Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Błędne siostry - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Błędne siostry - ebook

Życie jest niczym podróż pociągiem. Należy liczyć się z objazdami, postojami, przesiadkami, a nawet z kraksami. Nie na wszystko mamy wpływ i dopóki tego nie zaakceptujemy, nie zaznamy wewnętrznego spokoju.

Karola to młoda Polka od wielu lat mieszkająca za granicą. Wydaje się wieść tam szczęśliwe, uporządkowane życie, jednak od dawna cierpi na silne bóle migrenowe, które są niezwykle uciążliwą dolegliwością. Lekarz zaleca kobiecie tymczasowy powrót do ojczyzny, gdyż być może znajomy klimat poprawi jej samopoczucie. Nieoczekiwanie koleżanka z pracy udostępnia jej swój domek w Karkonoszach, położony wśród urokliwych gór i lasów z dala od hałaśliwej cywilizacji. Kobieta przystaje na tę propozycję, bierze półroczny urlop i przyjeżdża na ustronne odludzie.

Lekki, subtelny styl oraz przepiękna polszczyzna kształtują książkę w sposób iście artystyczny. Poszczególne wątki umiejętnie wiążą się ze sobą, tworząc spójną całość, a delikatne napięcie towarzyszy nam od samego początku aż do finałowego zakończenia, działając pobudzająco na wyobraźnię. Wpleciona w fabułę legenda o błędnych siostrach roztacza swoistą mgiełkę mistycyzmu, potęgując nasze doznania.

Szczerze i serdecznie polecam.

Krystyna Meszka, autorka bloga: cyrysia.blogspot.com

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-813-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Można na pozór iść, lecz dreptać tylko w miejscu, można jak skorpion ze strachu przed bólem zabić się własnym jadem. Jakkolwiek wydaje się to dziwne, czasem dopiero cofając się będziemy zdolni ruszyć do przodu. Być może odkryjemy nawet, że choć w cieniu prawdy kryją się lęki, przez jej światło na powrót wnika w nas nadzieja.

Pojawiając się po latach w ojczyźnie, byłam daleka od takich refleksji. To miał być dłuższy wypoczynek, na który zgodziłam się nie całkiem dobrowolnie. Przyświecał temu cel, który po czasie, wobec siły innych wydarzeń, okazał się drugorzędny. Nastawiłam się, że będę w znanym mi tylko z nazwy, karkonoskim uzdrowisku, a zamieszkałam na odludziu. W starym domu na górskiej polanie, odziedziczonym przez Reginę.

Moja jedyna rodaczka w firmie nakłaniała mnie:

– Przynajmniej go zobacz! Jeżeli uznasz, że to nie dla ciebie, znajdziesz sobie inną kwaterę, po sezonie nie ma problemu!

– No, nie wiem… W grę wchodziłoby nawet kilka miesięcy pobytu!

– To bez znaczenia, dom stoi pusty. I najpewniej aż do lata nikogo w nim nie będzie!

– Naprawdę mogłabym…? – Powoli przekonywałam się do jej pomysłu.

– Karola, nie krępuj się! Nawet lepiej, żeby ktoś tam pomieszkał i doglądał domu. Co prawda, stoi na uboczu, ale to uroczy zakątek! Oczywiście, możesz zabrać kogoś ze sobą…

– Tim odpada – weszłam jej w słowo. – Musi pracować, a zresztą nieraz dał mi do zrozumienia, że Polska go nie interesuje.

– To może jakaś koleżanka? – podsunęła.

Jej sugestia uświadomiła mi, że nie znam nikogo, z kim chciałabym tam pojechać. Konsekwencja życia, jakie prowadziłam od lat; nie brakowało znajomych, lecz nie było przyjaciół.

– Zastanowię się, daj mi, proszę, trochę czasu! – wykręciłam się, zarazem zapewniając Reginę, że doceniam jej propozycję.

W gruncie rzeczy, chyba już wtedy podjęłam decyzję – czułam nietypowy dla siebie dreszczyk podniecenia. Niemniej rozbudzone emocje potem jeszcze nieraz zmieniały koloryt. Podniecona wizją samotnej wyprawy przygasałam na myśl, że trzeba będzie powiedzieć o niej Timowi. Wyrozumiałość nie była jego silną stroną.

To spowodowało, że wyjechałam z wyrzutami sumienia oraz z naiwnym przeświadczeniem, że przemieszczam się tylko geograficznie. Tymczasem przyszło mi się zmierzyć z powrotem innego rodzaju, którego wcale nie pragnęłam. Przewrotny los rzucił mnie w miejsce nieodpowiednie ku temu, wręcz niebezpieczne. Do domu na polanie. A jednak właśnie tam, ścierając się z duchami przeszłości – własnymi i obcymi – odzyskałam klarowność widzenia. Z wysoka widać więcej.

* * *

Panorama z okien domu na stoku rozciągała się po daleki horyzont. Przy idealnej pogodzie można było dostrzec zabudowania po drugiej stronie doliny. Natomiast pobliskie pagórki nierzadko zasnuwała mgła, pełznąca po łąkach, sponad których wybijały się wapniaki przy szlaku. Skałki te zwano Błędnymi Siostrami.

Czasem biel otulała całą polanę, wnikała nawet między drzewa lasu. Mgła pojawiała się tu często i także z tego powodu miejsce budziło grozę. Okoliczni mieszkańcy uważali je za siedlisko niezwykłych zjawisk.

Zła sława przylgnęła do polany tak dawno, że nikt nie umiał powiedzieć, co i kiedy stało się tego powodem. W starych przekazach można było doszukać się wzmianek o widzianych tam zjawach, tajemniczych znakach na trawie lub śniegu, nietypowym zachowaniu zwierząt. Z lat, gdy obszar był dostępny jedynie dla wojska, przeniknęła informacja o wzmożonej radioaktywności terenu i anomaliach magnetycznych. Bywało, że turyści przybyli do schroniska pod szczytem narzekali na zawroty głowy, jakich doświadczali, idąc przez polanę. Inne skargi dotyczyły nagłej awarii sprzętu elektronicznego, zwłaszcza aparatów fotograficznych. Tutejsi ludzie, jeśli nie musieli, nie chodzili tamtędy. Stosownie do generacji określenia dotyczące polany oscylowały pomiędzy przekleństwem a negatywną energią, i na dowód przytaczano przypadki zdarzających się tutaj nieszczęść. Naturalnie, sceptycy na wszystko mieli wyjaśnienie i wyśmiewali pogłoski o miejscu, rzekomo obłożonym klątwą. Dziwnym jednak trafem, gdy na nowo znakowano okoliczne szlaki górskie, drodze przez polanę dostał się kolor czarny.

Tym bardziej zastanawiało, że ktoś się tutaj osiedlił. Stary dom przetrwał pomimo pożarów, zawieruch wojennych i zmieniających się właścicieli. Zbudowany na odludziu, jak przystało na samotnika, nieufnie wystawiał się na pokaz i skrywał swoje sekrety za obstawą drzew. Z lotu ptaka sprawiał wrażenie gniazda porzuconego na polanie. Turyści najczęściej nie mieli pojęcia o jego istnieniu. Przemierzali polanę zamaszystym łukiem, prawie nigdy nie zbaczając ze szlaku. Dom wybijał się ponad rosnące wokół świerki jedynie dachem, który mniej bystrym oczom zlewał się z ciemną ścianą lasu. Czasami tylko dym z komina zdradzał obecność życia w tym miejscu, a po zmroku, światła w oknach.

Opowiadano o domu osobliwe historie, nierzadko ubarwione lub nawet całkiem zmyślone, przy czym zawsze z jednoznaczną puentą: lepiej trzymać się od niego z dala. Potwierdzonym faktem była tragiczna śmierć ostatnich nabywców domu, jak też ich poprzednika. Ci pierwsi zginęli, co prawda, w kraksie samochodowej, lecz upierano się, że ciąży nad tym jakieś fatum. Wcześniejszy właściciel tylko krótko nacieszył się domem, gdyż podczas naprawy dachu spadł tak pechowo, że skręcił kark. Wypadki zdarzyły się także innym bywalcom domu. Zaczynali tu chorować, łamali kończyny bądź czuli nieuzasadniony niepokój.

Kto wie, czy nie było to wynikiem wpływu polany, ponieważ i na niej dochodziło do dziwnych przypadków. Na przykład zdarzyło się kiedyś, że myśliwi nieumyślnie kogoś postrzelili, byli też jacyś zamarznięci turyści. Ludzie błądzili tam często we mgle i śnieżycy, gdy nie wiedzieć czemu schodzili z szerokiego traktu. Nawet leśniczy, znający polanę doskonale, kiedyś kompletnie stracił tam orientację i zasłabł.

Dom zbudowano pod koniec XIX wieku. Dwukrotnie się palił. Pierwszy pożar nie wyrządził dużych szkód. W połowie lat trzydziestych dom palił się po raz drugi i wówczas spłonął prawie doszczętnie. Ruiną zajęto się dopiero po drugiej wojnie światowej, odbudowując budynek dla stacjonującego w tej strefie wojska. U progu lat sześćdziesiątych teren udostępniono cywilom i dom przeszedł pod pieczę władz lokalnych. Nie znajdując zastosowania dla ustronnej posiadłości z trudnym dojazdem, zapominano o niej i stopniowo podupadała. Wreszcie wystawiono ją na sprzedaż.

Właściciele zmieniali się co kilka lat, każdy przybywał z pomysłami, po czym szybko je zarzucał. Dopiero ostatni nabywcy doprowadzili dom do porządku, a nawet go rozbudowali. Starsi państwo Witomscy, rodzice mojej znajomej, chcieli osiąść w nim na stałe, do tego jednak nie doszło. Ich spadkobiercy bywali w nim rzadko, toteż dom przeważnie był niezamieszkały. Niekiedy wabił amatorów cudzego mienia, lecz odkąd jeden z nich poważnie tam się zranił, o mało się nie wykrwawiając, już nawet i oni omijali polanę.

Kto i dlaczego postawił tutaj dom pozostało tajemnicą. W owych latach były to tereny niemieckie, co uwidaczniało się w architekturze powstałych wtedy budowli. Domostwo nie miało jednolitego stylu. Tak z zewnątrz, jak i w środku znalazłoby się ślady wielokrotnych przeróbek z użyciem takich materiałów, jakie akurat były dostępne. Stało na solidnej, kamiennej podbudówce, najstarszej i jedynej nienaruszonej części, obejmującej najniższy poziom. Do budowy wyższego piętra użyto belek z ciemnego drewna, przy czym konstrukcja balkonu musiała powstać w innym okresie, gdyż była z drewna zabejcowanego na ciepły brąz. Najnowszy wydawał się dach z dobudowanym pod nim drugim piętrem. Budynek na zboczu, z perspektywy polany miał trzy poziomy, natomiast gdy patrzyło się na niego z przeciwnej strony, mogło się zdawać, iż kondygnacje są tylko dwie.

Za ogrodem przy domu rosły drzewa, przeważnie choiny, tworząc mały zagajnik. Posiadłość otaczało ogrodzenie ze starej, metalowej siatki, lecz od frontu dostawiono nowy, drewniany płot z furtką. Dochodziła do niej wąska droga z wyróżniającymi się pasami bitej ziemi na szerokość kół samochodu, używana chyba nieczęsto, gdyż pośrodku porastały ją trawa i chwasty. Zaniedbany ogród i obejście wskazywało, iż od dawna nikt tutaj nie przebywał. Dowodziła tego także poluzowana okiennica w oknie na piętrze, która przy wietrze uderzała o ścianę.

* * *

Moje pierwsze zetknięcie się z domem nastąpiło jesiennym zmierzchem. Niczym statek widmo wolno wynurzał się z mgieł, jednak mnie nie przeraził. Być może zmęczenie sprawiło, że zobojętniałam na nowe wrażenia. Zaskoczyła mnie jego wielkość. Do uzdrowiska był stąd szmat drogi i najbliższa, nieduża wioska leżała za pasmem buczyny. Dla zdeklarowanego mieszczucha, za jakiego się miałam, to istna pustelnia! Nie mając natury ryzykanta, nie pisałam się na przygody czy inne ekscytujące podniety. Dlaczego więc pozostałam?

Dom na górskiej polanie zrodził we mnie nieuzasadnione przeczucie, że czekał na mnie i musiałam tutaj się znaleźć. Od pierwszej chwili intrygował mnie bez mała jak żywa istota, dla jednych nieprzystępna, dla innych otwarta. Ponadto posiadał cechy, których brakowało w moim życiu. Miał stabilność. Mocny fundament. Odporność na działanie żywiołów i przeciwieństw. Charakter wzbudzający respekt. Niezachwiany spokój. Później odkryłam także pewne wspólności: Nie przerażała go samotność. Jego przeszłość była niejasna, a przyszłość – niepewna. Zmienił go ogień. I jeszcze jedna rzecz, całkiem irracjonalna, odczuwana intuicyjnie: jak ja, pragnął być kochany.

Oswajaliśmy się ze sobą powoli, nie od razu sobie ufając. Dom nie miał powodu, by objawiać mi wiele z siebie; ot, kolejny gość, jeden z wielu w jego wiekowych dziejach. Obserwował mnie, może też testował moją gotowość na nowy sposób postrzegania rzeczy. A ja okazałam się mało pojętną uczennicą. Skupiałam się tylko na sobie, dodatkową przeszkodą było moje nastawienie. Ktoś, kto jak ja, na całe lata zamknął się w sobie, dobrowolnie skazał się na alienację, ale też na swoistą ślepotę. Jeżeli czegoś nie dotknęłam, tego nie było.

Tymczasem dom żył, miał serce, być może i swojego ducha. Egzystowaliśmy obok siebie, niekiedy wzajemnie się przenikając, choć długo nie docierało to do mnie. Ryzykowałam, nie byłabym pierwszą, którą ten dom ukarał za arogancję. Chroniła mnie nieświadomość, dzięki czemu czułam się w nim swobodnie i nie lękałam się tego miejsca. Czymś jednak musiałam go ująć, że zezwolił mi w siebie wrosnąć. Dopiero po czasie pojęłam, ile temu domowi zawdzięczam. Otoczył mnie niczym kokon i pomógł dojrzeć do życiowych wyborów.

Przyjechałam tu, żeby odpocząć, a przyszło mi zmierzyć się z czymś, czego dotąd bałam się najbardziej. Co dziwne, dopiero poddając się temu, przed czym tyle lat uciekałam, stałam się silniejsza i pokonałam przeszłość. Czy doszłoby do tego w jakimś innym punkcie świata? Być może, lecz właśnie tutaj w słabe warkocze minionego wplotły się wreszcie nowe, mocne pasemka. To dzięki nim ani przedwcześnie nie ścięłam swoich wspomnień, ani nie rozczesywałam ich w nieskończoność. Czas splatał dobro ze złem, zwycięstwo z porażką, a szczęście z bólem. Dom na polanie pomógł mi zrozumieć, że dopiero przyjmując wszystko, poznam życie prawdziwie.Dom na polanie

Nieduża wioska łagodnie wznosiła się ku górom. Wysiadłam z taksówki i wciągnęłam w płuca chłodne powietrze, przesycone wonią choin. Jestem w Polsce! Dopiero teraz naprawdę to sobie uzmysłowiłam. Nie towarzyszyły temu żadne szczególne uczucia.

Odgłos samochodu wywabił z domu dwoje starszych ludzi. Miałam nadzieję odebrać od nich klucze i natychmiast ruszyć dalej. Niestety, Garbarkowie oznajmili, że dom, o który mi chodzi, znajduje się w górze, za laskiem, i samochodem osobowym wjechać tam się nie da. Wskazali na asfalt kończący się za ich gospodarstwem, wyżej był już tylko ubity gościniec.

– Chwileczkę, niech mnie pan tu nie zostawia! – zaprotestowałam, gdy taksówkarz wyjął z bagażnika moją torbę.

Minę musiałam mieć nietęgą, ponieważ Garbarkowa zaczęła mnie uspokajać:

– Niech się paniusia nie martwi, dojdzie tam piechotą!

– Sama? Z bagażami!? Nie znam drogi!

– Przecie mój poprowadzi! – Zaśmiała się, kiwając głową. – Pani Reginka pisała, że paniusia przyjedzie, ale my nie wiedzieli, kiedy…

– To jak w końcu będzie? – Kierowca zgasił butem niedopałek papierosa.

– No, nie wiem… myślałam, że to będzie bliżej uzdrowiska. Daleko stąd ten dom? – zwróciłam się do gospodyni.

– E, tam, daleko! – żachnęła się. – Raz-dwa z moim zajdziecie!

Wciąż byłam niezdecydowana. Zniecierpliwiony taksówkarz wzniósł wzrok ku niebu, ale pani Garbarkowa uśmiechała się do mnie ze spokojem w oczach i nad wyraz życzliwie. Postanowiłam zostać, również dlatego, że czułam się nieludzko zmęczona; poprzedzająca podróż bezsenna noc dawała mi się we znaki. Uregulowałam należność za przejazd i taryfa odjechała.

Niemłodzi Garbarkowie mieli wygląd ludzi przywykłych do ciężkiej pracy, a na twarzach zacność. Ona – korpulentna, przy tym bardzo ruchliwa, on, choć chudy, zdawał się flegmatyczny. Wkrótce zorientowałam się, że w gospodarstwie rządzi Garbarkowa. Wprowadziła mnie do kuchni i postawiła przede mną talerz zupy, jakby głód gościa był dla niej czymś oczywistym. Moje opory nie zdały się na nic, nie dała mi dojść do słowa. Wreszcie uznała chyba, że dostatecznie odpoczęłam, gdyż zwróciła się do męża:

– A wstańże i zaprowadź paniusię na polanę!

– Na polanę? – powtórzyłam płochliwie.

– Ano tak się mówi, bo trza minąć buczynę! – wyjaśniła skwapliwie gospodyni, dodając: – Nie jest daleko, da paniusia radę! Starsi państwo codziennie schodzili do wioski i nazad! – Zamyśliła się na moment, chyba na ich wspomnienie, gdyż kontynuowała po ciężkim westchnieniu: – Oj, narobili się przy tym domu, narobili. Tak mi ich żal! Domu także szkoda… Całe lato stał pusty!

W oczach Garbarkowej pojawiło się wzruszenie, które prędko przykryła szorstkim tonem:

– Idźcie już, bo potem całkiem się zaćmi! A torbę niech paniusia zostawi u nas. Jutro poślę ją przez chłopaka.

Cokolwiek miało to znaczyć, zgodziłam się, nie mając innego pomysłu. Szybko przepakowałam kilka niezbędnych drobiazgów do podręcznego plecaka, a przewidująca kobieta wcisnęła mi też coś na kolację. Nie zabrałam prowiantu, ale też nie przypuszczałam, że wyląduję gdzieś na końcu świata. Podziękowałam Garbarkowej, po czym ruszyliśmy z jej mężem w drogę.

Najpierw trzeba było podejść w górę pod linię lasu, co dla mnie, mieszczucha, stanowiło już wyczyn. Kamieniste podłoże było nierówne, miejscami wystawały korzenie, więc należało uważnie patrzeć pod nogi. Szliśmy nieszybko, równomiernie, krok za krokiem, lecz gdy w którymś momencie obróciłam się za siebie, wioska leżała za mną jak na dłoni.

Między drzewami powitał nas półmrok. Garbarek uspokoił mnie, że choć las rozciąga się wysoko w góry, tutaj jest tylko jego wąskie pasmo. Rzeczywiście, już za pierwszym zakrętem drzewa się przerzedziły i wyszliśmy na otwartą, a tym samym jaśniejszą przestrzeń.

– To już polana? – spytałam.

Przytaknął. Nie mogłam ocenić jej wielkości, ponieważ łąki tonęły we mgle. Tworzyła nieprzebitą ścianę, a trakt, którym szliśmy, stopniowo niknął. Skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się na wąskiej dróżce, w tych warunkach łatwej do przeoczenia. Pięła się stromo, a ja nie miałam odpowiedniego obuwia, więc raz po raz się poślizgiwałam. Dostałam zadyszki i chciałam przystanąć, lecz mój przewodnik upierał się, że jesteśmy blisko celu. Prawie już w to zwątpiłam, kiedy z mlecznej bieli przed nami zaczęło się coś wyłaniać.

Najpierw była to tylko ciemna, nieprzychylna bryła, przysłonięta drzewami. W miarę zbliżania się do niej ujawniało się więcej detali: kamienna podmurówka, powyżej ściany z belek, spadzisty dach. Zdumiały mnie gabaryty domu, nie spodziewałam się, że będzie taki duży! Wejście znajdowało się od innej strony, więc trzeba było podejść wyżej. Skręciliśmy w prawo i znaleźliśmy się na zarośniętej zielskiem drodze. Nareszcie biegła jak trzeba, poziomo.

– Jakieś pojazdy jednak tu dojeżdżają…

Wskazałam na dwa pasy jakby pod rozstaw kół.

– Gazik wjedzie – objaśnił Garbarek, po czym dodał, że szliśmy na skróty, autem terenowym jedzie się okrężnie: – Trza traktem wyżej odbić od niego pod lasem.

Furtka niezamknięta na klucz zaskrzypiała przy uchyleniu. Ta część posesji była niewielka. Sam dom, teraz pomniejszony do dwóch kondygnacji, wyglądał przytulniej niż od drugiej strony.

Mój towarzysz sprawnie uporał się z zamkiem w masywnych drzwiach wejściowych i pierwszy przekroczył próg.

– Niech tu zostanie, pozapalam światła!

Gdy po chwili weszłam do środka, uderzył mnie zapach domu, charakterystyczny dla wnętrz z przewagą drewna. Znalazłam się w czymś w rodzaju holu, z częścią na schody prowadzące w dół i w górę. Wyposażenie wnętrza nie było surowe, w głębi dostrzegłam fotele, kanapę, miękkie chodniki. Poczucie komfortu zakłócał tylko panujący tu chłód.

Garbarek powiedział, że wszystko jest w porządku, jedynie na ciepłą wodę muszę poczekać, gdyż dopiero co włączył bojler.

– A gdzie mam spać? – Liczyłam, że oprowadzi mnie po domu.

– U góry są izby z łóżkami. Wybierze sobie jakąś!

Uznał widocznie, że na tym skończyło się jego zadanie, wręczył mi pęk kluczy i ruszył do wyjścia. Przymykając za nim drzwi, zobaczyłam, że na dworze już zmierzchało. Mgła chyba nawet zgęstniała, bowiem mężczyzna zniknął mi z oczu tuż za furtką.

Zostałam sama. Prawdę mówiąc, mimo wczesnej jeszcze pory, marzyłam tylko o łóżku. Schody prowadzące na piętro zakręcały w połowie swojej wysokości i miejscami skrzypiały. Na górze znalazłam się w prostokątnym przedpokoju z trojgiem drzwi. W jednych była szybka i za nimi odkryłam łazienkę, pozostałymi pomieszczeniami okazały się dwa, niemal identyczne pokoje. Wybrałam ten oddalony od schodów, naprzeciw łazienki.

Wystrojem przypominał hotelowy standard. Schludny i bezosobowy, jakby przeznaczony dla często zmieniających się gości. Usiadłam na fotelu, nie byłam w stanie ani zebrać myśli, ani wykrzesać z siebie sił na jakieś działania. Wciąż nie dochodziło do mnie, że dotarłam do celu. Czułam się nieswojo, jak gdyby podglądana ukrytą kamerą i przytłaczała mnie cisza. W swoim mieszkaniu włączyłabym muzykę, tutaj jednak nie dostrzegłam żadnego odbiornika. Pokój zdobiły jedynie wzorzyste zasłony i jakaś reprodukcja na ścianie. Nic więc dziwnego, że mój wzrok coraz bardziej przyciągało porządnie zaścielone łóżko.

Wypakowałam plecak, posiliłam się kanapkami, popijając resztkami wody, którą wzięłam na podróż. Z kosmetyczką w ręce udałam się do łazienki, lecz nie poświęciłam dużo czasu na higienę. Woda była lodowata, a ja niechętna hartowaniu ciała.

Jak na złość, nie mogłam zasnąć. Co najmniej godzinę przewracałam się z boku na bok; a to poduszka była źle ułożona, a to zmarzły mi stopy. Podniosłam się z łóżka i przyniosłam sobie koc z sąsiedniego pokoju. Miałam nadzieję, że teraz już zasnę, niestety, gdy wyłączyłam lampkę, senność odeszła. Dopadły mnie natomiast czarne myśli, mogące konkurować z mrokiem.

Uznałam, że przyjazd tutaj to poroniony pomysł. Sama w zimnych ścianach obcego pokoju, mgła za oknami, zatrważające odludzie. Idealna sceneria na dreszczowiec! Nie życzyłam sobie tłumów, ale też nie pisałam się na pustelnicę!

Przywykła do tętna metropolii, niemilknącej nawet nocą, poczułam się wyrwana ze swojego środowiska. W tym zaś niepewna, odizolowana i smutna. Wreszcie jednak organizm upomniał się o swoje.

Nie zapamiętałam, co mi się śniło. Pierwsza noc w nowym miejscu nie pozostawiła po sobie żadnego śladu, łagodnie przywracając mnie jawie. Jakże inaczej niż przez codzienny gwałt zadawany mi alarmem budzika, niemniej jednak z podobnym rezultatem: totalna amnezja, pełna utrata danych, reinkarnacja w inny byt.

Kiedy mój duch zechciał wreszcie połączyć się z ciałem, uzmysłowiłam sobie, gdzie jestem. Skłamałabym mówiąc, że mnie to zachwyciło. Pozostać czy przenieść się gdzie indziej? Sen nie dostarczył mi żadnych pomocnych wskazówek, a serce nie zadygotało echem przeczucia. Podobno nieświadomość losu jest łaską; kiedyś zgadzałam się z tym poglądem, teraz zmieniłam zdanie.

Jakaś dziwnie znajoma woń unosiła się całkiem blisko, z mojej pościeli. Uświadomiłam sobie, że tak pachniały rzeczy wysuszone letnim wiatrem; odżyły związane z tym obrazy. Ogród, łopoczące pranie zdejmowane ze sznurów do dużego kosza z wikliny. Spokojne i dobre oczy babci Naty, uczącej mnie, by poszewki składać równo jak ona. Wspomnienie kochanej osoby przydało mi odwagi. Przetarłam oczy i zbratałam się z jasnością dnia.

Znalazłam się w zupełnie innym pomieszczeniu niż to, które zapamiętałam z minionego wieczoru. Po ścianach pokoju ślizgały się zalotne promienie słoneczne i od razu zrobiło się radośniej. Wzrok przyciągał ukośny sufit z drewnianych belek, z podobnych został zbity solidny regał zmyślnie przedzielający pokój. Po sypialnej stronie wbudowano w ścianę szafę sosnową, a obok łóżka stała nocna szafka. Dojrzałam na niej swój telefon komórkowy i machinalnie sprawdziłam godzinę. Dziesiąta z minutami; nie sądziłam, że już tak późno! Nie miałam natury skowronka, lecz rutyna wczesnego wstawania zazwyczaj robiła swoje. Mojej uwadze nie uszło, że z ekranu telefonu zniknęła belka zasięgu. Trochę mnie to zmartwiło, miałam jednak nadzieję, iż to tylko chwilowe.

Podniosłam się z łóżka i boso podeszłam do okna. Kiedy je uchylałam, powiało chłodem, więc z powrotem wskoczyłam do ciepłej pościeli. Z zewnątrz docierał regularny skowyt pracujących gdzieś pił, potem rozszczekał się pies. Może wczorajsza mgła skrywała bliskie sąsiedztwo innych domów?

Podeszłam do okna, przezornie otulona pledem. Choiny przed domem zasłaniały widok, dopiero wychyliwszy się, dostrzegłam łąki; ciągnęły się ku ciemnej linii lasu w dole. Dalsza panorama ginęła w mlecznych oparach nad doliną. Tam gdzieś musiało kryć się uzdrowisko.

Włożyłam ubranie i przemyłam twarz zimną wodą, gdy rozległ się natarczywy dzwonek u wejścia. Zbiegając na dół, związywałam włosy frotką, na porządne uczesanie zabrakło czasu. Zerknęłam przez judasza – za drzwiami stał jakiś chudy wyrostek.

– Kto tam? – zapytałam.

– Garbarkowa mnie przysłała! – padła szybka odpowiedź.

Uspokojona, otworzyłam. Chłopak, nawet stojąc, kołysał się na boki, luzacko bądź nerwowo. Wyglądał na jakieś osiemnaście lat.

– Dzień dobry! – Uśmiechnął się, ujawniając ubytki w uzębieniu, ale też pokojowe zamiary. – Gospodyni kazała wam to dać.

Postawił moją torbę na progu i wręczył mi dużą reklamówkę. Od razu do niej zajrzałam.

– O, chlebek! – ucieszyłam się. – I tyle innych rzeczy. Dziękuję! Ile się należy?

– Rozliczycie się z Garbarkową. To ja już pójdę, jedziemy na wyręb za schroniskiem. Z leśniczym… – Wskazał głową gazik na drodze za furtką.

– Zaczekaj, dostaniesz coś za fatygę…

Nie wiedziałam, ile powinnam dać, ale gdy chwilę później wręczyłam mu banknot, wydawał się zadowolony.

– Jeśli znowu będziecie czegoś potrzebować, to tylko powiedzcie!

Rzucił mi szczerbaty uśmiech i odszedł, nim zdołałam go o cokolwiek wypytać, chociażby, w jaki sposób miałabym się z nim kontaktować? Codziennie przejeżdżał tędy z leśniczym? Ciekawiło mnie również, gdzie znajduje się najbliższy sklep i schronisko, o którym mówił? No cóż, nie pozostawało mi nic innego, jak samej to sprawdzić.

Najpierw zamierzałam przetestować drogę do wioski, tym razem w jasności dnia oraz w lepszej kondycji. Poprawił mi ją prysznic, przez noc woda w bojlerze dobrze się nagrzała. Do pełni szczęścia brakowało już tylko kawy. W kuchni stał ekspres, lecz znalazłam jedynie resztki neski, nie było cukru ani śmietanki. Zaparzyłam wodę w czajniku elektrycznym. Kawa smakowała dziwnie, w przeciwieństwie do produktów przysłanych przez Garbarkową, smacznych i świeżych. Jeżeli miałam pozostać tu na dłużej, należało zrobić większe zakupy. Tymczasem, nasycona śniadaniem, zapoznawałam się z domem.

Głównym poziomem był ten, na którym właśnie przebywałam. Podzielony został na coś w rodzaju salonu i mniejszą część z otwartą kuchnią oraz holem, ze ścianami wyłożonymi boazerią. Podłoga była z desek, jedynie przy drzwiach, a także w kuchni pokrywały ją brązowe kafle. Duże okna panoramiczne na południowej ścianie, upodabniały pomieszczenie do apartamentu przyzwoitego hotelu. Dostarczały nie tylko dużo światła, powiększały też całość optycznie; za nimi był podłużny balkon. Przy ładnej pogodzie musiał roztaczać się stąd wspaniały widok na dolinę. Nie dzisiaj. Słońce skryło się za chmury i przeniknęło mnie zimno, toteż zlustrowałam otoczenie pobieżnie. Na dużej, lekko spadzistej polanie, gdzie stał dom, słała się zmienna w barwie łąka, przecięta jaśniejszą linią traktu. Mniej więcej w połowie drogi mijał on piaskowe skałki, zgubione tam jakby przez górskiego golema, po czym wiódł łukiem w górę. Polanę otaczały lasy. Istne odludzie, powtórzyłam w myślach. O zmierzchu wszystko wyglądało tu inaczej, natomiast teraz zakątek ujawnił całą swoją urodę. Prawdę powiedziawszy, o czymś takim marzyłam, ale wciąż nie wykluczałam przeprowadzki do uzdrowiska.

W mojej naturze leżało, by zawsze zachować sobie drogę odwrotu. Tim zarzucił mi kiedyś, że jestem jak dzikuska, ucywilizowana tylko pozornie, a w duchu tęskniąca za dżunglą. Wściekłam się wtedy, świadoma faktu, że nie miałam dokąd wracać. Co dla niego powrotem, dla mnie było tylko zmianą kierunku. W jednej rzeczy miał jednak rację. Nigdy w stu procentach nie polegałam na innych i nawet w optymalnym położeniu zakładałam jego nietrwałość. Jako dobrowolna banitka musiałam wpoić sobie reguły, których opanowanie dawało mi choć namiastkę bezpieczeństwa. Jedną z nich był brak ufności do ludzi i niemal bezwiedne planowanie wyjść awaryjnych.

Do domu tuliły się drzewa: wyrosłe sosny i niższe świerki oraz jakieś inne, których nazw nie znałam. Z najbliższego spadło kilka szyszek, wyżej buszowała wiewiórka. Ptaki, których świergot słyszałam od rana, również nie krępowały się moją osobą. Jeden przysiadł całkiem blisko, na drewnianej balustradzie. Spłoszył się, gdy szyszka uderzyła o ziemię. Z wiatrem niósł się mocniejszy zapach wilgoci. Przemarznięta wróciłam do środka.

Postawiłam wodę na herbatę i wyjrzałam przez okno kuchenne. Był tam niewielki ogródek, porosły niewysoką trawą, więc nie wymagał szczególnej pielęgnacji. Zadbanie o czystość w domu nie stanowiło dla mnie problemu, a choć Regina nie powiedziała tego wprost, oczekiwała chyba, że zatroszczę się o całą posesję.

Z kubkiem herbaty usiadłam przy ladzie oddzielającej kuchnię od pokoju. W części salonowej dominował stary kamienny kominek. Obok, w podniszczonym koszu, leżały szczapy drewienek, na metalowym haku wisiały przyrządy kominkowe. Pomiędzy oknem a ladą kuchni wstawiono komplet typowy dla góralskich domów: stół-ława i dookoła krzesła, których oparcia zdobiły wypalone w drewnie wzory. Na lewo od kominka stały regały kolorystycznie dobrane do reszty, zapełnione różnościami, książkami oraz sprzętem audiowizualnym. Duże pudło telewizora na razie mnie nie interesowało, jednakże chętnie posłuchałabym radia. Niestety, żadnego odbiornika nie udało mi się włączyć. Przytulności dodawały przeróżne drobiazgi, znamienne dla kobiecej ręki. Na środku pokoju, wokół mniejszego stolika ustawione były fotele i irchowa kanapa. Pomysłowo i wygodnie, oceniłam z uznaniem.

Czułam się jeszcze obco, lecz wierzyłam, że nie spotka mnie w tym domu nic złego. Spróbowałam sobie wyobrazić, że jestem tutaj z Timem, lecz natychmiast odrzuciłam te sceny. Zdaniem lekarza, potrzeba mi było tego, czego od dawna nie zaznawałam – samotności i spokoju. W pracy, w domu, a nawet na urlopach zawsze ktoś mi towarzyszył, zresztą, niekoniecznie wbrew mojej woli.

Ciekawiło mnie również najniższe piętro. Strome schody prowadziły do niedużego holu wyłożonego kamienną posadzką. Znajdowało się tu kilkoro drzwi, z których jedne były masywniejsze. Przed tymi leżała wycieraczka, domyśliłam się więc, że prowadzą na zewnątrz. Były zamknięte. Kiedy otworzyłam następne, odkryłam schody do piwnicy, za kolejnymi zaś niedużą łazienkę. Ucieszył mnie w niej widok pralki automatycznej.

Po przekroczeniu progu ostatnich drzwi zobaczyłam oddzielne mieszkanko, urządzone dość pretensjonalnie, jakby przez osobę ze starszej generacji. W części kuchennej stał piec na węgiel, jaki pamiętałam jeszcze z domu mojej babci Naty. Dziwne, gdyż piętro wyżej była kuchenka elektryczna. Wycofałam się do holu.

Grube, kamienne mury, pozostawione tutaj w naturalnym stanie, a które w innym otoczeniu najpewniej zyskałyby mój podziw, przywodziły na myśl lochy. Pomimo zamkniętych drzwi czułam dochodzący nie wiadomo skąd ciąg chłodnego powietrza. Czym prędzej wróciłam na górę i od razu wspięłam się na najwyższe piętro.

Było tej samej powierzchni co środkowy poziom, lecz z powodu ukośnych ścian wydawało się mniejsze. Na swoją sypialnię wybrałam pokój ocieplany południową stromizną dachu. Latem było tu może za gorąco, jednak nadchodziła już jesień. Odpowiadało mi funkcjonalne wyposażenie pokoju, nie miałam innych oczekiwań. Oprócz komody z kompletami czystej pościeli i ręcznikami, wnętrza innych mebli były puste. Podłogę przykrywał wzorzysty dywan w tonacji zbliżonej do koloru zasłon. Pokój naprzeciw schodów był odrobinę większy, lecz pozostałam przy swoim wyborze. Widok z okna na dolinę wydał mi się bardziej atrakcyjny niż na ścianę lasu powyżej polany.

Po zwiedzeniu domu Reginy zdecydowałam, że na razie w nim pozostanę. Miałam nadzieję, że spędzę tutaj czas spokojnie, a niechby i nudno. Niczego więcej nie pragnęłam.

Mój kontakt z Reginą przez kilka lat ograniczał się do przypadkowych spotkań na korytarzach biurowca i grzecznościowej wymiany frazesów. To, że obydwie byłyśmy Polkami, nie gwarantowało jeszcze zawarcia przyjaźni. W gruncie rzeczy niewiele wiedziałyśmy o sobie i też żadna z nas nie siliła się na zwierzenia. Rok temu nasza firma zaczęła sponsorować jeden z teatrów, co otwarło nam możliwość nabycia tańszych wejściówek. Dzięki temu po raz pierwszy natknęłam się na Reginę poza miejscem pracy. Na spektakl obydwie przyszłyśmy w pojedynkę, z tego samego powodu – zawiedli nasi partnerzy, niechętni sztuce tego rodzaju. Odtąd do teatru chodziłyśmy już razem, a do rytuału należało przedłużenie wieczoru przy winie. Powierzchowna relacja stopniowo nabierała głębi, chociaż rzadko wypuszczałyśmy się na prywatne wody.

Tamtego dnia stało się inaczej. Zaliczyłyśmy wówczas, moim zdaniem, nieudaną adaptację „Mewy” Czechowa. W tym kraju nie wyczuwało się słowiańskiej duszy, więc po spektaklu nie szczędziłam mu krytyki. Regina próbowała brać reżysera w obronę, wreszcie przyznała, że udziwniona gra zabiła klimat pierwowzoru. Potem, w pobliskim barze, analizując przekaz sztuki, niezauważalnie przeszłyśmy na deski własnego życia. Bezwiednie stałam się tego inicjatorką, gdyż czułam potrzebę, żeby z kimś porozmawiać. Po ostatniej wizycie u mojego lekarza jego słowa tkwiły we mnie jak cierń.

Regina nie obnosiła się ze swoją polskością, a wszelkie sentymenty związane z ojczyzną były jej obce. Należała do tych emigrantów, których do wyjazdu za granicę nie zmusiła trudna sytuacja. Tym bardziej zdziwiłam się, gdy wysłuchawszy mnie, powiedziała:

– Twój lekarz może mieć rację. Powinnaś wyjechać. Zwłaszcza, jeżeli alternatywą jest pobyt w szpitalu…

– Tak, najpierw obserwacja, potem chyba terapia. O ile nie coś gorszego. – Westchnęłam, przypominając sobie słowa doktora.

– Karola, nie możesz w nieskończoność brać zwolnień lekarskich! Jestem daleka od powtarzania plotek, ale cierpliwość kadrowca chyba się kończy.

– Myślisz, że o tym nie wiem? Dziewczyny w moim dziale też narzekają, że dokłada im się moją robotę…

– Pogadaj ze swoim szefem. Dla firmy to nawet lepiej, jeśli weźmiesz bezpłatny urlop. Tylko… – Zawahała się. – Pół roku to niemało. Masz oszczędności?

– Chyba dam radę. Kłopot jedynie w tym, że nie wiem, dokąd miałabym pojechać?

– Czy lekarz nie mówił o Polsce?

– Owszem. Zalecał odpoczynek w ojczyźnie. Ubzdurał sobie jakąś teorię o retrospekcji. No wiesz, że niby trzeba się cofnąć, aby nabrać rozbiegu. Odnoszę wrażenie, że facet jest bezradny. Chce ode mnie odpocząć!

– Nie sądzę. Wiele dolegliwości ma podłoże psychosomatyczne. A u ciebie, jak rozumiem, do tej pory nie wykryto żadnych organicznych przyczyn. W każdym razie, nie masz nic do stracenia. Wypoczniesz, co już samo w sobie jest niemałą korzyścią. Nie zastanawiaj się, pakuj manatki i w drogę!

– Nie tak szybko! – Roześmiałam się. – Najpierw muszę dostać urlop. Potem przekonać Tima o zasadności wyjazdu, a to na pewno nie będzie proste. No i trzeba znaleźć dobrą kwaterę…

– Nie przesadzaj! W Internecie roi się od ofert!

– Niby tak, ale do żadnej nie mogę się przekonać. Te, które mi się podobają, są za drogie, a jeśli cena jest przystępna, to znowu coś nie pasuje w opisie. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, w jakim rejonie szukać. Chciałabym, żeby było ładnie i cicho. Najlepiej jakiś mały pensjonat.

– Dlaczego nie pojedziesz do siebie? Do twojego miasta, do domu…

– Nie mam tam już domu.

– A co z rodziną?

– Jest tylko siostra, ale do niej nie chcę – odparłam wymijająco.

Zaprzestała dopytywania, popatrzyła tylko na mnie uważniej. Niepisane reguły naszego kontaktu zawierały prawo do uszanowania swoich granic. Każda mówiła o sobie wyłącznie tyle, ile uważała za stosowne. Niedopowiedziane zdania przyjmowałyśmy tak samo normalnie, jak brak odpowiedzi na konkretne pytania. Wytworzył się dość dziwny układ. Brakowało przyjacielskich zwierzeń, a zarazem wyczuwałyśmy się lepiej niż tylko dobre znajome. Nie przeszkadzało nam, że pewne tematy pozostały dla nas tabu. Byłyśmy w tym względzie bardzo do siebie podobne.

– Chyba wiem, dokąd mogłabyś pojechać! – Regina wyrwała mnie z zamyślenia. – Ale najpierw muszę upewnić się co do jednej rzeczy…

– Jakieś fajne miejsce? Opowiadaj!

Nie pozwoliła pociągnąć się za język. Tydzień później umówiła się ze mną na lunch. W rejonie naszego biurowca było kilka barów i restauracji, zdecydowałyśmy się na sprawdzoną i niedrogą włoską. Regina czekała na mnie przy stoliku w rogu sali, gdzie iluzoryczne freski na ścianach miały nas przenieść w śródziemnomorskie klimaty. Tym razem nie tyle one pobudziły moją fantazję, ile idea koleżanki.

– Nie udało mi się skontaktować z bratem – zaczęła po krótkim wstępie, nawiązującym do naszej wcześniejszej rozmowy. – Wiktor przed tygodniem poleciał do Stanów, niestety, na razie jest nieuchwytny. Dowiedziałam się jednak, że jego kontrakt potrwa do przyszłego lata. Tym samym wszystko jasne, Karolo. Dom jest do twojej dyspozycji.

Nie zrozumiałam, w czym rzecz. Brat Reginy? Jaki dom? Jej wyjaśnienia wprowadziły mnie w osłupienie. Nie spodziewałabym się, że okaże mi tyle zaufania! To nie pasowało ani do natury Reginy, ani do charakteru naszej znajomości.

– Zaoszczędzisz na wynajmie, pokryjesz tylko koszty zużycia prądu i wody! Nie wzięłabym nic, ale rozliczam się z bratem, dom odziedziczyliśmy wspólnie. Znajomi Wiktora bywają tam na tych samych warunkach. Najczęściej jednak nikogo tam nie ma, klucze dajemy tylko przyjaciołom…

– Dziękuję – wykrztusiłam, zdumiona jej wspaniałomyślnością.

– Daj spokój! – żachnęła się. – Znamy się nie od wczoraj.

– I naprawdę nie sprawię ci kłopotu?

– Przeciwnie! Cieszę się, że ktoś tam pomieszka. Mieliśmy już włamanie, a kiedy dom stoi pusty, znów może skusić jakiegoś łobuza. Nie martw się, jest już dobrze zabezpieczony. Wiktor wstawił mocniejsze drzwi, naprawił okiennice. Rzadko tam przyjeżdżamy, więc trzeba go porządnie zamykać. Dawniej, to co innego, mama i tato spędzali tam każdą wolną chwilę…

Dopiero teraz dowiedziałam się, że rodzice Reginy zginęli w wypadku drogowym. Powiedziała o tym, ograniczając się do suchych faktów.

– Zawsze chcieli odejść razem. Byli nierozłączni jak papużki… – Po chwili milczenia wróciła do sedna: – Kupili tę ruinę za bezcen, latami ją odbudowywali. Nie pytaj, jakim nakładem środków i czasu… Kochali ten dom, przebywali tam, kiedy tylko mogli. Sęk w tym, że nam to się nie udaje. Moich niespecjalnie tam ciągnie. – Wzruszyła ramionami. – A brat jest zapracowany, jeździ tam najwyżej raz, dwa razy do roku.

Wyjaśniła, że dom stoi w Karkonoszach, dorzuciła nazwę popularnego uzdrowiska. Na spotkanie ze mną przyniosła nawet folder, zachwalający walory okolic. Zaproponowała też pożyczenie pieniędzy, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. Byłam w szoku.

W następnych dniach próbowałam sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym wyjechała na pół roku do Polski. Popadałam przy tym w skrajne nastroje, aż wzbudziło to czujność Tima. Kiedy wyjawiłam mu swoje plany, rozłościł się. Jak coś takiego mogło mi przyjść do głowy?! Dlaczego nie wyjadę wypocząć gdzieś bliżej i czemu aż półroczny urlop bezpłatny? A co z naszym psem, naszym mieszkaniem, naszym związkiem? Kolejność wyliczonych wspólności dała mi do myślenia.

Suczka była zresztą jego, nie nasza. Yoda, rasowy, smukły podenco z Ibizy, udowadniała to każdego dnia, wlepiając wierne ślepia w swojego pana. Darzyła go miłością zaborczą, z ambicjami na wyłączność i niekiedy odnosiłam wrażenie, że z wzajemnością w stopniu większym niż dopuszczalny. Co tu zresztą dużo opowiadać, żyliśmy w trójkącie.

Mieszkaliśmy w części willi, należącej do ciotki Tima. Miałam z tym lokum tyle wspólnego, ile było w nim moich rzeczy – zmieściłyby się w kilku torbach. Przeprowadzki to dla mnie rutyna, w minionych latach kilkakrotnie zmieniałam adres. Większość moich mebli zagracała przybudówkę znajomej polskiej rodziny, czekając tam na pewniejsze czasy. Te z Timem, niestety, takie nie były.

Po bezskutecznych próbach wymuszenia na mnie zmiany decyzji, postawił warunki: Mogę jechać, ale jedynie na miesiąc. Jeżeli nie wrócę do tego czasu, on nie odpowiada za swoje samcze instynkty. Wspomniał również o naszych rachunkach dzielonych równo; istotnie tak było, pominąwszy jego samochód. Sztyletując mnie wzrokiem – nawykł do tego z racji zawodu, pracował przy kontroli lotniska – wskazał na inne trudności. Poranne spacery z Yodą, które kiedyś bezmyślnie wzięłam na siebie, urosły do rangi problemu. Obiady w restauracjach, po których strajkował jego żołądek, wizyty i wyjścia, gdzie wypadało pokazać się z partnerką, jak również samotne wieczory, bo przecież nie zawsze są mecze. Ton, jakim to wypowiadał, mówił sam za siebie – albo przyjmuję warunki, albo z nami koniec.

Tim nie był pierwszym egoistą, który usiłował nagiąć moje życie pod kąt swoich potrzeb – moje własne się nie liczyły. Znałam go nie od dzisiaj i wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać. Poszłam na kompromis. Nie obiecałam niczego, ale też nie wycofałam się ze swojego stanowiska – wrócę, gdy poczuję, że to już czas. Być może nawet za miesiąc.

Po uzyskaniu zgody na urlop bezpłatny zawiadomiłam Reginę, że chętnie skorzystam z jej oferty. Przyjęła to tak, jakby nic innego nawet nie brała pod uwagę.

– Uprzedziłam Garbarków, to miejscowi, doglądają naszego domu. Będą cię oczekiwać. Masz już bilet na samolot?

Ubożuchna w nadzieję, że mój lekarz może mieć rację, trzymałam swoje emocje na wodzy. Będzie, jak będzie. Związek z Timem nie uchronił mnie przed atakami migreny, wręcz przeciwnie – nawet się nasiliły. Podobnie ten kraj z jego nieobliczalną aurą domagał się przetestowania dystansu do niego.

Teraz przebywałam znów w ojczyźnie. Nie tęskniłam za nią, i chyba też nikt nie tęsknił tu za mną. Wszystko, na co liczyłam, to jej dobroczynny wpływ na mój organizm. Urodziłam się tutaj, przeżyłam w tym kraju dzieciństwo i młodość, oddychałam jego powietrzem, spożywałam płody tej ziemi. Przeczytałam kiedyś, że najskuteczniej leczą nas zioła zebrane właśnie tam, gdzie urodziliśmy się i wzrastaliśmy. Kto wie, czego jeszcze pozbawiamy się, wyjeżdżając daleko?

Na takie myśli wpadłam podczas drugiego śniadania, które teoretycznie miało mi zastąpić obiad. Bez opamiętania kładłam świeży twarożek na pajdy pysznego chleba podesłanego mi przez Garbarkową. Proste jedzenie przypomniało moim receptorom smakowym o istnieniu produktów, nie tylko podszywających się drożyzną pod wiejskie, lecz będących nimi naprawdę. Spędziłam kawał życia na wikcie bez konserwantów i sztucznych aromatów, toteż zakodowałam w sobie naturalne smaki. Miliony innych konsumentów nie miało tego szczęścia i przypuszczałam, że z każdym kolejnym pokoleniem będzie w tym względzie gorzej. Podczas delektowania się apetycznie pachnącymi wędlinami objawiło mi się jeszcze jedno proroctwo: za pół roku nie rozpoznam siebie w lustrze!

Wcale by mnie to nie martwiło, gdybym tego pierwszego dnia miała konkretne wizje przyszłości. Rzeczywiście, nieświadomość może być czasem łaską. W moim wypadku doznawałam jej jeszcze przez tydzień. Kiedy słońce znikało za horyzontem, znów przeżywałam rozterki, lecz na opuszczenie polany było za późno. Rankiem wszystko wyglądało inaczej. I tak dzień po dniu przywykałam do odludzia, a w domu czułam się już całkiem swobodnie. Niebawem przyszło mi stwierdzić, że chyba nic bardziej nie prowokuje losu niż przedwczesne poczucie bezpieczeństwa.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: