Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Białe łzy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Białe łzy - ebook

Nowa powieść słynnego brytyjskiego pisarza poświęcona jest Ameryce. To opowieść o demonach przeszłości, historia jak z kryminału, wspaniała medytacja na temat podziałów rasowych i pełen miłości hołd dla muzyki rodem z delty Missisipi i jej genialnych, a dziś zapomnianych twórców.

Seth i Carter mają po dwadzieścia kilka lat i mieszkają w Nowym Jorku. Łączy ich wielka pasja do muzyki. Setha interesuje awangarda, odkrywanie nowych światów, Carter więcej uwagi poświęca przeszłości. Kiedy Seth przypadkiem nagrywa w parku anonimowego śpiewaka, Carter rozpowszechnia intrygujące nagranie w internecie, twierdząc, że oto odnaleźli zaginioną płytę bluesowej legendy, Charliego Shawa. Żart ma nieoczekiwane konsekwencje – dowiadują się, że postać bluesmana jest autentyczna! Zaintrygowani przyjaciele ruszają na poszukiwanie śladów tajemniczego muzyka. Ich wyprawa okaże się niebezpieczna, wypełniona mroczną i niezwykłą historią wyzysku, chciwości, zazdrości i zemsty.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5281-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Tamtej wiosny przejeżdżałem rowerem przez most, zapinałem go na kłódkę przed jednym z barów na Orchard Street i snułem się pieszo po mieście, nagrywając. Ludzi i miejsca. Chodnikowych palaczy, kłótnie kochanków, narkotykowe dile. Chciałem przechować świat i odtworzyć go dokładnie w tej postaci, w jakiej go zastałem, bez zmian ani dodatków. Zapisywałem odgłosy burzy, muzykę dobiegającą z samochodów, pociągi metra łomoczące pod stopami; wszystko to była rzeczywistość – coś, czego w ostatnim czasie zacząłem bardzo pragnąć, jakbym cierpiał na niedobór jakiejś niezbędnej witaminy czy minerału. Miałem zestaw binauralny: dwa małe mikrofony w uszach, które wyglądały jak słuchawki, i dyktafon przypięty pod koszulą do paska. Dyskretnie. Nikt nic nigdy nie zauważył. Mogłem szwendać się, gdzie chciałem, a potem wrócić do domu i odsłuchać wszystko w studiu na słuchawkach Cartera za tysiąc dolarów. Zawsze zdarzały się zjawiska, na które nie zwróciłem uwagi, strefy dźwięku, które minąłem bezwiednie.

Każda fala dźwiękowa, każde drgnienie wywiera efekt fizjologiczny. Pewnego razu słyszałem terenowe nagranie śpiewu kobiety siedzącej na werandzie. Można było wyłowić, jak wybija rytm nogą, trzyma tempo. Było też słychać skrzypienie jej bujanego fotela i świerszcze pośród drzew. Dzięki tym świerszczom było wiadomo, że jest wieczór. Czułem, że się osuwam, że jeśli nie będę ostrożny, stracę panowanie nad rzeczywistością i wyląduję w przeszłości, siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat temu. Nierówne deski podłogi, okap dachu, jej głos płynący przez ciężkie, wilgotne powietrze ku membranie mikrofonu, jego dźwięk zamieniony w energię elektryczną i zamrożony, a potem odwrócenie całego procesu: impuls elektryczny poruszający stożkiem głośnika, dźwięk wlewający się do moich uszu i łączący mnie z tymi odległymi czasami i miejscem. Czułem, jak płynie, ten głos, moszcząc się we wgłębieniach mojego ciała, wypierając teraźniejszość, jak woda napełniająca cysternę.

Podczas jednego z tych nagraniowych spacerów usłyszałem Charliego Shawa. Był wieczór. Nie wiem, dlaczego wyszedłem. Może nie mogłem zasnąć – to się zdarzało. Może po prostu potrzebowałem pobyć na dworze albo spędzić trochę czasu sam. Długie sesje nagraniowe przyprawiały mnie o klaustrofobię; potrafiliśmy spędzić dwanaście godzin w studiu bez wychodzenia na świeże powietrze. Było gorąco, panował ten duszny nowojorski upał, który sprawia, że w lipcowe i sierpniowe weekendy miasto pustoszeje. Koszula przywierała mi do pleców. Przechodnie lśnili od potu, wszyscy rozpaczliwie wyczekiwali załamania pogody. Nagrywałem przy stolikach szachowych na placu Waszyngtona. Gość zwany PJ, widać, że tutejszy ulubieniec, grał z mężczyzną, którego imienia nie wyłapałem. Przyciągnęli niewielką widownię. Na stoliku leżały pieniądze. Krążyła butelka.

PJ należał do tych cwaniaczków, którzy siedzą przy stoliku dzień w dzień, rozgrywając partyjki po dziesiątaka ze wszystkimi chętnymi. Był kluchowatym białym mężczyzną po pięćdziesiątce albo sześćdziesiątce w grubych okularach, z kilkoma reklamówkami z jakimś badziewiem, które przechowywał pod ławką. Drugi gracz był chudy i czarny, wiek trudno określić, ponieważ daszek bejsbolówki zasłaniał mu twarz. Miał na sobie czysty biały podkoszulek i niebieskie workowate dżinsy. Gołe ręce wydawały się niesamowicie chude, jak poskręcane druty. Mężczyzna nie spieszył się z ruchami, co sprawiało, że niektórzy z gapiów zaczynali mamrotać i mówić mu, żeby się w końcu namyślił. Ignorował ich. W przeciwieństwie do gawędzącego z kumplami PJ-a siedział ze spuszczoną głową i wyglądał na pochłoniętego grą. Był dobry i szybko zmusił PJ-a do oddania skoczka, a potem hetmana. No i po czynszu, rzucił PJ do wszystkich i do nikogo. Zafiksował się na tym zwrocie, powtarzając go, aż stało się to jak tik. Przy każdym złym posunięciu: no i po czynszu, zapłacone. Coś w nieznajomym wprawiało w zdenerwowanie także widzów. Mężczyzna wyciągał rękę, kładł długie palce na figurze, przesuwał ją, a potem nagle uderzał dłonią w zegar. Za każdym razem, gdy to robił, przez tłumek przebiegała słyszalna fala. Kaszel, głaskanie kluczy w kieszeniach. Załatwiał PJ-a bez mydła. Nie podobało im się to.

Mat w dwóch, powiedział chudzielec niemal niedosłyszalnie. Zgromadzeni wokół stolika zamilkli. PJ ponuro przytaknął i obalił swojego króla palcem wskazującym. Wal, powiedział, co mam zrobić? Gdy jego znajomi zebrali się wokół, by wyrazić współczucie, obcy przeliczył wygraną, plik banknotów o małych nominałach. Właśnie się odwracałem, kiedy usłyszałem jego śpiew. To był jakiś blues, ledwie linijka. Wierzcie, że kupię swój własny cmentarz, zaśpiewał. Potem powtórzył.

Wierzcie, że se kupię swój własny cmentarz

Na nagraniu słyszę zmianę w ułożeniu mojej głowy, mikrofony przy każdym z uszu wyłapują nieco inny zakres dźwięku, gdy odwracam się, żeby posłuchać. Nie wiem, jak wyjaśnić to, co dzieje się później. Moje wspomnienia są wyraziste. Pojawił się skejter. Skejterka. Słychać dudnienie deski, ale w tle. Wyraźnie pamiętam, jak się odwracam, żeby na nią spojrzeć. Zobaczyłem długie czarne włosy, wytatuowane ręce i ładny tyłek w obciętych dżinsach zygzakujący między ludźmi z psami. Skąd miałbym to wiedzieć, gdybym się nie odwrócił? Ale dźwięk świadczy o tym, że tego nie zrobiłem. Śpiewający jest w tym samym miejscu. Pamiętam, że gdy się odwróciłem, gra była już zakończona. Dziwna sprawa. Trzeba było ledwie kilku sekund, żeby dziewczyna przejechała, ale szachiści i widzowie zniknęli, stoliki stały zupełnie opuszczone. W tamtej chwili nie myślałem o tym za wiele. Byłem głodny, więc poszedłem na Szóstą Aleję po kawałek pizzy.***

Byliśmy u progu sławy. Kapele pragnęły dźwięku, który potrafiliśmy zapewnić. Mieliśmy zarezerwowane terminy na wiele miesięcy naprzód, czego ja w każdym razie zupełnie się nie spodziewałem. Pewnego dnia obudziłem się jako cool dwudziestopięciolatek w Nowym Jorku. Nigdy wcześniej nie byłem cool – ani w szkole średniej, ani w college’u humanistycznym, gdzie poznałem Cartera. Carter był cool. Blond dredy, misterne tatuaże, fundusz powierniczy, z którego nie wahał się korzystać, by jak najlepiej się zabawić. Miał najwspanialszą kolekcję winyli, najlepsze dragi. Podróżował, i to nie tylko z rodzicami do miejsc z najwyższej półki. Wędrował po Nepalu, przejechał autobusem Wybrzeże Szkieletowe w Namibii, szukając miejsc do surfowania. Ja byłem dzieciakiem z przedmieść, traciłem grunt pod nogami nawet na naszym małym kampusie, gdzie diabeł mówi dobranoc, z jego miniaturową główną ulicą i cieplarnianą atmosferą próby przed życiem w prawdziwym świecie.

Rodzina nie określała tego terminem medycznym, ale jako nastolatek przeszedłem coś w rodzaju załamania czy przypadłości. Po śmierci mamy odkryliśmy z tatą, że nie mamy sobie nic do powiedzenia. Uczył w szkole fizyki i był zajęty problemami mojego młodszego brata, który buntował się w sposób tradycyjny, jak ktoś, kto woła o pomoc, paląc trawę i kradnąc w sklepach. Ojcu łatwo było nie dostrzegać, że i ja się osuwam. Co z tego, że nie chciałem z nim rozmawiać? Jeden mniej zawracał mu głowę. Pozwolono mi się z tym borykać, czymkolwiek to było. Wariować. Przez sześć miesięcy nie chodziłem do szkoły, nie wychodziłem nawet na dwór. Opuszczałem swój pokój tylko podczas nocnych wypraw do kuchni i łazienki, pomykając w tę i z powrotem jak karaluch.

Odpowiadało mi to wtedy. Cztery ściany. Leżałem na dywanie z laptopem, klawiaturą i starym sponiewieranym mikrofonem, zapętlając dźwięk swojego oddechu i skrzypienia desek podłogi, gdy ojciec i brat chodzili pod moimi drzwiami. Nagrywałem te ciche odgłosy i majstrowałem przy nich – modulując fazy, bawiąc się wysokością dźwięku. Starałem się wychwycić coś konkretnego, zjawisko, którego istnienia byłem pewien: ukryty dźwięk znajdujący się pod dobrze słyszalnymi odgłosami codzienności. Jak można się było spodziewać, ów dźwięk się ujawnił, choć nie w takiej postaci, na jaką liczyłem. Nie był to żaden czysty, wysoki buddyjski ton, żadne słuchowe światło białe. Zacząłem słyszeć przeszłość, nastrój pokoju sprzed dziesięciu, potem dwudziestu, wreszcie pięćdziesięciu lat. Kroki w korytarzu, niebędące krokami mojego ojca ani brata. Należące do kogoś innego.

Trochę to trwało, zanim doszedłem do siebie.

W college’u nie byłem bardziej zamknięty w sobie niż przeciętny dzieciak, ale bez wątpienia uchodziłem za dziwaka. Potrzeba było Cartera Wallace’a, żebym wychynął ze swojej karaluszej dziury. Każdy chciał się z nim przyjaźnić, a ze mną nie bardzo, i to dlatego pewnego dnia znalazłem się sam na trawniku przed muszlą koncertową, trzymając mikrofon kierunkowy zamontowany na domowej roboty odbłyśniku parabolicznym, co pozwalało mi przysłuchiwać się – z zadziwiającą wyrazistością – rozmowom toczącym się pod biblioteką na drugim krańcu trawnika. Podsłuchiwałem piknikującą grupkę studentów szkoły teatralnej, którzy wymieniali się najświeższymi plotkami, co trzydzieści, czterdzieści sekund wybuchając śmiechem, który miał przyciągać uwagę, głośnym na tyle, by obcinać wysokie częstotliwości. To, co robiłem, z pewnością uchodziło za obiektywnie odrażające. Nie bardzo się tym przejmowałem. Pieprzyć ludzkość – to była moja pozycja wyjściowa. Gadali same banały: moja robota twoją byłą niewiarygodnie poruszające spiknęli się twoja uprzywilejowana pozycja społeczna bla bla bla. Dla moich celów treść nie miała znaczenia. Chodziło tylko o źródło dźwięku, żebym mógł przetestować sprzęt. Równie dobrze mógłby to być śpiew ptaków. Naprawdę się ucieszyłem, że odbłyśnik – zrobiłem go sam ze starego talerza satelity – tak dobrze działa. Zmniejszyłem wzmocnienie i miernik przestał osiągać szczyt podczas śmiechu. Właśnie w tamtej chwili poczułem, że ktoś dotyka mojego ramienia, i zobaczyłem, że stoi za mną zjarany Carter z półuśmiechem na ustach.

Jasne, że wiedziałem, kim jest. Bez koszulki, z blond brodą zaplecioną w coś na kształt modnej liny i tatuażem meksykańskich calaveras na klacie. Niewyraźnie przeczuwałem, że ten hipsterski Jezus ma coś wspólnego z tamtą trendy grupką piknikowiczów i zaraz skopie mi tyłek za podsłuchiwanie jego dziewczyny czy coś w tym stylu. Tymczasem on spytał mnie o odbłyśnik i wydawało się, że przynajmniej częściowo rozumie techniczny język mojego wyjaśnienia. Zorientowałem się, że daję mu słuchawki, żeby mógł posłuchać. Powiedział, że odbłyśnik jest mega, i choć nie była to specjalnie przenikliwa uwaga, poczułem się, jakbym zgarnął jakąś nagrodę. Potem, ku mojemu szczeremu zdumieniu, zaproponował, żebyśmy poszli do jego pokoju w akademiku i posłuchali muzyki.

W tamtym czasie kierowałem się ścisłymi zasadami, jeśli chodzi o muzykę, której słucham. Chciałem uniknąć osunięcia. Stare piosenki wprawiały mnie w zdenerwowanie. Stare nagrania też. Pragnąłem być w stu procentach zwrócony przed siebie, z maksymalną prędkością pędzić ku dniowi jutrzejszemu. Dorastałem, słuchając sporo rocka progresywnego z lat siedemdziesiątych, kawałków o lotach kosmicznych i rycerstwie z częstymi zmianami metrum i bombastycznymi efektami dźwiękowymi. Gdy byłem nastolatkiem, wydawało mi się to czymś wyjątkowym, dowodem mojej inteligencji. Zacząłem słuchać psychodelii i garażu z lat sześćdziesiątych, posuwając się stopniowo wstecz, ale w pewnym momencie uznałem, że nie mogę sobie pozwolić na słuchanie niektórych pogłosów, więc rzuciłem się do ucieczki, byle dalej od ludzkiej historii i jej ciemnych zakamarków, ku techno: wznoszącemu się na wzgórzu miastu słuchu. Znalazłem się w lśniącym świecie dźwięków stworzonym z czystych, elektronicznych tonów, w którym mogłem szybować wolny od wszelkiego kontekstu, kołysany otuchą, że wczoraj dawno minęło, a może nawet w ogóle nie istniało.

Kiedy tamtego popołudnia poszedłem do pokoju Cartera, od trzech lat z własnego wyboru nie słyszałem brzmienia gitary, ale tak go podziwiałem, że złamałem swoje zasady. Siedzieliśmy na łóżku, a on puszczał płyty. Winyle, stare i drogie, czule odkurzane ściereczką antystatyczną i umieszczane w adapterze stojącym na płycie chodnikowej, by zapobiec drganiom. Konfiguracja robiła wrażenie. Wszystkie jego decyzje z technicznego punktu widzenia były rozsądne, a sprzęt nie miał sobie równych. Gramofon był podłączony do dwulampowego wzmacniacza mającego pięćdziesiąt lat – albo i więcej – i wymagania techniczne, które dziś uchodziłyby za wygórowane. Wzmacniacz z kolei podłączono do dwóch monitorów studyjnych, wiszących niegdyś – przechwalał się – w reżyserce przy Abbey Road. Do tamtej chwili byłem kiepskiego zdania o audiofilskiej manii na punkcie sprzętu analogowego. Wydawała mi się sentymentalna. Carter całkowicie zmienił moje spojrzenie.

Z początku zajmowała mnie tylko jakość dźwięku. Doceniałem zakres i dynamikę odtwarzania, nie zwracając większej uwagi na gust muzyczny Cartera. Potem stopniowo zacząłem dostrzegać, że wszystko, co puszcza, jest autorstwa czarnych muzyków. Wiele różnych stylów, ale zawsze czarnych, w większości zupełnie mi nieznanych. Słuchałem z rosnącą przyjemnością. Carter nie tyle przybliżał mi swoją kolekcję płyt, ile robił z niej opowieść. Zaczął od jamajskiego dubu. Następnie przedstawił mi ska i soca, soul i R’n’B, afrobeat z lat siedemdziesiątych i electro z osiemdziesiątych. Włączał pierwsze hiphopowe rzeczy i free jazz, a także niezliczone lokalne odmiany bassów i juke’ów. Chicago, Londyn, Lagos, Miami. Nie wiedziałem, że taka muzyka istnieje.

Przez następnych kilka tygodni i miesięcy Carter uczył mnie wielbić (wcale nie przesadne określenie) to, co sam wielbił. Słuchał wyłącznie czarnej muzyki, ponieważ – jak twierdził – była intensywniejsza i autentyczniejsza od wszystkiego, co zrobili biali. Mówił to tak, jakby „biali” to była nazwa jakiejś armii czy gangu, słowem: organizacji, do której nie należał. Nie zwracałem uwagi na jego pokrętne wyjaśnienia źródeł tej czarnej intensywności. Brzmienie było dobre, a ja dostrzegłem coś niezwykłego, co w dużej mierze mnie zaabsorbowało. Słuchałem kawałków nagranych dwadzieścia lat przed moim urodzeniem i nie wywierały na mnie złego wpływu. Nic nie ciągnęło mnie w dół, nie czułem żadnych zawrotów głowy. Zapomniałem, co budziło we mnie taki strach. Wreszcie wszystko odpuściłem. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni czułem się tak szczęśliwy i beztroski.

Między maratońskimi sesjami muzycznymi Carter wprowadził mnie na scenę imprezową kampusu, która wcześniej wydawała mi się niezrozumiała i groźna. Jako DJ cieszył się statusem quasi-celebryty, witały go zawsze piątki, uściski, żółwiki. Wkrótce zacząłem mu pomagać, ustawiając i diagnozując sprzęt. Stałem za deckami, gdy zapuszczał swój set z samych winyli, patrząc, jak dziewczyny spoglądają na niego wzrokiem mówiącym „przeleć mnie”, a ich zazdrośni chłopacy udają, że mają to gdzieś. Tak wielka była potrzeba nawiązania z nim kontaktu, cieszenia się błogosławieństwem jego uwagi. Żaden z fajnych dzieciaków nie był w stanie rozgryźć, dlaczego to ja nosiłem pudełko z płytami zwycięzcy. Byłem nieudacznikiem ubierającym się – usłyszałem kiedyś – jak bezdomny informatyk. Nie rozumieli jego obsesyjnego oddania muzyce. A tak naprawdę Carter nie troszczył się o nic innego. Ja to rozumiałem, oni nie. I dlatego to ja mu towarzyszyłem, a nie oni.

Carter rzadko mówił o rodzinie. To, co wiedziałem, musiałem poskładać do kupy z kampusowych plotek i internetu. Miał starszego brata i siostrę, całkiem łatwo było też znaleźć jego ojca, wielkiego republikańskiego donatora, który w dziale wiadomości z kraju pojawiał się na zdjęciach w towarzystwie senatorów i członków klanu Bushów. Być może nieprzypadkowo firma rodzinna Wallace’ów, moloch z mackami sięgającymi branży budowlanej, logistyki i energetyki, rozrosła się po 11 września, pomagając Stanom wziąć górę w wojnie z terroryzmem. Toalety przenośne w Afganistanie. Pasy startowe i sklepy garnizonowe. Znani obecnie jako Wallace Magnolia Group, dostarczali maszyny do robót ziemnych, budowali autostrady, kładli rurociągi. Nowej sali wykładowej nadano imię zmarłej ciotki Cartera, co – zważywszy jego niemal całkowity brak zainteresowania nauką – mogło być ceną jego wstępu na naszą nie tak znowu prestiżową uczelnię. Wiedział zresztą, co mówią o nim aktywiści z ruchu Occupy, ci od „nie oddamy krwi za ropę”. Opowiadał ludziom, że został wydziedziczony, ale to nie była do końca prawda.

Razem wyprawialiśmy się po płyty do Cleveland i Detroit. Carter miał forda galaxie z 1967 roku w kolorze kandyzowanej wiśni, którego prowadziło się jak łódź i który sprawiał, że pełni podziwu pracownicy stacji benzynowych i stali klienci tanich knajpek wciągali Cartera w rozmowy. Jeździliśmy tym absurdalnym wozem po sklepach z używanymi rzeczami i do sprzedawców płyt skitranych w piwnicach, szukając soulu z lat sześćdziesiątych z lokalnych wytwórni w stylu Fortune i Hot Wax, dwunastek z techno od Metroplexu i Transmatu, i wszystkich gatunków pomiędzy. Ryzykowaliśmy z dziwnymi nagrywkami wypuszczonymi specjalnie dla prasy, które zwykle okazywały się płytami barowych piosenkarzy trzaskających kolejne covery Sinatry albo szkolnych kapel grających wątpliwe wersje bubblegumowych hitów z lat siedemdziesiątych. Znajdowaliśmy perełki (ukryte skarby w stylu freejazzowych albumów wytwórni BYG Actuel, wciąż w termokurczliwej folii, niebieski egzemplarz Z Record UR) i przepuszczaliśmy kasę na szmelc, kiepskie płyty z jednym dobrym kawałkiem i rzadkie nagrania, na których – jak się okazywało – nie było nawet jednego dobrego kawałka.***

Minął ponad miesiąc, zanim w końcu odtworzyłem nagranie z szachistami z placu Waszyngtona. Mieliśmy efekt gitarowy Space Echo Rolanda, który brzmiał pięknie, gdy chodził, ale ciągle się wyłączał. Problem był prosty: poluzowany kabel zasilacza. Nie zamierzałem go powierzać pajacom z serwisu. Wynajęliśmy (wpadłem w nawyk mówienia w liczbie mnogiej) strych na Greenpoincie w budynku, który niegdyś był katolickim kościołem. Oglądaliśmy telewizję w pomieszczeniu, którego podłoga dzięki starym witrażom mieniła się kolorami tęczy. Usiadłem na dachu z lutownicą, w słuchawkach i okularach przeciwsłonecznych, żar odbijał się od okładziny, przypiekając na czerwono moje gołe plecy, podczas gdy ja odtwarzałem zawiłą drogę, którą przebyłem tamtego wieczora przez Orchard do Chinatown. Słyszałem kawałki cantopopowe i elektroniczne dżingle, zanikające i pojawiające się znowu, gdy odbiłem z Canal Street i przeciąłem ten mały park za budynkami sądu, gdzie wszyscy starzy Chińczycy chodzą grać o pieniądze. Kostki domina kłapiące o stoliki, uliczni grajkowie rzępolący i szarpiący struny smętnie nastrojonych instrumentów. Z powrotem przez Canal. Ruch uliczny i krzyczący na kogoś gliniarz. Na Mott Street minąłem dwie sprzeczające się kobiety. W tamtej chwili nie mogłem dosłyszeć, o co poszło. Teraz słyszałem. Jedna oskarżała drugą, że podwędziła jej coś z torebki, wychodziło na to, że jakieś bony. Ukradła bony na artykuły spożywcze, które zbierała jej znajoma. Dolca pińdziesiąt na huggiesy, krzyknęła poszkodowana. I dolca na zasrane cheeriosy. Zagłuszył je wóz strażacki, dziesięć sekund zniekształceń, które przeniosły mnie ku echu pustej strefy załadunku, gość gadający po hiszpańsku przez komórkę, potem cisza, znów ruch uliczny, gdy przecinałem Broadway, czyjś komiczny dzwonek telefonu i rozmowa tylko z jednej strony. Koleś, poedziała, że ogarnie, to musi. Sam jej poedz. Z powodu upału plac Waszyngtona był pełny. Przy fontannie breakdancerzy zgromadzili widownię. Wrzeszczeli, oklaskiwali siebie, robili salta w tył do Billie Jean. Pod łukiem młody bard uliczny nie radził sobie z Dylanem. Potem znowu partia szachów, pomrukujący tłumek, gdy PJ przegrał z nieznajomym. Przestałem lutować, w dołku poczułem nagły niepokój. Kiedy pojawił się głos, nie mogłem w to uwierzyć. Nie potrafiłem zrozumieć, jakim cudem za pierwszym razem – gdy śpiewający siedział przede mną – tego nie usłyszałem.

Wierzcie, że se kupię swój własny cmentarz

Głos był czysty, dość wysoki, chrypiący w chwilach emocji, jak przy słowie „se”, z którego piosenkarz zrobił trzy dźwięki. Środkowy z nich wzbił się w przenikliwy buczący falset.

Wierzcie, że se–e–e kupię swój własny cmentarz

Wszystkich mych wrogów do ziemi poślę

W zetknięciu z takim głosem na pewno bym słuchał. Nie dałoby się przecież robić niczego innego. Ale wyraźnie pamiętałem skejterkę. Jak można się było spodziewać, pojawiło się dudnienie kółek deski, ale żadnej zmiany kierunku. Nie odwróciłem się, żeby na nią popatrzeć. Jakim cudem pamiętałem, jak wyglądała, skoro się nie odwróciłem? Śpiewający wciąż był przede mną. Po dwóch pierwszych linijkach jego słowa stały się nieco przytłumione, jakby między nami pojawiło się coś, co pochłaniało dźwięki. Nie byłem jednak w stanie określić, co to takiego. A on nadal śpiewał. Jak to możliwe? Dobrze wszystko pamiętałem. Dwie linijki. Może jedna. Przez kilka sekund byłem zwrócony w przeciwną stronę. Gdy się obróciłem, stoliki stały puste, gracze zniknęli. Ale na tym nagraniu zachowało się całe, trwające kilka minut wykonanie. Frazy tekstu wyskakiwały, jedne mniej mętne od innych. Dali mnie pod gościa zwanego Kapitan Jack. Coś tam coś tam na plecach chłostą. I trzecia zwrotka: poszłem do niego i coś tam coś tam, a potem coś tam zlituj się nad coś tam. Tak to się ciągnęło przez kilka zwrotek.

Tamtego wieczora odtworzyłem nagranie Carterowi. Z początku słuchał od niechcenia, szybko jednak przybrał pozę jak do modlitwy, zgarbiony, z rękoma na słuchawkach, jak gdyby chciał wcisnąć głos głębiej do głowy.

– To… – powiedział, gdy nagranie dobiegło końca. – Ty rzeczywiście to słyszałeś?

– Jakiś gość wygrał właśnie partię szachów przy jednym ze stolików na placu Waszyngtona. Przysięgam, myślałem, że zaśpiewał tylko kilka słów.

– Jezu, człowieku.

Przesłuchaliśmy nagranie jeszcze raz. A potem trzeci raz i czwarty. Głos był hipnotyzujący. Siedzieliśmy do szóstej rano, oczyszczając zapis i rozszyfrowując słowa. W pewnej chwili przestaje to być zadanie słuchowe, a staje się wzrokowe. Wyabstrahowuje się dźwięki w kształty, zaczyna się wybierać, powiększać. Potem to tylko kwestia wygładzenia krzywizn, wyciągnięcia fragmentów i wstawienia w ich miejsce innych. Usunąłem skejterkę. Odfiltrowałem szumy w tle i wydobyłem głos na pierwszy plan, aż uzyskaliśmy czyste a capella. Carter był oczarowany.

– To piękne – powtarzał. – Niewiarygodne.

Miał rację, ale mimo to gdy pracowałem nad nagraniem, odruchowo zakrywałem uszy, żeby nie słyszeć tego, co słyszałem. Kilka razy pozwoliłem mojemu palcowi zawisnąć nad przyciskiem „kasuj”, próbując się zmusić, by go nacisnąć.

Wierzcie, że kupię swój własny cmentarz

Wierzcie, że se kupię swój własny cmentarz

Wszystkich mych wrogów do ziemi poślę

Dali mnie pod szefa, co go Kapitan Jack zwą

Dali mnie pod szefa, co go Kapitan Jack zwą

Wypisał mi na plecach swe imię chłostą

Poszłem do niego w dłoni z kapeluszem mym

Poszłem do niego w dłoni z kapeluszem mym

Mówię: zlituj się, Kapitanie, nad sługą starym

A ten na mnie spojrzy, na ziemię splunie

Ten na mnie spojrzy i na ziemię splunie

Litość, mówi, okażę, gdy wykończę cię

Kobito, nie burz się na mnie, gdy kopię przez sen

Kobito, nie burz się na mnie, gdy kopię przez sen

Mogę śnić rzeczy, od których zapłacze serce twe

Odtworzyliśmy ją jeszcze raz, a potem – każdy z nas w zupełnie innym nastroju – wyłączyliśmy sprzęt i poszliśmy spać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: