Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Białe kruki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Białe kruki - ebook

Jaka jest różnica między Bogiem a neurochirurgiem? Bóg nie jest neurochirurgiem.

Mathias pełni samotny nocny dyżur, kiedy na izbę przyjęć przywożą pacjenta. Niedoświadczone ręce chirurga drżą. Młody człowiek na noszach doznał poważnych urazów głowy i bez operacji niechybnie umrze. Mathias musi się wykazać, dzięki czemu zapewni sobie jedną z trzech stałych posad na Oddziale Neurochirurgii.

Kiedy delikatnie unosi płytkę kostną, którą wyciął z czaszki mężczyzny, jego ręce przestają drżeć. Wychodząc z sali operacyjnej, czuje się mistrzem świata – aż do następnego ranka, kiedy dowiaduje się, że liczbę posad zredukowano. Troje młodych chirurgów musi walczyć o dwa stanowiska. Troje młodych chirurgów, z których każde ma swojego mentora – mentora z własnymi planami… i gigantyczną samooceną.

Powrót bestsellerowego autora książki ”Lekarz, który wiedział za dużo”. Mistrz norweskiego thrillera medycznego w wyśmienitej formie!

Wybrane recenzje:

" ... w każdy wieczór wybrałabym tę książkę zamiast «Chirurgów»." 

Erle Marie Sørheim, Dagbladet

"Pisząc Białe kruki Mjåset stworzył bardzo dobry i wciągający thriller medyczny, obrazujący podstawowe przeżycia i dylematy, przed którymi może stanąć każdy lekarz." 

J. Frich, Tidsskrift for den norske legeforening

" ... żywe i wnikliwe studium miejsca pracy ..."

Lars Helge Nilsen, Bergens Tidende

"Wartka, ekscytująca i dobrze skomponowana powieść medyczna ...  Mamy tu rozrywkę, przepychanki i perypetie, pogoń za karierą (przerywaną niekiedy rozważaniami natury moralnej) i rozwój sytuacji, a wszystko we właściwej dawce."

Jan Askelund, Stavanger Aftenblad

"Książka jest dobrze napisana (...) Daje nam ciekawy wgląd w codzienność na sali operacyjnej i w jej okolicach."

Asbjørn Ringen, Gudbrandsdølen Dagningen

"Białe kruki to zarówno dostarczająca rozrywki lektura lżejszego kalibru, jak i powieść polityczna (...) Mjåset jest sprytnym dramaturgiem, który wie, jak efektywnie kończyć sceny – a za tym, co widzimy, często kryje się coś zupełnie innego."

Odd Surén, Dag og Tid

Christer Mjåset (ur. 1973) jest lekarzem i pisarzem młodego pokolenia. Dotychczas wydał cztery książki, w tym dwa zbiory opowiadań – z czego pierwszy, En dans der veien slutter (Taniec u końca drogi) z 2003 jest zarazem jego debiutem literackim. W swoich powieściach Mjåset umiejętnie łączy wiedzę lekarską z kunsztem literackim. Cechuje go narracyjna rzetelność i przywiązanie do detali. Jego opowiadania, podobnie jak powieści, są wielowątkowe, z bogatą galerią postaci i skomplikowaną intrygą. Jego pierwsza książka wydana w Polsce "Lekarz.który wiedział za dużo" (2012) spotkała się z gorącym przyjęciem i znalazła wielu wiernych czytelników i recenzentów. Lekarz, który wiedział za dużo to wartka powieść, wykraczająca poza ramy gatunku prozy lekarskiej. Łączy w sobie wątki sensacyjne i obyczajowe, przy czym nic nie jest tu takie, jakie się wydaje – w książce mnożą się nie tylko zagadki, ale też ich ciekawe rozwiązania, wplecione w misterną i zaskakującą intrygę

"Jeśli Christer Mjåset, który z zawodu jest lekarzem, leczy tak precyzyjnie jak konstruuje fabułę, to jego pacjentom nic nie grozi."

Adrianna Michalewska, Portal Zbrodnicze Siostrzyczki

"Pierwsza książka po polsku Norwega Christera Mjåseta to więcej niż bestsellerowy kryminał. Jej tytuł „Lekarz, który wiedział za dużo" kojarzy się z filmem Hitchcocka „Człowiek, który wiedział za dużo". Nie wydaje się, aby był to przypadek. Thriller Mjåseta reprezentuje ten sam gatunek."

Monika Kuc, Rzeczpospolita

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62122-84-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Mathias

Mathias Grande kopniakiem otworzył drzwi do sali operacyjnej numer 12 i wszedł z uniesionymi, świeżo umytymi rękami. Przystanął na środku pomieszczenia, żeby zebrać myśli. Najchętniej byłby teraz w każdym innym miejscu poza Szpitalem Uniwersyteckim Haukeland, a najmniej ze wszystkiego pragnął być lekarzem-asystentem na Oddziale Neurochirurgii z całą odpowiedzialnością, jaka na nim ciążyła. Nie wiedział bowiem, czy naprawdę się do tego nadawał.

Odnotował, że podeszła do niego instrumentariuszka, otworzyła usta i coś powiedziała, ale w jego głowie słowa te zlały się w bełkot. Wziął oddech i spróbował się skupić.

– Możesz powtórzyć?

– Rękawiczki. Jaki jest rozmiar twoich rękawiczek?

– Siedem i pół.

Pielęgniarka skinęła głową jak mnich świątynny i przesunęła się obok niego, nie mówiąc nic więcej. Mathias pochylił się nad stołem, na którym leżała otwarta paczka z fartuchem operacyjnym. Drżały mu dłonie, kiedy chwycił fartuch i potrząsnął nim, by rozprostować materiał. Kiedy wsuwał ręce w rękawy, przez głowę przelatywały mu myśli o wszystkim, co mogło pójść źle, jak migawki telewizyjne o błędach w sztuce lekarskiej, których byłby głównym sprawcą. Wiedział, że nie powinien tak myśleć, ale ta świadomość mu nie pomagała. Obrazy napływały same bez względu na to, jak bardzo z nimi walczył.

Wzdrygnął się, gdy ktoś ujął jego fartuch operacyjny i zapiął rzepy na plecach. Czekając na rękawiczki, zerknął na zegar nad drzwiami. Była już czwarta. Środek nocy. Zaledwie parę godzin wcześniej leżał w dyżurce, pogrążony w głębokim śnie i nie przeczuwał żadnego niebezpieczeństwa. Teraz zaś nagle stał tutaj, przeżywając ciężkie chwile. Ni mniej, ni więcej. Leżący na stole pacjent był zaledwie dwudziestokilkulatkiem, u którego wystąpił krwotok wewnątrzczaszkowy. Zadaniem Mathiasa było usunięcie krwawienia – a świadomość, że oto po raz pierwszy miał samodzielnie otworzyć czaszkę, bynajmniej nie koiła jego nerwów.

– Spójrz no tu, Grande! – zabrzmiał głos Edith, instrumentariuszki, która miała stać u jego boku w sterylnym polu zabiegowym. Trzymała przed nim rękawiczkę w taki sposób, że mógł do niej wsunąć rękę. Zrobił, jak kazała, zdobywając się nawet na uśmieszek pod maską chirurgiczną, kiedy na obu rękach znalazły się po dwie rękawice. Edith była starą, cwaną lisicą, która znała na wylot wszystkie procedury operacyjne. Trudno by było o lepszą pomocnicę tej nocy.

– Voilà!

Edith klasnęła w dłonie na znak zadowolenia. Mathias podszedł do głowy pacjenta. Ze wszystkich stron przykrywały ją serwety chirurgiczne. Obnażona była jedynie ta połowa, którą ogolił i na której tuszem zaznaczył linię cięcia. Położył rękę na gładkiej skórze i poczuł, że serce łomocze mu jeszcze mocniej. Miał wrażenie, że cały pokój tętni. Spojrzał na przeciwny koniec stołu operacyjnego, gdzie personel anestezjologiczny uwijał się jak w ukropie za pionową zasłoną, rozpiętą, aby oddzielić jałową część sali od części brudnej.

– Podano mannitol? – zapytał.

– Podano – odparł anestezjolog, unikając jego wzroku. Wydawał się spięty i miał po temu powód.

– A keflin?

– Też.

– No to zaczynamy.

Mathias odwrócił się do Edith, żeby poprosić o nóż, ale zobaczył, że pielęgniarka już mu go podaje.

– Słuchaj, Grande – powiedziała tak cicho, żeby nikt inny nie słyszał. – Damy sobie radę. Pójdziemy krok za krokiem, tylko mów do mnie wyraźnie. Okej?

Mathias przytaknął. Ujmując trzonek noża, czuł drżenie w całym ciele. Nigdy w życiu nie bał się bardziej. I to chyba raczej błędów, które mógł popełnić, niż ich konsekwencji dla pacjenta. Ale nie powinien teraz zaprzątać sobie tym głowy.

Czas było zacząć.

*

Zbliżało się wpół do trzeciej, kiedy zadzwonili do niego po raz pierwszy. Na wyspie Sotra doszło do bójki na imprezie, znaleziono nieprzytomnego chłopaka. Przetransportowano go helikopterem do szpitala, gdzie czekał już zespół urazowy, gotowy przewieźć go w głąb budynku. Niedługo później Mathias stał w sterowni pracowni tomografii komputerowej i oglądał zdjęcia, przesuwające się po ekranie komputera. Białe pasmo, rozciągające się między wewnętrzną stroną czaszki a lewą półkulą mózgu, nie pozostawiało złudzeń. Duża ilość krwi zebrała się w tym miejscu i uciskała mózg, sprawiając, że linia środkowa przesunęła się o kilka centymetrów w prawo. Jeżeli w krótkim czasie krew nie zostałaby usunięta, chłopak by umarł. To oczywiste.

Mathias natychmiast przedzwonił do lekarza pełniącego dyżur telefoniczny, Pera Irgensa. W Szpitalu Haukeland Irgens był nie byle kim. Od lat osiemdziesiątych kierował oddziałem, ale ostatnio przekazał ster innym. Szykował się już wprawdzie do przejścia na emeryturę, ale wciąż nalegał, żeby dawano mu dyżury. Tych, którzy go znali, niezbyt to dziwiło. Nadal wielką radość sprawiały mu wyzwania, nie mówiąc już o tym, że ciągnęło go do popisywania się, jakby był dwudziestolatkiem. Sam Irgens był tego w pełni świadomy i lubił to potwierdzać w opowiadanych historiach. Wszyscy słyszeli, jak przed kilkoma laty zerwał sobie więzadło krzyżowe w kolanie w wyniku groźnego upadku przy skoku narciarskim z siedemdziesięciometrowej skoczni. Nie dał za wygraną i znów skoczył; tym razem się udało.

Kiedy tej nocy Mathias wyjaśnił mu sytuację, spodziewał się szybkiego „Już lecę”. Starszy lekarz zamilkł jednak na kilka sekund, po czym zadał swoje odwieczne, enigmatyczne pytanie:

– Jaki jest najważniejszy mięsień neurochirurga?

Mathias słyszał to już mnóstwo razy. Irgens miał w zwyczaju pytać o to, kiedy chciał zabić ćwieka młodszym kolegom lub studentom. Wbrew przypuszczeniom wielu, nie chodziło mu bowiem o łacińską nazwę tego czy innego mięśnia. Chciał tylko podkreślić, że neurochirurg powinien mieć pewną rękę i być gotów w równej mierze wycofać się lub podjąć działanie. Niezdarność mogła przynieść duże szkody. Mathias odparł bez namysłu:

– Przeciwstawny. Układam pacjenta do operacji i przygotowuję się do cięcia. W porządku?

Znowu zapadła cisza. Mathias zaczął powątpiewać, czy Irgens rozumie powagę sytuacji i powtórzył pytanie. Wreszcie jednak starszy lekarz odpowiedział.

– Myślę, że sam sobie poradzisz, Mathias.

– Co sugerujesz?

W słuchawce odezwało się pełne irytacji chrząknięcie.

– To, co mówię. Kiedyś musi być ten pierwszy raz i nigdy nie będziesz się czuł do niego w pełni przygotowany. Niemniej jednak nie zapominaj o przeciwstawnym.

Zanim Mathias zdążył coś dodać, na linii zabrzmiało kliknięcie. Mimo to jeszcze przez chwilę stał ze słuchawką przyciśniętą do ucha. Zaczęło narastać w nim jakieś uczucie. Bardzo przypominało lęk.

*

Mathias przyłożył gazik do obnażonej już czaszki. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Ujął kraniotom i przytknął czubek wiertła do powierzchni kości w miejscu, gdzie miał wywiercić otwór. Zanim zdążył nacisnąć pedał i uruchomić urządzenie, Edith zaczęła rozpylać wodę w okolicy czubka wiertła. Gdy zagłębiło się ono w czaszce, wokół posypały się wióry kostne. Mathias nie lubił tych wierteł. Zaprojektowano je tak, żeby wyłączały się po przejściu przez kość czaszki, on jednak nigdy nie czuł się dość pewny, że to nastąpi. Na szczęście usłyszał lekki trzask, oznaczający uruchomienie blokady. Już miał przyciągnąć do siebie kraniotom, gdy zrozumiał, że Edith trzyma urządzenie: usunęli je razem.

– Przygotuję piłkę – powiedziała.

Podała mu piłkę drutową Olivecrona, za pomocą której miał wyciąć okrągłą płytkę kostną. Spojrzy wtedy wreszcie na niebieskobiałą błonę, która ukaże się w dole. Dura mater – opona twarda – otaczała mózg grubą warstwą. Chcąc usunąć krew, musiał dostać się pod nią, ale zarazem, przecinając kość, nie mógł o nią zaczepić, żeby nie uszkodzić naczyń krwionośnych lub zagłębić się w tkance mózgowej. Byłoby to, rzecz jasna, niezbyt fortunne.

– Proszę!

Podniósł wzrok, a piłka trafiła do jego rąk. Mocno ujął uchwyt i wprowadził cieniutkie ostrze do otworu, wykonanego kraniotomem. Poczuł, że rąbek piły dobrze się zaczepił o spód kości. Teraz wystarczyło skupić się na mięśniu przeciwstawnym. Nacisnął pedał. Piła uruchomiła się z wizgiem. Poleciały wióry kostne, a nad otworem w czaszce uniosła się strużka dymu. Mathias poczuł, że metal pod rękawiczką się rozgrzał, chociaż Edith starała się, jak mogła chłodzić go wodą. Ważne było, żeby odważyć się na wystarczająco duży otwór. Gdyby okazał się on zbyt mały, nie udałoby mu się usunąć całej krwi zalegającej na korze mózgowej. Nie spieszył się, przerywał pracę, kiedy czuł, że ostrze napotyka za duży opór, po czym znów do niej powracał. Wkrótce piła zatoczyła krąg i mógł ją wyjąć, i stwierdzić, że nie doszło do naruszenia leżącej poniżej błony.

Zanim przeszedł dalej, zrobił sobie przerwę. Zadanie było wyczerpujące, chociaż przed operacją wlał w siebie supermieszankę Irgensa: w tekturowym kubku równą ilość kawy i koncentratu owocowego. Dużo kofeiny. Dużo cukru. Musiał się uśmiechnąć. Zaczął się uspokajać, łomot serca w piersi przestał być nieprzyjemny, a zamiast tego stał się motywujący. Dotknął okrągłego płatu kostnego, który właśnie wyciął, i uniósł go ostrożnie. Skrobiąc delikatnie jego spód skrobaczką do okostnej, oddzielił od niego pasma tkanki, przytrzymujące go w dole. Wkrótce potem mógł przekazać skrawek Edith. Przyjęła go jak noworodka, owinęła w wilgotny bandaż kompresyjny i włożyła do metalowej misy pełnej wody, stojącej na stoliku instrumentalnym.

Tak, czuł się już spokojniejszy. Niebezpieczeństwo wciąż jednak nie minęło. Dopiero teraz dotarł do samego mózgu i popełniając błąd w tej chwili, mógł wyrządzić nieodwracalne szkody.

– Nóż twardówkowy.

Ledwo skończył słowo, a już poczuł w ręku instrument. Edith zawsze była parę kroków przed nim. Nawet teraz, w środku nocy, stała na palcach, nachylając się ku niemu, czujna jak drapieżny ptak. Nie wszystkie instrumentariuszki takie były. Może to dlatego wyrwało mu się słowo, które rzadko się słyszy na sali operacyjnej:

– Dziękuję.

– Nie ma za co.

Odpowiedź padła błyskawicznie i nie zachęcała do dalszej rozmowy. Mathias przyłożył ostrze do opony mózgowej i przycisnął nóż. Z małego nacięcia natychmiast pociekł rzadki płyn o barwie syropu na kaszel. Bez wątpienia dotarł do nagromadzonej krwi.

– Nożyce i pęseta chirurgiczna.

Polecenie znowu wydało mu się zbędne. Z ręki już wyjęto mu nóż. Wkrótce między palcami poczuł nożyce, ale podniósł wzrok na głos Edith.

– Daj mi ssak, to dostaniesz pęsetę.

Oczywiście. Lewej ręki też przecież nie miał wolnej. Pozwolił pielęgniarce wziąć ssak, po czym jego ręka zawisła w powietrzu, dopóki między palce nie trafiła pęseta. Na krótką chwilę ich oczy się spotkały, po czym Edith spojrzała na pole operacyjne i umieściła ssak w nacięciu opony mózgowej.

– Tylko nie myśl, żeby mi znowu dziękować – oznajmiła, zanim zdążył coś powiedzieć. – Zostawmy to sobie na później.

Mathias się nie odezwał. Wiedział, że miała rację. Znowu.

Zakrzepła krew przypominała galaretkę o barwie porto. Przytknął końcówkę ssaka do obrzeży skupiska krwi. Edith zaczęła tymczasem ostrzykiwać wodą czerwoną masę, która zareagowała po części rozstępując się na boki, po części zaś się rozpuszczając. Mathias też poprosił o strzykawkę i odtąd pracowali ramię w ramię, cierpliwie przemywając obszar operacyjny i odsysając krew. Wkrótce ich oczom ukazał się nagi, nieskalany mózg. Tak zapewne musiało wyglądać lądowanie na obcej planecie. Sfałdowana, beżowa powierzchnia lśniła w świetle lampy operacyjnej. W bruzdach między zakrętami wiły się wężowato żyły, tłuste i liliowe, z długimi, białymi pasmami opony pajęczej, arachnoidea. Tętnice natomiast, zgrabne i niemal różowe, płynęły jak narybek przez krajobraz barwy piasku.

– Pulsuje! – zawołała Edith. – To dobry znak.

Mathias sięgnął po szczypce biopsyjne, leżące na stoliku instrumentalnym i pomógł usunąć skrzepy. Edith miała rację. Fakt, że dzięki uderzeniom krwi mózg miarowo się unosił, oznaczał jego prawidłowe ukrwienie i zwiększał szanse na to, że mózg nie uległ poważniejszemu uszkodzeniu.

Tak. Będzie dobrze. Mózg został odbarczony i większość roboty mieli już za sobą. Teraz wystarczyło dolać dużo wody, po czym zamknąć twardówkę i umocować wyciętą płytkę kostną. Chociaż... chwila!

Odwrócił się do ekranu na ścianie, który wyświetlał zdjęcia z tomografu. W głębi mózgu były jakieś stłuczenia, które w najgorszym razie mogły spowodować jego nowy obrzęk i ucisk w czaszce.

– Założymy czujnik ciśnienia – orzekł i zauważył, że Edith, która pochylała się właśnie nad stolikiem instrumentalnym i sprzątała, zamarła. Zanim się odezwała, zrozumiał, że się z nim nie zgadza.

– Nie budzimy pacjenta?

– Założymy czujnik... i nie, nie będziemy go budzić.

– Ani Lohmann, ani Hasselgren nie przepadają za czujnikami ciśnienia, ale tego chyba nie muszę ci mówić.

Mathias wbił łukowatą igłę w oponę mózgową i zrobił pierwszy węzeł. Dobrze wiedział, do czego piła Edith. Lohmann, ten zwłaszcza uważał, że stopień świadomości pacjenta po wybudzeniu był w przebiegu intensywnej terapii pewniejszym sygnałem niż abstrakcyjna wartość ciśnienia. Pytanie brzmiało jednak, czy musiał się tym kierować. Już miał przeciągnąć najkrótszą nitkę na bok, tak by Edith mogła ją obciąć, ale zanim zdążył to zrobić, czekała z nożycami. Chwyciła drugą nić i pociągnęła ją, aż ta się napięła. Edith zrozumiała już, że Mathias zakłada szew ciągły. Cudowna była, ta Edith. Chłopak mógł leżeć pod respiratorem z założonym czujnikiem ciśnienia wewnątrzczaszkowego, znajdować się pod nadzorem i powoli być wybudzany. Można by to pewnie uznać za przesadną ostrożność, ale lepsze to niż ryzyko.

– Założymy czujnik – powtórzył.

Edith zwróciła się do brudnej koleżanki^(), która siedziała przy ścianie z kiwającą się głową.

– Doktor Grande chce czujnik ciśnienia wewnątrzczaszkowego. Załatwisz mu go?

Pielęgniarka zerwała się na równe nogi, jakby zadzwonił budzik. Mathias odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Znów dojrzał zegar, wiszący na ścianie powyżej. Wskazywał, że zbliżała się szósta godzina doby. Dyżur dobiegał końca. Boże, ależ był zmęczony. Ruszył barkami. Mięśnie były obolałe i sztywne, ale w głębi jego duszy odezwało się uczucie, którego nie czuł już od bardzo, bardzo dawna. Lęk, narastający w nim zaledwie parę godzin temu, teraz zupełnie zniknął. Zastąpiło go wielkie szczęście.

------------------------------------------------------------------------

^() Pielęgniarka brudna – pielęgniarka, która nie bierze bezpośredniego udziału w operacji, w związku z czym nie musi spełnić wymogów aseptyki, przyp. tłum.2. Mathias

Deszcz bębnił w szklaną kopułę nad sypialnią. To pozbawione okien pomieszczenie, oddane do użytku neurochirurga, który pełnił dyżur, przypominało celę. Mathias odłożył plik papierów na biurko, wciśnięte w róg między drzwiami i ścianą. Był gotów na udział w rytuałach poranka. Za pół godziny lekarze zatrudnieni na Oddziale Neurochirurgii mieli zebrać się na Radiologii na pierwszym piętrze, by usłyszeć o badaniach przeprowadzonych w ciągu ostatniej doby. Następnie winda miała zawieźć ich na siódme piętro, gdzie w sali seminaryjnej przeanalizują stan pacjentów przyjętych na oddział. Właśnie dlatego Mathias zajrzał wcześniej na Pododdział Nadzoru Neurochirurgicznego NOVA, skontrolował odpływ z drenów i zamienił parę słów z pielęgniarkami, które tej nocy zajmowały się pacjentami. Miał pełen obraz sytuacji. I co najważniejsze: tomografia komputerowa wykonana u młodego chłopaka po nocnej operacji nie wykazała obecności krwi, za to dobre warunki przestrzenne w czaszce. Uderzyła go myśl, że może jednak trochę się pospieszył z zakładaniem czujnika ciśnienia, ale teraz było już po sprawie. Udało mu się przejść przez najgorsze – a wynik wydawał się sukcesem.

Rozebrał się i wszedł do ciasnej łazienki, odkręcił kurki prysznica i zaczekał, aż woda się nagrzeje. Wciąż rozpierało go szczęście, które poczuł pod koniec operacji. Może jeśli poprosi, pozwolą mu na udział w którymś z zabiegów po zebraniu porannym? Starsi chirurdzy na oddziale bardzo doceniali tego typu inicjatywy. Nadal pamiętał komentarz starszego lekarza Odda Hasselgrena, kiedy miał nieszczęście narzekać w jego obecności na niedostateczne wsparcie dla lekarzy-asystentów.

– Marudzenie nic nie da, Grande. Jeżeli chcesz się czegoś nauczyć, to umów się z żoną, żeby zajęła się domem, a sam zostań po dyżurze i przyjrzyj się pracy starszych kolegów. Jeśli ma być z ciebie neurochirurg, to musimy zobaczyć, że cię to obchodzi.

Być neurochirurgiem.

Oczywiście, że tego pragnął. Mógł więc tylko przytaknąć, kiedy zwierzchnik z przestarzałym poglądem na rolę kobiety wyrokował o zapotrzebowaniu na mężczyznę w domu. Trzeba się było przyłożyć do pracy. Mimo że była to harówka, do tej pory udało mu się jakoś przetrwać na tymczasowej posadzie, ale ta właśnie dobiegała końca. Jak dotąd nikt go nie uprzedził, czy może liczyć na przedłużenie kontraktu, sam zaś bał się pytać. Wiedział, że aby pozostać, potrzebuje stanowiska naukowego na stałe. Tej jesieni planowano nabór na trzy takie posady, a jak na razie jedynymi kandydatami byli on i dwie inne osoby. Na tle Niemca Wernera Schlunka, który zdążył obronić doktorat, i młodej badaczki Thei Michelsen, która pracowała już nad projektem pod okiem profesor z oddziału, wypadał najgorzej. Mimo to powinno się udać – no chyba że wygłupiłby się tuż przed ogłoszeniem naboru.

Wsunął rękę w strumień płynący z prysznica i stwierdził, że woda nareszcie zrobiła się letnia, kiedy dobiegł go znajomy dźwięk.

Pager.

Poczuł dosłownie, jak hormony stresu przenikają mu do krwi. Typowe, że pager odzywał się zawsze wtedy, gdy człowiek próbował się ogarnąć. Wrócił do dyżurki i wprowadził swój stały numer odbiorczy do telefonu. Odezwała się kobieta.

– Grande, dyżurny neurochirurg – rzekł do słuchawki. – Zaraz będzie zebranie poranne. Czy to nie może zaczekać?

– Ech... tu Ingrid z OIOM-u. Nie sądzę.

– Aha.

– Mamy kłopoty. Może pan przyjść?

– Teraz? Idę pod prysznic. Czy coś...?

– Chodzi o pańskiego pacjenta. Chcemy, żeby przyszedł pan jak najszybciej. ICP wynosi sześćdziesiąt.

– Sześćdziesiąt? – wyrwało mu się. ICP. Intracranial pressure. Ciśnienie wewnątrzczaszkowe. Powinno utrzymywać się poniżej dwudziestu. Obrócił się do łazienki, skąd sączyła się para z gorącej wody. Jeszcze nigdy myśl o prysznicu nie była mu równie odległa.

Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak pędził. Stopnie schodów w dół do recepcji dosłownie znikały mu pod nogami. Ściany długich korytarzy prowadzących na OIOM przemykały obok, jak film na przyspieszonym podglądzie. Przecież tak zadbał o hemostazę, kiedy zamykał powłoki. Taki był neurotycznie dokładny. Wypalił wszystkie małe naczynia krwionośne. Nie pozostało nic, co mogłoby tłoczyć krew do oczyszczonej przestrzeni. Mimo to wiedział, że nie było innego wyjaśnienia tak niebotycznego skoku ICP. Ciśnienie w czaszce nie wzrosłoby tak szybko, gdyby nie wystąpiło ponowne krwawienie.

Okrążył ostatni róg i przed łukowatą ladą recepcji OIOM-u zauważył kobietę, którą uznał za Ingrid. Zwolnił i spróbował się opanować. Możliwe, że było już za późno, żeby cokolwiek zrobić. Ale w razie wątpliwości pacjent powinien natychmiast wrócić na stół operacyjny w celu otwarcia czaszki. Stawką było tu jego życie. Ni mniej, ni więcej.

– Wciąż sześćdziesiąt? – spytał zdyszany, podszedłszy do pielęgniarki, ale wyraz jej twarzy starczył mu za odpowiedź.

– Jest u niego Sandemann. Zadzwoniła do pracowni TK. Są gotowi, czekają na nas.

Taa, Sandemann. W takiej chwili musiał oczywiście trafić na starszą lekarz Karinę Sandemann. Za każdym razem, kiedy słyszał jej nazwisko, nie mógł przestać myśleć o podobnie brzmiącym Kapitanie Sabeltannie. I to nie tylko dlatego, że regularnie przedawkowywał kreskówkę o „szablozębnym” piracie, odwożąc córkę do opiekunki. Sandemann rozkoszowała się utarczkami z chirurgami – zwłaszcza młodszymi, którym brakowało doświadczenia – i ścierała się z nimi, kiedy tylko mogła. Dlatego poczuł ulgę, gdy wchodząc do pokoju pacjenta, zauważył, że lekarka pochyla się nad pompami anestezjologicznymi.

Mathias stanął przy łóżku i obrzucił badawczym spojrzeniem ekran aparatu do pomiaru ciśnienia wewnątrzczaszkowego. Widniała na nim liczba 56 mmHg. Skontrolował wzrokiem, czy przewód czujnika jest prawidłowo przytwierdzony do głowy pacjenta. Potem ujął barierkę ochronną łóżka i spróbował się skupić. Nie było dobrze. Oczyma wyobraźni widział już, jak Mons Lohmann kręci głową na zbliżającym się zebraniu porannym. Młody lekarz-asystent na dyżurze porwał się z motyką na słońce – a teraz bardziej doświadczeni będą musieli ratować sytuację. Mógł sobie tylko pomarzyć o stałym stanowisku naukowym. Skończy się odprawą w niełasce.

– A pan to kto?

Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Kariny Sandemann. Okolona czarnymi włosami twarz była blada, prawie biała. Nie tylko z nazwiska przypominała Kapitana Sabeltanna.

– Mathias Grande, dyżurny z Neurochirurgii.

Sandemann obróciła się do Ingrid, która stanęła w bezpiecznej odległości od pojedynkujących się.

– Kiedy każę dzwonić po dyżurnego, to nie chodzi mi o jakiegoś młodego szeregowca, który robi za panią z recepcji. Chodzi mi o operatora.

Mathias wziął oddech.

– Ja operowałem – powiedział.

Sandemann obróciła się z powrotem do niego. W jej oczach błysnęła pogarda.

– A, więc to pan tak się popisał dziś w nocy? No cóż, pański pacjent zaczął krwawić – ruchem głowy wskazała czujnik ciśnienia. – Może pan nam pomóc zawieźć go teraz na rentgen. Dobrze by też było, żeby zawiadomił pan swojego dyżurnego telefonicznego. To nie pan będzie reoperował.

Słysząc ostatni komentarz, Mathias spuścił wzrok.

Nie. Jemu już tak nie zaufają.

– Zadzwonię – wymamrotał.

– A blankiet zlecenia rentgena leży tam. – Sandemann wskazała stolik u stóp łóżka. – Jeśli go pan wypełni, to za parę minut będziemy gotowi wieźć pacjenta. Ingrid? Chodź no i pomóż mi odpiąć aparaturę.

Ruchem ręki przywołała pielęgniarkę, która zaraz pospieszyła w jej stronę. Mathias podszedł do stolika, na którym leżał blankiet zlecenia badania. Sięgnął do kieszeni na piersi, ale zorientował się, że nie ma długopisu, wziął więc kartkę i ruszył do biurka z telefonem po drugiej stronie pokoju. Podniósł ołówek leżący na stosie papierów i zaczął pisać:

„Operowany nocą z powodu ASDH. ICP 60. Ponowny krwotok?”.

Złożył podpis we właściwej rubryce i obrócił się do Sandemann, która w najlepsze przenosiła pompy i ekrany systemu monitorowania na łóżko pacjenta. Wiedział, że powinien zadzwonić, ale nie mógł się przemóc. Cała sytuacja wydawała mu się niemal nierealna. Wszystko szło przecież tak dobrze. Aż dotąd.

Przyjrzał się czystej, jakby uduchowionej twarzy młodego pacjenta na łóżku. Tylko rurka intubacyjna i opatrunek uciskowy u podstawy czaszki zdradzały, że coś jest nie tak. Gdyby nie one, można byłoby spokojnie uznać, że chłopak głęboko śpi. Z ciśnieniem wewnątrzczaszkowym na poziomie 60 prognozy były dlań kiepskie. Nie wyjdzie z tego bez trwałych uszkodzeń mózgu. O ile w ogóle z tego wyjdzie.

Mathias uniósł słuchawkę. Wystarczyło zrobić, co mu kazano. Przynajmniej serce chłopaka wciąż biło. Rytm jego pracy rysował się równomiernie na ekranie. No i ciśnienie krwi miał niezłe.

Opuścił słuchawkę.

Ciśnienie krwi – w normie?

Sekundę później szedł już przez pokój. Ciśnienie skurczowe krwi było poniżej setki. A powinno być wyższe, żeby zrównoważyć wysokie ciśnienie wewnątrzczaszkowe. Organizm zawsze stara się zapewnić mózgowi jak najlepsze ukrwienie.

Doszedłszy do łóżka, uniósł ręką obie powieki chłopca jednocześnie. Źrenice były wielkości szpilki. Oznaczało to brak ucisku na trzeci nerw czaszkowy. Czy możliwe, że...?

– Co pan wyprawia?

Sandemann obróciła się do niego.

– Kiedy zauważyliście, że ciśnienie wzrosło?

– Pan myśli, że co my tu właściwie robimy? Że kiedy rozdzwania się alarm, to kręcimy się w kółko i zastanawiamy, co dalej?

– Ja nic nie myślę. Zastanawiam się tylko, kiedy zauważyliście wzrost ciśnienia.

– Przy wymianie aparatu – wtrąciła się Ingrid. – Poprzedni spadł na podłogę podczas transportu. Nie zamontowaliśmy nowego, dopóki nie przywieziono pacjenta.

Mathias zakręcił się wokół własnej osi.

Nowy aparat do pomiaru ICP. Aparaty wymagały kalibracji przed użyciem.

Znalazł kartę znieczulenia i wyszukał na niej numer kalibracji czujnika ciśnienia: 483. Strzelał na chybił trafił, ale nie miał nic do stracenia.

Podniósł wzrok. Ingrid stała przy aparacie.

– Wyłącz go – powiedział, wskazując urządzenie.

– Co?

– WYŁĄCZ GO!

Wzdrygnęła się, gdy podniósł głos, ale wykonała polecenie.

– Grande, czy panu już całkiem odbiło?

Sandemann podeszła do niego.

– Włącz go z powrotem!

Kiedy Ingrid nacisnęła guzik zasilania, aparat do pomiaru ICP wydał przeciągły elektroniczny jęk.

– Powtarzam panu, Grande: to będzie miało konsekwencje. Słyszy mnie pan?

Ekran rozbłysł niebieskim, neonowym światłem. W duchu Mathias znów ujrzał Monsa Lohmanna, czerwonym długopisem starannie skreślającego jego nazwisko z listy kandydatów na stałą posadę.

– Pięćset dwadzieścia siedem – odezwała się Ingrid. Mówiła szybko. Wiedziała już, dokąd zmierzał. – Czy to się zgadza z...?

Zajrzał do karty znieczulenia, chociaż wiedział, co tam znajdzie. Musiał mieć jednak całkowitą pewność.

– Nie, czterysta osiemdziesiąt trzy. Możesz...?

– Już się robi.

Uniósł wzrok. Karina Sandemann stała z rękami na biodrach i szczęką wysuniętą do przodu. Jej blada twarz nawet nie drgnęła, kiedy chwilę później pielęgniarka wykrzyknęła:

– Trzy milimetry słupa rtęci! Ciśnienie wynosi trzy! Boże, ale mi ulżyło. Z tego pośpiechu musiałam zapomnieć o kalibracji.

Radosny śmiech, który nastąpił po tych słowach, zabrzmiał w jego uszach jak muzyka.

Mathias zamknął oczy. Ten dyżur to był kawał roboty. Na szczęście dobiegał końca. Otworzył oczy i udał się do wyjścia. Kiedy mijał Karinę Sandemann, w jego głowie odezwała się melodia. Chwilę później zawtórował jej na głos:

– Kapitan Sabeltann... to bardzo groźny pan...

Mina starszej lekarz Kariny Sandemann bynajmniej nie była łagodna, kiedy napotkał jej wzrok:

– Przejmie pani dowodzenie nad statkiem?3. Mathias

Na oddziale obowiązywało niepisane prawo, że na sali demonstracji RTG starsi lekarze siadali w pierwszym rzędzie. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego. Na wszystkich oddziałach, na których Mathias do tej pory pracował, spotkał się z podobną zasadą. Mimo to zdarzało się czasem, że na zebraniach porannych pojawiali się studenci medycyny, chcąc do lunchu prześledzić rozwój wydarzeń na oddziale – i z niejasnych przyczyn któryś z nich zawsze lądował w pierwszym rzędzie. Tak jak tego ranka. Odda Hasselgrena pozbawiono stałego miejsca przy ścianie i zepchnięto do drugiego rzędu. Mathias, który spóźnił się parę minut, minął go w wąskim przejściu pośrodku sali, po czym skręcił do trzeciego rzędu. Hasselgren siedział z założonymi rękami i podbródkiem przyciśniętym do piersi. Nietrudno się było domyślić, kto tego dnia będzie głównym oponentem w trakcie przeglądu zdjęć rentgenowskich.

Opadł na pierwsze wolne krzesło dokładnie w chwili, gdy na ekranie z przodu pomieszczenia zmienił się obraz. W okamgnieniu rozpoznał zdjęcia z badania TK, które zrobiono po przywiezieniu chłopaka z krwiakiem podtwardówkowym.

– „Młody chłopak, zaintubowany w chwili przybycia, kilkakrotnie uderzony w głowę gitarą elektryczną. Rana cięta okolicy ciemieniowej lewej. Według informacji znaleziono go nieprzytomnego z GCS 5 na miejscu zdarzenia”.

Radiolog siedział rozparty na krześle przy trzech podłużnych monitorach komputerowych na lewo od ekranu. Założył ręce za głowę, a na jego usta wypełzł błogi uśmieszek.

– Co się stało? Solówka nie wyszła?

Tu i ówdzie na sali odezwał się śmiech.

– Jeśli nikt nie zna lepszych żartów, proponuję wrócić do sprawy – rozległ się głos Hasselgrena. Zgodnie z przewidywaniami nie był w najlepszym humorze.

– Cóż – rzekł radiolog, nagle wyprostowany jak uczeń w ławce. – Mamy tu więc duży i świeży krwiak podtwardówkowy nad całą lewą półkulą. Widać również pomniejsze krwawienia ze stłuczeń w obrębie płata skroniowego i znaczne przesunięcie linii środkowej. Złe warunki przestrzenne u podstawy czaszki. A tutaj jest wynik przeprowadzonej w nocy operacji...

Mathias nie umiał powściągnąć uśmiechu, kiedy przez ekran przesunęła się kolejna seria projekcji osiowych. Białe pasmo, oznaczające nagromadzoną pod twardówką krew, zniknęło. Pod pokrywą czaszki widniało wprawdzie kilka bąbelków powietrza, ale były to czysto kosmetyczne defekty. Przecież nie można było zrobić tego lepiej?

– Proszę powiedzieć, czy to czujnik ciśnienia tam widzę? – rzekł znowu Odd Hasselgren. Wtrącał się, kiedy chciał. Mathias wiedział, że musi się odezwać.

– Tak, postanowiłem założyć czujnik z powodu krwawień miąższowych. Były słabe warunki przestrzenne, kiedy zamykałem twardówkę, więc nie chciałem ryzykować i budzić pacjenta od razu.

– No cóż...

Hasselgren pozwolił, by słowa zawisły w powietrzu, i nikt nie kwapił się dodać nic więcej. Cisza, która zapadła, coraz bardziej ciążyła. Radiolog przenosił wzrok z Mathiasa na Hasselgrena i z powrotem.

– Mogę mówić dalej?

Hasselgren cicho westchnął.

– A jakie jest teraz ciśnienie?

– Trzy – odparł Mathias.

– I co ci to mówi?

– Że... mózg jest dobrze odbarczony?

– Właśnie. Powiedz mi, kto pełnił dyżur telefoniczny dziś w nocy?

– Irgens.

Hasselgren rozejrzał się po sali.

– No, a starego kozła jak zwykle nie ma... ale coś mi się zdaje, że wkrótce wróci oznaczyć teren.

Na sali rozległy się stłumione chichoty. Większość zebranych dobrze znała tę frazę. Mathias spostrzegł nagle wpatrzoną w siebie parę oczu w pierwszym rzędzie. Ordynator oddziału Mons Lohmann obrócił się na krześle w jego stronę.

– Proszę przekazać na OIOM, żeby wybudzili pacjenta, Grande. I pozbyć się tego czujnika, okej?

Mathias opadł na krześle.

– W porządku – odparł.

Co więcej mógł powiedzieć?

*

– Musicie zaczekać na następną.

To nie ulegało wątpliwości. Winda była pełna. Wysoki, patykowaty Werner Schlunk zajął ostatnie miejsce. Mathiasa uderzyła myśl, że kolega, wciśnięty między dwóch neurologów – zatrudnionych na oddziale w celu odbycia obowiązkowej półrocznej specjalizacji dopełniającej – nadal wyglądał na wyczerpanego. Już od dłuższego czasu sprawiał wrażenie osoby na skraju załamania, co jednak w jego wypadku nie było znów takie niezwykłe. Wszyscy przywykli do huśtawki Wernera. Bo kiedy gorsze okresy mijały, potrafił szybować naprawdę wysoko.

Mathias cofnął się o kilka kroków i oparł o ścianę. Zmęczenie po całodobowym dyżurze zaczynało przejmować nad nim kontrolę. Uczucie przypominało otępiające odurzenie. W takim stanie nie sposób myśleć i działać jednocześnie. Mówi się nie to, co się chce. I dlaczego właściwie założył ten czujnik ciśnienia? Gdyby sobie darował, uniknąłby konfrontacji z Sandemann, a Lohmann i Hasselgren byliby zadowoleni.

– Widać skończyło się serwowanie ciasta.

Mathias podniósł wzrok i zobaczył, że obok stanęła Thea Michelsen. Uśmiechała się podejrzanie przyjaźnie.

– Serwowanie ciasta?

– A nie była to twoja pierwsza kraniotomia? Kiedy Irgens był szefem, to zamawiał tort na taką okazję. Tak przynajmniej słyszałam. Tak czy owak, gratulacje. Zdjęcia pooperacyjne były naprawdę w porządku.

Musiał przyjrzeć się jej przez kilka sekund, nim zrozumiał, że mówiła szczerze.

– Dzięki – odparł. – Szkoda, że nie usłyszałem tego też od starszych. Zwłaszcza teraz.

– Myślisz o posadach, na które mają ogłosić nabór?

Przytaknął.

– Zakładam, że także będziesz się starać o miejsce?

– Jasne. Raczej nie chciałoby mi się zostać na oddziale dla rozrywki.

Thea podeszła do przycisku wzywającego windę i nacisnęła go, mimo że już świecił. Dziwna z niej była kobieta. W jednej chwili odpychająca, w drugiej zaś przyjazna. Nigdy jej nie rozumiał. Przyglądał się jej uważnie, jak stoi wyprostowana i czeka. Jak zwykle nieumalowana, z półdługimi włosami zebranymi w koński ogon. Nigdy nie próbowała podkreślać swojej kobiecości. Może świadomie. W tym zawodzie kobieca płeć bynajmniej nie była zaletą.

– Swoją drogą, nie powinnaś mieć teraz wolnego tygodnia?

Kiwnęła głową.

– Tak. Ale wiesz jak to jest.

– Nie. Jak to jest?

Poczuł lekkie wyrzuty sumienia, widząc, że wprawił ją w zakłopotanie swoim tonem, ale zaraz się opanowała.

– Mam na myśli to, że trzeba spędzać czas wolny tutaj, żeby nałapać sobie dość operacji, a i tak nikt ci za to nie płaci.

Mathias przypomniał sobie słowa Hasselgrena o zostawaniu po dyżurze. Najwyraźniej nie tylko jemu to zakomunikowano.

– Wiem, o czym mówisz, tak. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zgłosił nadgodziny, odkąd się tu zatrudniłem. Pokażcie mi kogoś, kto ma tę odwagę.

– Prawda? No, ale nie mam wyboru. Wciąż mi brakuje samodzielnej kraniotomii, którą ty zrobiłeś dziś w nocy. A to się liczy, teraz, kiedy konkurencja się zacieśnia.

– Przecież masz niezłe szanse. Z projektem doktoratu i tak dalej...?

Obróciła się do niego. Jej oczy się zwęziły.

– Więc nie słyszałeś?

– Czego?

Drzwi windy się rozsunęły. Ich oczom ukazała się kabina pełna pacjentów i ich krewnych. Mathias poszedł za Theą i stanął obok niej. Szarpnęło, gdy winda ruszyła w górę przez kolejne piętra. Musiał zrobić krok na bok, żeby utrzymać równowagę, a kiedy się wyprostował, Thea nachyliła się ku niemu. Mówiąc, ściszyła głos.

– To tylko plotki – powiedziała. – Nie wiem nic pewnego. Ale nie wydaje mi się, żeby zrobili nabór aż na trzy posady.4. Thea

To była zwyczajna kradzież. Thea Michelsen wpatrywała się w Williama Ødegårda, siedzącego po przeciwnej stronie podłużnego stołu w sali seminaryjnej na siódmym piętrze. Ødegård był niskim ponurakiem z regionu Østerdalen o maleńkich oczkach i przeszywającym, niemożliwym do złapania spojrzeniu. Dzisiaj też nie miał odwagi na nią patrzeć, wiedząc, że zrozumiała, iż ukradł jej pacjenta.

W zasadzie zrobił to całkiem elegancko. Głównym problemem starszego mężczyzny, którego prowadziła w poradni i zgłosiła na operację z powodu wodogłowia normotensyjnego, była powoli narastająca chwiejność. Z zabiegiem nie trzeba było się spieszyć. Pacjent miał podwyższone ciśnienie płynu mózgowo-rdzeniowego i wymagał drenażu komór mózgu. Należało umieścić mu pod skórą dren, zaopatrzony w wentyl i wężyk, który pozwoliłby na odprowadzenie płynu do jamy otrzewnej. Thea rozmawiała z sekretarkami medycznymi i wyznaczyła datę operacji, która pasowała do jej planu dyżurów, a siebie wpisała jako główną operatorkę. Było to standardowe postępowanie na oddziale. Ale oto nazwisko pacjenta pojawiło się nagle na liście oczekujących na zabieg w jej wolnym tygodniu z Ødegårdem jako głównym operatorem. Coś tu nie grało.

– Pacjent chodzi o kuli, chwiejąc się wyraźnie, a kiedy się odwraca, musi robić dodatkowe kroki, żeby utrzymać równowagę. Poza tym żadnych zaburzeń, nie stosuje antykoagulantów. Zapisany dzisiaj na wszczepienie zastawki komorowo-otrzewnowej.

Thea bazgrała od niechcenia na swojej liście pacjentów, podczas gdy Kubańczyk Rolando łamanym norweskim referował przypadek. To on przyjął pacjenta i wypełnił kartę hospitalizacji. Zatrudniono go na oddziale w ramach półrocznej specjalizacji dopełniającej, która była mu niezbędna do zdobycia tytułu neurologa – ale ani się nie nadawał do zgłębiania tajników neurochirurgii, ani go to nie interesowało. Po prostu robił, co musiał. I co teraz? Gdyby zaprotestowała podniesionym głosem, to tylko postawiłoby ją w złym świetle. Ødegård na pewno podałby jakąś przekonującą wymówkę, dlaczego pacjenta wezwano na operację wcześniej, niż planowano. Może znalazłaby czas, żeby zweryfikować jego wyjaśnienie w ciągu dnia, ale dla uczestników zebrania nie miałoby to już znaczenia. Zyskałaby opinię trudnej lekarki-asystentki, a to nie byłoby zbyt mądre. Ostatecznie nie miała stałej posady naukowej, jak Ødegård czy jego dwaj kumple, Ingvar Bø i Gjert Hole.

Podniosła wzrok znad bazgrołów i przyjrzała się uważnie trzem mężczyznom po drugiej stronie stołu. Jak zwykle siedli obok siebie. Nathalie, studentka na stanowisku tymczasowym, którą przyjęto, żeby załatać dziury w systemie dyżurów, nazwała ich raz „trójgłowym trollem”. Właściwie trafiła w sedno. Ødegård, Bø i Hole byli mniej więcej w jednym wieku, wszyscy w połowie specjalizacji. Pochodzili z małych wiosek w różnych częściach kraju i wcześnie się połapali, że jeśli będą wymieniać się przysługami i wspierać w dyskusjach, pozwoli im to podzielić łupy, czyli operacje, między siebie. W każdym młodszym koledze widzieli zagrożenie swojej hegemonii w kaście lekarzy-asystentów.

– Widzę, że operatorem jest Ødegård?

Mons Lohmann rozejrzał się wśród zebranych, aż trafił na Ødegårda, który przytaknął, uparcie patrząc w stół. Nadal nie miał odwagi podnieść wzroku. Szuja jedna.

– Jaki rodzaj zastawki planujesz wszczepić?

– Codmana.

– A opór?

– Standardowy. Sto dwadzieścia, w porządku...?

Thei nie udało się stłumić cichego chichotu. Kilka osób zerknęło na nią, ale nie odwzajemniła spojrzenia.

W porządku? Cóż za przebiegłość. Pozwól Lohmannowi współdecydować, spraw, żeby poczuł się ważny. Chyba nie mogła tak po prostu pozwolić, żeby uszło mu to płazem? Zmusiła się, żeby spuścić wzrok, i rysowała zajadle. Zapełniła już bazgrołami całą stopkę strony. Teraz zabrała się za margines.

– Pewnie – odezwał się Lohmann – sto dwadzieścia będzie w sam raz. Przejdźmy do kolejnego pacjenta. Anwar Ahmed, kto go przyjął?

Rolando zaczął przerzucać papiery.

– Też ja – odparł, zerknął na jedną z kartek, po czym odłożył ją na sam spód sterty i kontynuował poszukiwania.

Thea spostrzegła nagle, że Ødegård uniósł głowę. Gapił się na nią zza stołu, mrużąc chytrze oczy. Jej długopis sam znieruchomiał na papierze.

– Chwileczkę...

Obróciła się do Lohmanna. Ordynator siedział rozparty na krześle z rękami splecionymi na brzuchu. Muskularne ramiona mogłyby należeć do zapaśnika, ale czarna, zadbana broda świadczyła o nieco większej wytworności właściciela.

– To ja zgłosiłam pacjenta na operację. Dlaczego nie poinformowano mnie o zmianie?

Zwróciła się do Ødegårda. Ten znowu odwrócił wzrok i rozłożył ręce w geście, który najwyraźniej miał świadczyć o jego niewinności.

– Podczas dyżuru w weekend skontaktowała się ze mną córka pacjenta – powiedział swoim silnym dialektem z Østerdalen. – Była zmartwiona, uważała, że stan ojca się pogorszył. A przy tym tak się złożyło, że z dzisiejszego grafiku wykreślono jeden zabieg, więc...

Thea próbowała stłumić uśmiech, który mimowolnie wkradł jej się na usta. Pewnie. Telefon od krewnego na dyżurze. Jeśli rybka chwyci przynętę, to za nic nie wypuść z rąk wędki. Ciągnij aż na brzeg.

– A przy tym tak się złożyło, że miałam wolny tydzień.

– Nie podobają mi się twoje insynuacje. Stan pacjenta się pogorszył i przedłożyłem jego dobro nad twoje. Czy to aż takie dziwne?

– Ale przecież przed chwilą słyszeliśmy, że on jest w stanie sam chodzić, potrzebuje tylko laski. Jest dokładnie w takim samym stanie, co kilka tygodni temu, kiedy widziałam go w poradni. Zgadza się?

Przeniosła wzrok na Rolanda, szukając potwierdzenia. Zaczął się już chyba domyślać, o co tak naprawdę chodziło, ale z jego spojrzenia emanowała obojętność, nic więcej. Z jego strony nie miała co liczyć na wsparcie.

A co z siedzącą nieopodal kobietą, profesor Ingvild Falk? Jedyną kobietą na oddziale ze stopniem starszego lekarza i jej promotorką? Dlaczego ona nie mogła się odezwać?

No, powiedz coś!

Powiedz coś, do...

– No cóż, Theo – wtrącił się Mons Lohmann. – Zostajesz dziś na oddziale?

Zwróciła się do niego i skinęła głową. Wpatrywał się w nią wąskimi oczami o ciemnopiwnym kolorze, z rękami nadal założonymi na piersiach, tak jakby chciał popisać się muskulaturą.

– Chciałabyś zoperować pacjenta, Theo?

Nawet się nie uśmiechnął. Nie dał żadnego znaku, że jest po jej stronie. Zamiast tego gapił się na nią tak intensywnie, jakby samą siłą spojrzenia chciał rzucić ją na kolana. Znów przytaknęła.

– Niech więc będzie. Ødegård, ty możesz zająć się przepukliną szyjną, zapisaną na dzisiaj pod numerem dwa w sali trzynaście. Powinieneś wreszcie wziąć się na dobre za chirurgię kręgosłupa. Tak czy inaczej, mamy dzisiaj dużo pacjentów na liście i musimy iść dalej. Rolando, proszę kontynuować!

– Przejdźmy więc do Anwara Ahmeda...

Rolando zdążył już znaleźć właściwą kartkę z notatkami i zaczął sprawozdanie, informując o stanie pacjenta i wynikach przeprowadzonych badań. Thea nie miała siły dłużej go słuchać. Pozwoliła myślom odpłynąć. Chwilę później biegła leśną ścieżką. Nogi niosły ją naprzód.

Kiedy wyjdzie ze szpitala, pójdzie pobiegać. To jedno było pewne.

Nagle zauważyła, że Ingvild Falk próbuje ściągnąć na siebie jej wzrok. Spojrzała na profesor i spostrzegła, że ta mówi coś bezgłośnie, samym ruchem warg.

„Pa-mię-taj o na-szym spot-ka-niu”.

Thea zacisnęła w ręku długopis i wróciła do bazgrania.

Jasne, pani profesor. Pamiętam.

*

– Wolałabym, żebyś w trakcie wolnego tygodnia skupiła się na pisaniu artykułu.

Ingvild Falk założyła półdługie, siwiejące włosy za uszy, tak że wyglądała nawet poprawniej niż zwykle. Jej fryzura była utrwalona dwiema spinkami, podkreślającymi przedziałek pośrodku głowy, jak u dziewczynki, która zapuszcza włosy. Thea daremnie próbowała usadowić się wygodnie na drewnianym krześle u końca podłużnego stołu. Na ławie tortur, jak go nazywała. Siadywała na nim regularnie, żeby słuchać kazań pastor Falk.

– Przecież sama pani widziała, co się działo – zaprotestowała.

– Wszyscy widzieli. Ale to bez znaczenia.

– To był mój pacjent.

– Pacjenci nie należą do nikogo, Theo.

Falk demonstracyjnie wzięła oddech, jak nauczycielka rozczarowana uczniem. Thea przyjrzała jej się uważnie. Spod lekarskiego fartucha wyzierała kwiecista bluzka. Spodnie były zaprasowane w kant, buty miały grube, wysokie obcasy. Można było odnieść wrażenie, jakby Falk wyglądem starała się podkreślić, że już nie operuje. Była badaczką, przeznaczoną do szlachetniejszej pracy.

– Dobrze, żeby udało się opublikować artykuł jeszcze przed końcem roku. Chodzi o dofinansowanie, które dostanę z uniwersytetu.

– Niedługo go skończę.

– Ile czasu ci trzeba?

– Może go pani dostać nawet jutro.

Falk uniosła brwi.

– Bardzo by mi to pasowało. Mogłybyśmy wtedy spotkać się znowu pojutrze. Co ty na to?

– Niech będzie.

– Świetnie!

Ingvild Falk zmierzyła ją wzrokiem.

– Wiesz – zaczęła, pochylając się w fotelu. Gładkie ręce złożyła jak do modlitwy. – Najlepiej by było dla ciebie, gdyby artykuł przyjęto jeszcze przed ogłoszeniem naboru na stałe posady. Dzięki temu mocno wybijesz się przed konkurencję. Praca badawcza to jedno, ale publikowanie – to już coś zupełnie innego, prawda?

Thea skinęła głową.

– Tak – przyznała. – Rozumiem.

– W takim razie porozmawiamy jutro.

Falk klasnęła w ręce na znak, że skończyły, i obróciła fotel do komputera. Thea wstała, ale zastygła w miejscu. Pomyślała o Mathiasie Grande: zbladł jak płótno, gdy zdradziła mu zasłyszane pogłoski. Może powinna była zachować je dla siebie. Przecież na razie były to tylko plotki.

– Jeszcze coś?

Ingvild Falk obróciła się w fotelu. Znów splotła ręce. Brakowało jej tylko aureoli nad głową, żeby dopełnić obrazu świętości, w który sama zresztą wierzyła. Jasne. Każdego mogłaby zmylić – ale Thea wiedziała swoje.

– Czy to prawda, co się słyszy na temat liczby posad?

– Nie wiem, Theo, nie wiem. – Falk przekrzywiła głowę empatycznie. – Niemniej jednak na pewno nie będą trzy, więc któreś z was – ty, Mathias albo Werner – będzie musiało pożegnać się z oddziałem. Trzeba zadbać o to, żeby nie padło na ciebie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: