, że wóz zademonstrowany przez milicję jest bardziej zniszczony od tego, do którego wsiadła lekarka, i podpisał protokół: „Osobiście przeczytałem i tak właśnie zeznałem”.

Wiadomo więc, że porywacz posługiwał się trabantem. Swoim, cudzym? Ale jest ślad!

Jako następny świadek zjawił się właściciel taksówki, Bonifacy Łyszkiewicz, i zeznał:

„W dniu 5 czerwca o godz. 16.30, kiedy oczekiwałem pasażerów w Gostyninie, zgłosili się do mnie nie znani mi ludzie w osobach mężczyzny i kobiety z dzieckiem, zawiniętym w kołderkę. Poprosili mnie o zawiezienie ich do Płocka. Jadąc opowiedzieli mi, że są rolnikami i właśnie się budują. Robotnicy na nich czekają, produkują gospodarczym systemem pustaki, a oni musieli z powodu choroby dziecka porzucić pracę. Byli u pani doktór w Gostyninie, owszem, Wymienili nazwisko, którego nie pamiętam, ale ona powiedziała, że żadnej praktyki prywatnej nie uprawia. Zaś Ośrodek Zdrowia był już o tej porze zamknięty. Z tego powodu nie żałując na taryfę muszą jechać do Płocka, gdzie przyjmuje prywatnie dr Kamińska. Byłem na miejscu już o godz. 16.50, gdyż jechałem z niedozwoloną szybkością, i stanąłem przy ul. Tumskiej. Pasażerowie wraz z dzieckiem wysiedli. Czekałem. Co pewien czas wracał mój klient i przepraszał, że żona jeszcze czeka na lekarza. I tak przedstawiała się sytuacja do godz. 22. W tym czasie wrócili pasażerowie razem z dzieckiem i powiedzieli, że nie będą już dziś przyjęci, bo pani doktór nie wróciła do domu. Co do zapłaty, znaleźli się w całkowitym porządku”. Podpis.

Odnaleziono, nie bez trudu, pasażera. Był nim Jan Chmielecki, rolnik na 10,7 ha, zamieszkały we wsi Feliksów koło Gostynina. To on wyczekiwał do godz. 22 powrotu dr Kamińskiej i tymi słowami opisuje przebieg owego popołudnia:

„Drzwi otworzył mi mężczyzna w wieku około 70 lat, łysy, wysmukłej budowy ciała. Powiedział, że żona wyszła na 15 minut po zakupy (p.m. kłamstwo należy zapisać na konto dbałości o prywatnych pacjentów!) i zaraz wróci. Zarejestrował nasze nazwisko i zaczął rozmowę, opowiadając o sobie i o swojej żonie. Mówił między innymi, że żyją ze sobą zgodnie. Cały czas pobytu był z nami, tłumacząc nieobecność żony tym, że ktoś ją może z ulicy poprosił do chorego. Z początku nie widać było po nim niepokoju, w późniejszych godzinach zaczął się denerwować. Ja powiedziałem, że jak pani doktór pojechała do chorego, powinna była chociaż zadzwonić. Ale on mi odrzekł, że z pewnością by zadzwoniła, ale może nie ma takiej możliwości. A więc kiedy minęła godz. 22, wróciliśmy do domu, a dziecko dzięki Bogu i bez lekarza wyzdrowiało”. Podpis.

Wydawałoby się, że informacja rolnika z Feliksowa pozbawiona jest wartości. Jednakże kiedy w początkowej fazie śledztwa istniała wersja ucieczki Kamińskiej za granicę, ewentualnie konfliktu z mężem — uporczywe zatrzymywanie pacjentów przez wiele godzin w oczekiwaniu na powrót lekarki miało swoją wymowę…

Tym zeznaniem zamyka się dokumentacja z dwóch pierwszych dni działań operacyjnych. Znowu szare koperty, jedna, druga, trzecia. Materiał poglądowy do protokołu oględzin mieszkania doktorostwa Karmińskich. Rysunki, zdjęcia: poczekalnia, widok od strony gabinetu. Inny rzut oka na poczekalnię, dwie ławki ze śladami (zarysowane kreską koło) zabezpieczonych odcisków linii papilarnych. Może posłużą do identyfikacji sprawcy? Inspektorzy pracują wciąż „na ślepo”, jak w ciuciubabce. Żaden znak czy wyraźny ślad nie rozjaśnia drogi do prawdy.

Następna koperta: wnętrza lekarskich gabinetów. Pokój do przyjęć pana doktora pełen jest książek. Na biurku odcina się wyraźnie aparat do mierzenia ciśnienia, z boku leży plik nie zapisanych recept, kalendarz. W gabinecie jego żony zwraca uwagę stół, na nim waga niemowlęca. Pod ścianą waga dla starszych dzieci, aparat do mierzenia wzrostu. Typowy gabinet pediatry. Sprawia wrażenie, jakby ktoś tu przed chwilą przyjmował pacjentów. Nic nie zostało przestawione. Wydaje się, że zaraz wyjdzie z gabinetu starsza pani w okularach i powie uprzejmym, choć nieco zmęczonym głosem: — Następny proszę!

Wchodzimy w dzień 8 czerwca. W Komendzie Powiatowej nadal przesłuchują świadków wezwanych lub zgłaszających się dobrowolnie. W dniu poprzednim Radio zwróciło się do słuchaczy o pomoc w poszukiwaniach. Dziś powtórzy ten apel miejscowa prasa. Na korytarzu ruch jak na dworcu. Co chwila wywołują czyjeś nazwisko. Wezwany przygląda się z ciekawością opuszczającemu gabinet inspektora: — O co pytają? — Inspektorzy zaś pracują nadal ,,w ciemno”, nie wykluczając jeszcze takiego obrotu spraw, że doktor Kamińska pojawi się lada chwila zdrowa i cała na terenie rodzinnego miasta.

Jest południe, zbliża się pora posiłku. Do Komendy wbiega młoda dziewczyna, roztrąca wyczekujących na korytarzu świadków. Puka do pokoju dyżurnego oficera. Dziewczyną jest Maria Leśniak — wychowanka doktorostwa. Bez słowa podaje siedzącemu za biurkiem inspektorowi — list. Pierwszy znak życia od zaginionej!…II

W LIŚCIE — AUTOR UŻYWA LICZBY MNOGIEJ — PORYWACZE NIE BAWIĄ SIĘ W KAMUFLAŻE. PROSTY RACHUNEK: ŻYCIE ALBO PIENIĄDZE!

„300 TYS. ZŁOTYCH OTO NASZ WARUNEK, ABY PAŃSKA ŻONA WRÓCIŁA DO DOMU. JEŻELI PAN SIĘ NA TO ZGADZA, PROSIMY O ZAMIESZCZENIE W »ŻYCIU WARSZAWY« NASTĘPUJĄCEGO OGŁOSZENIA: »JANA ANDRZEJAKA LAT OKOŁO 70 LUB JEGO RODZINY POSZUKUJE ANDRZEJ BUJAK, PŁOCK, UL. TUMSKA 6«. OGŁOSZENIE MA SIĘ UKAZAĆ TRZYKROTNIE W DNIACH JEGO UKAZYWANIA SIĘ BRAT PAŃSKIEJ ŻONY, BO JEGO PROSZĘ UPOWAŻNIĆ DO PERTRAKTACJI, MA BYĆ W WARSZAWIE I USTAWIĆ SWOJĄ DEKAWKĘ NA ULICY WOLSKIEJ W GODZINACH OD 17 DO 19 PRZED ZAKRĘTEM DO WŁOCH. WTEDY PODAMY PANU MIEJSCE I CZAS WYMIANY. OSTRZEGAMY PRZED KORZYSTANIEM Z POMOCY MO. WYKRYJEMY TO SZYBKO I POSTĄPIMY JAK ARGENTYŃCZYCY Z AMBASADOREM RFN-U. NA PRAWYM BŁOTNIKU SAMOCHODU PROSIMY UMIEŚCIĆ CZERWONO-BIAŁĄ CHORĄGIEWKĘ, A NA TYLNYM SIEDZENIU TUŻ PRZY SZYBIE POŁOŻYĆ CZERWONY MATERIAŁ WIDOCZNY Z DALEKA I NIE ZDEJMOWAĆ TYCH ZNAKÓW ROZPOZNAWCZYCH AŻ DO WYMIANY”.

LIST PODPISANY BYŁ NAZWISKIEM — ANDRZEJAK.

DO POWYŻSZEGO PISMA DOŁĄCZONA ZOSTAŁA odręcznie pisana karteczka treści następującej: „Ziuteczku! Weź dla mnie u dr. Kaweckiego pięć dni zwolnienia od 6 czerwca. Proszę! Wszystko wyjaśnię”. Zlecenie podpisane było parafą. Zwykła jej używać w korespondencji. Zresztą ani Kamiński, ani Zakład Kryminalistyki, który otrzymał oba pisma do analizy, nie mieli wątpliwości, że krótka kartka podpisana inicjałem kreślona była własnoręcznie przez, zaginioną lekarkę…

— Na jakiej podstawie przypuszcza pan, kapitanie, że Bielaj całkowicie przypadkowo trafił na nazwisko Kamińskich, kiedy opuszczał warsztat, w którym naprawiano jego uszkodzony samochód? — zapytałam następnego dnia Kulczyckiego.

Znów jestem w Głównej Komendzie. Zasiadłam nad dokumentacją datowaną 8 czerwca 1970. Nauczona doświadczeniem przyniosłam ze sobą torebkę herbaty, poprosiłam o wrzątek.

— Była to jedynie moja dedukcja, przypuszczenie — powiedział kapitan i nastawił garnuszek wody do zagotowania. — Bielaj zdecydował się rozpocząć karierę szantażysty być może zainspirowany czytaniem prasy zagranicznej. Wspomina w liście o argentyńskim szantażu. A nasz świat niewielki i nie za bogaty. Gdzie szukać ludzi zamożnych? Zaplanował sobie rekonesans w pobliskich powiatach, kierując się rozsądną maksymą: kradnij u obcych, nie we własnej wsi, nie w swojej kamienicy. Powiat płocki był sąsiadującym, o czym my, rzecz jasna, nie mogliśmy wiedzieć, nie znając sprawcy. Niewykluczone, że pewnego dnia otworzył książkę telefoniczną na literę „P” jak Płock. Poszukał spisu lekarzy. Panuje ogólne przekonanie, że oni mają pieniądze. Szczególnie ci z prowincji. W dużych aglomeracjach lekarz jest raczej nastawiony na awans, karierę w służbie zdrowia. A tam nie lubią prywatnej praktyki. Może Bielaj trafił na rodzinę Kamińskich ze spisu telefonicznego? Jeden jedyny raz, kiedy stracił nad sobą władzę, wpadł w depresję, próbował ze sobą skończyć i „otworzył, się” przed współwięźniom, ze spowiedzi wynikało, że projektował szereg wypadów w inne zakątki kraju. Była mowa o lekarzu włocławskim. Wymienił jego nazwisko. Jest w aktach, strona 53. Proponuję nie wracać do planów włocławskich. Ów lekarz jest niemłodym człowiekiem. Uniknął nieszczęścia. Wydarzyło się Kamińskiej!

Zapytałam, dlaczego jej mąż nie dał tych 300 tysięcy? Kapitan aż się żachnął. Dobrze, dobrze, wiem, że tego rodzaju rezygnacja, jeżeli chce użyć słowa — tchórzostwo, proszę bardzo, nie jest zgodna z interesem społecznym, reprezentowanym przez milicję. Czy jednak Kamiński, płacąc haracz, nie miałby szansy odzyskania swojej towarzyszki życia?

Kulczycki nie lubi wielkich słów. Któż bliżej ociera się o podszewkę życia niż służba kryminalna? Z pieniędzmi sprawa wcale nie była taka oczywista. Kamiński nie dysponował podobną kwotą. Zarządzała majątkiem — nie za wielkim — jego żona. Na jej nazwisko wystawione były książeczki oszczędnościowe. Wiedziała, co gdzie przechowuje i nie zawsze informowała męża o stanie swojego konta. Praktykuje się tak w niejednej rodzinie, szczególnie wtedy, kiedy kobieta jest osobowością silniejszą, a w dodatku więcej zarabia aniżeli mąż. Być może i rodzina miała wpływ na decyzję Kamińskiego, zresztą jedynie słuszną. Na nic bowiem nie zdałby się okup, pieniądze, kosztowności. Kiedy Kamińska wsiadła do samochodu Bielaja, była stracona. Widziała markę wozu, numer, przyjrzała się szantażyście. Nie puściłby jej żywej. Morderstwo nigdy nie stanowiło dla niego problemu. O tym wiemy dziś. Ale wtedy?…

Wtedy, to znaczy 8 czerwca, otrzymana od żony kartka ożywiła tlejący płomień nadziei. Poznał jej pismo, to, raz. A po drugie, miał świadomość, że tylko ona, żywa, mogła zasugerować porywaczowi osobę pośrednika. Jan Leśniak, posiadacz samochodu DKW, nie był wprawdzie bratem Stefanii, ale bratankiem. Mógł szantażysta się pomylić, ponieważ w dowodzie osobistym odczytał panieńskie nazwisko lekarki. Brzmiało Leśniak. Być może też porwana się przejęzyczyła: brat, bratanek… Fakt, że miała do niego zawsze duże zaufanie.

Warto wiedzieć, że Kamińska była nie tylko głową domu, ale całej rodziny. Jej pozycja społeczna, osobowość, a także środki materialne sprawiły, że nic bez niej w gronie bliskich dziać się nie mogło. Chciała czy próbowała decydować o losach poszczególnych członków rodziny, czasem zbyt agresywnie ingerowała w ich życie. Dzieliła krewnych na dobrych i nieprzydatnych społecznie, osobiście. Kryteria tej oceny były często subiektywne, niezgodne z odczuciem innych, oparte o jej religijność, konserwatyzm, być może uzasadniony wiekiem. Jan Leśniak miał długi wdzięczności, którą winien był ciotce, i może dlatego zgodził się pełnić rolę pośrednika. Dosyć ryzykowną, jako że postępował nie tylko zgodnie z dyspozycją ciotki, ale i milicji, która kierowała jego krokami. Już pierwsze napotkały niepowodzenie. Prawda to czy przesąd, ale mówimy o złośliwości przedmiotów martwych. W decydujących dniach zepsuła się Leśniakowi jego dekawka. Należało o tym fakcie zawiadomić porywacza. Uczyniono to za pośrednictwem „Życia Warszawy”, ponieważ była to jedyna możliwość porozumienia się z szantażystą. Wzmianka w dzienniku warszawskim zawierała wiadomość o zmianie samochodów. Ze względów technicznych zamiast dekawki będzie czekała na rogatce skoda. Co gorzej, mimo starań ogłoszenie ukazało się dopiero w dniach 11, 13 i 14 czerwca. Niewielka zmiana, a jednak niewykluczone, że miała znaczenie. Historia szantaży wielkich i tych, gdzie chodziło o stosunkowo mniejszą stawkę, dowodzi, że drobne nieporozumienia, niedogadanie się mogą wpłynąć na wycofanie się sprawcy z rozpoczętych negocjacji.

W tym przypadku szantażysta zdecydowany był prowadzić grę dalej. Dopiero kiedy poznamy osobę sprawcy, motyw jego działania, zrozumiemy, dlaczego nie przestraszył się, nie zraził pierwszym niepowodzeniem.

Tymczasem należało jak najszybciej oddać oba listy do zbadania przez rzeczoznawcę, czyli biegłego w piśmie. Pracują tacy specjaliści w Zakładzie Kryminalistyki i doszli do następujących wniosków: pismo lekarki nie budziło wątpliwości. Było autentyczne. Jeżeli chodzi o dedukowanie z listu szantażysty, określono go jako człowieka młodego, dość inteligentnego, najpewniej po liceum albo po technikum. Może nawet student? W ekspertyzie piszą między innymi: „Z treści listu wyłaniają się następujące elementy, które być może będą stanowiły pomoc w zadaniach taktycznych. Człowiek ten pracuje i dlatego wyznacza godzinę między 17-tą a 19-tą. Czyta »Życie Warszawy«”.

Analiza sporządzona była pośpiesznie, a jak się okazuje, i ekspert może się pomylić. Bielaj nie pracował, nie był młody. Specjaliści odczytywania pisma będą mieli więcej szczęścia analizując następne listy, a będzie ich sporo…

Dom Kamińskich. Przyjęcia pacjentów zostały zawieszone. Mieszkanie straszy pustką bez jego gospodyni. Maria opiekuje się wujkiem. Dba o porządek, robi zakupy. Nie mogąc wyłączyć telefonu — może nadejść tą drogą ważna wiadomość — podejmuje sama słuchawkę. Dzwonią życzliwi, ciekawscy — odpowiada w miarę spokojnie na pytania. W południe przychodzi listonosz. Między listami jest jeden, który budzi jej niepokój. Adres, pisany na maszynie, brak nadawcy. Nie otwierając zanosi kopertę do Komendy. Inspektor otwiera go pośpiesznie. Człowiek z ciemności pisze:

„Nim podamy panu datę i godzinę miejsca wymiany, chcielibyśmy przytoczyć warunki szczegółowe. Jeżeli chce pan odzyskać żonę, musi pan nabrać do nas pełnego zaufania. Wprawdzie brzmi to jak paradoks, bo jak można zaufać bandytom. Prawda? My też zdajemy sobie z tego sprawę i dlatego nie zamierzamy wymagać od pana zbyt wiele. Ponieważ uznał pan za wskazane pertraktować z nami, zaufanie jest sprawą podstawową. Bez tego pański wysiłek i pieniądze na nic się nie zdadzą.

Wiemy już, że pański wiek i stan zdrowia nie pozwalają na odbycie podróży, a przy wymianie będzie ona miała miejsce. Wobec tego zaproponowaliśmy panu upoważnienie do tych spraw brata pańskiej żony, jeżeli naturalnie ma pan do niego zaufanie. Może to być także inna osoba posiadająca własny samochód, ale nazwisko jej musi pan nam podać przez wywieszenie w barze szybkiej obsługi »Piast« ogłoszenia następującej treści: »Wózek dziecięcy spacerowy sprzedam« i tu trzeba podać nazwisko oraz imię, miejsce zamieszkania upoważnionej osoby. Uprzedzamy: Osobnik ten musi przybyć na miejsce samochodem, sam, bez broni i nadajników radiowych, mikroaparatów fotograficznych i milicjantów w kufrze samochodu. Wystarczy gotówka. Broń na nic się nie przyda, bo zanim jej użyje, zrobimy z niego sito, a takiego obrotu sprawy chcielibyśmy uniknąć… Niech pan przepędzi milicję z domu. Oni nic nie ryzykują, a pan straci osobę najbliższą, z którą jakby nie było przeżył pan wspólnie 30 lat. Może ona pozostać dla pana podporą przez długie lata życia… Na argumenty milicjantów niech pan im powie, że policja francuska, dysponująca doskonałymi środkami technicznymi, ustąpiła w podobnej sytuacji. I postąpiła rozsądnie. Natomiast rząd na wpół dzikiej Argentyny uparł się i przegrał. Niewinny ambasador RFN-u został zastrzelony, a cały świat odwrócił się od argentyńskich uparciuchów. Pisząc te słowa zdajemy sobie sprawę, że milicja zapozna się z treścią listu. Tym gorzej dla pana. Nie bacząc jednak na to, co się stanie, chcemy panu zakomunikować, że trzeba, aby pan przyśpieszył wymianę, albowiem cholernie drogo kosztuje nas przechowywanie pańskiej małżonki i może będziemy zmuszeni podnieść kwotę okupu… ostrzegamy przed notowaniem numerów i serii banknotów, bowiem w przeciwnym wypadku pan i pańska małżonka możecie paść ofiarą wypadku. Czy potrzebne to panu na stare lata?”

Podpisane — Andrzejak. List został nadany w dniu 12 czerwca w Łodzi.

Jest szansa! Pierwsza możliwość ujawnienia sprawcy. Musi się prędzej czy później pojawić w barze samoobsługowym, przeczytać wywieszkę, z której się dowie, że Jan Leśniak jest w dalszym ciągu pełnomocnikiem doktora Kamińskiego.

Szansa? Ale jak znaleźć wśród tłumu, pośród setek klientów żywiących się w barze, wpadających na piwko, po kanapkę, dla zakupu „garmażerii” — człowieka, o którym nic nie wiadomo. Gdyby opierając się na pierwszej ekspertyzie kryminalistycznej szukano młodego studenta — byłby to błąd! Dziś wiemy, że sprawca przekroczył pięćdziesiątkę.

Tego dnia i następnych gra była nadal prowadzona „w ciemno”. Nie znaczy to, by zrezygnowano z szansy, jaką stało się pojawienie porywacza w płockim barze.

Ekipa operacyjna zdecydowała, by Jan Leśniak wplątał się w tłum barowy, i to nie w sposób anonimowy. Należało sfingować rozmowy, wskazujące go po nazwisku, inicjować zawołania, które naprowadziłyby porywacza na osobę, pełnomocnika doktora. Niezależnie od tej koncepcji — okazała się w rezultacie kiepskim pomysłem, można było bowiem z łatwością rozpoznać w aktorach inscenizacji wywiadowców — milicja zdecydowała rzucić swoje niewielkie siły na obserwację „Piasta”. Fotografowano ukrytą kamerą każdego osobnika kręcącego się w pobliżu baru oraz tych, którzy wchodzili do środka.

Można sobie z łatwością wyobrazić tę kołomyjkę. „Piast” stanowi centrum gastronomiczno-zabawowe Płocka. Bary szybkiej obsługi, koktajlowy, restauracja na pierwszym piętrze, obok kino. A fotograf pstrykał jak idzie. W sumie 3700 ujęć! Wśród nich musi być szantażysta. Będzie chciał zapoznać się z treścią wywieszki: „Wózek dziecięcy” itd… Złapie haczyk!

W dniach 16—18 czerwca zastawiona w barze „Piast” pułapka, zawiodła! Leśniak trzy dni popijał cienkie piwo, wywiadowcy dyżurowali non stop, fotograf się uwijał. Wszystko na nic. Szantażysta schował się do lisiej dziury. Czekał.

Zdjęcia niewiele czy nic nowego nie wniosły. Prawdopodobieństwo, by porywacz był zawodowym przestępcą, notowanym zdaktyloskopowanym i sfotografowanym było minimalne. Okazało się, że żadne. Kamiński wśród okazanych fotografii nie rozpoznał mężczyzny, który dnia 5 czerwca zapukał do jego drzwi. Dopiero znacznie później, kiedy aresztowano sprawcę, specjaliści z Zakładu Kryminalistyki uznali, że jednym z trzech tysięcy siedmiuset fotografowanych mężczyzn był Bielaj. Ale i w ekspertyzie piszą o prawdopodobieństwie, albowiem zdjęcie mężczyzny było niedoświetlone, poruszone i mimo badań antropologicznych oraz porównawczych nie dawało pełnej możliwości identyfikacji.

Niewypał! Minęły dwa tygodnie od dnia porwania Kamińskiej. Jej mąż stracił nadzieję, którą rozniecały na czas krótki listy szantażysty. Dlaczego nieznany wróg nęci i wycofuje się, wysyła pisma, zlecenia i nie egzekwuje ich wykonania? Wreszcie w dniu 22 czerwca przychodzi następny list, tym razem wysłany z Kutna. Nadawca zleca:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: