Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezruch - ebook

Data wydania:
5 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bezruch - ebook

Kiedy zdesperowany ojciec porywa syna, policjanci i wojskowi, postawieni w stan najwyższej gotowości, muszą zaryzykować własne bezpieczeństwo i zdrowie, by odnaleźć chłopca. Nie spodziewają się, co przy okazji odkryją w posowieckim bunkrze koło Łącka.

Śledztwo, sięgające polityków najwyższego szczebla, ma być prowadzone niezwykle dyskretne, wie o nim zaledwie kilka osób. Dlaczego więc do uczestniczących w nim policjantów, Olgi Suszczyńskiej i jej partnera, strzelają gangsterzy?

Co łączy Warszawę stanu wojennego z Warszawą czasu koronawirusa?

Czy kandydat na prezydenta ukrywa makabryczną tajemnicę?

Czwarty tom historii podkomisarz Olgi Suszczyńskiej poprowadzi czytelnika przez sejmowe korytarze, pod bramę Stoczni Gdańskiej, na mszę odprawianą przez księdza Jerzego Popiełuszkę, a także do szpitalnych sal, w których leżą chorzy na COVID-19.

Powieści z Olgą Suszczyńską były nominowane do nagrody Wielkiego Kalibru i Złotego Pocisku. Autor pracuje nad scenariuszem.

 

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-953-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Nie mogła zasnąć. Nasłuchiwała. Czekała na kroki w ciemności. Kiedyś bałaby się tych kroków, nieważne, czy to było człapanie starego, czy to ten młody, lepszy, suwał stopami. Kiedyś kroki znaczyły, że ten, który przyjdzie, zrobi jej krzywdę. Czasami taką zwyczajną, że dostanie po twarzy. Albo wyleje herbatę na spodnie.

Spodniom już wszystko jedno, ale wrzątku żal, bo nie piła już dawno i za tę herbatę, gdyby ją zostawił, oddałaby wiele.

Najgorzej było, kiedy zmuszali ją do siedzenia na golasa i ktoś patrzył na jej brudne ciało, a ona czuła wstyd najpierw z powodu nagości, a potem już tylko brudu, obwisłych piersi, skóry na brzuchu, szczeciny na nogach. Drżenia rąk. Kolan obitych jak jabłka. Nawet ogryzionych paznokci.

Na początku bała się nawet samej ciemności, ale potem przywykła, zdążyła się przekonać, że ciemność jest dobra. Pozwala się ukryć. Nie patrzeć w oczy. Nie czuć wstydu. Nie uciekać. Pozwala leżeć bez ruchu, być jak drewno. A może nawet kamień. Napisy w kamieniu trwają dłużej niż w drewnie. Ale najdłużej trwa to, co w sercu. W ciemności można przestać się bać. Bo kiedy leżysz bez ruchu w absolutnej ciemności, możesz zniknąć. Rozpuścić się jak grudka soli. Wystarczy poczekać. I mieć jeszcze tylko tych kilka kropel wilgoci.

Na początku zostawiali jej wodę w butelce po mleku. Takiej litrowej. Kiedy już butelka była pusta, przykładała do niej ucho i wtedy butelka szumiała. Przypominał jej się fragment z filmu, w którym człowiek ciągnie wózek z mlekiem, a potem rozstawia butelki pod drzwiami. A może nie było wcale takiego filmu? W każdym razie szumiała.

Wtedy bała się jeszcze ciemności i ten szum pomagał jej przetrwać. Za bardzo się bała, żeby zasnąć. Zdawało jej się, że za blaszanymi drzwiami ktoś jest. Że ktoś tam oddycha. Takim dziwnym rwanym oddechem, jakby przez szmaty. Bała się, że to ciemność oddycha. Nienawidziła tego oddechu. Temperatury nieprzystającej do okoliczności. I tego, że ciemność nie potrafiła się dopasować. Nigdy nie była w sam raz. Nigdy nie była obojętna. Trzeba się wtedy bać. Bała się więc jej drżenia, pulsowania, nagłych skurczów nabrzmiałej, wężowej powłoki, lśniącej, oleistej, naładowanej elektrycznością.

Czasami, kiedy marzła na kość, bo brzydziły ją stare wojskowe pledy, które jej dali – nie wiadomo, kto ich dotykał ani co to były za plamy – i kiedy zapalali jej żarówkę podczas jedzenia, widziała te koce na tyle dokładnie, żeby wszystkich plam nauczyć się na pamięć. Plan plam. Żeby nie zwariować.

Nie chciała dotykać w ciemności żadnych plam, bo wtedy sama ciemność zdawała się jej dotykać. A kiedy miała gorączkę, na pewno czasami miewała gorączkę, to ciemność drażniła ją zimną, obleśną, bliską miękkością pleśni.

Najbardziej bała się tego jej pulsowania. Dokładnie tak samo czuła się dawno, dawno temu, kiedy razem za Stefankiem wysłuchiwali opowieści babci. Mama zawoziła ją do babci na wieś, a potem znikała, by robić karierę na uniwersytetach, dyskutować o słowach ludzi, których pochowano przed wiekami w drewnianych skrzyniach i pod kamiennymi płytami sarkofagów; ludzi, którzy nie mieli już serc, płuc ani ust, ale wciąż gadali i gadali, a mama wyławiała w ich słowach sensy, których sami nie rozumieli, bo w ich czasach było za wcześnie, żeby wszystko rozumieć.

Babcia wycierała ręce w fartuch, głaskała Stefanka po włosach, a Aśkę po policzku. Wtedy dziewczynka wciągała głęboko do płuc zapach rosy, krowiego łajna i kurzej posoki, bo przecież skoro przyjeżdżali, babcia musiała nastawić rosół.

W ciągu dnia biegali po łąkach. Brudzili buty w błocie, nabierali je w złączone ręce i ganiali kurczęta, żeby wylać im na głowy brunatną, cienką breję. Albo szturchali świnię łodygą lebiody. Świnia przekomarzała się z nimi, że niby tego nie czuje, nie widzi, ale jak tylko łodyga była blisko ryja, to chwytała ją i ciągnęła. Wtedy się śmiali i zdawało im się, że zwierzę śmieje się razem z nimi.

Wieczorami babcia nalewała zagotowanej wody do cynowej wanny, którą ustawiała na środku kuchni, blisko pieca. Wodę lała wiadrem, a kiedy już się postarzała i osłabła, to garnkiem z czarnymi uszami.

Kiedy już rozchlapali wszystko i włosy schły im pod szarymi kłębami ręczników, nakrywała oboje pierzyną, zapalała cztery świece w podstawce zabawkowej choinki, na której wierzchołku na krótkiej osi znajdował się pofałdowany, blaszany baldachim. Gorące powietrze ze świec sprawiało, że baldachim zaczynał się obracać, a dzwoneczki dzwoniły. Myślała wtedy, że nadchodzą święta.

Potem się dowiedziała, że to była ruska choinka, więc żadne święta nie nadeszłyby z jej powodu. Ale i tak chciała, żeby to wszystko wróciło. Żeby przyszła babcia i zabrała ją stąd, z tej czeluści. Wie, że to czeluść, bo kazali jej tutaj zejść po drabinie, którą potem wyciągnęli na górę. Musiała zostać sama.

Babcia znała mnóstwo opowieści. Na przykład o skarbach ukrytych w lochach. Trzeba było odnaleźć wejście, przeżegnać się trzy razy, wpełznąć do środka i nigdy, ale to nigdy nie oglądać się za siebie. Kto się obejrzał – zamieniał się w kamień. A kamień nie chodzi. Nie może wrócić do światła. Nie ma rąk. Nie może zdobyć skarbu. A na dodatek wszystko pamięta. Czasami babcia zmieniała to i owo. Wtedy ten, kto się obejrzał, zamiast w kamień, zamieniał się w słup soli. Lepiej było być kamieniem niż słupem soli. Szczury nie mogły ugryźć kamienia, lubiły za to lizać sól.

To obrzydliwe, być słupem soli.

Wolała inne bajki. Na przykład o księżniczce na ziarnku grochu. Stefanek ją lubił, bo było tam miejsce dla księcia, dla rycerza. Dla kogoś, kto potrafiłby zabić smoka i uratować królestwo, a nie tylko być kamieniem.

W opowieści o księżniczce nie było wcale ciemności.

Teraz była wszędzie, ale Aśka bała się jej mniej niż światła. Ciemność oznaczała, że jest sama. Mogła w spokoju leżeć na czterech deskach owinięta szmatami i płakać. Nie sądziła, że człowiek może aż tak dużo płakać. I że jest tyle rodzajów płaczu: z bólu, głośny, niepohamowany, świeży płacz kogoś, kto nie spodziewał się zła. Płacz zdartego kolana i wybitego zęba. Taki płacz ma koniec. Mama podnosi cię z ziemi. Otrzepuje zabrudzone ręce, dmucha na nie albo całuje. Potem przytula i po bólu.

Inny jest płacz z bólu, który nie mija. Na przykład kiedy skórzana pałka trafia w udo pierwszy raz. Płacz ze zdumienia, że to prawda. Że oni naprawdę biją. Albo ten z powodu bólu zęba. Powiedziała im, że ząb boli, że nie przestaje, że się ułamał kawałek, że puchnie, ale tylko wzruszali ramionami.

„Nic się nie da z tym zrobić. Napiszesz, co potrzeba, i może coś się poradzi. Polopirynę albo tabletkę z krzyżykiem”.

Ale nie chciała pisać. Nie wolno jej. Musi wytrzymać, myślała, musi wytrzymać, wszystko przecież ma swój koniec. Każda książka, burza i każdy kawałek chleba, choćby go tylko ssać, nawet nie gryźć, też ma kiedyś koniec.

Potem jednak się poddała. Pisała.

Pisała za wodę i za chleb. Ale żadnych dokumentów. Listy pisała. Że tęskni. Że jej go brak. Żeby przyjechał po nią i zabrał ją z tego świata. Dopóki pisała, miała światło. Dziwne listy. Wiedziała, że to może być podstęp, ale nie potrafiła go rozgryźć. Mimo to postanowiła zaryzykować. To nie był gryps, ale szyfr. Wiadomość osobista. Trzeba ją napisać tak, żeby oni nie zrozumieli. Ale czy on zrozumie? Może gdyby nie była zmęczona, gdyby nie była tak strasznie zmęczona z powodu bezsenności, to napisałaby lepiej. Ale kiedy nie śpisz, tracisz czujność.

Ile można leżeć w ciemności, kiedy nie wiesz, która godzina ani jaki dzień? Ani jaka epoka? Przypomniał jej się Stachura, jak leży w swojej kurtce wojskowej przy torach w Bednarach, pod lokomotywą, i jak go wyciągają, a on żyje, ale nie ma już palców i już na gitarze nie zagra „nie Brookliński Most, lecz na drugą stronę głową przebić się przez obłędu los, to jest dopiero coś!”.

Ona ma wszystkie palce. Ale nie wie, czy zagra, czy nie będzie się bała otworzyć ust. Tyle dni nie myła już zębów. Zęby bolą. Jak to tak? To pewnie taki sam ból jak ten z bezsilności, kiedy odchodzi ktoś, kogo kochasz, z powodu choroby, o której nikomu nie wolno powiedzieć. Dziwny jest wtedy płacz. Dużo łez i prawie żadnych dźwięków. Czasami krew na przygryzionej dłoni, żeby na chwilę zapomnieć. Albo ten dziwny skurcz, kiedy nie możesz złapać powietrza, gdzieś na granicy histerii.

Powiedział, że musi się umyć, bo ktoś do niej przyjedzie. Adwokat? No pewnie, że adwokat, a kto inny miałby przyjechać? Matka za granicą, brat nie wiadomo gdzie, babcia umarła na tę wstydliwą chorobę – zapomniała, kim jest, nie pamiętała nawet, żeby załatwiać się do toalety. Brzydziła się wtedy babką, myślała, że lepiej jej będzie u sióstr, a teraz sama ma obsikane nogi i nic. To nie boli. Nie przeszkadza, ale skoro ma przyjść adwokat, to się umyje.

Stał nad nią i patrzył, jak się pochyla nad białą, obitą, dużą miednicą, chyba wiadro wody tam weszło. Woda zimna, ale nie szkodzi. Odwróciła się do niego tyłem, kiedy usiadła w tej wodzie, rozchlapując dookoła ile wlezie.

Potem dał jej czystą koszulę. Bluzę. Takie bluzy to chyba nosi wojsko. Długi rękaw. Jakby dres, zielona.

Nie pachniała niczym. Może trochę szczurem.

Czasami, żeby nie zwariować, przypominała sobie po kolei opowiadania o Sherlocku Holmesie.

„Ranek był mglisty i pochmurny. Nad dachami domów zawisła szarobura zasłona – jakby odbicie brudnych ulic w dole”.

Kiedy szła do toalety, wiedziała, że tam jest światło. Wyglądało to jak jakiś niedokończony bunkier, bo z sufitu i podłogi sterczały końce przewodów oraz prętów zbrojeniowych. Pordzewiałe, martwe, ale nie cięte i nie połamane.

Na początku próbowała wszystko zapamiętywać.

Olejną lamperię w kolorze rdzawej czerwieni. Stół obity blachą nierdzewką. Rdzawe plamy na blacie. Blaszany kubek z czarną rączką. Gdyby dostawała gorącą herbatę, parzyłby jej wargi. Ale dawali tylko wodę. Chociaż nie, pierwszego dnia i kilka razy potem dostała kawę inkę. Dziwny zapach i smak. Z termosu. To był smak termosu. Była pewna. Młody przynosił jej tę kawę. Kawa i ciastko, myślała, chociaż to była tylko bułka i serek homogenizowany. Chciało jej się śmiać za każdym razem, kiedy widziała tę nazwę. Homogenizowany. Jakby ktoś z serka chciał uczynić człowieka.

– Niech się pani nie martwi – pocieszał ją młody. – To nie potrwa długo. Kilka dni i już.

Na początku miała nadzieję. Potem straciła rachubę czasu. Wydawało jej się, że ciemność trwa bez końca. Nauczyła się ich rozpoznawać po tym, jak chodzą. Stary stawiał stopy mocno, słyszała, jak rozchlapuje wodę. Młody ciągnął stopy po ziemi. Na początku zdawało jej się to niemożliwe. Słyszeć kroki przez stalowe drzwi? To musiały być przywidzenia. Przesłyszenia. Fantomy. Ale kiedy zostawiają cię w kompletnej ciemności, skazaną tylko na węch i słuch, zaczynasz słyszeć coraz więcej. Podobnie jest ze smakiem. Nawet zwyczajna bułka z masłem smakuje wówczas niezwykle.

Na początku nie jadła i nie piła. Prosiła wtedy o telefon, żeby powiadomili jej brata, mamę, kogokolwiek. Nie rozumiała, dlaczego telefon nie przysługuje. Potem próbowała tłumaczyć, że to przecież pomyłka, ona nie zrobiła nic złego. Kiedy zostawała sama, wciąż i wciąż rozpamiętywała, jak ją zatrzymali na lotnisku. Miała tylko mały plecak, a w nim swoją książkę o historii szwenkfeldystów. Tę, dzięki której dostała stypendium. Tłumaczyła i tłumaczyła: to niemiecka książka, ale przecież nie o szpiegostwie, tylko o ludziach, którzy wierzyli w Boga inaczej niż wszyscy. Ale oni nie słuchali. Najpierw siedziała w normalnym więzieniu, w izolatce. Niczego nie podpisuj, na zeznaniach żądaj adwokata, a jak przyjedzie, to żądaj, żeby zapisywali wszystkie pytania. Ale nie było przesłuchań. Przewieźli ją do tego miejsca, nie wie gdzie, bo miała na głowie worek.

Potem milczała. Próbowali ją zmusić do pisania. Zacięła się. Nie jadła. Zaczęła jeść, dopiero kiedy próbowała się uczesać palcami i w ręku została jej garść włosów. Wtedy wzięła bułkę od młodego. Coś z nim było nie tak. Posuwał nogami, jakby wiecznie był zmęczony. Wycofany. Może chory na coś? Może nie lubił ciemności? Może nie był szczęśliwy, trzymając ją tutaj, nie wiadomo gdzie? No właśnie, może mi pan powie, gdzie my właściwie jesteśmy?

– Niech się pani nie martwi – pocieszał ją. – To już długo nie potrwa.

Nie wierzyła, ale on w końcu jednak przyszedł, przyniósł jej sweter, majtki, męskie, ale i tak była mu wdzięczna. I czyste spodnie. Trzymał ją, kiedy szli po schodach. Nie dał jej patrzeć na tamten straszny korytarz. Tam nie patrz, powiedział, ale ona wiedziała już, że tam nie wolno spojrzeć, nie wolno za żadne skarby świata. Ale gdy tylko zamykała oczy, wciąż widziała ten oderwany język. I o mało nie zemdlała, bo kiedy wyszli na zewnątrz, wszystkie zapachy odurzyły ją naraz: noc, ziemia, kwiaty, drzewa, zwierzęta. Najbardziej noc. Ptaki się płoszyły, kiedy szli, właściwie kiedy ją ciągnął, bo nie miała siły. Samochód jakiś ciasny, dał jej się napić wódki, dobrze robi, powiedział, wódka zawsze dobrze robi. Zaciskała zęby, żeby nie rzygać. Żołądek palił. Jechali chyba po ciemku, nie umiała sobie przypomnieć, a potem już zwyczajnie, drogą, a droga pusta. Żadnego innego samochodu. Kierowca niedbale trzymał kierownicę.

– Niech się pani nie martwi – powiedział przez zaciśnięte wargi. – Nie martw się, niech się martwi martwią. Uciekliśmy i to najważniejsze.

A teraz siedziała unieruchomiona przy stole. Najpierw poruszała dłonią. Drewno musiało być spróchniałe. A potem napięła mięśnie, szarpnęła i gwóźdź wyszedł ze stołu. Jedną dłoń miała wolną.

A. Conan Doyle, _Studium w szkarłacie_, tłum. T. Evert, Warszawa 1976.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Teraz

– Nie, nie mogę zasnąć wieczorem, więc to chyba oczywiste, że się nie wyspałam. – Olga potarła spuchnięte oczy palcami, ale nie pomogło. Były nabrzmiałe i twarde. Jakby miała tam piasek.

– Nie dbasz o siebie. – Głos Szymona dobiegał jakby z oddali. No jak miał być z bliska, skoro dzieliło ich trzysta sześćdziesiąt kilometrów, cztery godziny jazdy, pieprzona kwarantanna, strach, żal, tajemnica.

– Dbam, mam nawet maseczkę na twarzy.

– Ale nie sypiasz. Wiesz, sen dobrze hobi na mechanizmy immunologiczne. A tak już jest z wihusami, że trzeba mieć przeciwcia…

– Seks robi najlepiej. – Chciała na niego warknąć, ale jak warczeć na kogoś, kiedy ta maseczka jest w kwiaty? Tylko taką udało się załatwić. Ktoś w jej kamienicy powkładał sąsiadom maseczki do skrzynek na listy. Żoliborz umie się znaleźć w trudnym czasie. Miała na końcu języka, że powinien być tutaj, z nią, razem, a nie w jakimś pieprzonym Wrocławiu. Chciała mu przypomnieć, że obiecał załatwienie przeniesienia, i co? Teraz, w tej kwarantannie?

– Tak, wiem, chciałbym…

– Nie pierdol, wiesz? Lubię cię i wiele ci mogę darować, ale…

– Ale Olu – przerwał jej – przecież hozumiesz, jesteśmy na piehwszej linii fhontu.

– Na pierwszej linii frontu to jest pani ze sklepu, w którym kupuję chleb, rozumiesz? Widzę, jak jej się trzęsą ręce i jak chciałaby być w domu z dziećmi czy z wnukami, bo stara już jest, ale stoi tam i sprzedaje ten chleb, nie wiem, ile tych chlebów, bułek, sto? Dwieście? Każdemu dzień dobry, do widzenia. Ona jest na pierwszej linii frontu. Albo listonosz, albo ci, co śmieci wywożą, wiesz, co może być w takich śmieciach?

– Wiem – wszedł jej w słowo. – Wiem. Tym się właśnie zajmuję. Grzebaniem w ludzkich śmieciach.

Nie powiedziała nic.

– Jesteś tam?

– Uspokoiłam się – westchnęła. – Nie wiem, co mnie naszło. Przepraszam. Po prostu chciałabym, żebyś był tutaj. Zapieprzamy jak osły, ale jutro mam wreszcie mieć wolny dzień. Będę oglądała Netfliksa i jadła.

– Nie mogę przyjechać.

– Wiem. Nie mogę dłużej gadać. Gruby idzie. Mordę ma skwaszoną, jakby mieli jednak wprowadzić ten stan wyjątkowy.

– Nie, u nas już po i nic nie…

– Ale wszystkich ściągnął, więc jest coś poważnego. – Wyłączyła komórkę, bo Gruby odkaszlnął w dłoń złożoną w pięść.

Raz, drugi.

Poruszyli się i spojrzeli po sobie.

– To nie wirus, kochani. – Młodszy inspektor Kazimierz Leśmian skulił się w sobie, jakby bolał go brzuch, a potem sięgnął prawą ręką do rękawa swetra i wyciągnął stamtąd chusteczkę.

Staroświecką, płócienną, nie widziała czegoś takiego od dziecka.

– To grypa. – Wytarł nos i wsadził chustkę do rękawa.

Milczeli. Ktoś szurnął krzesłem.

– Zbadałem się. Mam wyniki testu, rano przyszły. Jest negatywny.

Milczeli. Wiedzieli, że bał się od kilku dni. Był na spotkaniu z ministrem środowiska, a potem telewizja podała, że minister ma koronawirusa.

– Gdybyśmy pracowali w szkole, powiedziałbym, że jeśli ktoś z was się boi albo ma dziecko, albo nie wiem, starą matkę pod opieką, to może pracować zdalnie. – Uśmiechnął się. – Żart taki to miał być.

– Ha ha – zaśmiał się Pisarski z prewencji.

– No dobrze. – Leśmian odkaszlnął jeszcze raz. – Jak niektórzy już wiedzą, a inni właśnie się dowiadują, mamy sytuację. – Podszedł do stolika, na którym Wiśniewski z dochodzeniówki stawiał laptop.

Poczekali chwilę, aż nagrzeje się rzutnik.

– Myślałem, że mamy stan wojenny – powiedział Pisarski. – Zostań w domu, nie idź na wybory.

– Mylił się pan. – Leśmian potarł łysą głowę. Wszyscy wiedzieli, że nie lubią się z Pisarskim, bo Leśmian przyszedł z dobrą zmianą, a to się ludziom nie podobało. Zwłaszcza tym, co ze swoimi poprzednimi szefami pracowali od dekady albo więcej.

Cisza była nieznośna. Ludzie oglądali coś w swoich telefonach. Nikt poza Olgą nie miał na twarzy maseczki. Czuła się z tym, jakby była naga, ale postanowiła być twarda. Teraz musiała być bezwzględnie twarda. Musieli to wyczuć, bo nikt się nie zaśmiał, kiedy pierwszy raz przyszła do roboty z maską na twarzy. A może sami też się bali? Przed kulą obroni cię kamizelka, a przed koronawirusem co? Jej matka powiedziałaby, że Bóg, ale skoro episkopat przyznał, że lepiej nie chodzić do kościoła, to znaczy, że Bóg nie ratuje przed wirusem. Och, mogłaby to powiedzieć matce, ale przecież nieżywi nie słuchają.

– Dobra, mam – powiedział Wiśniewski.

Spojrzała na ekran.

Blond włosy, niebieskie oczy, uśmiechnięty, sympatyczny. Gdyby potrzebowała chłopaka i miała Tindera, przesunęłaby jego zdjęcie w prawo, wyrażając swoją sympatię.

– Jarosław Hełczyński, lat trzydzieści osiem, niekarany, ratownik medyczny, zatrudniony w szpitalu w Bundes… Bundeswehr… ja pierd… co za język – zdenerwował się Leśmian. – Bundeswehrkrankenhaus. Krankenhaus. No. Uprowadził syna, Artura, lat pięć, wczoraj z domu jego matki w Aninie. No, wrzuć mi zdjęcie chłopca.

Na ekranie pojawiło się dziecko. Chłopiec był w niebieskim sweterku.

– Zabrał dziecko z podwórka – kontynuował Leśmian. – Babcia, Jadwiga Wolska, próbowała mu przeszkodzić, ale bezskutecznie, Hełczyński powiedział, że ma prawo widywać się z synem, to prawda, ma prawo, ale powinien był to uzgodnić z matką, Haliną Wolską, lat trzydzieści sześć, pielęgniarka, poznali się w pracy, w szpitalu, mieli dziecko, ślub, rozwód, niebieską kartę, cały ten zestaw, co wiecie. Ona twierdziła, że się nad nią znęca, dowodów nie było, w końcu go nagrała, jak straszył, że zabije ją i tego chłopca, wtedy chłopiec miał dwa lata, pożarli się o jej romans. Wiadomo, szpital, nocne dyżury, takie sprawy się zdarzają, dowodów nie było, ale Hełczyński twierdził, że kobieta go puszcza kantem z doktorem Janickim. Może miał rację, bo teraz ona i doktor razem mieszkają.

Olga usłyszała szmer. Faceci zaczęli ze sobą rozmawiać gdzieś za jej plecami.

– Już? – Leśmian odczekał chwilę. Potarł dłonią łysą czaszkę. Wyglądał źle. Ciekawe, czy to naprawdę grypa, pomyślała, czy po prostu pęka, przerasta go to wszystko, że musi stać przed nimi i udawać, że sam nie jest obsrany ze strachu. Przecież ma rodzinę. Pewnie się boi, że przywlecze to do domu. Ona by się bała. Nie miała rodziny, a i tak się bała. Nawet kiedy do niej strzelali, nawet gdy wisiała za nogi z workiem na głowie, nie bała się aż tak.

– Już? – powtórzył Leśmian.

– Panie inspektorze, jak on… jak on w Niemczech pracuje, to jak? Przez te zamknięte granice przejechał?

– Przejechał. Wiśnia, weź powiedz, co wiesz.

– Przejechał przez granicę dwa dni temu, przez Kołbaskowo. Zameldował, że wraca do kraju, wypełnił kartę na kwarantannę, adres podał w Alejach Jerozolimskich 55. Nie stawił się tam, nikt go tam nie zna, uprzedzając wasze pytania, nie ma możliwości sprawdzenia, czy ludzie na granicy podają właściwe dane. Dziecko zabrał około południa, a o 13.07 wysłał SMS-a do byłej żony, że zabije siebie i dziecko. Że nie da syna obcemu facetowi. – Wiśniewski spojrzał w papiery. – „Ty kurwo, nie zostawię własnego dziecka obcemu facetowi. Nie zobaczysz ani mnie, ani Arturka nigdy więcej”.

– No ale tu nie ma nic, że chce go zabić, tylko że ona go nie zobaczy.

– Ale ona zadzwoniła do niego od razu pod ten numer i wtedy jej powiedział. Tak zeznała. Że postanowił zabić dziecko, a potem siebie. Jak się rozłączył, to próbowała ponownie dzwonić, ale już tylko słyszała, że abonent czasowo niedostępny, a potem, że nie ma takiego numeru.

– Połamał kartę.

– Tak, prawdopodobnie zniszczył kartę. Zgłosiła się do nas, koledzy z VII komisariatu przyjęli zgłoszenie o 14.13, no i się zaczęło. Tu mam treść zgłoszenia. – Wiśniewski zaczął znowu szeleścić papierami.

– Nie no, kurwa, Wiśnia. – Leśmian podniósł ręce do góry. – To nie sąd, nie czytaj papierów, bo nie ma czasu. Ten telefon należał do jakiegoś faceta w Szczecinie i był w samochodzie, gość ma dwa telefony. Jak chłopaki do niego zadzwonili w nocy, to się okazało, że mu ukradli samochód razem z tym telefonem. Żółty renault. Babcia nie pamięta, jakim samochodem był u nich ten Hełczyński, ale twierdziła, że żółty. No i mamy to auto, bo dzisiaj rano policjanci z posterunku w Łącku znaleźli renault. W środku są ślady krwi. Nie wiemy jeszcze, czyje, niewiele krwi, jak po skaleczeniu raczej albo może z nosa. Nie ma w środku ani Hełczyńskiego, ani tego dzieciaka. Jest decyzja, że szukamy.

– Czego szukamy?

– Ich szukamy.

– Ale gdzie?

– No dookoła tego Łącka.

– Łącka śliwowica najlepsza – mruknął któryś. – Siedemdziesiąt procent jak nic.

Kilku się roześmiało. Napięcie odrobinę zelżało.

– To nie tam – powiedział Leśmian. – Śliwowicę gdzieś w górach robią, a to jest Łąck koło Płocka.

Minęło kilka godzin.

Była 17.25. Serbia parkowała forda przy wąskiej drodze w okolicach Środonia. Z każdej strony Łącka ruszały ekipy poszukujące. Po Hełczyńskim i dziecku ani śladu. Z przeglądu monitoringów wiadomo, że nie byli widziani na żadnej stacji benzynowej. W telewizji pokazali zdjęcie ojca i syna. Żadnego odzewu, ale ludzie mogli mieć dość telewizji. Od początku kwarantanny tylko jęk i ten sam strach. Jakby niektórzy prowadzący mieli satysfakcję, czytając, że wreszcie jest dziesiąta ofiara w Polsce. W każdym razie numer kontaktowy policji milczał. A to się nigdy dotąd nie zdarzało. Zawsze było mnóstwo zgłoszeń. Zawsze ktoś widział podobnego gościa.

A teraz nic.

Cisza.

Nie wróżyło to dobrze.

– To tutaj? Dobrze przyjechaliśmy?

Wąska droga, las, skrawki pól, niebieskie niebo. Wyż znad Skandynawii. Zimny, słoneczny, aż bolały oczy, tak pięknie.

– Tutaj. – Kosiński sprawdził koordynaty. – W takich sprawach możesz mi zaufać.

Uśmiechnęła się. Tak. W kwestiach dotyczących komputerów, smartfonów i wszystkich tych nowych technologii mogła mu ufać.

– Muszę rozprostować nogi. – Otworzył drzwi i do środka natychmiast wpadły chłód i zapach lasu wymieszany ze swądem obornika. Budynki, które minęli minutę temu, to pewnie jakaś chlewnia albo obora. Takie miejsca zawsze są daleko od ludzi. Patrzyła, jak Kosiński wyciąga z kieszeni czapkę i wsuwa na czoło, a potem jak wygrzebuje papierosy. W tej zielonej kurtce, dużej, za obszernej, w wąskich spodniach i czarnych, ciężkich skórzanych butach wyglądał jak wielki ptak. Widziała go, jak idzie na drogę, przygarbiony, zmarznięty. Marabut. Jeśli wychowała kogoś w życiu na psa, to właśnie jego. Dobrze go wychowała, bo jest tam, gdzie potrzeba. Nie spieprzył, nie zaszył się w domu, nie próbował iść na zwolnienie.

Zapaliłaby teraz. Oj zapaliłaby, ale nie możesz, dziewczyno, wiesz, że nie możesz.

Włączyła radio. Sekundę trwało, zanim RDS – ciekawe, czy te algorytmy dziwią się, kiedy wyjeżdżasz z Warszawy – namierzył nową częstotliwość.

„Liczba przypadków zakażenia koronawirusem w Polsce wzrosła do dziewięciuset pićdziesięciu siedmiu – powiedział jakiś nowy, nieznany głos. Pomyślała, że wyrzucają teraz z Trójki, kogo się da. – Nowe potwierdzone przypadki dotyczą pacjentów między innymi z województwa dolnośląskiego i wielkopolskiego. Podczas dzisiejszej konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki mówił o kolejnych ograniczeniach, które wprowadza rząd w odpowiedzi na rozprzestrzeniającą się pandemię”.

– Jadą! – krzyknął Kosiński.

– Och, kurwa. – Wyłączyła radio, założyła maseczkę i spojrzała w lusterko. Wyglądała fatalnie. Jak kaczka. Wyciągnęła ze schowka broń i wygrzebała się zza kierownicy. Sprawdziła magazynek. W porządku. Zatrzasnęła i wsunęła do kabury pod ramieniem, zanim pierwszy wóz zdążył zaparkować. Żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej wysypywali się spod plandeki przemarznięci i wystraszeni. Może gdyby pracowała jako dziennikarka w lokalnej telewizji, dałaby się oszukać, ale była policyjnym psem i umiała poznać, czy ktoś szpanuje, czy nie. Widziała, że nadrabiali miną. Chłopaki bardziej niż dziewczyny. Nie miała do nich żalu. Ta ich dziewczyna, porucznik, znak Polski Walczącej na naszywce, Karpińska na wąskim pasku nad kieszonką na piersi, ustawiła ludzi w dwuszeregu. Spojrzała na Serbię.

– Podkomisarz Olga Suszczyńska. – Serbia stanęła przed nimi i dopiero teraz chyba naprawdę poczuła, jak jest zimno. I jak groteskowo musi wyglądać tutaj, w lesie, w maseczce w kolorowe kwiatki. Zsunęła ją na szyję.

– Podkomisarz Olga Suszczyńska. – Teraz zabrzmiało lepiej. Podniosła wzrok. Czerwona smuga słońca odcinała ziemię od zimnego frontu, który wisiał nad lasem jak czarna, podarta szmata. – Boicie się. Wiem. Dzisiaj wszyscy się boimy tego pieprzonego wirusa. Ja też. Wiem, że macie rodziny. Niektórzy małe dzieci. Myślicie teraz, że waszym obowiązkiem jest być z nimi. Że jak wstępowaliście do wojska, to miało być inaczej. I że tu marnujemy wszyscy czas, bo prawdopodobieństwo, że to my znajdziemy tego chłopca, jest równe zeru. To prawda. Ale ten chłopiec, Artur, pięć lat, nie ma nawet ciepłej kurtki, bo kiedy ojciec go porwał, był w takiej lekkiej, środek dnia, słońce, ciepło. On też się boi. Boi się, bo chyba już wie, że jego tata zwariował. Bądźcie czujni. Idziemy. Północ północny zachód, tyralierą, człowiek od człowieka co cztery metry, jak pan premier każe w czasie pandemii. Nie gromadzimy się, bo wtedy będę musiała was aresztować.

Nikt się nie zaśmiał. Ktoś zakaszlał.

Teraz ona się roześmiała.

– Bez żartów mi tutaj – powiedziała. – Macie przeżyć. Ten facet, Hełczyński, uważajcie z nim, jakby się okazało, że go znaleźliście. Cholera wie, co to za jeden. Desperat. Wtedy lepiej nie podchodzić za blisko.

– Mamy pojemniki z gazem łzawiącym, podoficerowie broń krótką – powiedziała Karpińska.

– Umie pani strzelać, pani…

– Porucznik Karpińska. – Nie wyciągnęła ręki. – Sto pocisków w każdy czwartek. Jak minie to wszystko, możemy spróbować. – Latarki w dłoń i idziemy – powiedziała głośno do swoich. – Co pięć metrów, tyralierą.

Rozwinęli się jak zepsuta gąsienica. Niektórzy mierzyli krokami odległość. Śmiali się, gadali. Ktoś się potknął, bo nierówny teren. Pospolite ruszenie, pomyślała Serbia i posłała Kosińskiego na drugi koniec grupy. Żeby przynajmniej było wiadomo na jakiej szerokości idą. Mieli maszerować godzinę, potem przesunąć się o całą szerokość szeregu i iść z powrotem.

I tak do skutku.

To będzie ciężka noc.

Ruszyli. Zmrok zdążył się już zakorzenić pomiędzy pniami drzew, skłębiony, czepiający się wszystkiego, co nie było z gumy ani z ortalionu. Najgorszy był ten las. Niskie, uprawowe świerki, nieprzecinane jeszcze, gęste, nogi można połamać na wykrotach. Słyszała, jak wojsko człapie, jak się gramoli, sapie, prycha, pokasłuje, jak depcze, uderza czubkami butów o korzenie, klnie, marudzi, ale idzie nieubłaganie krok za krokiem, omiatając pień po pniu nierówną, połamaną linią światła.

Poza śmieciami i pordzewiałymi kawałkami kół od rowerów, butelek i resztek plastikowych toreb nie znaleźli niczego.

Potem wyszli na drogę. Za nią był stary las. Wysoki, smukły, sosnowy, wszystkie drzewa pochylone w jedną stronę, na wschód, jakby każdego dnia przygniatał je ten sam wiatr. Poszycie było miękkie, czasami tylko sterty igieł i niskie krzewy, czasami gęste kępy zarośli. Wtedy szereg żołnierzy znowu się chwiał, bo nie wiedzieli, czy mają iść, napierać, czy czekać na tych kilku, co utknęli, żeby przejrzeć te chaszcze, busz, przepłoszyć jakieś nocne zwierzę, nie, to jeszcze nie noc, jakaś osiemnasta z minutami, zaraz zaterkoce jej stoper w komórce i będzie musiała przestawić swoją drużynę i iść z powrotem. Gdzie są? Google Maps pokazuje jakieś zadupie.

Wyszli na drogę.

Za drogą pola, jakieś nieużytki, szli po kolana w zeschniętych łodygach chwastów, lebiody, Bóg wie czego, dzikiej róży, bo łodygi kolczaste, czepliwe, zaciągały nitki spodni. Niebo granatowe. Znowu zagajnik, stara droga z betonowych płyt poprzerastana trawą, zaropiała, płyty jumbo, pomyślała, dawno nie widziała tego wynalazku popularnego w czasach komuny. Za drogą pordzewiały drut kolczasty na betonowych słupach, pochylony w stronę, z której nadeszli. Miejscami połamany, przeżarty rdzą, ale gdzieniegdzie wciąż się trzymał.

– Szlag by to trafił – powiedziała. Zatrzymała się. W lewo od niej tyraliera zrobiła to samo. Światełko przy światełku. Spojrzała na zegarek w telefonie. Jeszcze osiem minut. Osiem minut powinni iść, zanim zawrócą.

– Pani podkomisarz, co robimy? – Karpińska podeszła cicho jak duch.

– Nie wiem, kurwa, jak zaczniemy przełazić przez ten drut, to się wszystko popieprzy… cała ta tyraliera.

– Mieliśmy iść godzinę…

– Zostało siedem minut… nie możemy zawrócić. – Olga zapragnęła, żeby zadzwonił koordynator z informacją, że znaleźli dziecko i mogą wracać do domu.

– Lisicka! Lisicka do mnie! – zawołała porucznik.

Tamta przybiegła ciężkim truchtem. Otyła, nalana, w świetle latarek czerwona z wysiłku. Czy robią im w ogóle jakieś testy sprawnościowe?

– Na rozkaz. – Gruba dziewczyna wyprostowała się, ciężko dysząc.

– Nożyce masz?

– Tak jest.

– To wyciągaj. Tnij co pięć metrów, żeby nie gubić szeregu. – Karpińska popatrzyła na Olgę, lekko podnosząc brwi. Cień uśmiechu.

– Damy radę, co nie?

Gruba przecięła siedem strun pordzewiałego drutu przed Olgą.

Pięć minut później ktoś zaczął krzyczeć. Daleko po lewej stronie.

Pobiegła. W tej robocie wiesz, jak brzmi krzyk kogoś, kto się naprawdę boi. Krzaki, spróchniałe drzewa, nikt tu nie sprzątał od lat, wdepniesz, noga więźnie jak w bagnie, Serbia szarpie, sznurówki zaczepiają się o korzeń, okrzyków więcej, widzi, że jakieś sto metrów od niej coraz więcej światełek, jeszcze pięćdziesiąt metrów, już, podnosi głowę.

Mężczyzna wisi na pasku od spodni. Spodnie zjechały do kostek, kurtka długa, zakrywa go na szczęście, bo uda rude od zaschniętej kupy. Opuściła oczy. Na buty. Brązowe, piękne, wysoka podeszwa, przeszyte poczwórną nitką, jakby wieczne, niezniszczalne. Wytłoczony na skórze wizerunek drzewa… Skrzyp, skrzyp, wiatr zawiał i poruszył trupem.

– Co teraz? – Porucznik obudziła Serbię z nagłego letargu.

– To on, ten ojciec. No co, zabezpieczamy, nie zadeptajcie śladów, okej? Kosiński!

– Jestem, jestem. – Robił telefonem zdjęcia, korzystając z tego, że dookoła dość świateł.

– Dzwoń i wyślij naszym namiary, że mamy Hełczyńskiego.

– Tak, tak, już.

Żołnierki i żołnierze rozstąpili się w półkolu.

– Dajcie światło, ale starajcie się nie zadeptać za wiele, okej? Na dół światło, jemu już nie pomożemy.

Poświecili. Serbia pochyliła się, uklęknęła.

Mów do mnie, pomyślała, mów do mnie, skąd przyszedłeś, mów, co z tym dzieckiem. Podniosła wzrok i poświeciła na ręce mężczyzny. Podrapane, brudne, pokaleczone. Ale krwi na nich niewiele. Na rękawach wcale. Poświeciła wyżej. Gdybyś podciął dziecku gardło, byłoby trochę krwi, co nie? Nie wiedziała, czy oszukuje samą siebie, ale chciała przecież, żeby ten chłopiec, jak mu tam, Artur, żeby żył.

Przywarła do ziemi. Dotknęła jej dłonią. Metr od drzewa, na którym wisiał Hełczyński, leżał kawał pnia. Stary, zbutwiały, ale kiedyś był równo ucięty. Jakiś metr długości.

Rozejrzała się. Żadnego innego takiego pniaka nie było widać. Poświeciła po okolicznych drzewach. Same cienkie pniaczki, samosieje, krzewy, w większości iglasta drobnica. A to, na którym wisiał, dąb, stary, duży. Wybrał drzewo, które go utrzyma. Ale skąd ten pień?

Przyjrzała się glebie. Nie była harcerką, ale miała nosa do śladów.

Były tam podbiegnięte wilgocią wgłębienia. Może to jego ślady? Może kiedy dźwigał ten pniak, był na tyle ciężki, żeby je zostawić? Poszła za nimi. Niedaleko. Pięćdziesiąt metrów.

– Iść za panią, pani podkomisarz? – krzyknęła porucznik. – Potrzebuje pani światła?

– Nie, nie ruszajcie się, zaraz wrócę.

Doszła do miejsca, skąd Hełczyński wziął pniak, nietrudno poznać, bo leżała ich tam cała sterta. Spróchniałe, oplecione kłączami perzu, zakurzone, jakby leżały od półwiecza, porozsychane, zszarzałe i obsrane przez ptaki. Ale nie przegniłe. Kopnęła w trawę kilka razy czubkiem buta. Twarde. Pod trawą, igliwiem i cieniutką, może centymetrową warstewką gleby zobaczyła beton. Omiotła latarką dookoła. Tak, tu musiało coś istnieć w jakiejś nieokreślonej przeszłości. Wszystkie drzewa były niskie i słabe jak niedożywione dzieci. Gałęzie do samej ziemi. Nikt tu nie zaglądał od lat. Ale dalej, pięćdziesiąt metrów stąd, rosły już wielkie, stare konary, widziała ich cienie. A pod nimi rząd białych światełek. Latarki. Oświetliła teren dookoła siebie.

Było tam zagłębienie w ziemi. Jakby wejście do okopu.

– Kosiński! Kosa! Dawaj tu, tylko ostrożnie, nie pozadeptuj za wiele, chyba coś mam! – krzyknęła, bo kiedy podeszła bliżej, zobaczyła poprzerastane zielenią schody. I zardzewiałe, ciężkie wrota. Uchylone. Od strony zawiasów świeże kupki rdzy. Ktoś je otworzył całkiem niedawno.

– Hej! Artur! – Zawołała.

Nic. Cisza.

Kurwa, pomyślała, nie żyje. Ten chuj jednak zabił syna…

– Jestem.

Kosiński poświecił swoją latarką.

– Rękawiczki masz?

Skinął głową. Podał jej latarkę, wyciągnął z kieszeni lateksowe rękawiczki i założył je raz dwa. Po kontuzji ręki sprzed paru miesięcy nie pozostał ślad.

– Dobra, idziemy.

– A twoje rękawiczki?

– Fuck you – mruknęła i poczekała, aż otworzy drzwi szerzej.

Weszła pierwsza. Korytarz, pajęczyny, ślady jakiegoś zwierzęcia, może lis, może borsuk, kostki mniejszych zwierząt, coś miało tu spiżarnię. Pajęczyny, brud. Dwa metry dalej kolejne drzwi. Po obu stronach korytarza.

– Jakiś pieprzony bunkier – zauważył Kosiński. – Jak z gry komputerowej o wampirach.

– Głupi jesteś. Artur! Artur!

Nic.

Zajrzeli za pierwsze drzwi. Łóżko, z materaca została szmata, kiedyś w paski, i zgniłe siano. I biurko. Porozsychana sklejka. Jakieś papiery, długopis Zenith, obudowa wciąż w granatowym kolorze, kieliszki, szklanki, w szufladzie butelka.

– Zostaw, szukamy ciała.

Drugie pomieszczenie puste, trzecie wygląda jak siłownia: skrzynki, przełączniki, dźwignie, ebonitowe tablice z bezpiecznikami. Do tego fotel, same sprężyny, po poszyciu nie został nawet ślad. Sporo kabli, w kącie skrzynki w szarym, maskującym kolorze, napisy po rosyjsku, nie rozumiała.

– Hej, tutaj. – Kosiński wychylił się zza szafy z bezpiecznikami. – Tu było jakieś przejście.

Poszła za nim. Wąsko.

– Tu uważaj… – Przeskoczył.

W połowie długości korytarza, na całą jego szerokość ział w podłodze kwadratowy otwór. Metr na półtora, oceniła. Skoczyła. Nie zachwiała się, ale Kosiński i tak ją złapał.

– Czekaj, poświecę. – Nachyliła się nad czeluścią. Światło latarki odbiło się na odblaskowych naszywkach niebieskiej kurtki. – Jest dziecko – powiedziała. – Kurwa, wysoko, jakieś dwa metry.

Omiotła ściany w korytarzyku. Nie było drabiny.

– Opuścisz mnie i poszukasz jakiegoś sznura czy drabiny. Coś znajdziesz.

Kosiński nie zaoponował. Opuściła się na ramionach. Serbia zamajtała w powietrzu nogami. Kosiński zaparł się o ziemię.

– Daj rękę, opuszczę cię, ile się da.

– No gdzie w tych rękawiczkach, kurwa – wysapała.

Ściągnął bez wahania. Wsadziła latarkę do ust i podała mu jedną rękę. Chwycił mocno i opuścił ją, ile się dało. To nie wystarczyło, ale puściła go i skoczyła. Było niżej, niż się spodziewała. Stopy zagłębiły się w czymś mięsistym.

Kurwa, w dziecko wpadłam, pomyślała i natychmiast zrobiło jej się niedobrze, ale nie mogła rzygać, w ustach ciągle ta latarka. Wzięła ją w rękę i zmusiła się, żeby spojrzeć w dół.

Nie, nie wpadła w żadne zwłoki. To były koce, szmaty, jakieś worki, sienniki. Jej stopa tkwiła w rozerwanej poduszce. Pióra zgniły, pleśń je przeżarła. Ktoś musiał przez otwór w suficie nawrzucać tu śmieci. To zamortyzowało jej skok.

Uklęknęła na tym wszystkim i dotknęła szyi dziecka. Poczuła puls. Silny, zdrowy. Chłopiec spał.

– Artur, Artur! – Szarpnęła go za ramię. – Obudź się.

Otworzył oczy z wysiłkiem, mrużąc je od światła.

– Tata? – zapytał.

Opuściła latarkę.

– Nie bój się, tata nic ci już nie zrobi.

– Ja się nie boję taty, ja się boję ducha. Tata powiedział, żebym poczekał, że on przyplowadzi pomoc.

Wzruszyła się na to „l”.

– No właśnie mnie przysłał, żebym cię znalazła. – Chciało jej się płakać. – Tu nie ma żadnego ducha. Zaczekamy, mój przyjaciel znajdzie drabinę i wyciągniemy cię.

Chłopiec usiadł.

– A po co masz to? – Dotknął jej maseczki.

– Żeby nie kaszleć. I żeby nie wdychać takich małych żyjątek, co przenoszą chorobę. Boję się zachorować.

– Ja się boję ducha.

– Duchów nie ma.

– Jest duch, naplawdę, stlaszny duch.

Pokręciła głową, a potem go przytuliła. Za ten strach, za zimno, za kwarantannę, za swoją samotność, za pieprzone wojsko Macierewicza, które dało jednak radę, za tego ojca tchórza, co wisiał na dworze, majtając nogami w nowiutkich butach.

– Boisz się? – zapytał chłopiec.

– Nie. Już nie.

– A ja się stlasznie boję. Jak tata mi rzucił lampkę, to się nie bałem, ale potem mi zgasła i się boję.

– Nie, Artur, duchów nie ma.

– Chodź, pokażę ci.

– Nie ma duchów.

– Chodź! – Usłyszała w jego głosie, że poczuł się urażony.

– Kosiński! Kosa! – krzyknęła.

Nic, cisza. Miała nadzieję, że nie wpadł w kolejną dziurę.

– No dobrze, pokaż mi.

– O tam. – Chłopiec stanął i wyciągnął rękę przed siebie. Zaświeciła. Zobaczyła, że to nie zsyp, że jest w pomieszczeniu, z którego można przejść dalej, przez grube, stalowe drzwi pomalowane kiedyś szarą farbą. Znowu ruskie litery. Omiotła światłem salę, w której się znajdowali. Po przeciwnej stronie znajdowały się podobne drzwi.

– Sama zobacz, tam jest – powtórzył Artur.

Weszła. Za drewnianym, pustym, zakurzonym stołem siedziała stara kobieta. Ramiona na stole, głowa na ramionach. Włosy białe, czerwony sweter.

Serbia podeszła bliżej.

Przyjrzała się dokładnie. Kobieta nie była stara. Była całkiem wyschnięta. Mumia. Duch.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: