Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Blask - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Blask - ebook

Czy kiedykolwiek starczy nam odwagi, by być sobą?

Guido i Costantino mieszkają w jednej kamienicy w samym sercu Rzymu. Choć żyją blisko siebie, ich charaktery i losy są całkowicie odmienne.

Guido jest nieśmiały i wrażliwy. Pochodzi z dobrze sytuowanej rodziny, z którą mieszka na czwartym piętrze. Chłopiec wychowuje się pod czujnym okiem mamki, trzymającej go w izolacji od świata. Rodzice Guida nie uczestniczą w jego wychowaniu, a na co dzień jego towarzyszami są jedynie książki.

Costantino, syn dozorcy mieszkający w suterenie, jest krnąbrny i agresywny. Trenuje piłkę wodną, dużo się uczy, osiągając jednak kiepskie rezultaty. Ignorowany przez kolegów ze względu na swoje ubóstwo, czuje się wyrzutkiem.

Pomimo tych różnic, chłopców ciągnie do siebie siła, której nie potrafią się oprzeć, od której nie da się uciec, tak jak nie da się uciec przed własną naturą, będącą jak stalowa lina przeciągnięta nad przepaścią całego istnienia.

Z biegiem lat bohaterowie oddalają się od siebie, dojrzewają w miejscach geograficznie odległych, nawiązują nowe relacje, pragnienie tego drugiego jednak nigdy nie przemija. Nie mogą zapomnieć o miłości, kruchej i zarazem męskiej, tragicznej jak odrzucenie, ambitnej jak pożądanie, miłości, która przewija się przez różne etapy życia, od dzieciństwa przez młodość aż po wiek dorosły. Dla niej Guido i Costantino zaryzykują wszystko, co zdobyli: swoje związki, poczucie bezpieczeństwa, a nawet osobistą nietykalność…

„Blask to powieść o zakazanej miłości, która jest źródłem radości i smutku głównych bohaterów. Czyta się ją świetnie, zmusza jednak do myślenia o inności, do skonfrontowania się z uniwersalnym problemem budzącym żal i ból: czemu nie możemy być tym, kim chcemy i żyć jak chcemy?” Corriere della Sera

„Tak jak miłość zmienia formę, zmienia ją i ta powieść, która stanowi podróż przez liczne style literackie. A na końcu dowiadujemy się, że każdy z nas może być tylko tym, kim naprawdę jest. I że prawdziwy blask kryje się w naszej wyjątkowej i wycierpianej odmienności”. La Nuova Sardegna

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-783-1
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Był synem dozorcy. Jego ojciec miał klucze do naszego mieszkania, a kiedy wyjeżdżaliśmy, podlewał rośliny mojej matki. Przez pewien czas na bramie wejściowej wisiały dwie niebieskie kokardki, jego bardziej wyblakła od mojej, bo starsza o kilka miesięcy. Widywaliśmy się przez całe dzieciństwo, on schodził po schodach, ja wchodziłem. Dzieciom nie wolno było się bawić na podwórku, gdzie wysoka palma czuwała nad spokojem lokatorów. Mieszkaliśmy w kamienicy wzniesionej w czasach faszystowskich, nieopodal Tybru. Widywałem go z okna, jak z piłką pod pachą biegnie do zagajnika nad rzeką.

Jego matka wczesnym rankiem sprzątała biura. Był zorganizowany, nastawiał budzik, otwierał lodówkę i wlewał mleko do filiżanki. Potem wkładał czapkę i zapinał palto. Mijaliśmy się codziennie mniej więcej w tym samym miejscu. Ja byłem zaspany, on nie tak bardzo. Moja matka trzymała mnie za rękę, on szedł sam. Wymienialiśmy krótkie „cześć”. Czuć było od niego piwniczną wilgoć, zapach miejskich suteren. Co trzy kroki podskakiwał. Trzy kroki i podskok.

Nie miałem rodzeństwa, dni spędzałem w samotności. Bawiłem się lalką na dywanie, strzelałem, staczałem bitwy. W sobotnie popołudnia matka zabierała mnie do księgarni albo do teatru. Oboje rodziców widywałem tylko w niedzielę. Ojciec kupował gazety i czytał je potem na skórzanych sofach w klubie, do którego szliśmy na obiad. Czasami zabierał mnie na przejażdżkę rowerem, a wtedy zatrzymywał się nad rzeką i pokazywał mi ptaki sunące z nurtem w stronę morza.

Jadałem w kuchni potrawy pozbawione wyglądu i smaku, wpatrując się w plecy służącej. Kobiety przychodziły i odchodziły, a dla mnie była to zawsze ta sama cicha, choć wroga postać, dzięki której matka mogła mnie porzucać przez całe moje dzieciństwo. Georgette była architektem z wykształcenia, ale nie pracowała w zawodzie: działała jako aktywistka z ramienia pisma „Italia Nostra” i pałała konwulsyjną namiętnością do wszelakiej formy kulturalnego wolontariatu, dlatego nie miała ustalonych godzin pracy.

Kiedy wracała do domu, zrzucała buty i opowiadała mojemu ojcu o fantastycznych spotkaniach, o swojej walce z pustoszeniem zabytkowego centrum miasta. Z pochodzenia była Belgijką, urodziła się w biednej rodzinie włoskich emigrantów, dlatego gdy dorosła, nigdy nie była syta intelektualnej strawy, której ojciec dróżnik nie mógł jej zapewnić.

Mój ojciec, wręcz przeciwnie, był człowiekiem milczącym i monotonnym. W moich oczach prezentował się jako mało atrakcyjny rywal o wyszczerbionym mieczu. Darzył moją matkę gorącą miłością i, jak ja, patrzył na nią w zachwycie, jak na egzotycznego ptaka, który przez przypadek wleciał do domu, by zatrzepotać skrzydłami w jego czterech ścianach i odebrać nam dech w piersiach.

Parter miał kształt elipsy wyłożonej romboidalnymi płytami z zielonego i czarnego marmuru, z brązową balustradą i elegancką, przeszkloną kabiną windy z drewna czereśniowego sunącą w spirali schodów. Czarne naoliwione liny i koła zębate pracowały cicho. Goście podczas jazdy majestatyczną, przez woń wosku i wątłe światło przypominającą raczej konfesjonał kabiną, która wynosiła ich ponad świat i na kilka chwil skazywała na siebie samych, przeglądali się w lustrze, poprawiali kołnierz i wyraz twarzy. Kilka przecznic dalej znajdował się Pałac Sprawiedliwości, dlatego na naszym parterze funkcjonowała kancelaria notarialna, a na piętrze – kancelaria pewnego słynnego adwokata. Przez całe dzieciństwo wyobrażałem sobie ludzi, którzy tu wchodzili, ich twarze, stroje, emocje.

Opisuję tę windę dlatego, że stanowiła mechaniczny element łączący dół z górą, ulicę z naszym mieszkaniem, hałas z ciszą pustych pokoi. Rodzina dozorcy nie musiała z niej korzystać. Byli jedynymi lokatorami zamieszkującymi suterenę, a do ich drzwi, sąsiadujących z piwnicą, prowadziły ciemne schody. Nigdy nie widziałem, jak wchodzą czy wychodzą. Sporadycznie, w sobotę po południu, spotykałem ich, gdy wracali z hurtowni, gdzie robili zakupy na cały miesiąc: ojciec niósł na ramionach skrzynkę z przecierami pomidorowymi i z butelkami oleju. Dzieci były schludnie ubrane, w ciepłe kurtki, a najstarsza córka miała białe pluszowe nauszniki. W przeciwieństwie do brata podnosiła wzrok i patrzyła na mnie, jakby chciała zmierzyć się z innym światem. Jak królik, który węszy przyszłość istniejącą poza klatką. Costantino nigdy: nie pamiętam, abym kiedykolwiek widział jego twarz. Tylko zgarbiony, miękki i zarazem twardy grzbiet. Po czym znikał. Chciał zniknąć. Tak pewnie wyglądał ich odświętny dzień, ich radość.

Wyobrażałem sobie to wilgotne mieszkanie, marne jedzenie rozłożone na ceracie w błękitnej poświacie telewizora. Ojciec, palacz z łuszczycą na czole, matka niska jak karzeł, owiana zapachem środka dezynfekującego, którym myła schody, a który wsiąkł w jej skórę od zaczerwienionych dłoni aż po spękane łokcie. Co wieczór, kiedy zamykali stróżówkę, wszyscy zasiadali pod jedną jarzeniówką, by odrobić lekcje.

Uczyłem się zwykle na podłodze, tuż obok drzwi wejściowych, z plecami przyklejonymi do ściany – pozostał chyba na niej ślad, tak jak w stajni pozostaje ślad po końskim zadzie. W tym miejscu najbliżej było do świata, do jego odgłosów, do życia. Mieszkanie było puste, tylko w jednym pokoju się świeciło, w głębi korytarza, tam gdzie prasowała służąca. Zarys kobiety, która nie była moją matką. Jak strachy na wróble strzegące winnic. Zamiast tej namiastki opieki wolałbym być sam, wolałbym pogodzić się z okrutnym porzuceniem. W tamtych latach Włochy z kraju emigrantów zaczęły przekształcać się w kraj imigrantów. Kiedy stara gosposia z Sardynii wróciła do siebie, Georgette otworzyła podwoje dla Somalijek, Maghrebijek, Erytrejek. Oddała mnie we władzę afrykańskich zapachów, uśmiechów na ciemnych twarzach. Dla zamorskich służących byłem dzieckiem idealnym: cicha, niemalże niewidzialna istota. Zamykały się w pralni z głową trapioną ponurą nostalgią. Tak wyglądało moje pierwsze doświadczenie rodzaju ludzkiego: zatapiałem się w ich fartuchach w kratkę, przesiadywałem w ich towarzystwie, a mimo to zachowywałem dystans do tych istnień odległych o całe cywilizacje. Zrozumiałem, że deska do prasowania to ich czarodziejskie królestwo, że ciepło w powiązaniu z monotonnie wykonywanymi ruchami pozwala im na całkowite oderwanie się od rzeczywistości, scala ich przerwany los z domem na palach, z brudnym targiem, na którym handluje się nasionami i kozami. Czasami pokazywały mi zdjęcia swoich dzieci, a ja patrzyłem na te buzie, na sztuczne pozy, z których biło ubóstwo.

Przylepiony nieruchomo do podłogi obok drzwi, pozwalałem, aby cienie mnie przeszywały, a ciemność okrywała. Czekałem na powrót mojej matki, na jej szczupłe łydki, na skraj płaszcza, na głos jedynej kobiety, która miała prawo mieszkać w tym domu i która niepodzielnie panowała w moim sercu. I nawet gdy byłem zły, potrzeba, by ją zobaczyć, sama myśl o niej sprawiała, że zalewałem się łzami i zanurzałem w najtkliwszych i rozpaczliwych uczuciach miłości. Leżałem przy drzwiach jak pusta skorupka, dręczony przez makabryczne domysły, przez nieprzemijające podejrzenie, że coś jej się mogło przydarzyć. Każde drgnięcie windy wywoływało długą pauzę, bolesny zryw i następujący po nim bezdech. Modliłem się wtedy i zamieniałem w potulną myszkę, która czeka na serek. Nigdy nie zapomnę zgrzytu hamującego żelastwa, drewnianych drzwi, które miękko się domykają! Do ostatnich dni życia towarzyszyć mi będzie tęskne wyczekiwanie na znajomy dźwięk i uczucie rozczarowania. Kroki, które są tuż-tuż, by nagle oddalić się nieodwołalnie, wejść do innego mieszkania, do innej rodziny.

W tej skulonej pozycji znajdował mnie ojciec. Myślał, że siedzenie na ziemi, z książkami na podkurczonych nogach to mój sposób na naukę. Był dermatologiem, wracał do domu blady, szary jak kawałek wygotowanego mięsa, sunął na oślep po dobrze znanych mu miejscach, zapalał światło, wieszał palto.

– Guido, powiedz, co dziś robiłeś?

Nieważne, że nie odpowiadałem. Ruszałem za nim, pokrzepiony jego obecnością, ale to było tak, jakbyśmy razem szli w orszaku pogrzebowym, na którego czele sunęła jej nieobecna postać. Gdy obowiązki zatrzymywały Georgette aż do późnego wieczoru, sami jedliśmy kolację.

Walczyłem ze snem do ostatnich sił. Potem padałem jak nieżywy. Wiedziałem jednak, że nawet jeśli wróci w środku nocy, na pewno pochyli się nad moim łóżkiem, pocałuje mnie, zanurzy nos w moje włosy, policzy palce na mojej otwartej dłoni. Pogrzebany żywcem we śnie marzyłem o jej miłości, która nadchodziła zbyt późno, kiedy już nie potrafiłem się ocknąć, i płakałem z bólu na myśl, że nie mogę doświadczyć jej na jawie, w rzeczywistości.

Jej brat Zeno mieszkał dwa piętra nad nami, na ostatniej kondygnacji, która przypominała rozległe, pozłacane imperium.

Ten wysoki, potężnie zbudowany, wybuchowy i groźny mężczyzna, o oczach jak dwie stalowe kule i palącym spojrzeniu, był krytykiem sztuki. Jego mieszkanie z wiecznie zaciągniętymi zasłonami wyglądało jak świątynia starych katalogów i płócien, zamieszkiwana jedynie przez rzeźby i ich cienie. Bywali u niego marszandzi, artyści o szalonym wzroku, bladzi duchowni. Watykan znajdował się kilka metrów w linii prostej, a z balkonu przylegającego do jego gabinetu widać było kopułę Bazyliki Świętego Piotra, okna na jej jasnej czaszy i latające wkoło ptaki.

Ona była tematem jednej z pierwszych lekcji o historii sztuki, których mi udzielił. W lodowaty i wietrzny dzień trzymał mnie na balkonie, narażając na zapalenie płuc. Wycofanie się do ciepłego wnętrza było niemożliwe. Opowiadał mi z żywą gestykulacją o pierwotnym projekcie Bramantego, a potem o nędznym planie Sangalla i jego niedorzecznych pomysłach, które odrzucił Michał Anioł, by powrócić do układu budowli centralnej. Wuj był kawalerem i nie cierpiał dzieci, ale tamtego dnia, choć miałem około ośmiu lat, najwyraźniej uznał mnie za wystarczająco dojrzałego, by nawiązać ze mną intelektualny dialog. Zamierzał mnie ukształtować, czego zawsze pragnęła moja matka.

Miał przyjaciółkę, wysoką i chudą jak kościotrup, która krążyła wokół niego jak zraniona żyrafa. Wuj nigdy nie zabierał jej ze sobą na rodzinne obiady. Na co dzień zajmowała się nim Georgette. Nie znam dobrze historii tego rodzeństwa, w moim domu nigdy się o tym nie mówiło. Wiem, że zostali wcześnie osieroceni, że Zeno przeprowadził niezwykle intratną transakcję, sprzedając jakiś obraz pochodzący z probostwa w Walonii, po czym pochwalił się siostrze nowym porschem 550, kabrioletem, kropka w kropkę takim, jakim rozbił się James Dean. Opuścili Belgię i wrócili do Włoch. Moja matka wyszła za mąż, ale jej stosunki z bratem nadal pozostały bliskie: więź łącząca rodzeństwo należy do tych nierozerwalnych, które karmią się otchłanią wspomnień. Georgette zajmowała się jego korespondencją, umawiała spotkania, chodziła z nim na wykłady, które wygłaszał na uniwersytetach, towarzyszyła mu w domach aukcyjnych, w nadmorskich i górskich hotelach. Otwierała drzwi arystokratom w tarapatach, którzy przynosili pod pachą owinięte w gazetę eksponaty z rodzinnych kolekcji, i właścicielom galerii z centrum, którzy mieli dokonać ekspertyzy. Zeno zdejmował wtedy okulary, przybliżał nagie źrenice do dzieł, krążył wokół, obwąchiwał. Jego uwagę zawsze przyciągał jakiś marginalny detal, jakieś pociągnięcie pędzlem w głębi obrazu. Piękno go wzruszało, równie łatwo jednak wpadał w gniew. Nienawidził stylu Fontany i wszystkich spacjalistów. Bywało, że w powietrzu ciężkim od zapachu oleju roznosiły się jego krzyki, a ludzie uciekali w popłochu, potykając się na schodach.

Nie pamiętam, żeby okazywał mnie, swojemu jedynemu siostrzeńcowi, uczucie; raz tylko, na Boże Narodzenie, położył swoją twardą dłoń na mojej głowie. Fakt, że moja matka tak bardzo go kochała, budził we mnie bojaźliwą fascynację i niemą zazdrość. Mój ojciec też miał brata, ale ten umarł w młodym wieku. Pozostała mu tylko siostra Eugenia, kobieta o krótkich, siwiejących włosach, nosząca się jak mężczyzna, zamężna, ale bezdzietna. Nasza rodzina obfitowała w surowych i ekstrawaganckich dorosłych oraz licznych starców. Na mnie, jedyne dziecko, spoglądano ze strachem, jak na karalucha prosto od Kafki – wiadomo, że kiedyś urośnie i wszystkich pożre. Nigdy nie otrzymałem nic ładnego w prezencie, same domina i parasole.

Raz wuj Zeno podarował mi marmurową mozaikę do samodzielnego układania. Pod koniec smutnego popołudnia chwyciłem to ciężkie pudło i wyrzuciłem je przez okno. Przez szpary w okiennicach obserwowałem, jak leci, jak się otwiera, jak kawałki mozaiki rozsypują się po podwórku. Przy trawniku stał woźny i patrzył w górę, odsunąłem się więc od okna. W tamtych latach często myślałem o samobójstwie. Nigdy więcej tak bardzo nie pragnąłem się zabić jak właśnie w dzieciństwie. A rzut mozaiką był próbą śmiertelnego upadku. Wtedy rozległ się dzwonek.

W progu stał syn dozorcy, spoza złożonego pudełka z moją mozaiką wychylała się kanciasta i nieruchoma twarz.

– Mój ojciec mówi, że to wypadło z waszego okna.

Czarny żelazny szyb za jego plecami ział pustką, na piętrze nie było windy. Wszedł na piechotę. Miał przyspieszony oddech. Patrzył na mnie zadowolony z otrzymanego zadania, najwyraźniej był uczynnym i pilnym dzieciakiem. Miał opadające ramiona, muskularne uda, zakurzone buty. Dozorca w miniaturze. A przed nim ja, chudzielec: w tamtym czasie modliłem się nad jedzeniem, spędzałem posiłki na odcinaniu pasemek tłuszczu, na krojeniu coraz to mniejszych kawałków. Wyglądałem jak duch. Wszystko nas różniło, nie miał w sobie niczego, co mogło mnie zainteresować. Stworzony był z jakiejś ciężkiej materii, z oddechem jak u ropuchy, konwulsyjnym i gardłowym. Zerknął na ciemne mieszkanie za moimi plecami, poczerwieniał. Kusiło mnie, by zaciągnąć go do kuchni, wyjąć na stół kubki. To przecież też chłopiec, chociaż mało ciekawy i bez wyrazu. Mógł stać się odskocznią nadciągającego popołudnia. Mogłem wcisnąć mu w dłoń mojego żołnierzyka, pokonać go po tysiąc razy ciosami z bagnetu. Spojrzałem na mozaikę, którą dla mnie poskładał i którą teraz tulił jak skarb.

– Nie wypadło, wyrzuciłem.

Miał absurdalnie zaskoczoną minę.

– Dlaczego?

Zacząłem zamykać drzwi, żeby go przegonić.

– Nie potrzebuję tego, robię porządki. Jeśli chcesz, możesz zatrzymać.

Wyglądał tak, jakby się wahał, czy się rozpłakać z żalu, czy krzyczeć z radości. Patrzyłem, jak wkracza na otwierające się przed nim morze i jak nagle zamyka się w geście uległości. Podziękował, zapewnił, że jeśli się rozmyślę, odda mi mozaikę w każdej chwili. Potknął się na stopniu dokładnie wtedy, kiedy zamierzałem dać mu kopniaka: to było tak, jakby go otrzymał.

– Dlaczego nie zjedziesz windą?

Pokręcił głową i wycofał się w słabym świetle klatki schodowej. Najchętniej poprosiłbym go o pomoc.

Wracałem z lekcji fortepianu, szedłem kilka kroków przed służącą (jakże paliła mnie świadomość, że po piętach depcze mi ta biedna niewolnica!), bo nie chciałem, żeby trzymała mnie za rękę. Przystanąłem, chcąc zerknąć przez oblepioną ulicznym brudem i pyłem kratę okna nad chodnikiem, należącego do mieszkania dozorcy. Ta suterena, przylegająca do ciemnych piwnicznych otworów wentylacyjnych i do magazynu drukarni, wywoływała we mnie dreszcz obrzydzenia. Wiedziałem, że z tych czeluści wychodzą szczury i że pułapki zastawiane przez dozorcę ucinają im łby.

Przez kratę zobaczyłem, jak Costantino układa na drewnianym stole moją marmurową mozaikę. Ukląkłem, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Posługiwał się pęsetą i tamponem, którym zbierał nadmiar kleju. Był precyzyjny, wielokrotnie mierzył kawałki, mył je w miseczce i osuszał, zanim w końcu przykleił. Zdenerwowało mnie, że ta bezużyteczna zabawka daje mu tyle radości, chciałem zejść do niego i wyrwać mu ją z rąk. Kopnąłem nogą w kratę.

On podniósł głowę, wstał szybko zza stołu i wspiął się na krzesło, żeby otworzyć okno. Między nami pozostała brudna żelazna krata, na którą szczały psy. Krzyknął, żeby przebić się przez uliczny harmider.

– Chcesz mozaikę z powrotem?

Pokręciłem głową i odsunąłem się.

– Możemy ułożyć ją razem. Chodź.

Nie był tak nieśmiały jak zazwyczaj, może fakt, iż znajdował się poniżej, na własnym terenie, dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Zobaczyłem, że jego matka z tyłu macha do mnie, zaprasza do środka. Smażyła frytki i odsączała je na brązowym papierze do zawijania chleba.

– Zjesz z nami kolację?

Ze środka dochodził wspaniały zapach, który ściskał kiszki i serce tak, że prawie się rozpłakałem. Podniosłem się i zanim odszedłem, stałem przez chwilę nieruchomo naprzeciwko ich twarzy.

Wyniósł mozaikę na dziedziniec, żeby tam wyschła na odrapanym krześle. Postawił ją w rogu, gdzie zimą na kilka godzin wpada słońce. Może chciał, żebym ją zobaczył. Mozaika przedstawiała achajskiego wojownika. Brakowało fragmentu twarzy i tarczy, pewnie niektóre kawałki zgubiły się albo potłukły. Przyjrzałem się jednemu oku, przyjrzałem się pustemu miejscu po drugim. Wtedy z osi czasu oderwał się jakiś obraz i nagle uderzyło mnie przeczucie, które znikło, zanim je pochwyciłem i odczytałem. Pozostała tylko pustka, wrażenie skoku na główkę, wiatru, który mnie musnął i z furią odleciał daleko.

Dwa dni później wyrzuciłem przez okno namiot. To był jedyny prezent, który naprawdę mi się podobał. Kolejne oszustwo. Bo nikt nie zamierzał zabierać mnie na biwak. Postawiłem namiot w sypialni, gdzie stał przez kilka miesięcy. Mój dom w domu: służąca pochylała się, by zostawić mi przed wejściem obiad. W namiocie odrabiałem lekcje, grałem na pianoli, spałem. Budziłem się zlany potem w jego plastikowym brzuchu, rozbierałem się do naga pod pomarańczowym niebem. Pewnego wieczoru postanowiłem się go pozbyć, wyrzuciłem go więc na podwórko. Sam nie wiem dlaczego. Może dlatego, że był najbliżej.

Costantino podniósł go i spojrzał w górę. Spodziewałem się, że wejdzie, by mi go oddać, ale nie wszedł. Ja więc zszedłem, ale namiotu już nie było. O nic nie pytałem.

Prawdopodobnie zabrał go nad Tybr, na mulistą nadrzeczną plażę, gdzie spotykał się z kolegami, synami innych dozorców, mechaników, drobnych sklepikarzy z dzielnicy. Mój namiot stał się bazą dla ich zabaw, które latem trwały nawet po zachodzie słońca. Robili pistolety na papierowe kulki, łowili ryby. Raz widziałem, jak bawią się w kozła: Costantino miał ugięte nogi, ręce oparte na kolanach, a pozostali przeskakiwali przez jego plecy. Wieża ze spoconych ciał, która chwieje się pod ciężarem śmiechu.

Nastał okres dojrzewania, zaraza, która nikogo nie omija. Czułem się jak szczur w świecie dinozaurów. Dziewczyny pierwsze wyrosły z dzieciństwa. W trzeciej klasie gimnazjum wyglądały jak nauczycielki w klasie pełnej małych chłopców. Zaczęły rozmawiać o swoich sprawach, a ich spojrzenia stały się głębokie i płomienne, cudowne źrenice, za którymi kryło się piekło.

Nadeszło lato. Kamienica opustoszała. Zostali tylko starcy. Sklepy zamknięto. Syn dozorcy w koszulce koloru khaki zlewał wodą podwórko. Jego siostra Eleonora bawiła się klik-klakiem na schodach. Urosła, nosiła buty na obcasiku i ściskała się paskami, żeby uwypuklić młody biust.

Nad morzem miałem więcej swobody. Moja babcia też miała służącą, ale korzystała z niej w domu i w ogrodzie. Na plażę chodziłem sam. Ten stary, ogrodzony ośrodek odwiedzały rodziny, które znały się od wieków. A ratownik o skórze twardej jak u słonia ani na sekundę nie odrywał wzroku od wody.

Skakałem przez fale, czekając na podwodne uderzenie i na zachłanny wir. W kąpielówkach miałem pełno piasku i mikroskopijnego, skurczonego z zimna penisa. Tego lata po raz pierwszy nie bawiłem się dobrze. Chłopcy spotykali się zawsze pod tym samym parasolem, grali w siatkówkę z dziewczynami albo na automacie przy barze. Jeszcze rok temu tyłkiem jednego z nas wytyczaliśmy na plaży tor dla kulek, teraz nikt nawet nie chciał o tym słyszeć. Wszyscy mieli na nosie okulary przeciwsłoneczne, ręce trzymali założone na kąpielówkach marki Speedo i nie odstępowali na krok szafy grającej. Pojawiły się pierwsze frisbee. Rzucałem tym plastikowym dyskiem całymi dniami, od świtu do zachodu słońca, jakby to była moja praca.

Zdarzył się też pewien seksualny epizod. Któregoś dnia szedłem wzdłuż brzegu tak długo, że mogłem spokojnie powiedzieć, iż dotarłem do sąsiedniego morza. Znalazłem się pośród porzuconych łódek należących do szkoły żeglarskiej. Z piasku wyłaniały się kadłuby, wielkie jak pożółkłe kości mątw. Od jakiegoś czasu nie napotkałem na żywego ducha, minął mnie tylko jakiś gość z bernardynem, ale był już daleko. Za barakiem rozciągały się wydmy porośnięte krzakami wysokiego żarnowca. Popatrzyłem w dal, gdzie zachodziło słońce i gdzie zatoka łączyła się z ciemnymi skałami. Wszystko zostało zalane rajskim światłem zmierzchu, pale w wodzie wyglądały jak ze srebra. Zdjąłem koszulkę i wbiegłem do morza, dałem falom się ponieść i zatopić, umierałem i czułem, że żyję. To kładłem się na plecach, to jak wariat waliłem rękami w wodę. Gdy tak stałem zanurzony po pas, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Zobaczyłem na brzegu człowieka, machał ręką jak ratownik, który każe wracać, wyglądał tak, jakby przestrzegał mnie przed niebezpieczeństwem. Odwróciłem się za siebie, nie wiem, czego się spodziewałem, może płetwy rekina. Zdezorientowany ruszyłem w stronę plaży, szedłem szybko, wysoko unosząc kolana. Mężczyzna stał pod światło, a bryzgająca woda zalewała mi oczy, dlatego zorientowałem się, co się dzieje, gdy byłem już zbyt blisko. Jeszcze jeden krok i zrozumiałem. Trudno opisać to uczucie, nawet poparzenie meduzy w twarz nie pali tak bardzo.

Początkowo nie wiedziałem, że jest nagi, nie patrzyłem w dół. Zobaczyłem ruch ręką i coś nabrzmiałego, fioletowego pośrodku. Masturbował się przede mną, z językiem wywalonym na usta, patrząc mi prosto w oczy. Poczułem się zgwałcony, wszystko wkoło uległo zmianie, raj przekształcił się w piekło. Całą tę potworność dostrzegłem podczas jednego mrugnięcia powiekami. Nie potrafię powiedzieć, jaką miał twarz, jak wyglądał. Ani na chwilę nie przestał się onanizować, sapać. Staliśmy jeden obok drugiego, miał mnie na wyciągnięcie ręki. Spojrzałem na plażę, na ciemną plamę za nią, ale nikogo tam nie było. Wtedy zrozumiałem, że znalazłem się na pustkowiu, że jest już późno, poczułem lodowaty chłód i pot. Nawet nie drgnąłem. Nieruchomy spojrzałem śmierci w oczy, kontrolując jednocześnie otoczenie.

Umięśniony i ogorzały, łysą głowę owinął kawałkiem materiału. Stał jak wryty, z dużym kutasem w erekcji. Było we mnie coś, czego u siebie nie podejrzewałem, a co odkryłem podczas tej brutalnej lekcji. Odwaga granicząca z szaleństwem. Odwaga masochistów. Odwaga biernych okrutników.

Może nie był gwałcicielem, a tylko ekshibicjonistą, w każdym razie nie dałem mu czasu na określenie się. Nie zadowoliłem go chaotyczną gestykulacją ofiary. Nie upadłem, nie krzyczałem, nie uciekłem do wody. Przeszedłem koło niego, jakbym go nie zauważył, jakby go tam w ogóle nie było. Spodziewałem się, że mnie złapie. Dałbym się zgwałcić i zabić, milcząc jak kamień. Ale kiedy go mijałem, zrobiło mi się go żal, tak jak ofierze oświeconej przez śmierć robi się żal zabójcy. Poczułem za plecami powiew pornograficznej samotności.

Po plaży znowu przeszedł człowiek z bernardynem. Być może to on mnie ocalił. Ekshibicjonista wskoczył do wody i odpłynął od brzegu, siedział w wodzie przez dłuższą chwilę.

Potem dowiedziałem się, że to było terytorium nudystów i homoseksualistów, że często spółkują ze sobą za wydmami.

Do domu wróciłem, ledwo trzymając się na nogach. Nic nikomu nie powiedziałem. Dopadł mnie strach, sunął po mnie jak kraby po piasku, gdy wyrzuci je fala. Powracało wspomnienie ogromnego, stłamszonego kutasa, jego fioletowego czubka. Zastanawiałem się, dlaczego to spotkało właśnie mnie. Może wyglądam dziwnie, może wyglądam na innego. Jak doskonała ofiara przemocy, czułem się, jakbym to ja ją sprowokował.

Pojawił się strach, że inni też dojdą do wniosku, że jestem dziwny i wyciągną przede mną swojego ptaka. Wróciłem do budowania zamków z piasku z małymi dziećmi, do kopania dołków.

Pewnego dnia wybrałem jednego z tych malców, którzy nad morzem zamieniają się w albinosów z żółtym meszkiem na ciemnych plecach. Zacząłem się w niego wpatrywać, nie spuszczałem z niego oczu, najpierw dla zabawy, potem dla eksperymentu. Patrzyłem wzrokiem bez wyrazu. W tym przejawie dominacji ukojenie znalazły wszystkie moje pogrzebane frustracje. Połączyła nas tajemna i brutalna więź. Chłopczykowi zbierało się na płacz, ale nie zapłakał. Dalej grzebał łopatką w piasku, czułem jednak jego rozpacz. Oddalił się od pozostałych dzieci i trafił w moje szpony. Wiedział, że jest pułapce. Gdybym wstał, poszedłby za mną bez słowa protestu. Przez pół godziny trzymałem go w niewoli. Gnębienie tej małej, bezwolnej istoty, bez konieczności zbliżania się, sprawiło mi przyjemność. Potem spuściłem oczy i pozwoliłem mu odejść. Szedł do tyłu, w stronę matki rozłożonej na leżaku, w milczeniu wdrapał się na jej lepkie od oliwki nogi. I tak nie wiedziałby, co powiedzieć. A przecież został zgwałcony, otrzymał potężny cios. Dobrze znałem to pełzające pod skórą uczucie przerażenia. Spojrzałem w morze, wyrastałem na dziwaka.

Latem syn dozorcy wyjeżdżał na zaledwie parę dni, wracał do rodzinnego miasteczka w Apulii. Tam miał rower i przyjaciół, z którymi bez przeszkód dogadywał się w dialekcie. Potem wracał jeszcze bardziej milczący, z tajemniczym spojrzeniem, jakby w tamtych gajach oliwnych nauczył się czegoś zakazanego.

Natknąłem się na niego w stróżówce, zastępował swojego ojca. Zobaczyłem, jak z ciemnego pomieszczenia wyłania się sylwetka chłopca i zalewa ją wrześniowe słońce. „Cześć”. Z trudem go rozpoznałem. Bardzo urósł podczas wakacji. Przyszła do niego matka, podała mu dwa talerze, jeden na drugim, związane sznurkiem. Była środa, pierwsza po południu. Pobliska restauracja w środy nie pracowała, więc obiad dla wuja Zena przygotowywała żona dozorcy. Wuj nienawidził upałów i ścisku, dlatego latem nigdy nie opuszczał miasta. Siedział w swoim apartamencie, przed wentylatorem, w adamaszkowej bonżurce z czerwoną lamówką, którą wkładał nawet na ubranie i która wyglądała jak toga starożytnego władcy Rzymu.

Przywołałem windę, żeby zjechała z góry. Chłopiec został ze mną z grzeczności. Zamieniliśmy kilka słów, inaczej niż kiedyś, bez wzajemnej pogardy, która towarzyszyła nam w minionych latach, przez nieśmiałość, może przez samotność. Nigdy nie byliśmy kolegami. Drażniła mnie myśl, że latem mógł spokojnie wejść razem z ojcem do mojego pokoju, dlatego gdy w ciągu roku nie mogłem czegoś znaleźć, w duchu winę zrzucałem na niego. Rzecz jasna matka nie przyjmowała moich skarg. „To najbardziej uczciwi ludzie pod słońcem”, uciszała mnie.

– Wjedziesz razem ze mną?

Pokręcił głową, ale wszedł do windy. Staliśmy zamknięci w środku, a na zewnątrz trzy liny przesuwały się obok siebie. Popatrzyłem na jego odbicie w lustrze: kolos z wybałuszonymi oczami, obok niego ja, pozbawiony niewinności chłopiec. A między nami przykryty talerz i smakowity zapach sosu.

– Co mu niesiesz?

– Gnocchi.

– Szczęściarz.

Na jego dziecinnej twarzy, niepasującej do reszty ciała, pojawił się smutny uśmiech, był tak samo zażenowany jak ja. Podniósł głowę, popatrzył w górę, między kraty, a jabłko Adama na jego szyi poruszało się tak, jakby coś przełykał.Nadeszła kolejna zima, a my wyrośliśmy na młodzieńców poszukujących odrobiny chwały, jaką oferowało miasto. Zamiast świadectwa, otrzymaliśmy naszą pierwszą kartę ocen. W tamtym czasie w różnych częściach świata ludzie donosili, że widzieli UFO. Nawet Johna Lennona odwiedzili humanoidalni obcy. Chodziłem z głową w chmurach, czekając, aż jakiś latający spodek zatrzyma się u moich stóp i zabierze mnie do lepszego, meduzowatego świata pozbawionego uczuć, niepotrzebnego zgiełku emocji. Costantino natomiast zaczął palić. Wciągał nikotynę swoimi obszernymi płucami pływaka.

Miałem wtedy już skuter, czasami odwoziłem do domu jakąś dziewczynę i zostawiałem ją pod właściwym adresem, jak paczkę priorytetową.

Odkryłem, że cieszę się pewnym powodzeniem, że za pogardą panny sznurem. W genach miałem emocjonalny autyzm, który cechuje wszystkich mężczyzn w mojej rodzinie. Nieprzystępność uczyniła ze mnie lokalną legendę, a ja ją umocniłem efekciarskimi cytatami i napoleońskim płaszczem wuja. W moim entym kalendarzu Vitt¹ przedstawiałem siebie jako jakobitę, z włosami przyklejonymi do twarzy i ponurą miną. Śmierdziałem. Przestałem się troszczyć o higienę osobistą. Dziąsła mi krwawiły, a gwizd nieustannie atakował mnie za plecami.

I tak dorastałem. Pchany zbitką bodźców i odrazy. Patrząc na siebie z perspektywy czasu, starszy o kilka lat, widzę żałosnego chłopaka, fantomatycznego mężczyznę.

Kiedy porwano Aldo Mora, z kibli zadymionych marihuaną podniósł się okrzyk radości. Potem puszczono zarejestrowaną rozmowę telefoniczną, którą mój ojciec wysłuchał sam nie wiem ile razy, coraz to bardziej przygarbiony, jakby uginał się pod niejasnym wyrażeniem „wykonując wyrok”. Profesorka od włoskiego rozdała nam formularze do wypełnienia. Kilka dni później wyruszyliśmy na wycieczkę z okazji końca roku szkolnego.

Byliśmy zgraną paczką, mającą swoich psychopatów, liderów, pionki – tajne zgromadzenie komicznych typków, którzy wspierają się nawzajem. Robertino był innej opcji, wszyscy o tym wiedzieli. Po kolei zakochiwał się w prawie wszystkich chłopakach z klasy. Nie obchodziliśmy się z nim dobrze, ale tylko dlatego, że zachowywał się arogancko. Nie pamiętam jednak żadnych złośliwości. Wszyscy byliśmy nieokrzesani, bezpośredni: na cios odpowiadaliśmy płaczem, na pierdnięcie – śmiechem. Wspaniała klasa, żywa, wykształcona. Z klasą.

Deszczowa i brudna Grecja prezentowała się surrealistycznie. Ateny pływały w wodzie. Pamiętam wspinaczkę pod parasolami na Akropol, zdjęcia przed Partenonem, obejmujące się dziewczęta i chłopaków durnie robiących im rogi nad głowami. I nauczycielkę historii sztuki, która usiłuje zrobić nam wykład o marmurze z góry Pentelejkon, podczas gdy my prześcigamy się w żartach przed mikroskopijnymi kutasikami doryckiego klasycyzmu. Parliśmy naprzód zwarci jak wojsko ateńskie.

Jednakże potem każdy poszukał sobie miejsca pod kapiącą świątynią i koniec końców doszło nawet do poważnych, filozoficznych rozmów w cieniu kolumn. Mój wuj, podczas jednej z udzielanych mi lekcji, mówił o metopach Fidiasza, rzucam więc kilka zaskakujących informacji o mocno zarysowanych żyłach w centauromachiach na reliefach.

Wieczór rozpoczyna się od bębnienia po stole podczas kolacji, potem zabawa trwa do późnej nocy, przechodzimy z jednego pokoju do drugiego. Balety w slipach, gołe typki pod ścianami, skręty dymiące jak świece w kościele. Gram na gitarze jak pies, ale zgrywam wirtuoza przy akompaniamencie chóralnego wrzasku: „Kosmito, zabierz mnie do nieba, kosmito, chcę gwiazdę dla siebie… kosmito, przyleć tu do mnie, chcę na planetę, gdzie zacznę od nowa”. Nawet te z dziewcząt, które miały już chłopaków, dały się rozłożyć na łopatki.

Jednak najlepsza zabawa toczyła się w męskim gronie: pierdzenie, bekanie, rozbicie bojlera. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek tyle się śmiał. Zrywaliśmy boki ze śmiechu, tak że jeszcze rano bolały nas szczęki. Nie czuliśmy zmęczenia, nawet nie próbowałem spać, żel na włosy, czysta koszulka, okulary przeciwsłoneczne i dalej w nietypową jak na Grecję burzę: w ogóle nie przestawało padać. Tam się nauczyłem, że pogoda w żadnym razie nie wpływa na nastrój szczęśliwej młodzieży. Ręce w kieszeniach, plecy w kurtkach. Siedemnaście, osiemnaście lat. Niezwyciężona grupa, nie dlatego, że zawsze tacy byliśmy, ale dlatego, że właśnie to w sobie odkryliśmy. Hiperbola, która nie przestawała nas dziwić. Smutek przepadł, wszystko wypiękniało w tamtym tygodniu, który pozostał najpiękniejszym tygodniem naszego życia.

Ostatniego dnia pokazało się słońce. Rozproszyło chmury, przegnało deszcz. Wskoczyliśmy do zimnego morza, goli albo tak jak staliśmy, w dżinsach, z paskami. Na plaży stał zamknięty barak, bar z niebieskimi, wyblakłymi stolikami, które czekały na lato. Na łańcuchu powiewała tabliczka z napisem NA SPRZEDAŻ, cała w rdzawe plamki, tarcza dla kamieni. My też o zachodzie słońca zrobiliśmy zawody, celując w ten kawałek metalu z napisem po grecku i po niemiecku, ZU VERKAUFEN. Aldo puścił skręta, ale Costantino się nie zaciągnął, ułożył coś w rodzaju rzeźby z kamieni.

Leżeliśmy na plaży, z włosami zlepionymi od soli, z nagimi brzuchami. Światło było jak po deszczu, wkoło nierealny, pomarańczowy świat. Costantito wyglądał w nim jak posąg z błyszczącego brązu.

– Ja bym to kupił.

Nic nie odpowiedziałem, nie wiedziałem, o czym mówi.

– Zamieszkałbym tutaj.

– I co byś robił?

– Gotowałbym dla turystów, łowił ryby. Gówno bym robił.

Mogliśmy kupić ten bar za kilka groszy, odnowić i zostać, by kroić pomidory i fetę, dania dla Niemców posypywać oregano. My i inni, kto by chciał zostać… Założyć komunę. Costantino powiedział, że ma dość Rzymu, że nasza kamienica jest jak więzienie, jak kostnica, powiedział rzeczy, których nigdy nie mówił. Nie widziałem jeszcze u niego takiego wzroku.

Później chodził z twarzą wymazaną marmoladą ze śniadania, nałożył ją jak piankę do golenia, Robertino chciał go polizać, a Costantino powiedział: „Kutasa mi wyliż”, i wszyscy się śmiali. Następnego dnia wyjeżdżaliśmy i w powietrzu unosił się już ten tępy ból, chęć pozbycia się wszelkich myśli o powrocie, o statku. Przerażeni koniecznością złożenia broni, nadal okładaliśmy się mokrymi ręcznikami. Nagle poczuliśmy się tak, jakbyśmy przegrali bitwę. Postrzępione torby, góry brudnych ubrań, poczerniałe dżinsy, które kiedyś były jasne, buty śmierdzące zgnilizną. Siedziało nas wielu w naszym pięciopokojowym pokoju, zrobiła się kolejka pod prysznic, wszędzie były kałuże. Costantino miał na sobie stary szlafrok z herbem basenu, od lat przykrótki i bez paska. Szturchanie, mokre ślady stóp na podłodze, wilgotne włosy na poduszkach. Z magnetofonu na jednym z łóżek darł się Ivan Graziani: „Jesteś tak głupia, że bardziej nie da się, jesteś tak piękna, że za ciebie umrzeć chcę…”. Śpiewaliśmy jeden przez drugiego. Tańczyliśmy w parach, ruszając się jak pedały i podając sobie miotłę, która tak naprawdę była rurką od namiotu. Z głowy Costantina kapało mi na plecy, śmiał się, charcząc przez swój płaski i wiecznie zatkany nos pływaka. Padliśmy na łóżka, szturchając się i śmiejąc. Francone Bormia rzucił wyzwanie: „Walnijmy sobie zbiorowego konia przed kolacją, zwycięża ten, kto trafi w lampę”. Uczepił się różowego od chloru szlafroka Costantina i pociągnął go. Szlafrok się rozchylił. Nie widziałem go jeszcze nagiego, spojrzałem więc na ukrytą we włosach pałkę. Wszyscy z dziką radością chwycili za penisy. „Twój jest krzywy, a twój jest kulfoniasty, zawołajcie Robertina…” Nad buzującą sprośnością unosiły się wariackie ryki. Costantino wyturlał się spod tumultu i zasunął szlafrok.

– Dosyć, wynocha z naszego pokoju! Pojebało was, jesteście obrzydliwi!

Zeszliśmy na kolację, żeby z kwasem w ustach zjeść ostatnią musakę i wypluć z siebie ostatnie idiotyzmy. Ale smutek przybierał w nas razem ze sztormem na morzu, następnego dnia na statku wszyscy będziemy wymiotować. Dziewczyny zsunęły uda, miały gorączkę, kuliły się w swetrach z lekkimi wyrzutami sumienia, niektóre odrobinę zakochane. Unosił się zapach domu, powrotu, rozpaczliwe myśli o przyszłości. Byliśmy jak zamoczone race niemrawo prychające siarką.

Wybraliśmy się na ostatni nocny spacer, kilkoro z nas się zgubiło. Profesorowie wyglądali jak weterani wojenni, włosy nauczycielki greckiego przypominały zdechłego sępa. Znowu byli jak dawniej, bojaźliwi i deprymujący.

Zamknęliśmy się w pokoju, nikt jeszcze niczego nie pozbierał, deptaliśmy po wysypisku z ubrań. Wyrzuciliśmy suszarkę przez okno, to był nasz ostatni wygłup, ostatnią butelką ouzo zalewaliśmy przygaszony ogień. W pokoju obok ktoś jeszcze dokazywał. Prawdopodobnie Veronica, która została dziennikarką sportową, jedną z tych, co z mikrofonem wyczekują na zimnie przed boiskami. Była niesamowicie wytrzymała. Potem dochodził do nas już tylko szum morza. Jakby fale przetaczały się po pokoju. Jedyne światło, jakie wpadało, pochodziło z latarni kołyszącej się pośród spienionej wody na odległej rafie. Tylko Costantino spakował swoją torbę.

– Nie śpisz?

Poruszał się powoli, jak uwięziony w ciemnościach chrabąszcz. Coś upadło, budzik jednego z nas, rozdzwonił się. Rzuciliśmy się na czworaka, tłumiąc śmiech. Nie mogliśmy go wyłączyć. Potem położyliśmy się na łóżku, wokół nas wszyscy spali w kleistym cieple ciężkich oddechów, burzliwych snów. Nagie ciała owinięte w prześcieradła wyglądały jak zdjęte z krzyża. Kto z nas wytrwa w życiu? Uderzające w skały pod oknem morze w nieskończoność przypominało o smutnym końcu wycieczki, wszystko zdawało się nas żegnać i mówić: „Nigdy więcej nie będzie ci już tak jak teraz, z tymi ludzkimi posągami wokół, z tym uczuciem w sercu”.

W ciemnościach Costantino stał się rozmowny, swoim grubym, niepoddającym się szeptowi głosem przechodził od jednej myśli do drugiej. Jego odkryty brzuch poruszał się w rytm napadu gadatliwości. Opowiadał, jak w dzieciństwie rodzice posyłali go na kolonie z zakonnicami, i jak te go biły, jak w drodze nad morze kazały mu śpiewać „Czarna twarzyczko, piękna abisyńska…”. Wyglądało na to, że usiłuje mi opowiedzieć całe swoje życie, którego ja nie znałem. Bał się, że mogę się zdekoncentrować, zapaść w sen. Ale ja też nie mogłem spać i też czułem strach przed samotnością, że tylko ja będę czuwał pośród oceanu zatopionych w śnie ciał. Dlatego w obawie przed porzuceniem przez pewien czas balansowaliśmy na granicy jawy. Jednak im więcej czasu mijało, tym bardziej do nas docierało, że tej nocy nie zaśniemy. Zaplanowaliśmy długą podróż koleją, przez Berlin, przez Amsterdam…

Dopiero o świcie, kiedy przez okna zaczęło wpadać zimniejsze powietrze, zamknęliśmy oczy.

Na statku nie rozmawialiśmy ze sobą, jeden z jednej strony, drugi z drugiej. Ja słuchałem Pink Floydów z magnetofonu Alda, on razem z dziewczynami oglądał zdjęcia z polaroidu. Od samego rana się ignorowaliśmy, najpierw w pokoju, a potem w holu, pośród rozrzuconych bagaży. Może szukał mnie wzrokiem, wpatrywał się w moje plecy, licząc, że się obrócę. Ale ja nie szukałem jego. Do cholery, czego on ode mnie chce?

Na pokładzie niektórzy śpiewali, chcieli, żebym wziął gitarę, ale mnie pulsowało w uszach, pokręciłem więc głową. Przypominaliśmy bydło idące na rzeź, po raz ostatni przeganiające ogonem muchy. Nasze poczucie humoru było wymęczone, jak po rumianku. A żarty leciały jak dogorywające ptaki, nikt ich nie chwytał. Ciemne okulary, nudności wzbudzane falami, jak ciemne namioty na wietrze, absurdalne uczucie złości i rozdrażnienia, które nie chciało nas opuścić.

Dom mnie przeraził, zasmakowałem wolności i chciałem odejść, byłem już mężczyzną. Wysypałem rzeczy na podłogę, służąca wrzuciła je do pralki, ja padłem na łóżko. Cały następny dzień byłem w dziwnym nastroju, jakby zawieszony w powietrzu i jednocześnie skoncentrowany jak linoskoczek, który musi przejść po linie i dotrzeć na drugą stronę. Połyskliwe kawałki wspaniałego tygodnia układały się w coraz to nowe obrazki, jak szkiełka w kartonowej tubie. Brakowało mi kolegów, wszystkich mi brakowało, ale do nikogo nie zadzwoniłem. Leżałem skulony i pogrążony w absolutnym bólu. Bo jaki sens miałoby rozmawianie za pośrednictwem kabla, przypominanie sobie o raju? Od tamtej chwili już zawsze bałem się wspomnień. Miliony razy uciekałem od nich, nie miałem swoich zwyczajów, żeby niczego nie opłakiwać. Bo od tamtego dnia nic nie jest dla mnie bardziej okrutne niż cudowne wspomnienie.

Spoglądałem na sufit z mojego dzieciństwa i czułem się zaatakowany od środka, w nerwach, w mięśniach. Przed oczami przelatywały mi pojedyncze wyskoki, bezapelacyjna harmonia, organizm złożony z nas wszystkich, jednorodne ciało. Zrobiłem duży krok naprzód, stałem się kimś innym. Jak więc miałem wrócić do poprzedniego życia?

Gdy moja matka weszła do pokoju i mnie pogłaskała, po raz pierwszy nie odczułem ulgi. Zasmakowałem życia, jego pełni i jego nieładu. Teraz miałem już porównanie, wspiąłem się na szczyt i oddałbym życie, żeby znowu stanąć nad rozciągającą się pod nim przepaścią.

Costantino zrobił mi dobrze. Inni od dawna już spali, gdy my przekraczaliśmy pewną granicę. W głowie szumiało jeszcze wspomnienie grupowej zabawy, wszystkich chłopaków, roześmianych, na łóżkach, onanizujących się. Cała nasza rozmowa, cała ta szeptanina była wyrazem niepokoju, chęcią przedłużenia nocy, żeby to, co uporządkowane, zniknęło, żeby u progu następnego dnia nastał nowy porządek i uchylił drzwi do miejsca, do którego moglibyśmy chyłkiem się przecisnąć. Zamknąłem oczy i zanurzyłem się w szczelinę między ciemnością a światłem, w miękką, cichą bańkę, w której wszelaka materia nabiera bezwładu. Jego dłoń była tuż obok. Jego ciepła, duża dłoń sługi. Noc dobiegała końca. Nasza ostatnia, piracka noc.

Położył rękę na moim napiętym brzuchu, na pulsującej tafli złożonej z mięśni i krwi. Od kilku chwil milczeliśmy. Udałem, że śpię. Westchnąłem, wypuszczając całe powietrze z płuc, i to był znak. Zsunął dłoń na moje przyrodzenie. Poczułem jego ciepło. Sam tak robiłem, kiedy nie mogłem zasnąć. Jego ręka była gładka jak mąka. I w żadnym razie nie śmiała. To było coś nowego, bo to nie była moja ręka. Poruszał nią z tą samą łagodnością i siłą jak wtedy, kiedy na podwórku zwijał wąż do podlewania. Zmusiłem się, by nie zakaszleć, by nie oddychać zbyt głośno.

Ten gest spadł na mnie z góry, jak mozaika, którą ja wyrzuciłem, a on podniósł i dla mnie ułożył. Jak achajski wojownik bez oka. Ta pusta orbita teraz spoglądała na nas z daleka. Usłyszałem, że wstrzymuje oddech. Był wolniejszy, nauczył mnie nowych rzeczy, jakbyśmy zamienili się członkami, jakby mnie znał. Tłumiłem jęk, cały drżałem. Serce szarpało mi się w piersiach. Przez rzęsy obserwowałem jego wzwód. Cały wieczór nie mogłem przestać myśleć o jego rozchylonym szlafroku.

Leżeliśmy tak, uzbrojeni w ciemność, jak dwaj zranieni wojownicy. Potem, dysząc ciężko, jakbym miał się stoczyć, odwróciłem się na drugi bok. Kiedy zrobiło się jasno, popatrzyłem na jego kark i włosy. Pomyślałem, że mógłbym tak całe życie spędzić z zamkniętymi oczami i jego ręką, która się porusza, podczas gdy ja udaję, że śpię.

Rano nie zaszczyciłem go ani jednym spojrzeniem, rzuciłem tylko w jego stronę but, który leżał pod łóżkiem, włożyłem okulary przeciwsłoneczne i pokazałem mu plecy. A jeśli na ułamek sekundy nasze spojrzenia się spotkały, ogarniała mnie odraza do jego wzroku, słodkiego jak u dziewczyny w dzień po. Walił mi konia, i co z tego? Spróbowałem innej ręki, i co z tego? Wielu z nas dotykało się po ptaku w towarzystwie innych, fotografowało się dużym i brudnym polaroidem.

W poniedziałek nie pojawiłem się w szkole. Mimo to wstałem o siódmej rano i czekałem, aż Costantino przejdzie przez podwórko. Był punktualny, z książkami, z torbą na pływalnię. Nie popatrzył w górę, szedł prosto przed siebie.

Teraz jego uprzejmość mnie denerwowała. Gdy go mijałem, miałem ochotę go popchnąć, walnąć po plecach. Jeśli już się do niego odzywałem, to tylko opryskliwie. On czuł moją wrogość. Siedział na swoim miejscu z odkrytymi lędźwiami, z rozstępami, nieruchomy jak patyczak. Co najwyżej z lekko przekrzywioną szyją, jakby bał się, że może natrafić na moje oczy. Układałem na stole stos z książek, żeby nie patrzeć na jego baranią, ogoloną głowę.

Wychował się u księży, w ich ośrodku rekreacyjnym, nie było niedzieli, żeby przed obiadem, u boku rodziny, nie ssał poświęconej hostii. Wyglądał tak, jakby był pokryty patyną obłudy, słabą poświatą uprzejmości, pod którą kryje się strach. Najchętniej bym go ośmieszył, opowiedział wszystkim, że w tym potężnym ciele, za tą męską miną kryje się onanista, pedał wyrosły w cieniu klech. Tam pewnie go tego nauczyli, w zakrystii. W mojej rodzinie byli sami ateiści, a mój wuj był zagorzałym antyklerykałem. Ludzie oświeceni, rozsądni. Dlaczego pozwoliłem mu na coś podobnego? Gwizd podsycał moją nienawiść. Nie cierpiałem go od zawsze, ale on ciągle plątał mi się pod nogami, kręcił się w pobliżu.

Przed szkołą czekała na niego gruba dziewczyna z kręconymi włosami w różowej bluzce ze świecidełkami. Zachowywała się dość obcesowo, popychała go, wyrywała papierosy z ust, on się śmiał, ale widać było, że ma już dość. Któregoś wieczoru spotkałem ich w tunelu obok targu warzywnego, przy ścianie całej w jakieś bazgroły i nielegalne ogłoszenia. Costantino trzymał ją za biodra, prawie leżał na niej, jak wór. Niewiele różnili się od dwóch spółkujących psów.

Sprawiłem sobie psa. Nie kupiłem go, lecz znalazłem. Zabrałem ze sobą do domu. Nikt nie ośmielił się protestować. Mój ojciec miał kiedyś labradora, ale był już stary, kiedy ja się urodziłem. Przez całe dzieciństwo marzyłem o szczeniaku i teraz, kiedy patrzenie na tę mordkę udającą gryfona nie dawało mi już żadnej radości, wreszcie go miałem. Zajmowałem się nim z maniakalnym oddaniem. Pewnego letniego dnia, gdy wyprowadzałem psa nad rzekę, Costantino przyłączył się do nas. Przykucnął, pogłaskał go, ku wielkiej radości zwierzaka pozwolił wylizać się po rękach i twarzy. Zaczęliśmy rozmawiać. Był zakochany w psach, powiedział, że jego dziadek ma siedem, wszystkie myśliwskie. Pomyślałem o budach, przy których na wsi trzyma się psy, o nieustannym szczekaniu, o zawodzeniu unoszącym się we mgle o świcie. Pomyślałem, że bardzo się różnimy i że powinien zostawić mnie w spokoju. Oparliśmy się o murek. On opowiadał o grubej dziewczynie, zdradził, że ją przeleciał. Patrzyliśmy na fale w kolorze siarki, na wyrzucone przez wodę kawałki drewna i blachy. W błocie nieruchomo tkwiła pralka z zardzewiałym okiem, skończyła nad rzeką kilka sylwestrów temu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: