Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bliźnięta znad klifu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bliźnięta znad klifu - ebook

Gotycka powieść pełna tajemnic i mrocznych rodzinnych sekretów.

Seraphine Mayes i jej brat Danny są znani jako Summerbournes – pierwsze bliźniaki urodzone latem w Summerbourne House, rozpadającym się dworze na wybrzeżu Norfolk.

Dwadzieścia pięć lat po tragicznym samobójstwie matki rodzeństwo wraca do rodzinnego miasteczka, aby po śmierci ojca zająć się jego rzeczami. Kiedy odkrywają rodzinne zdjęcie wykonane w dniu swoich narodzin, na którym rodzice pozują tylko z jednym dzieckiem, Seraphine zaczyna podejrzewać, że ona i Danny mogą wcale nie być rodzeństwem…

Kim jest to dziecko i co naprawdę wydarzyło się tamtego dnia?

Tylko jedna osoba zna prawdę. Czy Seraphine ją odnajdzie?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-116-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1 Seraphine

Sierpień 2017

My z Dannym nie mamy zdjęć z pierwszych miesięcy życia. Po naszym przyjściu na świat w albumie rodzinnym Mayesów pojawia się półroczna luka. Brakuje zdjęć Edwina uwieczniających jego pierwsze dni w szkole i naszych z tamtego okresu; nie wiemy, które z nas w niemowlęctwie było bardziej podobne do starszego brata. Dwie puste strony mówią o rozpaczy, która wtedy przytłoczyła rodzinę.

Jest parny wieczór w Summerbourne. Zamknięte okno w gabinecie tłumi odległy szum morza, skóra lepi mi się od potu. Cały dzień spędziłam na przeglądaniu dokumentów i teraz sterty papierzysk piętrzą się obok niszczarki. Ich wydłużone cienie budzą u mnie skojarzenia z cmentarzem. Edwin już się spakował i pewnie czeka na mnie na dole; nie jest zadowolony, że tak szybko zabrałam się do tych papierów, a być może ma pretensje, że w ogóle je porządkuję.

Krzesło obrotowe przechyla się wraz ze mną, gdy sięgam do dolnej szuflady biurka po kolejny album. Pewnie znajdę tam jeszcze więcej fotografii krajobrazów zrobionych przez ojca. Prostując się, zatrzymuję wzrok na kalendarzu ściennym, liczę obwiedzione na czerwono kwadraty. Dwadzieścia dni od wypadku taty. Osiem od pogrzebu. Otwieram album, spod okładki wysypują się na dywan czarne, lśniące negatywy. Zaciskam zęby. Nie wiem, ile mam za sobą nieprzespanych nocy. Straciłam rachubę.

Pierwszą stronę w albumie zajmuje zdjęcie Edwina na plaży. Sprawdzam datę na odwrocie: lipiec 1992, zaledwie kilka tygodni przed moim i Danny’ego przyjściem na świat. Przyglądam się z uwagą czteroletniej wersji starszego brata, szukam zapowiedzi zbliżającej się katastrofy, lecz oczywiście tego tam nie ma. Dzieciak śmieje się, mrużąc oczy przed jaskrawym słońcem, i plastikową łopatką wskazuje ciemnowłosą dziewczynę na brzegu fotografii.

Przerzucam strony z mewami oraz z zachodami słońca i dochodzę do ostatniego zdjęcia: scena rodzinna, rozpoznawalna, a zarazem obca. Włoski jeżą mi się na karku, wstrzymuję oddech, powietrze w pokoju zdaje się gęstnieć, jakby i ono w skupieniu wypatrywało szczegółów.

My z Dannym rośliśmy w przekonaniu, że nie mamy zdjęć z okresu niemowlęctwa. Tymczasem tutaj jest nasza matka: siedzi na tarasie w Summerbourne z noworodkiem w ramionach. Obok fotela stoi ojciec, a z drugiej strony mały Edwin i obaj z dumnym uśmiechem patrzą prosto w obiektyw.

Pochylam się nad zdjęciem. Moja matka, zanim nas opuściła. Jej rysy są zamglone, zdjęcie jest nieostre, widać jednak owal policzka i staranną fryzurę, a z sylwetki nachylonej nad niemowlęciem bije spokój. Nie ma mowy o szaleństwie, o rozpaczy, a taki właśnie obraz mamy utrwalił mi się w wyobraźni, ponieważ nikt się nie kwapił, żeby nam opowiedzieć o jej ostatnich godzinach.

Odwracam zdjęcie; staranne pismo ojca potwierdza, że zrobiono je w dniu naszych narodzin, nieco ponad dwadzieścia pięć lat temu. Wiem, że to nie mogło być później, bo właśnie tamtego dnia matka rzuciła się z klifu niedaleko naszego domu.

Cicho zbiegam boso po schodach.

W holu zahaczam połą szlafroka o sportową torbę na konsoli. W ciemnawej o tej porze kuchni Edwin stoi oparty o drewniany blat i patrzy na ogród majaczący za szerokimi przeszklonymi drzwiami.

– Zobacz. – Zapalam światła. – Nigdy wcześniej tego nie widziałam.

Bierze zdjęcie, mruży oczy.

– Ja też nie – przyznaje. Przygląda się z uwagą. – To dzień waszych narodzin. Nie wiedziałem, że w ogóle mamy takie zdjęcie, ale... taak, już przypominam sobie, kiedy je zrobiono. – Pierwszy raz od wielu dni widzę uśmiech na jego twarzy. – Tata bardzo młodo wygląda. Popatrz tylko. A mama wydaje się taka...

– Szczęśliwa – podsuwam.

– Uhm – przytakuje cicho, skupiony na zdjęciu.

– Wcale nie jak ktoś, kto zamierza popełnić samobójstwo.

Uśmiech Edwina gaśnie.

Odbieram od niego zdjęcie. Wpatruję się w nie.

– Dlaczego ona trzyma tylko jedno z nas? To ja czy Danny?

– Nie mam pojęcia. A to co? – Edwin wyciąga rękę po drugą fotografię. Tę, na której stoi roześmiany na plaży z ciemnowłosą nastolatką.

– Och, a to Laura. Pamiętam ją. Była fajna.

– Twoja niania? – Teraz, kiedy pada jej imię, jestem pewna, że już ją widziałam w rodzinnym albumie. Dziewczyna, która zajmowała się Edwinem w tamtych beztroskich czasach przed naszymi narodzinami, kiedy on jeszcze miał mamę i nie było potrzeby zatrudniania pełnoetatowych opiekunek, których tyle przewinęło się przez nasz dom, gdy dorastaliśmy z Dannym.

– To ona je zrobiła – mówi Edwin i wyciąga rękę po zdjęcie naszej matki z jednym niemowlęciem, lecz ja go nie oddaję. Podchodzę do kuchennego stołu, siadam na krześle, kładę zdjęcie przed sobą i wygładzam kciukiem zagięty narożnik.

– Dziwne – zastanawiam się na głos. – Wygląda na pozowane, jakby je zrobiono, aby uwiecznić ważne wydarzenie. Dlaczego nikt nie dopilnował, abyśmy oboje z Dannym się na nim znaleźli?

Edwin kręci głową.

– Nie mam pojęcia. Może akurat działo się coś, o czym nie wiemy.

– Mama jest tutaj taka spokojna. – Wpatruję się w zdjęcie. – To oczywiste, czemu brakuje zdjęć z naszego niemowlęctwa. Wszyscy byli w szoku po jej śmierci. No i zobacz, akurat jedno udało mi się znaleźć i nie wiem nawet, czy to ja jestem na nim, czy Danny.

– Słuchaj – zaczyna Edwin – wezmę je i zapytam babcię. – Wyciąga rękę po zdjęcie, ale ja przyciskam narożnik kciukiem do blatu.

– Babcia nigdy nie chce o tym rozmawiać – przypominam mu. – Nikt nie chce.

Edwin wzdycha.

– Seph, powinnaś się wyspać. Może weźmiesz którąś z tabletek babci? A jutro się ubierz, wyjdź na spacer, zajmij się czymkolwiek. – Przeciera oczy. – Za jakiś czas będzie łatwiej, zobaczysz.

– Myślisz, że udałoby się odnaleźć Laurę? – pytam. – Jeżeli rzeczywiście ona je zrobiła, może umiałaby nam powiedzieć... – Pochylam się nad zdjęciem, oglądam fryzurę mamy, sposób, w jaki trzyma noworodka. – To było zaledwie na kilka godzin przed jej śmiercią, prawda? Tamtego dnia wszystko się tutaj zmieniło.

– Seraphine! – mówi z westchnieniem.

Podnoszę oczy.

– A my nie wiemy dlaczego. Teraz, kiedy nie ma już taty, być może nigdy się nie... – Znowu uderza mnie niesprawiedliwość losu: wychowaliśmy się bez matki, a niedawno straciliśmy ojca w absurdalnym wypadku.

Edwin obrzuca spojrzeniem moje nieumyte włosy, zatrzymuje się na plamie z kawy na szlafroku i zaciska powieki.

– Dobra, prześpię się tu jeszcze jedną noc. Nie mogę cię takiej zostawić. Zadzwonię do pracy i dam im znać.

– Nie. – Przesuwam zdjęcie po blacie, przeciągam się, gimnastykuję szyję. – Nie przesadzaj. Nic mi nie jest. Chyba po prostu jestem ciekawa, gdzie się podziała Laura. Po tym, co się stało.

Edwin nie spuszcza ze mnie oczu. Pilnuję, aby rozluźnić mięśnie twarzy i udać niezobowiązujące zainteresowanie. Brat znowu wzdycha.

– Wyjechała po śmierci mamy. Nie mam pojęcia dokąd. Ile ona teraz może mieć lat? Będzie już po czterdziestce. Nawet gdybyś wiedziała, gdzie mieszka, przecież nie pojedziesz jej zapytać, czemu na zdjęciu sprzed dwudziestu pięciu lat nie ma jednego z was. Wzięłaby cię za wariatkę.

Przytakuję mu, a on odpycha się od blatu szafki i wychodzi do holu. Narożnik zdjęcia znowu się odgina, powoli przysuwam je z powrotem do siebie.

– Ale mogłaby nam powiedzieć, co się stało...

Edwin przystaje w drzwiach.

– Seph, my to wiemy. Mama była chora. Odebrała sobie życie. Nic tego nie zmieni.

Zacinam usta.

– Chcesz, żebym został? – pyta. – Mogę, na jeszcze jedną noc. Albo zaraz spakuj torbę i jedź ze mną? Jutro wybierz się gdzieś z Dannym, zjedz obiad z babcią. Skup myśli na czymś innym.

Zaciskam zęby. Obaj bracia i babcia siedzieli w Summerbourne przez prawie trzy tygodnie. Przygotowania do pogrzebu, narady z prawnikami, wizyty kondolencyjne. Przecież nie powiem Edwinowi, że bardzo chcę już zostać sama.

– Nie, dam sobie radę, naprawdę – zapewniam go. – Jedź już. Robi się późno. – Splatam dłonie na kolanach i wysilam się na uśmiech. – Zaraz pójdę się położyć. Może przyjadę w weekend.

– Joel jest u Michaela. Mam go poprosić, żeby zajrzał do ciebie, sprawdził, czy wszystko gra?

Nie udaje mi się stłumić jęku.

– Błagam, nie.

Czułam się wystarczająco niezręcznie, ściskając dłoń Joela na pogrzebie taty. Nie miałam pojęcia, że zatrzymał się u swojego dziadka, Michaela, naszego dawnego ogrodnika, zaledwie o rzut kamieniem stąd.

– A może zaproś kogoś jutro – podsuwa Edwin. – Przyjaciółkę... koleżankę z pracy...?

Wzruszam ramionami, a on umyka spojrzeniem w bok. Nigdy specjalnie nie odczuwałam potrzeby przyjaźni, ani też ich nie pielęgnowałam, i to właśnie wprawia w zakłopotanie mojego starszego brata. Dotąd brzmią mi w uszach słowa Danny’ego, gdy dzieli się ze mną opinią Edwina na mój temat. Seraphine, on nie jest tobą rozczarowany, on jest rozczarowany ze względu na ciebie, tłumaczy lekko kpiącym tonem, który nieco łagodzi tę przykrą prawdę. Nie chcę wyjść na frustratkę i dlatego nie po raz pierwszy powstrzymuję się od odpowiedzi: Jest dobrze tak, jak jest. Daj mi spokój, Edwinie.

Pozwalam mu się objąć przy drzwiach wyjściowych i na moment przytulam się do niego, wdychając woń kapryfolium. Tak pachnie środek zmiękczający do tkanin, który babcia dodaje do prania, kiedy tutaj przebywa. Odsuwam się od niego z opuszczonym wzrokiem, żeby nie patrzeć na zmarszczki wokół jego oczu, mówiące o przygnębieniu.

– Prześpij się, Seph – radzi.

– Dobrze.

Wracam do dusznego gabinetu, włączam górne światło i przyglądam się stertom papierzysk. Nie daje mi spokoju wspomnienie tamtego nagłówka z niebieskim logo. Przerzucam pisma, które rano wyjęłam z dolnej szuflady szafki na dokumenty i w ciągu pięciu minut odnajduję formularz agencji opiekunek; arkusz papieru kancelaryjnego zapisany wyblakłym atramentem.

W 1991 roku Laura Silveira miała osiemnaście lat. Mieszkała w Londynie.

Wklepuję jej nazwisko w Internet w telefonie, to samo robię z adresem, ale nie wyświetla się nic, co zdecydowanie pasowałoby do kobiety, która pracowała tutaj jako niania ponad dwadzieścia pięć lat temu. Schodzę z formularzem do salonu i otwieram album ze zdjęciami z lat 91 i 92. Powoli przewracam kartki, na których jest uwiecznione życie w Summerbourne podczas jej jedenastomiesięcznego okresu zatrudnienia, aż do dwóch pustych stron, czyli do naszych narodzin.

Laura pojawia się tylko na kilku zdjęciach. To najbardziej wyraźne jest opisane strzelistym pismem matki: „Edwin i Laura”. Kiedy przechylam album, żeby pod światło przyjrzeć się zdjęciu, puszcza zwietrzały klej i fotografia wypada spod przezroczystej osłonki na moją dłoń.

Przyglądam się Laurze z uwagą. Na pozostałych zdjęciach zawsze pojawia się gdzieś z boku, bo pośrodku jest Edwin, często ze swoim przyjacielem, Joelem. Na tym jednym opiekunka pozuje z Edwinem na tle kałuż po przypływie, trzyma go za rękę i uśmiechnięta patrzy prosto w obiektyw. Jest wysoka i zgrabna, ma ciemne, gęste włosy związane z tyłu. W dokumencie z agencji widnieje notatka, że obecnie ma roczną przerwę na naukę przed poprawą niezaliczonego egzaminu dojrzałości z powodu „trudnej sytuacji rodzinnej”. Przyglądam się jej twarzy. Czy pod tym uśmiechem kryją się jakieś złożone emocje? Według mnie wygląda na szczęśliwą.

Słońce zaszło, ale sierpniowy upał nie ustępuje. Ustawiam zdjęcie rodziny na nocnym stoliku, a mój znacznie młodszy ojciec oraz mały brat wodzą za mną oczami, kiedy nerwowo krążę po sypialni.

Samobójstwo matki nigdy nie było tematem tabu, jednakże kiedy dorastaliśmy, bardzo rzadko się w domu o tym mówiło. Teraz widok matki patrzącej z takim spokojnym wyrazem twarzy na zagadkowe zawiniątko zaprzecza moim wyobrażeniom o tamtym dniu i boleśnie mi uświadamia, że już nigdy nie dowiem się od taty, co dokładnie się wtedy wydarzyło. Jeżeli Laura tutaj była, jeżeli widziała, co działo się pomiędzy tamtą chwilą, kiedy zrobiono zdjęcie, a skokiem z klifu, być może nie będę musiała do końca żyć w niewiedzy.

Spycham z łóżka pościel skłębioną w poprzednią noc, wyciągam się na plecach i rozsuwam palce w oczekiwaniu choćby na lekki powiew z otwartego okna.

Pod powiekami wyłaniają się z czerwono-czarnego tła twarze tamtych dzieci z wiejskiej szkoły, pyskatych smarkaczy o parę lat starszych ode mnie, którzy przezywali nas „bliźniaki odmieńce” i bez przerwy pytali, czemu nie jestem podobna do braci. Vera, moja babcia, tłumaczyła, że one dlatego drażnią się ze mną, bo wiedzą, że uda im się mnie rozzłościć, w przeciwieństwie do Danny’go, który zbywał ich docinki śmiechem.

Budzi mnie świergot ptaków, który wpada przez okno wraz z pierwszymi promieniami słońca, i nie wiem, czy jeszcze chwilę temu spałam, czy leżałam zatopiona w myślach. Pod piekącymi powiekami krystalizuje się plan. Przed siódmą jestem już umyta i ubrana. Po raz pierwszy od trzech tygodni, czyli od śmierci taty, czuję przypływ energii i wreszcie mam cel. Wprowadzam w GPS stary kod pocztowy Laury i włączam się w strumień samochodów sunących z wybrzeża do stolicy. Czeka mnie trzygodzinna jazda, która często wydłuża się do czterech godzin.

Stary adres Laury to zadbany szeregowiec z półkolistym jaskrawym witrażem we frontowych drzwiach. Po przeciwnej stronie ulicy jest niewielki park ogrodzony płotem z zielonych prętów, które lśnią w słońcu jak świeżo pomalowane. Przystaję na chodniku, bo wyobraźnia podsuwa mi obraz oczu obserwujących mnie podejrzliwie zza nieskazitelnie czystych firanek. Wahanie wydłuża się do kilku uderzeń serca, jestem gotowa odwrócić się i odejść, ale zaciskam zęby i pukam.

Drzwi otwiera mężczyzna i uśmiecha się szeroko, zanim jeszcze dokończę pytanie.

– Szukam Laury Silveiry, która mieszkała tutaj przed dwudziestu pięciu laty. Nie wie pan, gdzie mogę ją znaleźć?

Mężczyzna jest łysy, ma wydatny, haczykowaty nos i wypełnia sobą wąską framugę.

– Pani jest z tej wielkopańskiej rodziny, u której mieszkała? – pyta.

Patrzę na niego zaskoczona. Jego spojrzenie prześlizguje się po mojej koszulowej lnianej sukience i zatrzymuje się na kremowych balerinach. Wygina usta, nie przestając się uśmiechać.

– Proszę poczekać. Pójdę po jej mamę. Wie, gdzie ona pracuje. – Zatrzaskuje mi drzwi przed nosem.

Z koszyka z petuniami wiszącego obok drzwi kapie woda, poniżej na płycie chodnikowej połyskuje kałuża. Szum samochodów na pobliskiej drodze zagłusza wszelkie dźwięki za drzwiami domu. Chciałabym dostać szybką odpowiedź, ale coś mi mówi, że mama Laury najpierw wypyta mnie o powód poszukiwań; wolę myśleć, że moja matka też nie byłaby skłonna, ot tak, bez namysłu, podać mojego adresu obcej osobie. Przypomina mi się bura, którą dostałam od babci, kiedy jeszcze jako nastolatka przekazałam jakimś ludziom numer telefonu naszych znajomych bez ich wyraźnej zgody.

Drzwi otwierają się i staje w nich ten sam mężczyzna z kartką w grubych palcach. Za nim widzę fragment schodów pokrytych kremową wykładziną i duże okrągłe lustro na ścianie, ale nie ma śladu dociekliwej matki, która miałaby mnie przepytać.

– Tam teraz pracuje. – Mocniej zaciska palce na kartce, kiedy chcę ją od niego wziąć. – Znowu wpadła w kłopoty?

Zaprzeczam ruchem głowy.

– Nie, absolutnie, nie.

Mężczyzna chrząka.

– Pani jej powie, żeby zadzwoniła do matki, co?

– Dziękuję. Powiem.

Kiedy uwalnia kartkę, zaciskam ją w wilgotnej dłoni i szybko odchodzę.

Zajeżdżam przed szary trzykondygnacyjny biurowiec w północno-wschodniej części Londynu i akurat, jakby na znak, że ta wizyta mieści się w granicach rozsądnego działania, zwalnia się miejsce na parkingu. Ustawiam samochód i gramolę się na tylne siedzenie, bo mam stamtąd dobry widok na recepcję w przyciemnionym wstecznym lusterku, a sama pozostaję niewidoczna.

Przyglądam się recepcjonistce. Właśnie zrywa się z krzesła za wysoką ladą i przynosi jakieś papiery. To na pewno nie Laura; jest za niska i za młoda. Dzieli mnie od niej zakurzony chodnik, trzy schodki i wysokie przeszklone automatyczne drzwi, które rozsuwają się od czasu do czasu, gdy ludzie wchodzą i wychodzą z budynku. Wodzę kciukiem po zaokrąglonym narożniku telefonu, odtwarzając w myślach to, co chcę powiedzieć Laurze. Jestem Seraphine Mayes. Opiekowała się pani kiedyś moim bratem Edwinem. Nasz ojciec właśnie zmarł... Zaciskam powieki, hamuję łzy cisnące się do oczu. Z każdą sekundą ubywa mi odwagi.

Z parku na końcu ulicy płyną pierwsze dźwięki melodyjki furgonetki z lodami. Przed oczami stają mi moi bracia: obaj wysocy, o otwartych, przyjaznych twarzach, dzięki którym natychmiast zdobywają sympatię u ludzi. Przez chwilę ubolewam nad swoją odmiennością, jestem inna niż oni, oderwana od wszystkich. Zaciskam szczęki. Mam szansę się dowiedzieć, co stało się na samym początku, w dniu naszych narodzin. Nikt nigdy nie starał się mi tego wyjaśnić. Być może zrobi to Laura.

Czuję, że najpierw powinnam przyjrzeć się tej kobiecie, zobaczyć, jak wygląda, zanim do niej podejdę i zadam pytanie, które może wszystko zmienić.

Wysiadam z samochodu, oddalam się kawałek ulicą, robię koło i podchodzę do biurowca od strony parku. Kiedy wsuwam się do środka, owiewa mnie fala chłodnego powietrza.

– W czym mogę pomóc? – zwraca się do mnie recepcjonistka, wyginając brwi w ostre łuki.

– Mam przesyłkę dla pani Laury Silveiry – mówię.

Młody mężczyzna oparty o biurko zerka na mnie z ukosa. Wzrok recepcjonistki zatrzymuje się na moich rękach.

– Gdzie ta przesyłka? – pyta.

Zaciskam dłonie.

– W furgonetce. Najlepiej, żeby pani Silveira najpierw zechciała obejrzeć paczkę. Wniesiemy ją, jeżeli zdecyduje się ją przyjąć.

Recepcjonistka wymienia spojrzenie z mężczyzną, on chrząka, zasłaniając usta dłonią.

– Jakaś ściśle tajna zawartość? – ironizuje recepcjonistka.

Podchodzę do biurka i przybieram najbardziej lodowatą z min mojej babki.

– Powiadomi ją pani czy mam wrócić z przesyłką do magazynu, a wtedy mój szef zadzwoni do pani szefa? – Bębnię paznokciami w gładki blat. Kobieta nieznacznie odchyla się na krześle.

– Nie ma sprawy. Zadzwonię do niej. Pani jest z...?

– Poczekam na zewnątrz – rzucam na odchodne i energicznie kieruję się do przeszklonych drzwi.

*

Schodzę po schodkach, pilnując się, aby przypadkiem nie podbiec, i szybkim krokiem znikam im z pola widzenia. Przechodzę na drugą stronę ulicy, zawracam, po drodze rozwiązuję koński ogon i z twarzą zasłoniętą włosami przecinam pustawą jezdnię. Błyskawicznie wciskam się na tylne siedzenie samochodu i obserwuję wejście w lusterku.

Drzwi windy się rozsuwają i wyłania się z nich siwy mężczyzna w koszuli z krawatem. Po drodze mówi coś do recepcjonistki. Sukienka klei mi się do ciała. Czekam.

Winda ponownie zjeżdża. Tym razem wysiada kobieta. Jest wysoka. Szeroka w ramionach. Zdecydowanie po czterdziestce. Ma ciemne włosy zebrane w kok nad karkiem, czarne spodnie, luźną kremową bluzkę i czarne pantofle na płaskim obcasie. Kieruje się do recepcji. Porusza się niezgrabnie, zdaje się ma ciężki chód, a przecież nie jest otyła. Nie wiem, czy na pewno jest tamtą nianią ze świeżą buzią ze zdjęcia w naszym albumie, ale nie mogę tego wykluczyć.

Recepcjonistka coś do niej mówi, a ona się odwraca i wodzi uważnym wzrokiem po przechodniach kręcących się na chodniku i rzędzie samochodów. W jednym z nich siedzę ukryta. Przymykam oczy i kulę się za przyciemnioną szybą. Kobieta wychodzi na zewnątrz, automatyczne drzwi zamykają się za nią i teraz stoi zaledwie dwa metry ode mnie, spogląda w lewo, w prawo, marszczy brwi. Wypatruje furgonetki. W holu biurowca za jej plecami recepcjonistka mówi coś do swego przystojnego towarzysza, a on w odpowiedzi uśmiecha się ironicznie. Nerwowo drgają mi skrzydełka nosa.

Przyglądam się kobiecie spod rzęs. Zero makijażu. Siwy odrost wzdłuż przedziałka. Lwia zmarszczka między brwiami. Na szyi srebrny medalion, ani jednego pierścionka na palcach.

Schodzi jeszcze ze schodków, zagląda w głąb ulicy i wyraz rozdrażnienia na jej twarzy zastępuje coś na kształt czujności. Zanim zdążę lepiej się przyjrzeć, ona wraca do budynku i idzie do windy, nie racząc spojrzeć na parę za ladą. Otwieram dłonie i rozcieram ślady po odciśniętych paznokciach.

Znalazłam Laurę.

Teraz, skoro już wiem, jak wygląda, kiedy wyjdzie z biura, podejdę do niej i się przedstawię. Nie odrywając oczu od budynku, z powrotem zawiązuję włosy. Gdy dochodzi pierwsza, pracownicy zjeżdżają windą i wysypują się na ulicę. Spoglądają w niebo, mrużąc oczy przed słońcem, ściągają swetry i marynarki, wyjmują telefony z torebek i kieszeni. Laury nie widać. W końcu przesiadam się na miejsce kierowcy i włączam klimatyzację. Mam czas, mogę poczekać.

Gdyby to był samochód Edwina, w skrytce, tak na wszelki wypadek, czekałaby butelka wody i batonik zbożowy. Gdyby Danny był tutaj ze mną, już dawno zacząłby marudzić, że musi wyskoczyć po chipsy. Wiodę wzrokiem za kobietą, która idąc chodnikiem, popija kawę ze styropianowego kubka i czuję ssanie w żołądku. Zsuwam baleriny i wystawiam stopy na wątły strumień powietrza z otworów wentylacyjnych.

Ona prędzej czy później musi wyjść.

Myślę o moich kolegach z pracy w Norwich; pod tym samym bezchmurnym niebem jedzą teraz kanapki na przykatedralnym trawniku i jak zwykle dowcipkują dla relaksu po ślęczeniu nad dokumentami agencji rekrutacyjnej. Tęsknię za kojącą rutyną mojej pracy w księgowości: za rzetelnością liczb, za jednoznacznymi odpowiedziami. Mój szef absolutnie by nie odgadł, jak spędzam urlop okolicznościowy.

Wyciągam z torebki rodzinne zdjęcie i uważnie przyglądam się dziecku. Wiem, że byłam tym większym noworodkiem – zabawne, bo teraz Danny jest o wiele wyższy ode mnie – ale trudno ocenić wielkość maleństwa w kocyku. Serce mi się ściska, gdy patrzę na uśmiech Edwina: ma cztery lata i nie wie, że to jego ostatni dzień z mamą. Naszą mamą. Za każdym razem, gdy o niej myślę, wyobrażam sobie, że moje serce wysuwa czułki, które usiłują pochwycić emocje. Na próżno. Jej brak pozostawił we mnie pustą przestrzeń.

Z zadumy wyrywa mnie pojawienie się Laury. Wychodzi z windy i po paru długich krokach jest już na chodniku, mija mój samochód i kieruje się do parku. Wsuwam stopy w baleriny, wysiadam i ruszam za nią, jednak kiedy minutę później docieram do bramy, już jej nie widzę.

Na trawniku po obu bokach ścieżki ludzie odpoczywają w przerwie na lunch, niektórzy jedzą kanapki, ale Laury nigdzie nie ma. Kawałek dalej jest drugie wyjście na ulicę, kieruję się tam i trzymając się wąskiego pasa cienia przy żywopłocie, rozglądam się za miejscem, gdzie ewentualnie mogłabym się ukryć. Za estradą dla orkiestry? Pośród tamtych drzew?

Na ulicy pachnącej spalinami też jej nie widać. Rozcieram kark. Po drugiej stronie jezdni jest pawilonik prasowy. Biorę butelkę wody i cały czas się rozglądam, gdy stoję w kolejce do kasy. Podskakuję nerwowo, kiedy czyjaś ręka dotyka mojego nagiego ramienia.

– Upuściła to pani. – Kobieta w chusteczce na głowie podaje mi monetę i cofa się szybko na widok mojej miny.

Wracam do samochodu. Zdjęcie, to z matką, ciągle leży na miejscu dla pasażera. Opadam na fotel i odwracam je przodem do dołu. Wydawało mi się, że jestem sprytna, a tymczasem wszystko schrzaniłam. Uruchamiam silnik i siedzę przez chwilę z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy. Niepokojąca myśl przedziera się przez moją frustrację. Jeżeli bez żadnych wybiegów skontaktuję się z Laurą i poproszę ją o spotkanie, to czy ona skojarzy, że właśnie ja ściągnęłam ją na dół po nieistniejącą paczkę? Czy zorientowała się, że próbowałam ją śledzić? Czy teraz, po czymś takim, w ogóle zgodzi się ze mną spotkać?

Dwadzieścia jeden dni od wypadku ojca, dziewięć od pogrzebu. Nic nie wykombinuję, gdy tak tkwię w nagrzanym słońcem samochodzie na tej smętnej, zakurzonej ulicy. Wycieram dłonie o sukienkę i wpisuję w GPS miejsce: Summerbourne. Przemyślę to wszystko spokojnie, kiedy już ochłonę po powrocie do domu.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania

Mam niesamowite szczęście, że wspaniała Rebecca Ritchie została moją agentką. Dziękuję, Becky, za entuzjazm na początkowym etapie powstawania tej książki i za cenne uwagi, których mi nie szczędziłaś w trakcie pisania. Jestem ogromnie wdzięczna Emmie Beswetherick z wydawnictwa Piatkus i Amandzie Bergeron z wydawnictwa Berkley. Podziwiam wasze talenty edytorskie połączone z ogromną wnikliwością. Dziękuję wam obu za pomoc przy kształtowaniu końcowej wersji powieści.

Jestem wdzięczna Suzanne Harrison, Val Watson i „latającemu weterynarzowi” Jo Brandowi za podtrzymywanie mnie na duchu rozmową i ciastkami. Dziękuję personelowi oraz klientom Cromwell Veterinary Group w Cambridgeshire za zrozumienie, z jakim podeszliście do zmiany moich planów zawodowych, i za doping. Dziękuję Danielle Feasby za odpowiedzi na pytania dotyczące roślin (wszelkie błędy czy nieścisłości dotyczące ogrodnictwa powstały wyłącznie z mojej winy). Xanthe Randall dziękuję za komentarze oraz wsparcie na każdym etapie pisania. Składam podziękowania wszystkim osobom, które sekundowały mi podczas pierwszych pisarskich prób i zachęcały do wytrwałości: Rachel Niven, Andrew Baronowi, Suzie Bishop, Charlotte Harrison, Ami Quenby, a przede wszystkim mojej cudownej teściowej, Susan Brown.

Dziękuję rodzicom, Steve’owi i Joanie Smithom, moim siostrom, Clare Redmont i Lucy Bell, za nieustające wsparcie i aprobatę. Moim synom, Williamowi, Edwardowi i Arthurowi, dziękuję za świętowanie ze mną momentów wzlotów. Na koniec pragnę podziękować mężowi, który z właściwą sobie pogodą ducha przeorganizował nasze domowe życie tak, abym mogła spełniać moje marzenia o pisaniu, i który codziennie przynosi mi rano do łóżka nieodzowną filiżankę herbaty. Bez ciebie, Brianie, bym sobie z tym nie poradziła (i nie mówię tu o herbacie). Dziękuję ci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: