Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biegnij, moje serce, biegnij - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Biegnij, moje serce, biegnij - ebook

Kiedy wszystko ci odebrano… biegnij!

Annabelle biegnie z Seattle na drugi brzeg kontynentu - do Waszyngtonu. Mięśnie palą, serce bije z wysiłkiem, stopy uderzają o ziemię. Na trasie ma dobre i złe dni. Zaczyna zwracać uwagę mediów, ludzie oklaskują ją, gdy przekracza granice stanów. Annabelle bardzo się stara, ale nie jest w stanie uciec przed tragedią sprzed roku, która zniszczyła jej świat…

Każdy dzień, każda pokonana mila, prowadzą ją jednak do momentu, w którym wreszcie zdoła ocenić, co przeszła i ile straciła, ale też ile zyskała…

Poruszająca historia, pełna gniewu i smutku, lecz również nadziei i ogromnej mądrości.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8057-438-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Próbowała, naprawdę próbowała wziąć się w garść. To, co przed chwilą zaszło w barze U Dicka… Zwyczajnie aż ją zamurowało. Zmroziło. I nagle – wyobraźcie to sobie – jej sponiewierane „ja” wystartowało niczym błyskawica. Trzymając w ręku białą papierową torbę z pomarańczowym, dość niefortunnym napisem „Dick”.

Hamburger wciąż jest ciepły, cola bryzga niczym sztormowe fale, zaś Annabelle Agnelli stara się uciec przed złymi obrazami bardzo świeżej przeszłości. Frytki wysypały się do torby i teraz grzechoczą jak marakasy.

Oczywiście słyszała to powiedzenie: „Wielka podróż zaczyna się od pierwszego kroku”. Trener Kwan miał taki plakat w swoim biurze. Zachód słońca, sylwetka dziewczyny biegnącej stromą górską ścieżką. Chmury się rozstępują, by na dół pad­ły boskie promienie zachodzącego słońca. Majestat gór itepe. Żadnej paniki, rozrzuconych serwetek i fruwających włosów. O nie, na plakacie nie było niczego w tym stylu.

Dokąd biegnie? Nie ma pojęcia.

Dlaczego? No cóż, czasami coś w tobie pęka. Zwłaszcza kiedy już kompletnie rozbiła cię najgorsza rzecz, jaka przydarzyła ci się w życiu. Kiedy czujesz się załamana, winna i przerażona. Wtedy robisz coś bez zastanowienia. Jakby decyzja tylko czekała na właściwy moment.

Toteż próba pozbierania się na parkingu U Dicka nie trwała długo. Olać to. I Annabelle Agnelli to olała. Zostawiła samochód tak, jak stał, i biegnie teraz chodnikiem. Szybko. Naprawdę w dobrym tempie. Trener Kwan byłby dumny. Zaczyna się pocić. Myśli kotłują się w głowie. Jak na sumienną wzorową uczennicę to wszystko zdaje się kompletnym wariactwem. Była dobrze wychowaną miłą dziewczyną, która prowadziła poukładane życie. Ale ostatnio wydarzyło się zbyt wiele. Stanowczo zbyt wiele jak na jej siły.

I było coraz gorzej. Oczywiście, tak przeważnie bywa, że sprawy się pogarszają. Równia pochyła. Teraz Annabelle też biegnie już Bóg wie jak długo w coraz większym mroku. Ten mrok ma nie tylko metaforyczny wymiar. Naprawdę zbliża się noc. Wielkie chmury płyną po niebie, grożąc deszczem. Tak wiele rzeczy wali się na łeb – noc, deszcz i te nieliczne rzeczy, które dotąd trzymały ją w pionie.

Mniej więcej w połowie Broadwayu – jednej z głównych ruchliwych arterii Seattle – skręciła w Cherry i zanim się spostrzegła, była już na ścieżce prowadzącej wzdłuż brzegu jeziora Washington. Jest marzec, a to oznacza, że słońce zajdzie o piątej, najpóźniej o piątej trzydzieści. I tak nie ma pojęcia, która jest godzina. Ludzie, którzy wyprowadzili psy na spacer, kulą ramiona i naciągają kaptury. Pokrzykują i popędzają swoich dużych i małych podopiecznych. Niebo jest tak czarne, że nikogo nie stać w tej chwili na luksus obwąchiwania trawnika. Jacyś rowerzyści, jeden, dwóch, a może dwudziestu, wracają pędem do domów. Koła rowerów syczą na ścieżce, mijając ją w pośpiechu. Plecaki zarzucone na ramiona i elastyczne spodnie do kolan błyskają jaskrawą żółcią niczym świetliste meteory. Zapalają się pierwsze latarnie.

Annabelle nie przestaje biec. Wokół spadają pojedyncze krople deszczu. Nic wielkiego. Torbę po hamburgerze wyrzuciła już wcześniej (ufa, że trafiła do kosza na śmieci, choć nie może za to ręczyć). Wciąż ma jeszcze colę i torebkę, która obija jej się o biodro. Do Dicka wstąpiła po spotkaniu z Zachem Oh i Olivią, więc ma na sobie dżinsy i sweter. I jest jej w tym wszystkim o wiele za gorąco. Kurtka została w samochodzie, a ciuchy do biegania w domu. Nieważne. Nic z tego nie ma znaczenia.

Teraz, gdy minęła Leschi i Seward Park, zrobiło się trochę strasznie. Jezioro przybrało odcień głębokiego indygo, a korony wielkich drzew iglastych chwieją się wysoko nad jej głową. Właśnie przed tym chciała uciec: przed uczuciem grozy. Nie tylko tej, która przepełnia Seward Park, i tej, której doświadczyła u Dicka, ale każdej. Przed bezsilnością, która cię przenika, gdy wiesz, że twój los spoczywa w cudzych rękach.

Naprawdę nie powinna biegać o tej porze w tej części miasta. Ludziom przydarzały się tu nieszczęścia: rabunki, nawet zabójstwa. Zdała sobie sprawę, że nie czuje lęku. Niech się dzieje, co chce. No chodźcie, śmiało – pomyślała. Myślicie, że się przejmuję?

A potem pomyślała coś jeszcze: Mogłabym tak biec i biec.

Tak właśnie rodzą się wspaniałe pomysły. Nagły błysk na ekranie mózgu, kiedy wszystkie obwody się grzeją i sypią iskrami. Pytania dokąd, dlaczego i stwierdzenie sama nie wiem formują malutki zlepek komórek, który tylko przez mikroskop dałoby się zobaczyć.

Tak, wspaniałe pomysły to droga do wielkich rzeczy. Albo do wielkich katastrof. Komórki gwałtownie zaczęły się dzielić.

W kieszeni szaleje telefon. Już dawno powinna być w domu. Ktoś się martwi. Odsunęła tę myśl, ale potem wyrzuty sumienia odpowiedzialnej osoby, którą w końcu była, dogadały się z bólem mięśni i obtartymi palcami stóp. Taka właśnie jest Annabelle Agnelli – przejmuje się innymi. Przywiązuje ogromną wagę do tego, co jest im winna. W końcu trybiki niepokoju zaskakują i zaczynają się obracać. Annabelle przystaje. Dyszy ciężko.

Po lewej stronie ma jakiś park. Mieszka w Seattle całe życie, ale tu nigdy nie dotarła. PARK IM. GENE’A COULONA – głosi tablica. MIASTO RENTON. Wypija resztę coli i zgniata kubek. Wspaniale jest coś zmiażdżyć. Zaczyna chodzić w kółko, póki oddech się nie uspokoi. Doskonale wie, co się stanie z jej mięśniami, jeśli tego nie zrobi. Płuca palą żywym ogniem.

Kat, pomocy – myśli. Co mam robić?

Leć dalej – odpowiada Kat.

Widzicie? Kat jest jej najlepszą przyjaciółką, więc świetnie ją rozumie. Zna ją lepiej niż ktokolwiek inny. No, może poza pewną osobą, która pewnie teraz odchodzi od zmysłów. Poza pewną osobą, która nie przestaje dobijać się na jej telefon.

Sięga do kieszeni.

– Wszystko w porządku, mamo.

– Jezus Maria i wszyscy święci! Gdzie ty u diabła jesteś?

Jezus, Matka Boska, święci i diabeł w dwóch zdaniach liczących w sumie dziesięć słów – grubo, nie? Cała Gina Agnelli. Dla niej katolicyzm to nie tylko kwestia religii, lecz także tradycja, system zabobonów i zaklęć mających zapewnić bezpieczeństwo. Mama rzadko chodzi do kościoła, ale nad drzwiami kuchni wisi obowiązkowy krucyfiks, a w szufladzie komody leży różaniec i spięte gumką obrazki z pogrzebów różnych zmarłych krewnych. Annabelle trudno czasem uwierzyć, że są jeszcze na świecie katolicy, ale Kościół katolicki istnieje od jakiegoś zyliona lat i pewnie będzie istniał kolejny zylion wbrew złej prasie i pogłoskom, jakoby miał niedługo zniknąć. Całkiem jak ciasteczka Twinkies.

Ale jak ona ma w cokolwiek wierzyć? Fajnie byłoby mieć wiarę, tylko że jej wiara odeszła sobie w siną dal.

– Jestem w parku Coulona w Renton.

– Co!? Jakim cudem? Z kim tam jesteś? Annabelle, czy ty piłaś?

Ha! Chciałaby!

– Nie, nie piłam. Przybiegłam tutaj.

– Przybiegłaś? Co to znaczy: przybiegłaś? A gdzie samochód? Jezu Chryste! Czy ty masz pojęcie, jak ja się martwiłam? Umierałam ze strachu!

Martwiła się! Mama zawsze się martwi. Martwiła się nawet dawniej, nim nadszedł zeszły rok, a z nim powód do zmartwień. To też było dla niej ochronne zaklęcie, swoisty rodzaj modlitwy. A wiecie, co się dzieje, kiedy matka wciąż się martwi? Niepostrzeżenie i ty zaczynasz się martwić. Niepokój dźwięczy gdzieś w tle jak paskudna muzyczka w markecie. Chodzisz z kąta w kąt, kalkulujesz, obliczasz, aż w końcu zaczynasz budzić się w nocy z bijącym sercem. Udajesz odwagę i robisz różne rzeczy, by udowodnić, że nie jesteś tak przerażona jak matka. Ciągła troska (o to, gdzie przebywasz, o przyjaciół, o wszystko i o nic, ale zawsze nie o to, o co tak naprawdę trzeba) budzi w twojej głowie jasny komunikat: Nie jesteś bezpieczna. Świat jest groźny i zdradliwy. Nie masz szans.

No i co? Dużo z tego martwienia wynikło!

Skąd się bierze poczucie bezpieczeństwa? To skomplikowane. Co akurat pasuje jak ulał, bo Annabelle również jest skomplikowana. Pod maską miłej, ładnej i dobrej dziewczyny ukrywa smutek i rozpacz.

– Wszystko w porządku, mamo.

Oczywiście nic nie jest w porządku. Zdecydowanie nie jest w porządku.

– Malcolm próbował do ciebie pingnąć, cokolwiek to znaczy. A ja byłam taka przerażona, że już chciałam prosić dziadka, żeby poszedł cię szukać. Annabelle, nie możesz tak znikać na całe godziny!

Malcolm: młodszy brat Annabelle. Technologiczny geniusz. Trzynastoletni MacGyver. Jajogłowy wkurzający młodszy braciszek. Dziadek: Ed Agnelli, ksywka: Capitano. Były szef i właściciel firmy pakującej mrożonki rybne. Na emeryturze został samotnym kapitanem własnego okrętu – kampera, którym jeździł po całym kraju. Obecnie mieszka po sąsiedzku.

Do kompletu jest jeszcze pies Bit (rasa nieustalona, mały, brązowo-beżowy, błyskawiczny porywacz elementów garderoby) i Carl Walter: okazjonalny chłopak mamy. Menedżer działu w AT&T. Zagorzały fan drużyny Seahawks. Wciąż uważa, że gotowe tosty i oranżada HI-C to zdrowa żywność. Wypadałoby też wspomnieć o Anthonym: to ojciec Annabelle i Malcolma, który porzucił rodzinę. Dawniej szkolny sportowiec, obecnie ksiądz w parafii Świętej Teresy niedaleko Bostonu. Znany również jako „Ten Gnojek Wielebny” – tak nazywa go Gina, odkąd odszedł sześć lat temu, ponieważ „miał dość”. Annabelle go nie nazywa. W ogóle o nim nie mówi. Oto cała rodzinka. La famiglia.

– Annabelle? Annabelle, jesteś tam?

– Jestem.

– Czemu się nie odzywasz? Martwisz mnie.

No tak, matki mogą doprowadzić do szału, ale znają swoje dzieci na wylot. Teraz albo nigdy!

– Nie wracam do domu.

– Co to znaczy: nie wracasz? Oczywiście, że wracasz. Mam kluczyki w ręku. Malcolm! – krzyczy matka. – Znajdź mi na nawigacji ten park Kolona.

– Nie Kolona, tylko Coulona. Ku! – Annabelle stłumiła atak histerycznego śmiechu. „Ku” brzmiało jak cu, krótka wersja włoskiego culo, czyli slangowego określenia dupy. – Nie musisz jechać. Mam w portfelu urodzinowe sto dwadzieścia dolców. Po drodze mijałam hotel Best Western.

– Będziemy za pół godziny, jeśli nie pobłądzę.

– Nie wracam. Mówię poważnie.

– Annabelle, przestań w tej chwili! Ja też mówię poważnie i to ja jestem od tego! Co się stało u Zacha Oh? Bo coś się stało? – Gina powiedziała to z takim pośpiechem, że wyszło „zakało”. Kakao, zakało… Czysty obłęd!

– Nic się nie stało.

– Czy to ma coś wspólnego z tą grą Dungeons and Dragons?

– Mamo, nie o to…

Jak jej to wytłumaczyć? Annabelle sama sobie nie potrafiła tego wyjaśnić.

W myślach odtworzyła przebieg wydarzeń. Wyszła od Zacha i naprawdę czuła się świetnie. Było jej lekko. Tak lekko nie czuła się od miesięcy. Można powiedzieć, że tym razem miło spędzili czas. Jadąc do domu, spostrzegła w oddali ośnieżony łańcuch Gór Kaskadowych. Widok był tak piękny, że przepełniło ją uwielbienie dla wspaniałości natury. Z iPoda płynęła muzyczka – stary kawałek, który znalazła u matki. Brytyjska alternatywa. Dobra energia z czasów, kiedy królowały poduszki na ramionach i tapirowane fryzury.

Czuję się żywa, taka żywa!

Wzdrygnęła się na tę myśl, ale zignorowała to. Nad drogą dostrzegła wolno obracającą się reklamę burgerów u Dicka. Niebiański zapach grillowanej wołowiny wdarł się do wnętrza samochodu przez nawiew wentylacji. Gnana impulsem skręciła na podjazd. Nagle poczuła, że umiera z głodu. Ale to był taki zdrowy głód. Głód życia. Podobał jej się.

Zamówiła, a potem wsunęła banknot w szczelinę. Nacisnęła przycisk, wzięła sobie słomkę i kilka serwetek. W końcu odebrała torbę z jedzeniem i napój. I wtedy się odwróciła.

W kolejce za nią stało dwóch młodych facetów. Ten w wojskowej kurtce był ewidentnie zalany. Prawie leżał na swoim kumplu.

– Hej, piękna – wybełkotał do niej. – Chośś no do mnie.

Zrobił krok w jej kierunku i złapał ją za rękę. Poczuła jego paluchy przez materiał rękawa.

– Chad, wyluzuj – powiedział ten drugi.

– Jest piękna. Chcę taką.

– Chad, odpuść sobie.

Annabelle wyrwała rękę z uścisku. Chciała ich ominąć, ale nie mogła. Cała radość życia wyparowała w jednej chwili. Stała z tą torbą, malutka i sparaliżowana strachem. W końcu kumpel odciągnął pijanego Chada do innej kolejki.

– Właśnie się miałem włączyć – powiedział chłopak, który stał za nimi.

Był chudy jak zapałka, opatulony w dwurzędową kurtkę i grubaśny szalik. Miał miłe oczy. Annabelle gotowa była go ucałować. Szczerze? Gotowa była zrobić mu znacznie więcej. Zwisało jej, czy ma kolekcję fajek do palenia zioła czy może spędza całe dnie w piwnicy, ucząc się grać na gitarze. Nie liczyło się nic poza tym, że zaoferował jej bezpieczeństwo.

To wszystko razem – ręka napastnika, jej ramię, bezbronność i nagła chęć pocałowania tego chłopaka – zwaliło się na nią niczym lawina. To wszystko było złe, chore. Wydarzenia grzmiały, przygniatały ją i groziły, że pogrzebią ją żywcem. Annabelle chce być silna. Mieć wewnętrzną siłę. Pytanie tylko, skąd ją wziąć. Nie chce sobie wyobrażać, że jakiś facet ją uratuje, bo wie, że to nieprawda. Nie chce znowu, jak wtedy, być sparaliżowana strachem. Nigdy więcej! Chce podnieść głowę, wypiąć pierś i stawić czoło każdemu, kto będzie jej zagrażał. Być taka jak te kobiety, które mówią: „Żaden facet nie będzie…” albo: „Lepiej ze mną nie zadzierać”. Kobiety, które mówią o potędze waginy i ucinaniu fiutów prześladowcom. Agresywnie i brutalnie. Proste i jasne „wal się”.

Chciałaby chociaż wierzyć, że tak może. Nie potrafi. I to nie tylko z powodu tego, co wydarzyło się dziewięć miesięcy temu. Chodzi o szarą rzeczywistość, której żadne słowa nie zaczarują. Ma metr sześćdziesiąt wzrostu i waży pięćdziesiąt kilo. Jest młodą kobietą. Historia – zarówno świata, jak i jej własna, ta najstarsza i najświeższa – uczy o tym, jak wrażliwa i podatna na zranienie jest jej płeć. Jej bezpieczeństwo, dobre samopoczucie i zaufanie do świata często są ignorowane lub brutalnie deptane. Bo kobiety są słabsze. To całkiem jasne.

Przy tym wszystkim Annabelle jest śliczna, a właśnie urodę ludzie dostrzegają najpierw. Nieraz to jedyna rzecz, na którą zwracają uwagę. Uroda to siła, ale również słabość. Częściej słabość – przynajmniej ostatnio dla niej. I choć nikt dotąd nie zrobił jej krzywdy (to nie jest taka historia, choć dla wielu kobiet oczywiście bywa), w ciągu ostatniego roku zrozumiała coś, z czego wolałaby nie zdawać sobie sprawy. Zrozumiała, że kiedy przyjdzie co do czego, dosłownie lub w przenośni, musi liczyć na innych. Na dobrych ludzi, którzy postąpią jak należy. A wiedziała dobrze, bardzo dobrze, czym to grozi. Przeważnie wszystko kończy się szczęśliwie, ale czasem od katastrofy dzieli tylko cienka nić. Najcieńsza z możliwych.

Jak cienka, zrozumiała, kiedy poczuła rękę tego faceta na swoim ramieniu. Zdała sobie sprawę, że nie ma jak uciec ani obronić się, gdyby zechciał ją naprawdę skrzywdzić. Nie była w stanie go pokonać. Tylko głosem dysponowała. Mogła krzyczeć i co z tego? To jakby wrzeszczeć na huragan.

Znowu jest w tym samym okropnym punkcie wyjścia. Radosny dzień, wesoła muzyka, głód życia – to wszystko zniknęło, rozwiało się jak dym. Zostało jedynie pragnienie, by pazurami wydrapać się z odmętów lawiny i uciec jak najdalej. Tak właśnie znalazła się tutaj: w parku imienia Coulona w Renton. Tylko myśli kotłowały się w głowie, a stopy rytmicznie uderzały w chodnik. A teraz stoi na parkingu, usiłując powiedzieć matce, co właśnie postanowiła zrobić.

– Annabelle! – Gina prawie wrzeszczy do słuchawki. – Nie waż się milczeć! Mów, co się dzieje.

– Nie wracam do domu. Będę biec. Biec, ile się da. Aż dobiegnę do Waszyngtonu.

Doskonale wiedziała, że to wariactwo, nierealne i z góry skazane na porażkę. Mimo że lubiła długie dystanse, a na klamce w jej pokoju wisiały dwa medale z maratonów. Głupie, patetyczne i naiwne. Idea nie poparta niczym namacalnym. Nie miała pojęcia o realiach takiego biegu. Żadnego planu, ekipy, przygotowania kondycyjnego, niczego. To nie mogło się udać. Nie miała szans. Ale równocześnie czuła, jak bardzo ona, Annabelle Agnelli, tego pragnie. Jak bardzo jest jej to potrzebne.

– Annabelle, to zespół stresu pourazowego – stwierdza matka. – Pamiętasz, co mówiła doktor Mann? Jesteś pobudzona i działasz nieracjonalnie. Miałaś nawroty? Wspomnienia wracały? Wiem, że źle sypiasz. Powiedz coś. Nikt nie robi takich rzeczy ot tak, po prostu. Ludzie najpierw… planują. Miesiącami. Trzeba… sama nie wiem… Mnóstwa rzeczy trzeba. Nikt nie wybiega tak po prostu. Jadę po ciebie. Przestań szaleć.

Przestań szaleć. No cóż, trochę na to za późno. O wiele za późno.2

1. Największe serce ma płetwal błękitny. Jego serce waży ponad pięćset kilogramów i jest wielkości krowy.

2. Serce ryjówki zmieściłoby się na twoim paznokciu.

3. Najmniejsze serca mają rzęsikowate, owady z rzędu błonkoskrzydłych. Ich serca mierzą ledwie 0,2 mm i by je zobaczyć, niezbędny jest mikroskop.

4. Relatywnie największe serca w stosunku do wielkości całego organizmu mają psy.

5. Ludzkie serce jest wielkości dwóch dłoni złożonych razem. Wyobraź sobie, że ściskasz dłonie. Albo że trzymasz dłoń w dłoni kogoś innego. Po to właśnie są dłonie – i serca: aby się wzajemnie obejmować. Trudno jednak o tym pamiętać, kiedy serce jest tak bardzo złamane.

Po słowach „tak bardzo złamane” Annabelle włożyła długopis pomiędzy strony notatnika, aby zaznaczyć miejsce. Tak naprawdę nie było to konieczne, bo tkwił między okładką a pierwszą stroną. Nosiła ten notesik – bardzo ładny, naprawdę najfajniejszy notes na świecie – od dłuższego czasu, nie bardzo wiedząc, co w nim zapisać. A teraz proszę! Długopis wędruje, białą kartkę znaczą ciemne litery.

W hotelu zrobiła wszystko, co można zrobić, czekając. Oprócz pierwszego wpisu w notatniku przeszukała brązową komodę i szuflady w szafkach nocnych. Następnie przekartkowała folder z ofertą pobliskich restauracji. W łazience zdjęła papierową osłonkę z deski na muszli, odpakowała mydełko i dokładnie umyła twarz. Potem dokonała inspekcji wanny, by sprawdzić, czy nie ma w niej robactwa. Wróciła do pokoju, rzuciła się na jedno łóżko, a potem na drugie, chcąc wypróbować, z którego lepiej widać telewizor.

Teraz siedzi na obrotowym krześle przy stoliku pod oknem i obserwuje deszcz. Na zewnątrz leje, jakby sam Bóg się wkurzył i postanowił zesłać na ziemię kolejny potop. No cóż, jeśli rzeczywiście jest gdzieś tam, na górze, ma mnóstwo powodów, żeby się wkurzyć. Annabelle bardzo chce, żeby był. W tej kwestii jednak trudno o pewność, a ona z kolei ma – sami rozumiecie – poważne powody do zwątpienia.

Krople deszczu spływają po szybie niczym łzy. Zabrzmiało to jak kiepska poezja. Pewnie jest tylko bardzo głodna, zmęczona i po prostu zaczyna jej odbijać. Robi szybką autodiagnostykę. Nie. Nadal zamierza zrobić to, co zapowiedziała. W porządku, rzeczywistość nieco się chwieje, ale wola pozostaje niezłomna. Annabelle czuje jej spokojne dudnienie, wypatrując znajomych świateł hondy civic należącej do matki.

Prawdopodobnie pobłądziła. I klnie teraz na damski głos płynący z nawigacji, a siedzący obok Malcolm zatyka uszy. Gina traktuje GPS jak nieudacznego szofera. Klnie na niego i wrzeszczy, a automat powtarza komendy z niekończącą się mechaniczną cierpliwością. To taki toksyczny związek tyrana i ofiary. Ostatnio Malcolm wymyślił, że Gina będzie płacić ćwierć dolara za każde przekleństwo. Przygotował nawet słoik na stole w kuchni. Nazbierał w nim już ze sześćdziesiąt dolców.

Czekanie jest podstępne i niebezpieczne, ponieważ każda sekunda wolnego czasu wypełnia się myślami o wiecie czym i wiecie kim. Nie, nie wypowie jego imienia. W ogóle nie powinien mieć żadnego. Nazwała go Złodziejem, bo to zwięźle oddaje prawdę – bardzo wiele jej zabrał. Ponadto samo słowo jest znacznie wygodniejsze w użyciu niż Pieprzony Skurwysyn, którym to mianem ochrzciła go Gina. Problem w tym – właściwie problemów jest więcej, ale chodzi o ten konkretny – że on wcale nie był złem wcielonym, dzikim krwiożerczym potworem, ale żywym człowiekiem, który oddychał, rozmawiał, pałaszował lunch, robił notatki albo trzymał ją za rękę. Ilekroć Annabelle to sobie uświadamia, drży ze zgrozy, ale taka jest prawda. Są prawdy, których nienawidzisz. Marzysz, żeby wcale nie były prawdziwe. Chciałbyś, żeby twoja nienawiść zniszczyła je i odesłała w niebyt. Nic z tego. Możesz sobie nienawidzić. To i tak nic nie da.

Są też wspomnienia, które dobrze byłoby zlikwidować. Tego również nie da się zrobić. Można próbować, ale zawsze wracają i robią: „A kuku!”, jak Malcolm pewnego dnia, kiedy uczyła się w swoim pokoju do wyjątkowo trudnego egzaminu. Robił to tylko po to, żeby ją wkurzyć, a ona miała ochotę go zabić. Ze wspomnieniami jest tak samo.

Nadchodzą. Włączyła telewizor, żeby skupić się na czymś innym. Nadają jakiś problem kulinarny. Kobieta przygotowuje beszamel do lazanii zupełnie inaczej, niż robi to dziadek. (Gdyby ją widział, miałby paniusi kilka słów do powiedzenia). Patelnie, miarki i tryskający energią głos kucharki niewiele pomagają Annabelle. Złodziej pakuje jej się wprost do głowy. Wygląda tak samo jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Ma na sobie kraciastą koszulę i dżinsy. Płynnym ruchem zrzuca z ramienia plecak.

Nie znała go. Był nowy. A to były jej jedyne zajęcia fakultatywne w ciągu całego roku. Bądź co bądź ambicji jej nie brakowało. Nie podjęła jeszcze decyzji co do studiów, ale miało to być coś „naukowego”. Uwielbia nauki przyrodnicze: biologię, fizjologię, naukę o matce Ziemi i kosmosie, i o żywych stworzeniach, zarówno o zwierzętach, jak i o ludziach. Podziwia ten magiczny projekt wszystkiego, począwszy od niepojętej architektury wszechświata aż po misterną i precyzyjną budowę oka. Nauka jest tam, gdzie odkryte fakty pomagają wyjaśniać tajemnice. Annabelle kocha tajemnice, ale jeszcze bardziej – ich rozwiązania. Twierdzi, że zrozumienie nie niszczy tajemnicy, przeciwnie, dodaje jej majestatu.

„Coś naukowego” oznaczało, że jej plan zajęć pękał w szwach, a do niego dochodziła szkolna orkiestra (wiolonczela), biegi przełajowe (a jakże), przyjaciele (tak, była popularna), czytanie książek dla przyjemności (zbyt wiele, by wymienić tytuły). A, i jeszcze cząstka etatu w cukierni oraz wolontariat w domu spokojnej starości Sunnyside. Widzicie? Istny anioł. Kochali ją tam wszyscy: miłe staruszki o jasnych oczach i skórze cienkiej jak papier i staruszkowie w szelkach, z wielkimi uszami oklapniętymi jak u basseta. Mówili o niej „słoneczko”. I taka była.

Była. Kiedyś. Dopóki nie doprowadziła do tragedii. Dopóki nie otworzyła drzwi nieszczęściu niczym zła czarownica. Już nie czuje się słoneczkiem. Jeszcze nie zdecydowała, czy ją to cieszy czy martwi. A może jedno i drugie? W sumie szkoda, że tej miłej dobrej Annabelle już nie ma. Taka naiwna dobroć jest jak żonkil, jak kropla rosy lub plama z trawy na kolanie dżinsów. Lecz Annabelle za żadne skarby nie chce już być słodkim dziewczęciem. Poza wszystkim innym taki charakter przypomina nieco stanie na środku ruchliwej autostrady i gapienie się w słońce.

Wybrała sobie fakultet ze sztuk multimedialnych. I tu zaczyna się najstarsza i najbardziej wkurzająca zabawa: „A co by było, gdyby…?”.

Co by było, gdyby wybrała kółko teatralne? Albo projektowanie gier? Co by było, gdyby na multimediach nie było miejsc? Czy musiała być taką cholerną neurotyczną perfekcjonistką, żeby zalogować się online co do sekundy w chwili, kiedy rozpoczął się nabór dla uczniów, których nazwiska zaczynały się na litery od A do C? Poczekałaby godzinkę i nie byłoby już miejsc. Wszyscy uczniowie przepadali za panią Diablo.

Złodziej wszedł do sali. Miał kędzierzawe włosy i był wysoki. Na tyle wysoki, żeby przyciągnąć spojrzenia. Dodatkowo budził ciekawość, bo był nowy, a większość znała się od podstawówki. Zdjął plecak i siadł naprzeciwko Annabelle. Ale najpierw uśmiechnął się do niej nieśmiało. Zdjął plecak i siadł naprzeciwko Annabelle. Ale najpierw uśmiechnął się do niej nieśmiało. Zdjął plecak i siadł naprzeciwko Annabelle. Ale najpierw uśmiechnął się do niej nieśmiało po raz setny.

Dość!

Tej techniki nauczyła ją doktor Mann. Powinna głośno i dobitnie powiedzieć: „Dość”.

– Dość!

Jej głos zabrzmiał słabiutko w hotelowym pokoju. Publiczność w programie kulinarnym zaczęła klaskać. W tym obcym pokoju, który przechował mglisty zapach przejezdnych handlowców, wydaje się, że oklaski są dla niej. Na zachętę i odwagę. Choć wiadomo, że mają nagrodzić lazanie, które właśnie wychynęły z piekarnika.

Czuje niemal wdzięczność, kiedy do drzwi łomocze Gina.

– Annabelle, otwieraj! To ja!

Zamek w drzwiach to jedno z tych staroświeckich urządzeń, w których trzeba odpiąć łańcuch. Odpina go. Prześladuje ją idiotyczne wrażenie, że gra w dreszczowcu, co w pewnym sensie jest prawdą. Gina wpada do środka. Jej potargane czarne włosy, w których widać już siwe odrosty, lśnią mokre od deszczu. Na sobie ma spodnie od dresu i stary jak świat zielony sweter. Rzuca torebkę na najbliższe łóżko. Ze środka wysypują się różne rzeczy: klucze, tusz do rzęs Maybelline, tampon.

– Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało!

Malcolm, który wszedł za nią, spojrzał tylko na siostrę i przewrócił oczami. Biedak, musi mieć już dość, zważywszy porę dnia, a raczej nocy. Ubrany jest w pasiastą piżamę i eleganckie buty. Annabelle zdołała zrekonstruować w duchu przebieg wydarzeń. Szybko, szybko, biegiem! Łap, co masz pod ręką! Nie ma czasu! Malcolm siada na brzegu łóżka i zdejmuje buty. Następnie opiera się o wezgłowie i wzdycha. W czarnych skarpetkach, pasiastej piżamie i bez nieodłącznych okularów wygląda jak zmęczony biznesmen, który ma powyżej uszu użerania się z doradcami klienta z trzech stanów.

– Zbieraj swoje graty – komenderuje Gina. – Szkoda tylko, że wydałaś pieniądze na ten… pokój.

Mówi to takim tonem, jakby pokój nie licował z jej pozycją. Gruba przesada; w rzeczywistości jest całkiem przyzwoity. Dostępne wi-fi i ekspres do kawy. Od szóstej do dziesiątej serwowane śniadania w cenie noclegu.

– Nigdzie nie jadę.

– Annabelle!

– Nie.

– Chyba nie mówisz poważnie. Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz? Wiesz, jak daleko jest stąd do Waszyngtonu?

– Dwa tysiące siedemset dziewiętnaście mil z buta – dobiega z łóżka. Malcolm przełączył telewizję na Novą. Oboje uwielbiają ten kanał. Tłumaczą tam, w jaki sposób działają różne skomplikowane rzeczy. Mają odpowiedzi na wszystko. Na ekranie satelita okrąża Ziemię.

– Telefon mi zaraz padnie – zauważa Annabelle. – Przywieźliście moje rzeczy?

– Oczywiście, że nie przywieźliśmy. I jeśli ci się zdaje, że ci na to pozwolę, to chyba jesteś niepoważna. Abstrahując już od kwestii czysto przyziemnych i tego, że to po prostu… no, niemożliwe… to za dwa i pół miesiąca zdajesz egzaminy. Twoje urodziny są za pięć dni. Mam już niespodziankę i przygotowaną imp…

– Właśnie!

– Co „właśnie”?

Nie chciała grać tak ostro, ale jej się wyrwało.

– Za pięć dni skończę osiemnaście lat. I koniec z pozwalaniem. Będę pełnoletnia.

Odgłos, z jakim Gina wciąga i wypuszcza powietrze, przypomina lokomotywę w tunelu. Czerwienieje na twarzy, wznosi ręce do nieba i rusza do łazienki i z powrotem.

Malcolm sięgnął po buty. Nie cierpi konfliktów. W skupieniu zawiązuje „dorosłe” sznurówki. Annabelle jest zaskoczona, że buty na niego pasują. Widziała go w nich może ze dwa razy w życiu. Raz na weselu Patricka O’Briena i Angie Morelli, przyjaciółki mamy z dawnych lat. Angie załatwiła Ginie robotę w kancelarii adwokackiej O’Brien&Bello. Drugi raz miał je na sobie, kiedy…

Dość!

– Przepraszam – mówi Malcolm.

– A ty gdzie się wybierasz? – dziwi się Gina.

– Zostawiłem coś w aucie.

– Jest ciemno! Wpół do dwunastej w nocy. I jesteśmy w Renton!

Malcolm trzyma już w ręku kluczyki. Annabelle raz pozwoliła mu pojeździć na pustym parkingu przed szkołą. Miała tylko nadzieję, że tym razem nie wybiera się na przejażdżkę.

– Zaraz wracam – obiecuje. – Możesz mnie stąd obserwować.

– Uważaj na siebie – rzuca Gina, lecz nawet nie zerka na niego z okna. Ma wystarczający kłopot w środku. Matka i córka stoją przed sobą twarzą w twarz.

– Wiem, że nie rozumiesz… – zaczyna Annabelle.

– Nie rozumiem? Oczywiście, że rozumiem. Chodzi o to, że… ty nie masz pojęcia, na co się porywasz! Wiesz w ogóle, co mówisz? Po drodze będą góry. Ciężarówki. Przez całe setki mil. Do tego deszcz. I nadchodzi lato, więc upały. I co zrobisz? Będziesz spała na poboczu? Boże! Nawet nie chcę myśleć. Młoda kobieta, samotnie. Nie możesz. I nie jesteś gotowa na taki dystans. Będziesz biegła… czekaj… półmaraton dzień w dzień? Wiesz, co to oznacza dla twojego organizmu? A jeśli pobiegniesz wolniej, to… no, nie możesz zniknąć na tak długo, w razie gdybyś zapomniała.

– Tak jakbym mogła zapomnieć! Jeden gość z Oregonu zrobił to w cztery miesiące. Trener Kwan mówił. I śledziliśmy jego bloga. Wiem o tym wszystkim więcej, niż ci się wydaje. I jestem gotowa. Wystarczająco. Po maratonach połówki są łatwe.

To kłamstwo. Wcale nie są łatwe. Ale możliwe.

– Żeby się tu dostać, przebiegłam jedenaście mil i czuję się świetnie. Wszystko obliczyłam. Jeśli trochę przycisnę i będę robić szesnaście dziennie…

– A co z pieniędzmi? Co z egzaminami na koniec szkoły? A Seth Greggory? Nie możesz się urwać. Dwudziesty drugi września, pamiętasz?

– Pamiętam. Myślisz, że zapomniałam? Ta data jest wypalona w moim mózgu.

– To zwykła ucieczka! Objaw stresu. Chwilowy napad paniki, o którym mówiła doktor…

– Mam wystarczająco dużo ocen, żeby już skończyć szkołę. I dość pieniędzy.

– Pieniędzy na studia!

– Nie wiadomo, czy w ogóle będę ich potrzebować na studia. Doktor Mann mówi, że za wiele od siebie wymagam. Może…

– A to, co masz zamiar zrobić, nie jest wymagające? To nie jest zamiana jednej presji na drugą? Z deszczu pod rynnę. Co ja mówię, z deszczu w ocean!

Może mieć trochę racji.

– I co niby masz zamiar przez to osiągnąć? Jak już dobieg­niesz na miejsce? Zapukasz do drzwi jakiegoś senatora?

– O tym jeszcze nie myślałam.

Annabelle przywołuje obraz doktor Mann siedzącej w swoim gabinecie. Za jej plecami wisi obraz przedstawiający góry w jesiennej, czerwono-żółtej kolorystyce. Doktor Mann ma krótkie kasztanowe włosy, łagodny głos i cierpliwe oczy, które mruży, kiedy się śmieje. Na szyi zawsze nosi apaszkę, a cały gabinet pachnie wanilią. Obok kanapy, na której siaduje Annabelle, stoi pudełko chusteczek higienicznych i mały zegarek. Ale doktor Mann, wygodnie rozparta w fotelu, nigdy i nigdzie się nie spieszy. Słucha. Czasem mówi coś w stylu: „Nie musisz od razu znaleźć wszystkich odpowiedzi. Zdobądź więcej informacji. Rozpracuj to na spokojnie, dzień po dniu”.

Gina podchodzi do okna i wygląda na zewnątrz. Zakłada ręce.

– I co ci to da? Powiedzmy, że nawet wpuszczą cię do biura senatora. Może nawet uda ci się przemówić w obecności wielu polityków. I co? Myślisz, że to coś zmieni?

Kiedy odwraca się od okna, w jej oczach lśnią łzy. Szlag! Annabelle ma okazję jeszcze raz się przekonać, jak bardzo Gina to przeżyła. Również ona. Postarzała się przez ten rok. Wygląda na zmęczoną. Sweter wisi na niej, bo sporo schudła.

– To już coś. A coś, to więcej niż nic – mówi Annabelle, a raczej próbuje powiedzieć, bo głos jej się łamie.

Gina kręci głową.

– Och, dziecinko…!

– Mamo…

Wraca Malcolm, dźwigając wypchany plecak, który kładzie na łóżku i rozpina. W środku są dwie zmiany odzieży Annabelle do biegania, camelbak – plecaczek rzeczywiście pełniący rolę wielbłądziego garbu, służy bowiem do transportowania wody – bidon i cienka kurtka przeciwdeszczowa. Do tego bielizna, skarpety, mała apteczka, ładowarka do telefonu, szczoteczka i pasta do zębów. Długa do kolan nocna trykotka z Batmanem i szczelnie zamykany woreczek, a w nim gruby zwitek banknotów i karta kredytowa. Wyrobił ją sobie, bo tak doradzał artykuł w czasopiśmie „Money”. (Annabelle wykupiła mu prenumeratę, której w zeszłym roku zażyczył sobie na Gwiazdkę).

– Trzymaj – mówi, wręczając jej papierową torbę. W środku są dwie kanapki z masłem orzechowym i dżemem, jabłko, parę plasterków sera, kilka ciastek i prawie pełna butelka Gatorade. – Musisz być głodna.

Annabelle nie jest w stanie wykrztusić słowa. Ma ściśnięte gardło i boi się, że się rozpłacze.

– I jeszcze to. – Malcolm jej podaje kilka kartek papieru spiętych razem. – Trasa z Google Maps. Plus trasa Jasona Della z Oregonu. Wziąłem z twojej teczki.

– Mój ty głąbie – mówi Annabelle miękko. To nie jest epitet, lecz wyraz miłości. Wrzeszczy tak na niego, kiedy jest wściekła, i szepcze, kiedy chce go ucałować.

– Nie! – krzyczy Gina. – Nie, nie i jeszcze raz nie!

– Czekaj, jeszcze to. – Malcolm na stercie jej rzeczy kładzie nowiutkie buty do biegania.

– Dzięki – bąka Annabelle łamiącym się głosem.

– Rozpracujemy to na spokojnie, dzień po dniu.

Mają na koncie również kilka rodzinnych sesji z doktor Mann. Malcolm siedział na nich cicho, bawiąc się palcami, ale najwyraźniej uważnie słuchał.

Gina zaczyna płakać. Głośno. Malcolm teatralnie zatyka sobie uszy. Annabelle też.

– Niech was cholera! Przestańcie się nabijać z matki!

– Jakże to, nabijać się z matki? – przedrzeźnia ją Malcolm.

Gina przynosi z łazienki rolkę papieru toaletowego i wyciera nos.

– Zostaniemy z tobą, póki razem nie uporamy się z tym, co teraz czujesz – oznajmia. – Nigdzie się stąd nie ruszymy.

– O nie, mamo – protestuje Malcolm. – Muszę iść spać. Mam jutro test z matmy. – Zwraca się do Annabelle: – Daj mi wszystko, co jest ci niepotrzebne. Jutro dobiegnij do czerwonego punktu na mapie i znów się skontaktujemy. – Ze zmęczonego biznesmena przeistoczył się w kompetentnego agenta CIA.

– W porządku – odpowiada mu siostra. – Dzięki.

– Nie znoszę, kiedy razem spiskujecie. – Gina wpycha swoje rzeczy z powrotem do torebki. – Po prostu nienawidzę. No dobrze, ale tylko do jutra.

Oczy rodzeństwa spotykają się, wymieniając informacje bez słów. W tej jednej chwili wszystko zostaje postanowione. Złożono przysięgę, zawarto pakt.

No cóż, często przyrzekamy, nie mając wystarczających danych.

Annabelle staje przy oknie, obserwując, jak dwa snopy świateł omiatają parking i oddalają się sprzed hotelu. Została sama, ale wbrew własnym oczekiwaniom nie czuje się przesadnie zdenerwowana. Jej niepokój jest raczej jak ciche brzęczenie, a nie koncert kapeli heavymetalowej, czego można by się spodziewać, biorąc pod uwagę jej plany na przyszłość. Siada na brzegu łóżka i je kanapki przed telewizorem. Na ekranie wirują planety i eksplodują gwiazdy.

Tak się to wszystko zaczyna.3

Pod wielkimi blaszanymi kopułami piętrzy się obfitość wszystkiego. Wielkie góry jajecznicy, lśniące pęta kiełbasek, stosy bekonowych plastrów. Annabelle zawija w serwetki kilka rogali i babeczek i chowa je do plecaka. Nauczyła się tej sztuczki od dziadka Eda, który zawsze kazał jej chować bułeczki do torebki, kiedy jedli poza domem.

Rzędy owoców, barwne niczym tęcza o wschodzie słońca, patrzą na nią ze stołu. (Plastry pomarańczy również wylądowały w plecaku). Obok stoją pojemniczki z płatkami śniadaniowymi i granolą.

Obfitość pożywienia tchnęła w nią nadzieję. Naładowany telefon i różowozłote światło poranka również. Będzie piękny dzień – myśli. Podobna myśl nie zagościła w jej głowie ani razu od prawie roku. Uświadamia sobie, że były już dni, kiedy w takim samym porannym świetle wszystko skrzyło się nadzieją, ale nie dla niej. Wypchnęła je z pamięci. Były złe. Dzisiaj nawet sam parking, tablice rejestracyjne z innych stanów czy centrum handlowe widoczne na horyzoncie mrugają do niej z nadzieją.

Poczuła, że troszeczkę się w środku otwiera. Jakby wpuściła do swojej duszy nieco światła. Może i brzmi to jak tekst z kazania, ale nie szkodzi.

Zaczyna się rozciągać. Noga w górę, noga w bok, skłon, wyprost. Nawet nie jest tak obolała po wczorajszym, jak się spodziewała. Prawdę mówiąc, czuje się świetnie. Jakby już coś zrzuciła z barków. Nie wszystko oczywiście. Wie o tym doskonale. Tego się nie pozbędzie do końca życia. Ale coś zrzuciła. Jedną malutką rzecz, co biorąc pod uwagę jej sytuację, można uznać za sukces.

Wciąga do płuc wielki haust marcowego powietrza. Jest cudownie wilgotne. Spostrzega, że z cebulek kiełkują zielone pędy i wznoszą się w górę. Na bramie hotelowego basenu, zamkniętego na zimę, dokazują wiewiórki. Wiosna, początek, nowe życie! Oczywiście jej nastrój z pewnością ma wiele wspólnego ze spożytym właśnie bekonem (nie powinna jeść tyle soli), ale na pewno również z drogą, która na nią czeka. Droga przede mną! Czy to stąd ta magia? Że choć raz nie patrzę tylko za siebie?

Wciąż stoi pod hotelem, gdzie łatwo o optymizm.

Prawdę mówiąc, to jej ostatnia randka z rozbuchanym optymizmem. Długo nie będzie następnej.

Klapanie stóp uderzających o chodnik brzmi znajomo. Dawno, dawno temu, kiedy mieszkał z nimi Ten Gnojek Wielebny, Annabelle biegała kółka w tylnym ogródku, a on mierzył jej czas stoperem, który nosił ze sobą w sportowej torbie. W podstawówce biegała podczas każdej przerwy. Liczyła się szybkość. Uwielbiała ten pęd i powiewający za plecami kucyk. Później, kiedy odszedł ojciec i zmieniła nazwisko z Annabelle Agnelli-Manutto na Annabelle Agnelli, było sporo rzeczy, od których uciekała biegiem. Problemy z pieniędzmi, Malcolm, który sikał w łóżko, ojciec, który przyjeżdżał zabrać ich na weekend, a potem zmywał się po kłótni z mamą. Spędzał z nimi coraz mniej czasu. To bolało, ale z drugiej strony tak było łatwiej.

Wtedy zaczęła liczyć różne rzeczy. Kafle na podłodze, płytki na chodniku i spółgłoski w słowach. Stopnie i kroki. Od prędkości przeszła do dystansu. Jeszcze w gimnazjum odkryła, że biegi długodystansowe, owszem, są wyczerpujące, lecz koją jej nerwy rytmem kroków. Pomagają walczyć z niepokojem. To było trochę jak wożenie w kółko samochodem wrzeszczącego bachora.

W owych czasach przełajowy bieg na trzy mile stanowił spore wyzwanie. Dla wielu wciąż stanowi. W liceum zdobyła mistrzostwo stanu. A kiedy w początkach listopada skończył się sezon na crossy, postanowiła biegać dalej. Trochę po to, żeby pozostać w formie, a trochę dla fascynującego naukowo piękna zmieniającej się przyrody. No i żeby zmierzyć się z dystansem. Półmaratony. Dwa pełne maratony, zanim jej życie legło w gruzach. A kiedy legło, po kilku tygodniach, gdy była już w stanie wygrzebać się z łóżka, włożyła buty do biegania i wyszła na dwór. Biegła aż do wyczerpania. Szybko. Tak szybko, żeby zamazały się obrazy w jej umyśle.

Kiedy to zrobiła, odkryła kolejną sztuczkę. Po długim forsownym biegu bolało ją całe ciało. Robiła to więc raz po raz, całymi tygodniami. Karała się z masochistycznym uporem. Chore, prawda? No cóż, było, jak było. Żałowała, że kara nie jest bardziej surowa, choć nie było jej lekko, a przez Setha Greggory’ego miało być jeszcze gorzej. Bieg, będąc pokutą, był zarazem wytęsknioną ucieczką.

I oto pierwszy dzień długiej drogi. Znów biegnie bulwarem nad brzegiem jeziora Washington – tym razem po wschodniej stronie. Woda w jeziorze różowieje w promieniach porannego słońca. Widać autostradę na przeciwległym brzegu, sznur samochodów wiezie ludzi do pracy. Za godzinę zaczną się lekcje. Jej miejsce pozostanie puste. Ludzie będą się dziwić. Będą się martwić. Niepokoić. I tak nie powinno jej tam być. Zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego pozwolili jej wrócić do szkoły. Każdego dnia działała ludziom na nerwy. Patrzyli na nią jak na zamachowca obładowanego trotylem.

Na wschodzie, dokładnie za wzgórzami okrytymi gęstym lasem iglastym, jest jej cel na dziś: Preston w stanie Waszyngton.

Trasa obfituje w intrygujące nazwy rodem z Dzikiego Zachodu: Szlak Górników, Szlak Ognisk Bullitta, Szlak do Rainier. Poza tym jednak wygląda ciut mrocznie. Złowróżbnie, jak zaczarowane lasy z bajek. Annabelle czuje na plecach zimny dotyk strachu.

Nie będziesz słaba – mówi sobie. ‒ Nie będziesz myśleć o Secie Greggorym i o tym, co cię czeka. Żadnego wyobrażania sobie więziennych krat i kajdanów. Wykład zmienia się w listę zakazów. Nie licz mil do celu. Nie bój się. Nie pozwól, by Złodziej zawładnął twoimi myślami. To nie on w tym samochodzie. To nie ty wysiadasz z…

Dość!

Wyrasta przed nią spory budynek. „Kościół Biblijny w Renton – głosi tabliczka. ‒ Parking tylko dla wiernych. Intruzi zostaną ochrzczeni”. Musi uważać. Nagle zdaje sobie sprawę z pierwszego problemu. Nawigacja! Nie chce wyczerpywać baterii w telefonie, ale jak jasna cholera potrzebuje tej kobiety z GPS-u. Wygląda na to, że spędzą razem sporo czasu. Niemal czuje, że musi ją przeprosić za wszystkie przykrości, których doznała od jej matki. To kolejny problem Annabelle: przeświadczenie, że powinna przepraszać za innych i ponosić konsekwencje ich czynów.

– Dobra, zacznijmy od nowa. Tylko ty i ja. Moja mama nie jest najbardziej cierpliwą osobą na świecie, więc przepraszam cię za nią. Mówiła do ciebie okropne rzeczy. Obiecuję, że postaram się traktować cię z należytym szacunkiem.

– Za… półtorej mili… skręć w prawo – odpowiada pani GPS.

– Nawet nie wiem, kim jesteś, a będziesz ze mną w największej podróży mojego życia.

Kobieta milczy. Na początek potrzebne jej jakieś imię. Bieg­nąc, Annabelle rozważa możliwości: Olivia, pani Cash, A.J., Róża…

– Loretta – decyduje.

– Skręć w prawo w ulicę Dziesiątą.

– Dzięki, Loretto.

Opuściwszy autostradę numer 900, która doprawdy zdawała się nie mieć końca, pokrzepiona rogalikiem i wodą, stawia czoło Szlakowi Górników. Droga biegnie początkowo wzdłuż torów kolejowych, a następnie skręca w mroczny, pełen paproci las. Drewniany mostek przyprawia Annabelle o gęsią skórkę. Jest omszały i śliski, musi uważać na każdy krok.

W chłodnym ciemnym lesie zaczyna do niej docierać, jak bardzo jest samotna. Nie czuje się bezpiecznie. Zdawać się może, że drzewa lada chwila zaczną do siebie gadać pokrzywionymi gębami dziupli. Zaraz sięgną po nią wykoślawione szpony gałęzi. Przenika ją dreszcz. To ten sam strach, który czuje się w podziemnym parkingu, strach samotności na pustej ulicy. Strach tak dobrze znany każdej kobiecie, że gotowa zapomnieć, jak zła jest ta znajomość. Ścieżka jest wilgotna, miejscami podmokła. Błoto bryzga i znaczy kropkami jej nogi. I nagle koniec. Wybiega z lasu na Mountainside Drive. I w tej samej chwili uderza w nią z całym impetem problem numer dwa.

Wzgórza.

Nie jakieś zwykłe garbki, tylko całkiem zwariowane podbiegi. To nie tak, że brak jej doświadczenia. Robiła już spore różnice wzniesień. Ale to tutaj to dopiero pogórze, ledwie uwertura, co oznacza, że prawdziwa przeprawa z górami jeszcze przed nią. Już teraz musiała zwolnić i pochylić się do przodu. Zupełnie jak pan Giancarlo w domu spokojnej starości Sunnyside, kiedy zmierza w kierunku stołówki. Wszystko ją boli: płuca, nogi i żołądek. Pan Giancarlo pewnie też cierpi, a mimo to nigdy się nie skarży. Mawia jedynie: „Zabierzcie tę babę z mojego pokoju”. Jaką babę? Pokój był pusty. Pana Giancarla też prześladują jego własne duchy.

Zaczyna powłóczyć nogami. Nie może przesadzać z tempem, inaczej nigdy jej się nie uda. Jest w doskonałej formie, trenowała przecież na tę okazję, nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy. Ale szesnaście mil dziennie może ją zabić, jeśli nie uspokoi tempa. W Seattle jej znajomi zaczęli już piąty semestr. Długo to trwa. Dłużej, niż myślała. To problem numer trzy: Seth Greggory raczej nie będzie czekał.

Telefon dzwoni jak oszalały. No proszę! Jaka się nagle zrobiła popularna, kiedy jej nie ma. Odkąd ludzie nie muszą znosić jej obecności i stawiać czoła własnym szajbom i smutkom. Ale najpewniej to Gina co dwie sekundy usiłuje sprawdzić, czy Annabelle żyje. Nie może się zatrzymać i odebrać. To jej pierwszy dzień. Jeśli się teraz zatrzyma i zerknie na telefon, może zatrzymać się na dobre.

Obok szumi droga międzystanowa numer 90. Jest na niej sporo zakrętów o ograniczonej widoczności. Ma tylko nadzieję, że nie rozpapra jej jakiś samochód, zanim zdoła opuścić rodzinny stan. O matko, jak ci ludzie szybko jeżdżą! Problem numer pięć, sześć, siedem, osiem.

Wreszcie widzi mieścinę. O ile można to w ogóle tak nazwać. Jedna ulica, kilka sklepów. True Value, Subway i serwis opon Preston. Była tu kiedyś podczas którejś z imprez biegowych, ale nic nie wygląda znajomo. Po całym dniu biegu znalazła się może czterdzieści pięć minut jazdy samochodem od domu.

– Loretta, pomocy!

– Za dwie mile… skręć w lewo…

– Prawdziwa z ciebie przyjaciółka.

A oto i cel na dziś: Bed & Breakfast Tajemniczy Ogród. Czterdzieści dwa dolce za noc. Rano zarezerwowała pokój i obiecała zadzwonić do domu, gdy tylko dotrze na miejsce, żeby ustalić, co dalej. W dzieciństwie uwielbiała Tajemniczy ogród. Wciąż pamięta, jak gil wskazał Mary Lennox, gdzie znaleźć klucz. W porządku, spodziewała się chyba zbyt wiele za czterdzieści dwa dolary, ale to wszystko przez Frances Hodgson Burnett. Mały koślawy domek, przed którym stoi, ma zrudziałe obramowania okien. Weranda również domaga się pilnego malowania. Na niej kocia miska z resztkami zasuszonego żarcia. Festony pajęczyn w rogach i tłusty pająk, który nie wykazuje najlżejszego lęku przed eksmisją. Z napisu na wycieraczce pozostało już tylko …ITAMY, lecz Annabelle jest zbyt zmordowana i brudna, żeby się przejmować takimi rzeczami. Opiera się na dzwonku.

Jakieś dwanaście lat później w drzwiach staje kobieta o wyglądzie emerytowanej hipiski, z siwymi włosami sięgającymi pasa.

– Tak?

– Jestem Annabelle Agnelli. Dzwoniłam dziś rano.

– Och! Spodziewałam się kogoś… – Mniej uchlastanego błotem? Mniej spoconego? Mniej słaniającego się na nogach z wycieńczenia? Kogoś, kto nie wyglądałby, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem? Jakby jego życie w zasadzie legło w gruzach? – …kogoś starszego.

Najwyraźniej właścicielka Tajemniczego Ogrodu nie oglądała telewizji ani nie czytała prasy od co najmniej dziewięciu miesięcy. Choć z drugiej strony, w tej chwili sama Annabelle miałaby kłopoty, żeby rozpoznać się w lustrze.

Problem numer dziewięć, dziesięć i jedenaście. Jaka była głupia, sądząc, że uda jej się to wszystko ogarnąć. Wyobrażała sobie, że po drodze znajdzie miłe tanie noclegi. Tymczasem czekają ją całe etapy bez najlichszego motelu w zasięgu wzroku.

To dlatego ludzie miesiącami planują takie wyprawy. Mama miała rację. Nie da się tak po prostu urwać. Jason Dell miał całą ekipę, która mu towarzyszyła w kamperze. Miał logistyka, kierowcę i wsparcie na wypadek kryzysu emocjonalnego. Pod ręką znajdowały się lekarstwa, sprzęt i odpowiednia odzież. Specjalnie dla niego przygotowywano posiłki, wysokobiałkowe szejki i batony, wodę i przekąski. Ktoś zapewniał mu nawodnienie i tysiące kalorii, aby mógł biec. A w kamperze miał warunki, żeby przespać te niezbędne jedenaście godzin na dobę, gdziekolwiek się akurat znajdował.

Sytuacja staje się klarowna. Ta misja się nie powiedzie. Annabelle i Loretta nie poradzą sobie same.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: