Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Blog - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Blog - ebook

Jacek Bocheński, pisarz, publicysta, opozycjonista, działacz licznych instytucji kulturalnych. Rocznik 1926. Kilka lat temu powiedział sobie: „Masz klawiaturę, ekran w komputerze. Jest świat naokoło. Zapisuj, co tobie i światu się zdarzy. Pisz Blog. Zobaczymy, jak ci pójdzie.” Po czym odkrywa, że w pisaniu blogu nie chodzi o literaturę, lecz o życie. Bloger nie tyle pisze, ile „potwierdza swoje ego: ja jestem”.
Jak zatem „jest” Jacek Bocheński? On sam twierdzi, że zwyczajnie. Ale cóż to za zwyczajność, w której przeplatają się pijackie scenki spod osiedlowego marketu, ze wspomnieniami o Konstantym Ildefonsie – Gałczyńskim kopiącym własną sztuczną szczękę, z przejmującymi przemyśleniami o stosowaniu tortur, z anegdotami z przyjęć i sylwestrów, reminiscencjami wojennymi, cierpkimi komentarzami na temat bieżących wydarzeń politycznych i pewną dozą ironicznych komentarzy na temat Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej Służew nad Dolinką i jej mieszkańców. I jeszcze kobiety, którym autor kupuje ciasteczka, ostrzegając lojalnie, że spotkanie opisze na blogu.
Pasjonująca lektura dla ludzi ciekawych… wszystkiego.

„Blog jako książka? TAK! Publicystyka, anegdoty, wspomnienia, przepowiednie – takie, które już się zaczęły sprawdzać, i takie, co jeszcze nie zdążyły. A także wiele o miłości do pań i do świata. O Justynie, Annie, Julii, o Oburzonym i petuniach. Jacek Bocheński pisze przemądrze, ale nie przemądrzale, i jego głębokie refleksje pojmuje nawet prosty magister sztuki (ja). Proszę czytać powoli! Bo szkoda tej książki na jeden wieczór” – Jacek Fedorowicz

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1922-3
Rozmiar pliku: 815 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO(B)LOG

Co będzie, to będzie – powiedziałem sobie, przystępując do pisania tej książki. Wcale nie wiedziałem, że będzie z tego książka.

Ona się w pewnym sensie napisała sama.

Wiosną roku 2009 Mariusz Kubik, znany mi od dziecka jako zbieracz autografów, a po latach jako sekretarz Stowarzyszenia Pracowników, Współpracowników i Przyjaciół Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, zaproponował, że założy mi stronę internetową, czego sam zrobić nie umiałem. Wybrał serwis Blox.pl i objął funkcję administratora strony (techniczną, nie redakcyjną).

W menu strony spostrzegłem wśród licznych „kategorii”, jakie otrzymałem do dyspozycji i zapełnienia treścią, „kategorię” nieograniczonego potencjalnie przeznaczenia pod nazwą „blog”. Cóż to faktycznie znaczyło? W istocie miejsce do pisania. Temat – dowolny.

W słowie wstępnym do kategorii „strona główna” ogłosiłem internautom, że może będę pisał blog. Ktoś wtedy skomentował to mniej więcej tak: „Dopiero będziesz? Przecież już go piszesz”. Komentator ten uprzytomnił mi, że blogiem może być wszystko, i to nie tylko w obrębie kategorii zatytułowanej tym słowem. Całą stronę internetową w Blox.pl uznaje się za blog. Przynajmniej niektórzy uznają. A zatem pisać blog to znaczy pisać cokolwiek o czymkolwiek. Bez planu, formy i konstrukcji. Bo głównie znaczy to istnieć, nie tyle nawet pisać, ile potwierdzać swoje ego: ja jestem.

W mojej głowie blog, najogólniej biorąc, kojarzył się z notatnikiem oraz prywatnością wystawianą regularnie na widok publiczny. Mógłbym jednak przyjąć, że to świątynia wyznań. Albo pochód ekshibicjonistów obojga płci.

Ludzie zawsze pisali osobiste dzienniki, reagowali też na to, co ktoś pisał do nich, wymieniali z kimś opinie, wiadomości, niekiedy zwierzenia. Ktoś komuś wpisywał się do sztambucha, ktoś wysyłał komuś listy z podróży, ktoś mu odpowiadał listami z rodzinnego domu. Obecnie odbywa się to w internecie i nazywa interakcją.

W dawnych pamiętnikach, diariuszach, annałach ludzie rejestrowali z kronikarskiego odruchu, bez konkretnego celu, wydarzenia przyciągające ich uwagę. To właśnie, pomyślałem sobie, może być w blogu, jeśli mi się coś takiego przytrafi, a wiedziałem, że raz po raz się przytrafia. Teraz będę wiedział, co z tym robić. Zapisywać po kolei w blogu wszystko, „jak leci”, zamiast od przypadku do przypadku na kartkach, które potem się ze sobą mieszają, z latami okazują nieczytelne, a wreszcie gdzieś giną. Lepiej od razu publikować, skoro dziś tak można. Nauczyć się tego, tej współcześnie obowiązującej normy życia. Nauczyć się nie mieć czasu: nie liczyć na żadne potem. I nauczyć się współczesnej interakcji z wieloma naraz. Ja piszę, czytelnicy chwytają mnie na gorącym uczynku. Komentują, wpływają, współtworzą. To nie jest literatura, oczywiście. Ale nie o nią chodzi. Chodzi o życie. A tak właśnie spełnia się życie, na jakie mnie stać. Zwykłe. Literatury, prawdę mówiąc, nikt już, poza rzadkimi wyjątkami, nie potrzebuje.

Spróbuj więc, powiedziałem sobie, nie potrzebować literatury. Masz klawiaturę, ekran w komputerze, czyli masz narzędzie i miejsce do pisania. Jest świat naokoło. Coś nieustannie się dzieje. Tuż obok i gdzieś daleko. Zapisuj, co tobie i światu się zdarzy. Naucz się doceniać banały. Naucz się nie dbać o formę. Pisz Blog. Zobaczymy, jak ci pójdzie.17 marca 2009
JEDEN

Myślę o pani Marii Święcickiej-Misiurewicz, której chciałbym podziękować. Podziękowanie należy się też panu Markowi Rapackiemu, dziennikarzowi, mojemu sąsiadowi z osiedla, bo ci państwo wspólnie zdecydowali, że pewien maszynopis, który znalazł się w rękach pani Święcickiej-Misiurewicz, stary, mocno wyblakły, oprawiony jak książka i poprzedzony wstępem napisanym ręcznie, trzeba przekazać mnie. Kilka dni temu pani Święcicka-Misiurewicz złożyła mi wizytę. Przyniosła dzieło przeze mnie nigdy przedtem niewidziane, najwyraźniej przygotowane do wydania drukiem i jakby już zawczasu chcące przybrać wygląd książkowy. Szara okładka płócienna. Pożółkły, z wolna kruszejący papier. Tytuł: „Gnomy staroindyjskie. Wybrał, przełożył, wstępem i objaśnieniami zaopatrzył Tadeusz Bocheński. 1957”.

Nie mogło być najmniejszej wątpliwości, kto to taki. Oczywiście, mój ojciec. Pamiętam inne, podobnie oprawione rękopisy ojca z lat pięćdziesiątych. Najprawdopodobniej miał w tym czasie kogoś, kto mu pomagał jako introligator.

Mojemu ojcu, poecie i filologowi klasycznemu, w znacznej mierze zawdzięczam, że jestem, jaki jestem. I że napisałem książki, jakie napisałem. Ojciec mianowicie nauczył mnie łaciny i greki. Łaciny dokładnie, greki trochę mniej. Ale on sam znał także sanskryt, archaiczny język indyjski, bo w ogóle interesowały go języki. W pewnym okresie, chyba dopiero w czasie II wojny światowej, pogłębił swoje studia nad sanskrytem, w jakiś tajemniczy sposób wytrzasnął skądś potrzebną do tego literaturę, słowniki i teksty sanskryckie, co pamiętam, ponieważ widziałem u niego wtedy te książki. Wiem, że zajął się, jak to on, przekładami poezji, z pewnością hymnów Rigwedy, starszych niż gnomy, do gnom przeszedł widocznie później. Zrobił to, co z reguły robił z każdą poezją, którą czytał w obcych językach: sanskrycką, grecką, francuską czy ukraińską. Usiłował zawsze coś z tych poezji przełożyć na język polski, a raczej na pewną szczególną, jemu właściwą postać języka polskiego.

„Gnomy staroindyjskie” w jego przekładzie nie wyszły nigdy drukiem.

Ale co to jest gnoma? Ojciec sam o tym nie pisze, a ja nie będę się mądrzył. Według Wielkiej Encyklopedii PWN: „gnoma (gr.), lapidarne zdanie zawierające ogólną myśl, zwykle o treści moralno-dydaktycznej, pokrewne przysłowiu, forma charakterystyczna dla liryki orientalnej i wczesnej poezji gr. (tzw. poezja gnomiczna – Hezjod, Solon, Ksenofanes z Kolofonu, Archiloch, Teognis i in.). Zob. też aforyzm, apoftegmat, maksyma”.

A oto jedna z gnom staroindyjskich pod tytułem „Pszczoła” w przekładzie ojca:

Śledźcie pszczołę: z lotosowego kwiatu

pije miody, lecz nie pachnący jeszcze pąk

także ucałowała. Byłżeby to błąd?

„Gnomy staroindyjskie”, rzecz jasna, powinno się wydać.

Ale kto zechce je wydać? A kto czytać? A może znajdą się tacy? Może w sieci? Może odezwie się do mnie jakieś wydawnictwo?

Pani Święcicka-Misiurewicz, która odnalazła, rozpoznała, ocaliła i w końcu ofiarowała synowi maszynopis ojca, uświadomiła mi też, jak bardzo moja własna sytuacja pisarska jest wbrew pozorom podobna do sytuacji pisarskiej ojca, którego niemal cały dorobek twórczy, zwłaszcza przekładowy, pozostaje nieznany.

– Z tego, co pan napisał, czytałam tylko jedną rzecz – powiedziała. – Ostatnio właśnie. Czytałam pana przedmowę do książki Marka Edelmana. Bardzo dobra. A co pan jeszcze napisał?

26 marca 2009
DWA

Gdy przed kilku dniami opracowywałem skrót swojego eseju „Odmieniec” z roku 1993, aby na stronie internetowej zmieścić jego fragmenty, ważne ze względu na twórczość ojca, uderzyło mnie w nim coś, co z wielką pewnością siebie napisałem szesnaście lat wcześniej, a po latach uznałem za pierwszą rzecz do skreślenia. Było tam już wprawdzie zadane pytanie, czy moja pewność siebie ma jeszcze podstawę w rzeczywistości, ale był też jakby opór, wyzywający ton i zdziwienie, że taka wątpliwość przychodzi mi do głowy. Napisałem wtedy, co następuje:

„Zatrącając o politykę i historię, musi się zatrącić o etos. A to dlatego, że jesteśmy pod pewną szerokością geograficzną, gdzie tak się rzeczy zazębiają. Lub zazębiały. I nie ma co udawać, że nas to nie obchodzi. Nie obchodziło? Bo już przestało?”.

Teraz ten urywek skreśliłem. Wszyscy wiedzą, że żaden etos nie zazębia się już z polityką. Nasz tradycyjny, zmitologizowany polski związek historii i geografii z powinnościami etycznymi pojawia się co najwyżej w ustach ludzi bezczelnych albo zdziecinniałych sklerotyków. Słowo „etos” zostało doszczętnie sponiewierane, ośmieszone i pozbawione sensu.

Ale czy na zawsze?

Słowo może tak, jednak istota rzeczy nie. Prędzej czy później wróci w innej postaci. Bez tej istoty nie da się żyć.

26 marca 2009
TRZY

Informacja podawana w internecie ma specyficzne cechy, o których wszyscy wiemy: jest anonimowa, niekoniecznie wiarygodna, łatwa w użyciu. Można jednym kliknięciem coś z niej wyjąć, dwoma, trzema kliknięciami do czegoś przekopiować, z czymś połączyć i puścić dalej w obieg jako nową informację.

Ktoś kiedyś ogłosił w internecie, że w jakichś moich esejach, które podobno napisałem, i wręcz we wszystkim, co od roku 1989 piszę, głównym tematem jest etyka mediów. Bardzo mnie to zdumiało. Prawdę mówiąc, byłby to temat. Etyka mediów! Potem znajdowałem tę wiadomość w różnych notatkach, biogramach, leksykonach typu Who is Who, również drukowanych. Autorzy tych not prawdopodobnie żadnych prac moich nie czytali, ale z internetu wiedzieli, że poruszam głównie problem etyki mediów.

A może ja to robię, tylko sam o tym nie wiem? Może zapomniałem?

Ale od czego internet... Wpisałem do wyszukiwarki „Etyka mediów Jacek Bocheński” i wyrzuciło mi na początek mój własny artykuł sprzed 12 lat. Właściwie nawet nie artykuł, tylko wypowiedź na konferencji zorganizowanej przez Radę Etyki Mediów wydrukowaną potem w piśmie „Forum dziennikarzy” pod tytułem „Ludzie mediów a etyka”, natomiast w moim komputerze zachowana pod tytułem „Wołanie do topielicy” z dopiskiem, że ukazała się 25 czerwca 1997 w „Rzeczpospolitej”.

Miałem zrobić porządek w swoich dokumentach, czyli papierach, jak się wyraziłem na stronie internetowej. No to robię. Od czegoś trzeba zacząć.

Czy coś jeszcze stworzyłem o etyce mediów prócz tego artykułu? Jeśli nic, czy zasłużyłem na opinię autora, który tak ważną sprawą głównie się zajmuje?

6 kwietnia 2009
CZTERY

Już wiem! Przypomniałem sobie. Pisałem rzeczywiście o etyce mediów. To było w książce „Krwawe specjały włoskie”. Wprawdzie słów „etyka” i „media” nie użyłem tam ani razu, bo to nie była publicystyka, tylko trzy opowiadania, wszystkie oparte na faktach: o porywaczach ludzi, pospolitych bandytach, o buntujących się więźniach i terrorystach politycznych we Włoszech. I trochę o tym, jak się wobec nich zachowuje wolna prasa w demokratycznym państwie. Mówię „prasa”, nie „media”, bo te opowiadania napisałem w latach 1974–1976, po powrocie z Włoch do Polski, gdy dominacja telewizji nie była jeszcze nigdzie na świecie tak bezwzględna jak teraz. Internet, oczywiście, nie istniał, a na opinię społeczną bardziej działały gazety.

W Polsce panowała wtedy cenzura. Miałem kłopot z publikacją „Krwawych specjałów włoskich” głównie dlatego, że objęto mnie akurat karnym zakazem druku nie z powodu treści moich opowiadań, choć wskutek tego częściowo też, ale przede wszystkim z powodu zaangażowania w działalność na polu etyki mediów w zupełnie inny sposób. Z grupą zaprzyjaźnionych pisarzy zająłem się tworzeniem pierwszego niezależnego, jak to wtedy nazywaliśmy, czasopisma literackiego, czyli wydawanego bez zezwolenia władz, poniekąd w podziemiu. Nazywało się „Zapis”, wychodziło od roku 1977 do 1981.

„Krwawe specjały włoskie” bez szans na druk przeleżały sześć lat w wydawnictwie Czytelnik. Ale uważałem, że do publikacji w wydawnictwie niezależnym też się nie nadają, bo były całkiem nie à propos walki toczonej z reżimem Gierka przez opozycję demokratyczną w PRL i nie idealizowały Zachodu, czego Polacy z przyczyn psychologicznych potrzebowali. A nie mieliśmy jeszcze w kraju śmierci porwanego Olewnika, inżynier Stańczak nie został zamordowany przez talibów, nie poszukiwano bezskutecznie zabójców generała Papały, somalijscy piraci nie uprowadzili jeszcze pięciu polskich marynarzy na norweskim statku.

Nagabywany przez kolegów, żeby jednak dać coś do „Zapisu”, zaproponowałem w końcu opublikowanie jednego opowiadania, tego o buncie i domniemanym spisku więźniów pod kryptonimem „Mechaniczna pomarańcza”. Opowiadanie ukazało się w 13. numerze naszego czasopisma, drukowanego na powielaczach Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA.

Tymczasem zelżała cenzura państwowa w związku z powstaniem w roku 1980 legalnej „Solidarności”, jak wiadomo, nie na długo, bo wtedy na szesnaście miesięcy. Ale Czytelnik zaczął się dobijać o zezwolenie na wydanie „Krwawych specjałów włoskich”, a ze mnie zdjęto zakaz druku. I tak to przetrwało aż do stanu wojennego, kiedy z represjami, aresztowaniami, internowaniami, pacyfikacją „Wujka” i tak dalej proklamowano zarazem „otwartą politykę kulturalną”. I właśnie w roku 1982, w najmniej odpowiedniej chwili, bo o dramatach demokracji w świecie kapitalistycznym mało kto u nas chciał słyszeć, pozwolono wreszcie drukować „Krwawe specjały włoskie”, które wkrótce pojawiły się w księgarniach.

Niebawem wrócę do tej sprawy w Blogu, ponieważ historia nie jest skończona. Ma jeszcze zaskakujący dalszy ciąg.

7 kwietnia 2009
PIĘĆ

A więc wyszły z datą 1982 moje „Krwawe specjały włoskie” wydane przez Czytelnika dzięki „otwartej polityce kulturalnej” władz w stanie wojennym, co stwierdzała między innymi ówczesna recenzja niejakiego Henryka Webera zamieszczona w „Tu i teraz”.

Kto dziś jeszcze wie, że istniało kiedyś bardzo ważne czasopismo „Tu i teraz”, utworzone w stanie wojennym jako organ PRON-u? A kto pamięta, że w ogóle istniał PRON, czyli Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, najważniejsza i właściwie jedyna organizacja społeczna powołana do życia, aby popierać stan wojenny i zastąpić wszystkie inne, zdelegalizowane wtedy, rozwiązane lub zawieszone organizacje? Przewodniczącym PRON-u był pisarz narodowokatolicki Jan Dobraczyński (ten sam, którego książki chciał niedawno Roman Giertych wprowadzić do szkól zamiast Gombrowicza). Redaktorem naczelnym „Tu i teraz” został Kazimierz Koźniewski, autor „Piątki z ulicy Barskiej”, publicysta „Polityki”, człowiek o bardzo ciekawym życiorysie. Podczas II wojny światowej konspirator, żołnierz armii polskiej we Francji i Wielkiej Brytanii, kurier wysłany stamtąd do kraju, współpracownik Delegatury Rządu, po wojnie według dokumentów IPN wieloletni tajny współpracownik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i SB. Podobno informował regularnie o środowisku literackim.

Ufając omylnej pamięci, byłem gotów posądzić go o to, że to on zganił wtedy „Krwawe specjały włoskie” w „Tu i teraz” za zdezaktualizowany temat i wyzierającą z książki sympatię dla przestępców i terrorystów. Ale to nie Koźniewski. To nieznany mi bliżej Henryk Weber. Może pseudonim.

Moja książka doczekała się w latach 80. niewielu omówień w prasie, zaledwie kilku, wśród nich jednego poważnego Teresy Walas w „Twórczości”. Ale co ja mówię! Kilka to mało? Na dzisiejsze czasy, gdy ukazuje się na ogół jedna, zamówiona przez wydawcę recenzja z wypuszczanej na rynek nowości, a poza tym tylko krótkie, jednozdaniowe notki wszędzie tej samej treści, kilka recenzji to byłoby bardzo dużo. A dwadzieścia tysięcy egzemplarzy (w takim nakładzie wydano „Krwawe specjały włoskie”) to byłby nakład wręcz kolosalny. Otóż tych dwadzieścia tysięcy w stanie wojennym gdzieś jednak się między ludźmi rozeszło. Może ówczesny głodny rynek wessał to jako literaturę sensacyjną, surogat kryminału? Nie wiem. Ale przypuszczam, że książkę tak bardzo nie na czasie, o „cudzych nieszczęściach”, według określenia Teresy Walas, przyjął ogół czytelników raczej obojętnie lub co najwyżej ze zdziwieniem.

Jednak znalazł się wtedy pewien czytelnik, do dzisiaj wielki zwolennik „Krwawych specjałów włoskich”, który przeczytał je w więzieniu. Lektura bardzo go poruszyła. Wiem o tym, bo mi coś takiego wkrótce po wyjściu z więzienia opowiedział, a potem przez wiele lat przy różnych okazjach powtarzał. Był to Adam Michnik. Jego zdaniem powinienem był po zmianie ustroju tę swoją niemal całkowicie zapomnianą książkę o przemocy i terrorze wydać na nowo, ponieważ teraz właśnie stała się w Polsce aktualna.

Być może tak jest. Ale co się tyczy koniecznych starań, jakie miałem podjąć u wydawców, by skłonić któregoś z nich do wznowienia „Krwawych specjałów włoskich”, zawiodłem, oczywiście, na całej linii, gdyż zgodnie ze swoją naturą nie zrobiłem w tej sprawie nic. O wydawanie własnych książek nigdy nie umiałem zabiegać, wpraszać się z nimi, przekonywać, zachwalać, reklamować, promować, nie umiałem w ogóle robić koło nich niezbędnego szum, dziś dopiero, o czym świadczy choćby pisany tu Blog, zaczynam się trochę uczyć. Można powiedzieć, rychło w czas.

Adam jednak zrozumiał, że liczyć na moje umiejętności pod tym względem nie ma sensu, i pewnego dnia postanowił wziąć sprawę we własne ręce.

15 kwietnia 2009
SZEŚĆ

No i są skutki lektury więziennej Adama Michnika w stanie wojennym. Nakładem wydawnictwa Agora ukaże się nowe wydanie „Krwawych specjałów włoskich”. Przedmowę napisał Adam Michnik.

29 kwietnia 2009
SIEDEM

Komentarz własny autora do książki? A po co? Czy nie wystarczy książka? Ależ oczywiście, powinna w zupełności wystarczyć, zawsze tak sądziłem i nadal sądzę. Komentarze, jeśli były potrzebne, starałem się wpisywać do książek, zmieścić w nich samych. Jednak to, co tu piszę z okazji najnowszego wydania „Krwawych specjałów włoskich”, nie jest komentarzem do treści ani formy tych opowiadań, lecz do biografii autora. Chodzi o szczegóły tylko autorowi znane, dlatego myślę, że jest powód, bym zwrócił na nie uwagę w miejscu przeznaczonym do publicznych zwierzeń, czyli w Blogu.

Ale nie chcę się powtarzać. Odpowiednią relację autobiograficzną napisałem kilka lat temu i zawarłem w „Kaprysach starszego pana”. Polecam więc, jeśli kogoś to interesuje, krótki rozdziałek stamtąd pod tytułem „Skok z ósmego piętra”.

6 listopada 2009
OSIEM

Nie da się nic zrobić, żeby nie uprawiano hazardu w internecie, a gdyby ktoś usiłował, byłoby to skandaliczne gwałcenie praw człowieka. Wolność ponad wszystko! Od niedawna już to wiemy.

Profesor Jan Hartman w „Gazecie Wyborczej” zacytował obelżywe idiotyzmy antysemickie o sobie, które znalazł w internecie. Jednak stwierdził, że tak właśnie ma być: człowiek-internauta jest wolny i powinien mieć prawo wypisywania wszelkich bzdur i świństw.

A ja po śmierci Leszka Kołakowskiego dostałem się – mały pikuś – na sporządzoną przez wolnych ludzi imienną listę starców, którzy wkrótce umrą, najprawdopodobniej latem, bo upały sprzyjają umieraniu, zdaniem autorów. Pierwszy z listy, Marek Edelman, już umarł. Jesienią.

9 listopada 2009
DZIEWIĘĆ

Takie tam fidrygałki chodzą mi po głowie. Akurat do Blogu.

Demokracja bezpośrednia. Spełnienie naszych marzeń. Nie ma parlamentów. Nie ma partii politycznych. Jest internet przyszłości. Nie ma, oczywiście, żadnego klikania w klawisze. Wszyscy wysyłają impulsy wprost z mózgu do internetowego absolutu i w ten sposób rządzą wszystkim. Sami, bez obrzydliwych pośredników.

Co myślicie o tym?

12 listopada 2009
DZIESIĘĆ

Transparencja powszechna. Wszyscy wszystkich podsłuchują i wszyscy wszystkich podglądają. Czy to też?

16 listopada 2009
JEDENAŚCIE

Tak mi się jakoś napisało kilka dni temu słowo „absolut”. W związku z internetem i fantastycznym ustrojem politycznym przyszłości. Absolut! W tym wypadku coś, co wszystkim rządzi, ale jest bezosobowe, bo z nas emanuje jako nasza wola i sumuje się z wolą wszystkich, i staje się wszystkim, a nie budzi naszych pretensji, bo jest przecież naszym zbiorowym chceniem, po prostu jak słupek w sondażu opinii publicznej, tyle że chceniem zrealizowanym.

Uwaga: stare, wyświechtane, niewiele znaczące wyrażenie „po prostu” w poprzednim zdaniu można zamienić na „tak naprawdę”, obecnie najmodniejsze.

17 listopada 2009
DWANAŚCIE

Czy, tak naprawdę, ten pomysł z absolutem-internetem nie zalatuje religią, tworzoną, tak naprawdę, przez człowieka, a nie, jak chcą wierzący, objawianą mu, po prostu, z nieba? Co to by z tego mogło powstać?

Ej, bawię się słowami i pewnie źle skończę.

20 listopada 2009
TRZYNAŚCIE

Wczoraj po spotkaniu w Domu Literatury z okazji wydania przez wydawnictwo a5 tomiku wierszy Julii Hartwig „Jasne niejasne” pani Elżbieta Lempp, fotograficzka portretująca pisarzy (zdjęcie poetki na okładce tomiku), autorka albumu „Krajobrazy literackie”, zaprosiła kilka osób do swojego domu „na herbatę”. Absolutna niespodzianka, jakże miła wieczorową porą! Wśród zaproszonych znalazła się, oczywiście, Julia, jej asystentka Ania Piotrowska (studiowała w Akademii Teatralnej, byłej PWST, bliskiej mi, bo to samo kiedyś robiłem tam przez rok), poeta Ryszard Krynicki, wydawca a5, i ja, całkiem niezasłużenie, nic przecież dla tomiku nie zdziałałem. Julia jednak oświadczyła potem:

– Jak to nic? Słuchacz na spotkaniu to jest podstawowa rzecz!

W domu państwa Lemppów powitał nas pan Albrecht, mąż pani Elżbiety, Niemiec, tłumacz literatury polskiej, swego czasu pracownik Deutsches Polen-Institut w Darmstadt (w tym charakterze poznany przeze mnie w Niemczech ponad dwadzieścia lat temu), później między innymi dyrektor polskiego Instytutu Książki w Krakowie. Herbaty nie piliśmy, dostaliśmy za to bardzo smaczną zupę dyniową z pestkami słonecznika, sery, wino białe i czerwone. Było wiele tematów rozmowy: kot państwa Lemppów, Filemon, pisarze polscy, o generację młodsi od nas (pan Lempp wymieniał Barta, Kruszyńskiego, Pilcha, Rudnickiego, Stasiuka, Tokarczuk, Tulli, może jeszcze kogoś). Tłumaczenia ich książek. Podróże promocyjne do Niemiec. Pieniądze. Fundacje. Także córka Julii, Daniela, w Stanach Zjednoczonych, która uczy w szkole podstawowej, bo rozczarowała się wykładaniem na uniwersytecie. Wspomnienia Julii, Ryszarda, trochę moich. Wreszcie – fotografie pani Elżbiety.

Sfotografowała w latach 1985–2007 praktycznie wszystkich współczesnych pisarzy polskich, ich portrety opublikowała w albumie „Krajobrazy literackie” (tytuł angielski „Literary landscapes”), poprzedziła osobistą przedmową, posłowie napisał Marek Bieńczyk, teksty są w języku polskim i angielskim.

– Cena czterdzieści siedem złotych – zauważył pan Lempp – śmiesznie niska na taki album. Czy ktoś pomyślał, jak można by go użyć do promocji literatury polskiej za granicą?

Dotychczas, zdaje się, nikt.

26 listopada 2009
CZTERNAŚCIE

Kryzys światowy, ekonomiczny, powoli, jak się zdaje, ustępuje, fala opada, ale w Polsce jest inny kryzys, ustrojowy. Ta fala coraz groźniej przybiera. Nie pomoże na to zmiana konstytucji, bo kryzys nie dotyczy jedynie funkcjonowania urzędów państwowych, które daje się uregulować przepisami. Dotyczy jak najbardziej polityki. Jednak politycy nie o wszystkim decydują. Co najciekawsze, nie całkiem, wydaje się, decydują o sobie. Targa nimi jakiś tajemny żywioł. Jakiś bezwzględny amok. Muszą. Co muszą? Na przykład szukać u siebie wzajemnie choćby najwątlejszych poszlak przestępstwa, które pozwoliłyby oskarżyć tego drugiego przed prokuratorem, zmusić do dymisji, powlec na policję, do sądu, wtrącić do więzienia. A wymarzonego przestępstwa brak. A wytropienie czegoś, co by przypominało z lekka zbrodnię, staje się coraz trudniejsze i coraz mniej prawdopodobne. A zaciekłość coraz większa. A sztuczność, zawiłość pomysłów, podstępów, dochodzeń, mozół prawników i szał oskarżycieli coraz większy i coraz bardziej jałowy. Publiczność trochę się wścieka, trochę obojętnieje. Bo jest głupio, smutno i nudno.

Co można by zrobić, żeby tak nie było? Czy politycy mogą? Musiałaby się pojawić jakaś siła polityczna, która by umiała nie wziąć udziału w wojnie. Jacyś pacyfiści polityczni, którzy by się wyrwali z zaklętego koła, zlekceważyli obowiązek konfliktu i spodobali się tak zwanym ludziom. Coś w tym rodzaju próbował chyba robić Donald Tusk, ale mu się nie udało. Wpadł. Wciągnęło go mimo glorii. Toporny PiS wciągnął i własną ekipę, bo różnie w niej bywa, nie brak tam wyrywnych „fajterów” żądnych krwi.

27 listopada 2009
PIĘTNAŚCIE

Tak zwani ludzie, przeciwieństwo polityków.

Na przykład mój sąsiad.

Jest oburzony.

– Czy widział pan to ogrodzenie z metalu i drzewo, które posadzili? A wszystko po to, żeby przypodobać się Kaczorowskiemu.

Sąsiad się pomylił. Miał na myśli Lecha Kaczyńskiego. Pewnie połączył przezwisko Kaczor z nazwiskiem Kaczyński i wyszedł mu Kaczorowski. Też prezydent! Ale emigracyjny, były i mało do Lecha Kaczyńskiego podobny.

– Jakie ogrodzenie? Jakie drzewo? – pytam. – O czym pan mówi?

– Przy drodze do Dolinki posadzili drzewo, ogrodzili i jeszcze porobili napisy kute w metalu. Przyjeżdżał biskup, żeby poświęcić. Już nie mają na co wydawać pieniędzy!

Rzeczywiście, dla uczczenia dziewięćdziesiątej rocznicy odzyskania niepodległości Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa Służew nad Dolinką, gdzie mieszkam, ufundowała tablicę pamiątkową, posadziła platan i otoczyła go metalowym parkanem wykonanym przez Kuźnię Kowalstwa Artystycznego i Aranżację Przestrzeni. Rzeczywiście, wszystko to odbyło się pod honorowym patronatem prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Napisy to cytat z wypowiedzi marszałka Józefa Piłsudskiego: „Ten, kto nie szanuje i nie ceni swej przeszłości, ten nie jest godzien szacunku teraźniejszości ani prawa do przyszłości”. I jeszcze kilka dat historycznych wpleciono w tę metaloplastykę.

– No, widział pan? – pyta sąsiad. – Zamiast wydawać pieniądze na głupotę, lepiej by zarząd spółdzielni obniżył ludziom czynsze.

30 listopada 2009
SZESNAŚCIE

Mój oburzony sąsiad. Nie po raz pierwszy oburzony.

Jakoś tak w połowie lat dziewięćdziesiątych rozpoczęto naprzeciw naszego domu budowę Centrum Handlowego „Land”. Wbrew obco brzmiącej nazwie polski kapitał! Wyłącznie! Sąsiad był oburzony. Nie on jeden. Tak zwani ludzie byli oburzeni, ludzie nie zgadzali się, ludzie postanowili kapitałowi nie pozwolić. Kapitał bezczelnie ogrodził sobie plac budowy, żeby ludzie nie przechodzili przez teren, jednak ludzie co noc obalali ogrodzenie, symboliczne zrazu, byle jakie, potem coraz mocniejsze, z drutu kolczastego, blachy, płyt wiórowych, cegieł-pustaków, czegoś jeszcze w tym rodzaju. Nic nie pomagało, niszczyciele rozbijali każdą przeszkodę. Wreszcie stanęły tam betonowe mury, mimo to nie ustawał napór ludzi, którzy chcieli przechodzić przez plac budowy po przekątnej, nie łukiem dokoła. Pod murami wiecowały tłumy, wybuchały zadymy, interweniowała policja.

Tymczasem rodził się już na osiedlu kontrprotest innej części mieszkańców. Ktoś zaczął zbierać podpisy w obronie centrum, przeciw „chuligańskim wybrykom”. No to i ja, kupując jabłka w kiosku owocowo-warzywnym, podpisałem ten papier okazany mi przez jakąś panią.

– Przepraszam – zagadnąłem oburzonego sąsiada, gdy po złożeniu podpisu spotkałem go przypadkiem. – Dlaczego właściwie pan się tak oburza? Jest pan przeciw centrum handlowemu na osiedlu?

– Niech sobie będzie centrum – odpowiedział – ale nie w taki sposób, żeby ludziom zabierać drogę, bo ktoś chce robić interesy. Przeciw draństwu jestem. Ludzie tamtędy chodzą do pracy, dzieci do szkoły.

Zrozumiałem. W istocie nie chodziło o drogę. To był zamach na pracujących ludzi i uczące się dzieci.

Ludzie zawsze chodzili tą ścieżką prosto przed siebie, godnie, do pracy, nie po to, żeby robić interesy. Zagrodzeniem ścieżki przez robiący interesy kapitał poczuli się boleśnie obrażeni. Może nie wszyscy, ale wielu pozostaje obrażonych, zawiedzionych, pamiętliwych, zawistnych do dzisiaj. Już nie przeciw centrum. W ogóle.

Tylko dzieci, które tymczasem skończyły szkołę, nie rozumieją bólu starych. Chcą robić interesy i nic więcej.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: