Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bóg jest po twojej stronie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bóg jest po twojej stronie - ebook

Ksiądz Jonathan Morris przekonuje, że Biblia zawsze przychodzi z odsieczą potrzebującym. Przywołując wielowiekowe prawdy w niej zawarte, stara się uzmysłowić czytelnikowi, że nasze prawdziwe „ja” pochodzi od Boga, a uświadomienie sobie tej więzi to pierwszy krok do niezwykłych zmian w naszym życiu. Bóg pragnie, abyśmy byli szczęśliwi. Poprzez słowo prawdy, łaskę Chrystusa i moc Ducha Świętego może całkowicie zmienić życie człowieka – twoje życie. Porzuć zatem niepewne porady, które serwują ci autorzy modnych dziś poradników samorealizacji i samorozwoju. Postaw na to, co sprawdzone, i na Tego, który jest niezawodny.

„Świeża, przystępna i bardzo osobista. Ta książka jest przypomnieniem prawdy, o której często zapominamy: wiara prowadzi do radości”.

James Martin SJ

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8065-245-3
Rozmiar pliku: 539 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie
Uduchowione życie

Mój nowy znajomy, rzeźnik imieniem Moe, spojrzał na mnie ze zdumieniem, po czym uśmiechnął się szeroko. „Chciałbym!”, wykrzyknął, unosząc przerzedzone siwe brwi. Jednocześnie zręcznie podrzucił i złapał kawałek świeżo zmielonej wołowiny, przepuszczonej przez maszynkę pamiętającą jeszcze lata pięćdziesiąte, nawet nie spuszczając ze mnie oka. Ton głosu i zachowanie doświadczonego osiemdziesięcioparolatka z Brooklynu nie mogły chyba wyrażać większego sceptycyzmu wobec pewnej uwagi, którą poczyniłem ledwie kilka sekund wcześniej. Stwierdziłem mianowicie, że mój rozmówca mógłby zostać świętym, na wzór jego włoskiego imiennika, z którego był taki dumny.

Miałem przeczucie, że ów dżentelmen jest już na drodze do świętości; miał taki szczery i prawdziwy uśmiech. Był człowiekiem uduchowionym.

Kiedy tamtego sobotniego poranka załatwiałem różne sprawy w okolicy, temat świętych za życia nieustannie chodził mi po głowie, ponieważ to właśnie takich osób dotyczyły czytania na kolejny dzień. W trakcie osobistej modlitwy byłem zaskoczony (nie mniej niż Moe) koncepcją – tak wyraźnie obecną w Biblii – jakoby każdy powołany był do świętości, a bycie świętym polegało nie tyle na chodzeniu ze złożonymi dłońmi i z aureolą wokół głowy, ile raczej na życiu pełnią życia – stawaniu się wszystkim, do czego stworzył nas Bóg. Sądzę, że podsumowanie przesłania wielu czytań odnajdujemy w Jezusowych słowach z Ewangelii według św. Jana: „Ja przyszedłem, aby miały życie, i to w całej pełni” (J 10,10).

Tamtego dnia, kiedy najpierw kontemplowałem słowo Boże, a potem spotkałem Moe, ten doskonale znany mi fragment – który czytałem wcześniej setki razy – poruszył mnie do głębi. Takie objawienie można wytłumaczyć tylko boską interwencją. Bóg pragnie, abyśmy wszyscy – zarówno ja, jak i ty – byli bardzo szczęśliwi! Zdałem sobie sprawę z tego, że stawanie się świętym i wzrastanie w szczęściu splatają się ze sobą. A Bóg musi mieć plan – oraz kilka planów awaryjnych, na wypadek gdybyśmy nawalili – według którego możemy osiągnąć cel!

Chwila ta była czymś więcej niż rozpoznaniem rozumowym. W bardzo krótkim przebłysku świadomości i duchowego przeczucia doświadczyłem tego, co wcześniej znałem jedynie w teorii: Bóg jest po mojej stronie, a Jego zaproszenia, przykazania, a nawet przeszkody i zranienia, jakie dopuszcza, muszą być drogowskazami prowadzącymi ku osobistemu spełnieniu – pełni życia – drogowskazami, które domagają się uwagi mojej i każdego dziecka Bożego.

Odkrycie to (gdyby nie kontekst subiektywnego doświadczenia, trudno byłoby nazwać odkryciem coś tak oczywistego i prostego) wywarło na mnie wówczas tak głębokie wrażenie najprawdopodobniej dlatego, że stawało w wyraźnej opozycji do moich przeżyć minionego tygodnia. Miałem naprawdę trudne dni. Próbowałem uporać się z własnymi kłopotami, z przystosowaniem się do życia w Nowym Jorku i do posługi w parafii na Manhattanie po latach spędzonych w bardziej kameralnym i kontrolowanym środowisku seminarium w Rzymie. Odnosiłem wrażenie, jakby wszyscy dookoła również zmagali się z przeciwnościami, w których nie widzieli sensu. Ja, owszem, trochę ubolewałem, ale tamci ludzie byli w rozpaczy. Myślę tutaj o młodej, zlęknionej i kompletnie załamanej matce z zaawansowanym rakiem jajnika; o innej mojej drogiej znajomej, która była w kropce, wściekła, że dobiega czterdziestki, a jeszcze nie znalazła porządnego faceta; o kościelnym z mojej parafii, który stracił pracę na tydzień przed ślubem; o moim znajomym pastorze i jego żonie, która odeszła od niego do bogatego szefa; o ojcu trójki dzieci, który cierpi na wycieńczającą i upokarzającą depresję; wreszcie o dziewięćdziesięcioośmioletnim mężczyźnie, na którego pogrzeb nie przyszedł nikt – ani jedna osoba!

Przez lata mojej posługi nieświadomie wznoszę bardzo cienką, ale żelazną zaporę, która pozwala mi interesować się problemami innych ludzi, a nawet zanurzać się w nich, ale która chroni mnie przed wypaleniem emocjonalnym. W minionym tygodniu jednak tuż pod zbroją opanowania kłębiły się we mnie ogromne wątpliwości co do dyskusyjnych Bożych sposobów sprawowania opieki nad niektórymi Jego dziećmi: „Czy istnieją rzeczywiste, prawdziwe, pozytywne rozwiązania ich problemów – każdego z nich?”, zastanawiałem się.

Ten bardzo prosty, zwyczajny duchowy wgląd, jakiego doświadczyłem tamtego sobotniego poranka, natychmiast umieścił moje niepokoje – znajdujące swój wyraz we wspomnianym pytaniu do Boga – z powrotem w szerszym kontekście, w którym to bierze się pod uwagę również rzeczywistości duchowe (w tym nieba, łaski i odkupienia). To prawda, że w minionym tygodniu spotkałem się z kilkoma osobami pogrążonymi w cierpieniu i rozpaczy, ale teraz nieposkromiona radość Moe’ego (niezrażonego tym, że jego sklepikowi mięsnemu zagrażają korporacyjni giganci), a także lektura Pisma przypomniały mi o łasce Bożej obietnicy: z każdej złej sytuacji, z każdego cierpienia w naszym życiu Bóg wyprowadzi większe dobro – tak, większe nawet od dobra, które nas omija – jeśli tylko Mu na to pozwolimy! Obietnica ta dotyczy każdego kawałka naszej pozornie nieograniczonej wytrzymałości psychicznej, emocjonalnej i duchowej. Owszem, istnieją rzeczywiste, prawdziwe, pozytywne rozwiązania dla ciebie i dla mnie, już teraz, bez względu na to, co się dzieje. Rozwiązania te, kiedy już je odnajdziemy, przynoszą radość, pokój i głęboki sens i są oparte na ufności Bogu, który nas zna, kocha i który przygotował wielkie rzeczy dla nas i naszych bliskich.

Jestem świadkiem spełniania tej obietnicy w najbardziej nieprawdopodobnych okolicznościach. Spotykam ludzi, którzy mieli wszelkie powody ku temu, by się poddać, którzy nie mieli (naprawdę lub pozornie) przed sobą perspektyw. Odrzucili kłamstwo, jakoby nadzieja była głupia lub nieracjonalna, i ruszyli naprzód, by rozpocząć nowy cudowny rozdział w swoim życiu. Widuję też ludzi, którzy utknęli w złych związkach i upadali wskutek autodestrukcyjnych nawyków, a którzy zdecydowali, że od dziś przyjmują łaskę przezwyciężenia tego, z czym walczyli od lat. Właściwie zawsze gdy jestem dość uważny, spotykam bezlik zwyczajnych świętych – ludzi uduchowionych – zabiegających o to szczęście na każdym życiowym zakręcie. Różnica pomiędzy tymi ludźmi, którym ostatecznie się powodzi (przezwyciężywszy trudności i osiągnąwszy szczęśliwe, święte życie), a tymi, którzy koncentrują się na swojej niedoli, okazuje się bardzo niewielka. Boża obietnica jest na wyciągnięcie ręki już dziś.

Jak możemy ją pochwycić? W jaki sposób możemy odzyskać lub po raz pierwszy wzniecić w sobie ducha, który pozwoli nam budzić się w pokoju i kłaść się z uśmiechem?

Szczęśliwi ludzie z pewnością mogą nas czegoś nauczyć. Dlaczego Moe ciągle się uśmiecha, w środku i na zewnątrz, mimo że los jego sklepiku wisi na włosku? Dlaczego nie jest rozgoryczony, że Whole Food czy Dean & DeLuca (te bezosobowe spożywcze sępy, które krążą nad jego terenem!) codziennie umniejszają wartość jego firmy? Co powstrzymuje go od zniechęcenia, jakie odczułoby wiele osób na jego miejscu?

Wszyscy na pewno zgodzilibyśmy się, że w szczęściu bardziej chodzi o bycie niż o posiadanie; że chodzi o poczucie bycia na właściwym miejscu. Wiemy też, że szczęście nie sprowadza się do odrzucenia jego pozornych sprzymierzeńców, takich jak materializm czy hedonizm. Droga do szczęścia jest dość tajemnicza. Niektórzy ją odnaleźli; innym bardzo dobrym ludziom ona umyka. To kłopotliwe zagadnienie. Skoro Bóg istnieje i pragnie szczęścia dla nas wszystkich, to musi istnieć dobre wyjaśnienie, dlaczego Boży projekt czy też zamysł tak często zdaje się zawodzić.

Ta istotna wątpliwość co do tego, czy Bóg w ogóle jest zdolny do podjęcia pozytywnej interwencji w naszym życiu, stanowi paliwo dla całego przemysłu samopomocowego i często okazuje się przyczyną jego porażki. Jeśli wyjdziemy z założenia, że Bóg nie potrafi naprawdę odmienić naszego życia, to jedynym wyjściem wydaje się próba rozwiązania problemu na własną rękę. Próbujemy i próbujemy, a nasze wysiłki spełzają na niczym. W księgarniach, telewizji i Internecie znajdziemy tysiące recept na samoudoskonalenie, przepisów, które mają nas uzdrowić; niestety najczęściej łączy je pomijanie w tym procesie Boga. Czy poniższe zdania nie brzmią przypadkiem znajomo?

- Jesteś kowalem swojego losu.
- Jesteś centrum wszechświata.
- Tylko od ciebie zależy twoje spełnienie; nie jesteś ograniczony narzuconą tradycją.
- Ty sam jesteś powodem swojej radości.
- Jeśli wolność jest dobra, większa wolność jest jeszcze lepsza, a wolność od mitu wymagającego bóstwa jest oczywiście najlepsza.

Ponieważ nie umieszczam tych stwierdzeń – autentycznych cytatów z książek samopomocowych – w pełnym kontekście, nie będę wymieniał nazwisk ich autorów. Jestem jednak pewien, że widywałeś już podobne perełki agnostycznej „mądrości”, która wyznaje wiarę w całkowitą samowystarczalność człowieka.

Jeden z problemów związanych z wszelkiej maści ateistyczną czy areligijną samopomocą jest następujący: ona zwykle nie działa, a już na pewno nie na dłuższą metę. Te recepty na szczęście mogą pomóc na chwilę, inspirując nas do wzięcia osobistej odpowiedzialności za praktyczne aspekty naszego życia, ale nie dadzą nam tego, do czego naprawdę dążymy. Prawdziwe szczęście pojawia się najpierw wraz ze świadomością, jakie jest nasze miejsce we wszechświecie, którego egzystencję można wytłumaczyć jedynie istnieniem odwiecznego Stwórcy; następnie pielęgnujemy je w miarę budowania relacji z owym Stwórcą, jako jego ukochany syn lub droga córka.

To odkrycie i uznanie Stwórcy–Boga oraz budowanie relacji z Bogiem Ojcem wymagają ciężkiej pracy, której nikt za nas nie wykona – pracy, którą nazwać możemy samopomocą. Ale jeśli w dążeniu do prawdziwego szczęścia będziemy polegać wyłącznie na naszych siłach i mądrości, jak proponuje większość założeń samopomocy, rozczarujemy się.

Bóg stworzył nas z miłości. Obdarzył nas wolnością, byśmy mogli wybierać, co jest dla nas najlepsze, byśmy żyli z Nim w przyjaźni w życiu obecnym i wiecznym. Prawdziwy rozkwit człowieka prawie zawsze ma więc coś wspólnego z dobrymi wyborami (pozytywną samopomocą) i zawsze polega na Bożej łasce (Bożej pomocy). Wszelkie próby oddzielenia jednego od drugiego stanowią niebezpieczny objazd, który prowadzi ku narcyzmowi filozoficznemu (realizacji samopomocy bez Boga) lub irracjonalizmowi religijnemu (oczekiwaniu, że Bóg zrealizuje nasze oczekiwania za nas).

Choć Bóg nie zawsze odpowiada na moje modlitwy w spodziewanym czasie lub nie odpowiada tak, jak bym sobie tego życzył, moja ufność w Jego obietnicę rzeczywistego rozwiązania problemów jest pełna. Jestem przekonany – na tyle, na ile mogę – że Bóg tylko czeka, abyśmy przyjęli szczęście, które wyciąga ku nam właśnie w tej chwili.

Pismo Święte podpowiada, w jaki sposób możemy owo szczęście przyjąć: „Wchodźcie przez wąską bramę, bo szeroka brama i szeroka droga prowadzą na zatracenie i wielu tędy idzie. A jakże ciasna jest brama i jak wąska droga, która prowadzi do życia! I niewielu ją odkrywa!” (Mt 7,13–14).

Nie odczytuj tego fragmentu o życiu moralnym jako przygany od Jezusa. Nie wpędzaj się też w poczucie winy i nie postrzegaj tych słów jako ostrzeżenia, że masz się „zachowywać”, bo inaczej zejdziesz na „szeroką drogę” niemoralności. Zamiast tego potraktuj je jako Jezusowe zaproszenie do pójścia cudowną drogą, która prowadzi do życia. Czyż takie podejście nie stawia życia chrześcijańskiego w szczególnie pozytywnym świetle? Jezus zaprasza nas, byśmy udali się rzadziej uczęszczaną drogą, ponieważ jest to ścieżka życia w obfitości.

Osoby w wieku moich rodziców i dziadków często wspominają – niektórzy z sentymentem, większość z niechęcią – jak to niegdysiejsi kaznodzieje starali się, z pewnością ze szlachetnych pobudek, przestraszyć wiernych apokaliptycznymi wizjami piekła. Wmawiali im, że dobry chrześcijanin musi wyzbyć się niemoralnych zachowań, by uniknąć wiecznego ognia.

Coś mi się w tym podejściu nie podoba, choć w swojej istocie okazuje się ono prawdziwe; niemniej jest ono obce mojemu doświadczeniu Bożych działań wobec mnie i innych. Moralność powodowana strachem rzadko kiedy utrzymuje na wodzy nasze żądze, ponieważ posiadamy naturalną skłonność do ich zaspokajania, mimo że rozsądek podpowiada co innego. A nawet gdybyśmy wiedli prawe życie ze strachu przed piekłem czy Bożym gniewem, to moralność powodowana lękiem doprowadziłaby nas do egzystencji pełnej nakazów i frustracji. Strachliwej bezgrzeszności daleko do obfitego, szczęśliwego i wolnego życia, jakiego pragnie dla nas Bóg.

Biblia to w istocie historia miłosna Boga i nas, Jego synów i córek. Kiedy czytasz ewangelie – Mateusza, Marka, Łukasza i Jana – postaraj się zachować serce otwarte na Boży szept. Podobnie jak program automatyczny w aparacie fotograficznym dostosowuje poziom rozwarcia przesłony i szybkość migawki do ilości światła w otoczeniu, tak nasze serce bywa przymknięte w odruchu obronnym albo otwiera się i zamyka tak szybko, że do środka dostaje się tylko niewiele światła. Jeśli nie przezwyciężymy gwaru i chaosu, które nas otaczają, i nie porzucimy z góry przyjętych założeń (i obaw) co do przesłania danego fragmentu ewangelii, nasze serce pozostanie głuche na cichy, potężny i szlachetny Boży głos, prowadzący nas ścieżką spełnienia. Kiedy czytamy słowo Boże, nie musimy się lękać nadmiaru światła. Całe to światło jest dla nas dobre; nasze serce i umysł potrzebują każdego słowa, które Bóg pragnie nam przekazać. On mówi nam, Kim jest, kim my jesteśmy i że ma na nas wielki plan.

Najbardziej zniechęcający i przygnębiający, niepełny wizerunek Bożej woli tkwi w zakamarkach naszej duszy, gdzie rozważamy, z przymkniętym sercem, najtrudniejsze pytania dotyczące własnej grzeszności, sensu cierpienia, możliwości odkupienia, doczesnej „misji” i życia po śmierci. Ten niepełny obraz zwykle wzbudza w nas tylko poczucie winy, strach, wstyd i przesłania perspektywę dobrego życia w chwili obecnej, możliwego bez względu na przeszłość i teraźniejszość; oddala od szczęścia i nieba, które są osiągalne dla nas wszystkich.

Z drugiej strony bardziej otwarte serce zawsze będzie pełne promieni światła i radości, przyjmując Jezusowe spojrzenie na najtrudniejsze kwestie. Zanim przeczytasz kolejne strony, postaraj się przez chwilę otworzyć swoje serce. Powiedz Jezusowi, że nie lękasz się Jego miłującego światła, które gotowe jest rozpromienić twoje życie Jego prawdą.

Być może przypominasz sobie tę oto historię z Ewangelii Markowej (10,17–30): Jezus ma właśnie ruszyć w drogę, gdy pewien mężczyzna podbiega do Niego i pada na kolana. Nie wiemy o nim zbyt wiele, ale sama wzmianka o tym, że „przybiegł” i nagle „rzucił się na kolana”, wskazuje na jego młody wiek. Później dowiadujemy się, że ów człowiek jest majętny i raczej odpowiada mu ten styl życia, możemy więc wyobrazić sobie, że na pewno ładnie się ubiera. Młodzieniec jest jednak pobożny i na tyle gorliwy, że nie boi się ubrudzić pięknej szaty, padając na ziemię, by złożyć Jezusowi hołd.

Jeszcze dokładniejszy obraz tego majętnego człowieka odmalowuje nam się w rozmowie, która następuje dalej. Padłszy na kolana, młodzieniec zadaje Jezusowi pytanie. Pyta z szacunkiem, ale szczerze: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby zdobyć życie wieczne?”. Jezus weryfikuje wiarę młodego człowieka; pyta, dlaczego nazwał Go „dobrym”, skoro nikt poza Bogiem nie jest dobry – czyni to, by bogacz zrozumiał, że jego wiara jest już bardzo głęboka – i na pytanie o zbawienie odpowiada następująco: „Znasz przykazania”. Potem wymienia szereg wymagających norm moralnych (niektóre z nich pochodzą z dekalogu).

Większość ludzi poddałaby się i odeszła już w tym momencie. Ale nie ten bogaty, pobożny młody człowiek! „Nauczycielu, przestrzegałem tego wszystkiego od mojej młodości”, odpowiada z oburzeniem. I może tak było w istocie, przynajmniej w jego mniemaniu. Skąd inaczej miałby śmiałość spojrzeć Bogu w oczy i poczynić taką deklarację?! Marek Ewangelista podaje, że Jezus „spojrzał na niego z miłością i powiedział mu: – Jednego ci brak: Idź, sprzedaj, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. A potem pójdź ze Mną”.

Usłyszawszy to ostrzeżenie skierowane do przyzwoitego człowieka, uczniowie pytają Jezusa ze zrozumiałym niepokojem: „Któż więc może być zbawiony?”. Boją się o siebie – nie tylko o to, gdzie spędzą wieczność (w niebie czy w piekle), lecz także o sens swojego życia doczesnego, chcą znać cel, wiedzieć, czego się spodziewać; czy nauki tego wędrownego kaznodziei odpowiedzą na ich pytania o wszechobecne sprzeczności, cierpienie, wojny i egoizm wpisane w kondycję ludzką. Mają nadzieję, że wypełnianie Jezusowych nakazów poprawi jakość ich życia, mimo iż wydają się one surowe.

Przede wszystkim jednak uczniowie związali swój los z Jezusem z Nazaretu – z tym, za Kogo się podawał: z przyjacielem i bratem, Panem i Zbawicielem. Przewartościowali całe swoje życie, by sprostać Jego przesłaniu miłości, służby i przebaczenia, które rozwiązują poplątane losy ludzkie. Zaczęli zakochiwać się w Bogu miłości, który pierwszy ich umiłował poprzez stworzenie; i który, w osobie Jezusa, ukochał ich jak nikt dotąd.

Ale teraz ich dobry Mistrz wydaje się mówić, że niektórzy naprawdę dobrzy ludzie nie są dość dobrzy dla Niego. Zdaje się, że Jezus zostawia bogatego młodzieńca na lodzie – tylko dlatego, że nie chce on sprzedać wszystkiego, co ma, i rozdać ubogim. Może i ci nieokrzesani rybacy nie byli równie majętni co tamten człowiek, ale z pewnością nie uważali się za świętszych od niego. Czy Jezus miałby stanowić tylko kolejny rozdział w historii o Bogu, który wymaga od nas niemożliwego?

Chyba podobnie zachował się rzeźnik Moe, wykrzykując: „Chciałbym!” w odpowiedzi na moją uwagę, że być może jest na drodze do świętości. Przemówił wtedy za nas wielu, którzy, choć szczęśliwi, żyjemy mniej lub bardziej pogrążeni w strachu i wątpliwościach co do przeszkód w drodze do nieba. Myślimy sobie: „Skoro Biblia mówi prawdę, a niebo jest pełne świętych, to mam poważny kłopot, ponieważ kompletnie do tego nie pasuję”. Gdy życie toczy się i coraz bardziej komplikuje, a do tego więcej w nim uraz niż triumfów, łatwo jest się poddać w dążeniach do pełnego szczęścia.

I właśnie dlatego Jezusowa odpowiedź na pytanie uczniów przynosi nam wspaniałe wieści. Jest powodem nadziei. To nasz klucz do szczęścia, tu i teraz. Przynosi nam pokój, mimo że nadal dostrzegamy własne słabości i niedostatki w próbach naśladowania Jezusa. Właśnie to utwierdza mnie w przekonaniu, że Moe – podobnie jak ty i ja – może kiedyś zasilić szeregi świętych w niebie, bez względu na mało chwalebną przeszłość czy mocno niedoskonałą teraźniejszość.

Jezus zwraca się do apostołów: „U ludzi to niemożliwe, możliwe jednak u Boga, bo Bóg wszystko może”.

Wszystko jest możliwe. Oto życie w obfitości. Innymi słowy, istnieje prawdziwa nadzieja dla nas wszystkich. Jeśli zechcemy przyjąć Boże pragnienie i Bożą moc wybawienia nas od wszelkiej autodestrukcji – przyjąć i współpracować z nimi bez względu na naszą przeszłość – Bóg pomoże nam rozkwitnąć, stać się ludźmi szczęśliwymi i uduchowionymi. Ostatecznie Jezus wyjaśnia nam, że nie ma tu znaczenia bogactwo czy klasa społeczna. Wiedział, że w przypadku tego konkretnego bogacza przywiązanie do dóbr okazało się zgubne, pożerało go i ograniczało jego możliwości. Jak czytaliśmy wcześniej, Marek podaje: „Jezus spojrzał na niego z miłością i powiedział mu: – Jednego ci brak (...)”.

Całkowicie otworzywszy serce, możemy zauważyć, że Jezus martwił się o ten niedostatek w życiu owego młodzieńca. I pragnął, by było inaczej! To dla nas dobre wieści: większość z nas przywiązuje się do przedmiotów, postaw lub przekonań, które pozbawiają nas jednej lub wielu dobrych rzeczy, jakich pragnie dla nas Bóg.

Kiedy poznałem Moe’ego nieco lepiej, okazało się, że jego szeroki uśmiech był wynikiem życzliwości innego mieszkańca okolicy. Moe wyjaśnił mi pewnego dnia, odmówiwszy zapłaty za kolejne dwadzieścia deka mielonej wołowiny, że jedynym powodem, dla którego wciąż prowadzi sklep – mimo iż jego skrawek „Little Italy” (ang. Małe Włochy) dostąpił nobilitacji i przekształcił się w supermodną dzielnicę Nolita (czy też „północne Małe Włochy”) – jest fakt, iż właściciel bardzo popularnej restauracji o nazwie Café Habana, znajdującej się przy tej samej ulicy co sklepik mięsny Moe’ego, postanowił (mimo znacznych kosztów) brać od niego cały towar.

Jak Moe poradziłby sobie, gdyby wypadł rynku? Pewnie całkiem nieźle, ponieważ wiemy już, że okoliczności nie miały wpływu na jego ogólne poczucie szczęścia. Jestem jednak przekonany, że życzliwość właściciela restauracji to część Bożej obietnicy dla Moe. W ten sposób z trudnej sytuacji wynikło większe dobro. Nawet jeśli Moe sam się do tego nie przyzna, pozwolił Bogu przejąć pałeczkę, a On go nie zawiódł.

Zastanawia mnie, co kryje się za tym wyrazem miłosierdzia ze strony właściciela Habany. Pewnie kiedyś się dowiem. Przypuszczam, że gdzieś po drodze on także doświadczył Bożej miłości za pośrednictwem czyjegoś bezinteresownego uczynku miłosierdzia. Czy zauważyłeś, że twoja dobroć wzbudza dobroć u innych?

Nasza dobroć przynosi jeszcze jeden (ważniejszy) skutek – otwiera ludzkie serca na doświadczanie Bożej miłującej obecności. Niemal nie sposób doświadczyć osobistej miłości Bożej, jeśli nigdy nie zaznaliśmy bezinteresownej dobroci od bliźniego. Im więcej miłości zasiewamy dookoła, tym lepiej jesteśmy przygotowani na spotkanie z Bożą osobistą, bliską i wierną miłością do nas. To doświadczenie Bożej miłości wprowadza nas w inny wymiar naszego człowieczeństwa; stanowi bramę do pełni życia.

Przykłady takich dobrych ludzi – bardzo dobrych ludzi – którzy przeszli przez wąską bramę prowadzącą do życia, przypominają nam, że podążanie Jezusową drogą to nie kwestia ezoterycznego pozytywnego myślenia. Chodzi raczej o to, w jaki sposób nasza relacja miłosna z Bogiem przekłada się na dobre podejście do małżonka, konta bankowego (tak, konta!), rachunków, pracowników, chorób, sukcesów, sławy i chwil przygnębienia.

Niniejsza książka niesie przesłanie o tym, że rozkwit, błogosławieństwo – to znaczy nadprzyrodzone szczęście, które zyskujemy poprzez jedność z Bogiem – i wreszcie raj (niebo) mogą zacząć się tu i teraz, jeśli staniemy się ludźmi uduchowionymi. Przekonamy się, że niebo jest cudownie osiągalne dla każdego człowieka, który ma odwagę powierzyć swoje popękane życie Wyższej i Wszechmiłującej Mocy. Mam nadzieję, że wykorzystasz tę książkę jako przewodnik i zaczniesz żyć z nieustającą pewnością i radością, bez względu na to, co się wydarzy, ponieważ ufamy – tak, musimy to rozpoznać – że Bóg nad nami czuwa, kocha nas i będzie wierny swoim obietnicom. Możesz potraktować ją także jak zbiór strategii, dzięki którym osiągniesz szczęśliwe, radosne życie; podpowiadam tutaj, w jaki sposób, świadomie i całkowicie zanurzając się w niedoskonałej chwili obecnej, możemy wykorzystać naturalne mechanizmy samodoskonalenia, w które wyposażył nas Bóg. Raz uruchomione, otworzą nasze serca i umysły na przemieniającą Bożą moc. Krótko mówiąc, w tej książce chcę pokazać ci, jak już teraz wieść życie szczęśliwego, uduchowionego, zmierzającego ku niebu przyszłego świętego.

W przeciwieństwie do niektórych książek samopomocowych, jakie mieliśmy okazję czytać do tej pory, ta nie będzie ci obiecywać gruszek na wierzbie. Według mnie nie istnieją proste recepty, które, raz odkryte i pojęte przez oświeconego ducha, zapewnią osiągnięcie wszelkich ludzkich celów. A to dlatego, że nie jesteśmy w stanie sami zapanować nad przyszłością. Czasami nie potrafimy nawet kontrolować najbliższego otoczenia – nie zawsze udaje nam się uratować małżeństwo, wzbogacić się ciężką pracą czy wyzdrowieć. Zbyt wiele czynników pozostaje poza naszym zasięgiem. Jak na ironię, wielu ludzi, którym udało się ułożyć sporo z tych spraw po swojemu, cierpi z powodu głębokiego niezadowolenia.

Mam na myśli to, że samopomoc bez Bożej pomocy to niebezpieczny skrót. Ale jeśli umieścimy samopomoc we właściwym, duchowym kontekście, zrozumiawszy, kim jesteśmy, kim jest Bóg i o co chodzi w życiu, może nas ona przygotować na działanie Bożej łaski. Sam często sięgam po książki samopomocowe. Jako całość stanowią one ciekawe studium nad tym, dokąd dotarliśmy w kulturze nieustannej pogoni za doskonałością i szczęściem. W niektórych z nich znajduję też cenne spostrzeżenia, które mnie zaskakują i skłaniają do myślenia. Jeśli można w ogóle mówić o geniuszu literatury samopomocowej, cudowna prawda o niej jest taka, że Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie. Wspiera on także wszystkich innych, za co możemy być Mu wdzięczni – ale tego typu książki stanowią motywację do przyjęcia naszej części Bożego planu, do wejścia na boisko, gdy przychodzi nasza kolej. Samopomoc zaprzecza fałszywej duchowości, która kazałaby siedzieć na miejscu i czekać, aż ktoś inny (Bóg lub drugi człowiek) kopnie za nas piłkę.

Choć zdarza mi się czytać literaturę samopomocową, wzdrygam się za każdym razem, gdy widzę obok siebie, w metrze czy na pokładzie samolotu, inną osobę czytającą taką książkę. Wzdrygam się, ponieważ wiem, że ta osoba szuka czegoś o wiele większego od mądrości samopomocowych, a autor najprawdopodobniej wmawia jej, że wszystkiego dowie się od niego.

Jak już zacząłem wyjaśniać wcześniej, gloryfikacja potencjału ludzkiego i zaprzeczanie naszej zależności od Boga powoduje, że ten gatunek literatury mocno upada. Na logikę, samopomoc bez Bożej pomocy w najlepszym razie oznacza ucieczkę i o ile w ogóle działa, to na krótką metę. Pomyśl tylko: samopomoc nie sprowadziła nas na ziemię i nigdy nie dała nikomu życia wiecznego.

Pozwól, że pójdę jeszcze dalej. Fakt, że na nasze pochodzenie i wieczność nie mają wpływu żadne ludzkie wysiłki, powinien wzbudzić w nas pytanie o to, czy samopomoc wystarczy do osiągnięcia naszych pełnych możliwości tu i teraz. Ja uważam, że nie. Ponieważ nie ma takich słów, które mógłbym ci powiedzieć, a ty nie możesz zrobić nic, co zaspokoiłoby wszystkie twoje potrzeby. Twoje serce jest zbyt wielkie, by doznało spełnienia w wyniku samopomocy czy innego rodzaju wsparcia ludzkiego. Zostałeś stworzony na obraz i podobieństwo Boże, a twoja dusza jest niespokojna, póki nie spocznie w Nim i w Jego zamyśle dla ciebie.

Częścią tego planu jest jednak właśnie samopomoc jako brama prowadząca do świata nadprzyrodzonego. Samopomoc to naturalny towarzysz łaski. Z tego powodu w niniejszej książce zamierzam wskazać ci drogę współpracy z Bożą mocą. Pokażę ci, gdzie należy skorzystać z samopomocy, a gdzie zaczyna się pomoc Boża. Jestem przekonany, że jeśli będziesz podążać tą drogą, dobrowolnie i sumiennie, przyniesie ci ona wielkie spełnienie i wewnętrzny pokój – pokój, który pochodzi od Boga i sięga daleko poza autosugestywne zaspokojenie fizyczne czy jakiekolwiek ludzkie pojęcie. To stan duszy, w którym doświadczamy głębokiego zadowolenia z tego, kim jesteśmy, gdzie się znajdujemy i dokąd zmierzamy, nawet jeśli nie omija nas przy tym cierpienie.

Nie proponuję ci tutaj zbioru dobrych i mądrych rad własnego pomysłu. Zamiast tego pokazuję ci nowy styl życia w zgodzie z tym, co Bóg objawił nam o sobie i o nas. Zapraszam cię do tej duchowej podróży, która rozpocznie się, kiedy tylko zechcesz, a która potrwa do końca życia. Będzie to wyzwanie, radość, ciężka praca i ostateczne szczęście. Czując łagodne wezwanie Ducha Świętego do porzucenia skłonności autodestrukcyjnych, doświadczymy jednocześnie co najmniej namiastki ofiary i przytłaczającej obecności miłującego Boga, który pragnie wyjść nam daleko naprzeciw.

Takie zintegrowane ludzko-nadprzyrodzone podejście do samodoskonalenia to nie magia. To nie coś odległego czy odurzającego. Nie jest ono przeznaczone tylko dla filozofów czy oświeconych. Jest przyziemne jak człowiek stworzony przez Boga – innymi słowy, jest tak ziemskie, nieupiększone i cudownie prozaiczne jak Jezus narodzony w stajence. To tak szokująco ludzkie jak fakt, że Syn Boży przez wiele lat pracował w warsztacie ciesielskim. Nasze życie polega również na poznawaniu i naśladowaniu Jezusa w Jego codzienności. Z jakim przekonaniem musiał On wykonywać te proste czynności! Z jaką miłością i troską traktował matkę i przybranego ojca, sąsiadów i znajomych! Jakże radosne i cudowne myśli musiały przepływać mu przez umysł i serce!

Jezus mógł zejść do nas na chmurze, otoczony zastępami anielskimi. Zamiast tego żył jak my, cierpiał jak my, rozmawiał z ludźmi niedoskonałymi jak my, przez cały ten czas wypełniając misję, którą otrzymał od Ojca. My także mamy misję. Ty ją masz. Życie duchowe wymaga odkrycia Bożej misji w prostocie i złożoności chwili obecnej.

Nie ma takiej rzeczy na niebie i ziemi, która wskazywałaby na to, że ty i ja, stworzeni na Boży obraz, nie powinniśmy żyć jak Jezus. Bóg pragnie dla nas wielkich darów i chce, żebyśmy po nie sięgnęli.

Pewnego dnia rozmawiałem z kobietą, która miała całkiem zrozumiałe pretensje do Boga: „Nie proszę o szczęście”, stwierdziła. „W tej chwili nawet go sobie nie wyobrażam. Proszę tylko o trochę spokoju”. Ten spokój – i, tak!, głębokie szczęście również – jest na wyciągnięcie ręki. Bóg czeka, byśmy dostrzegali wspaniałe rzeczy na drodze, którą tylko my możemy pójść.

Zapewne przedstawiono już wiele słusznych wariacji na temat drogi, którą chcę ci pokazać. Biurko i regały mam pełne pism mistrzów duchowych, których szanuję, ale których wiara i doświadczenia znacząco odbiegają od moich. Doszli oni do różnych wniosków, czasem zbieżnych z moimi, a czasem zupełnie im przeciwnych. Takie jest życie. Bóg powołał na świat całą zbieraninę ludzi o małych rozumkach i poranionych sercach. Nie wierzę, że trzeba być tego samego wyznania co ja, by osiągnąć zbawienie (choć mam nadzieję, że to pomaga!). Właściwie to jestem przekonany, że żyją dziś hindusi i żydzi, którzy, dzięki Bożej łasce, zasilą kiedyś szeregi świętych w niebie. Równie dobrze mogą oni otrzymać większą nagrodę za swoje wysiłki i rozpoznanie Boga w tych okruchach prawdy, piękna i dobroci, które On im objawił.

Nie byłbym z wami szczery, gdybym stwierdził, że różne drogi wzrastania i zbawienia są tak samo jasne i skuteczne. Jako chrześcijanin wierzę w słowa Jezusa: „Ja jestem drogą prawdziwą do życia. Każdy dochodzi do Ojca tylko przeze Mnie” (J 14,6). Jestem głęboko przekonany, że to przez życie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa wszyscy ludzie, wszystkich czasów i miejsc, mogą wejść do nieba, gdzie Bóg otrze z ich oczu wszelką łzę (Ap 21,4). Tam przyobleczemy się w Niego i nie będziemy już wzrastać w świętości, jak dziś, ale staniemy się dumnymi członkami wspólnoty świętych.

Nie wmawiam sobie jednak przez tę prostą, niemal dogmatyczną prawdę, że jeden akt wiary w Jezusa Chrystusa jako mojego Pana i Zbawiciela czy wiele lat spędzonych w służbie Jemu czynią mnie świętym za życia albo choćby człowiekiem szczęśliwym. Znam wielu chrześcijan pogrążonych w rozpaczy. Sam wielokrotnie czułem się podobnie. Muszę też przyznać, że spotkałem bardzo smutnych pobożnych chrześcijan, a nawet przełożonych chrześcijańskich – kapłanów i pastorów – którzy żywią do Boga urazę o to, że On nie dotrzymuje swojej części umowy; tak przynajmniej oni sami to rozumieją.

Ale czy ścieżka świętości, którą wam proponuję, nie powinna prowadzić do rozkwitu, do uduchowienia? Skoro Jezus jest prawdziwą drogą do życia, a ty za Nim podążasz, to dlaczego nie jesteś szczęśliwy? A może nawet jesteś, ale tylko częściowo? Co to za pokręcony Bóg, który wprowadza w twoje życie chaos, rozpacz i ból albo co najmniej nie przynosi zadowolenia? Co z tego, że starasz się być dobrym człowiekiem, skoro najwyraźniej to ci źli wydają się korzystać z życia?

Są to pytania, które wymagają odpowiedzi. Jeśli ta książka powie ci wiele dobrych rzeczy o Bogu i sprawach duchowych, ale nie pomoże stać się szczęśliwszym człowiekiem – matką, synem, małżonkiem, pracownikiem czy przyjacielem, który częściej i bardziej swobodnie się uśmiecha, z którym miło przebywać, któremu nie trzeba już tyle pomocy – to znaczy, że zawiodła na całej linii. Tak, Bóg stworzył nas, byśmy rozkwitali, i jeśli to się jeszcze nie stało, to musi istnieć droga naprzód.

Na kartach tej książki będę zapraszał cię, byś przeszedł od samopomocy do Bożej pomocy, a potem z powrotem do samopomocy. Zaproszę do otwarcia się na zupełnie nowe możliwości odmiany twojego dotychczasowego sposobu życia, najpierw poprzez ludzką siłę umysłu, serca i woli. Niekiedy moje rady mogą mieć wymiar bardziej praktyczny niż duchowy. Prawdę powiedziawszy, mogą przypominać niektóre świeckie metody samodoskonalenia, które pewnie zdarzało ci się odrzucać jako niechrześcijańskie. Innym razem możesz być równie zaskoczony, jak mocno będę namawiał cię do ufności w Bożą siłę przemiany twojego życia.

Moja metodologia oparta jest na tzw. integralnym podejściu do rozwoju ludzkiego. Bóg stworzył nas istotami psychosomatycznymi – to znaczy, że każdy z nas ma ciało, umysł i duszę, które oddziałują na siebie nawzajem. Kiedy nie jesteśmy w stanie sami siebie ocalić lub choćby uszczęśliwić, Bóg tylko czeka, byśmy uruchomili siły cielesne i psychiczne, potęgę umysłu i woli, jako części procesu wzrastania. Oczekuje od nas, że zrobimy z nich użytek, i to w taki sposób, by nasza dusza przygotowała się na przemieniające działanie łaski.

Ta ludzka gotowość, uzyskana w wyniku samopomocy, to owoc ciężkiej pracy i należałoby podejść do niej jak do sztuki. Polega ona na ukształtowaniu nowego, pozytywnego myślenia i wypracowaniu wzorców zachowania, które zajmą miejsce tych autodestrukcyjnych schematów, do jakich nawykliśmy. To właśnie te schematy przeszkadzają nam być takimi, jakimi stworzył nas Bóg. A zatem nauka schodzenia Bogu z drogi i pozwalania, by nam pomógł, to też sztuka.

Podzieliłem naszą przygodę na trzy części. Pierwszą zatytułowałem „Problem”. Wyjaśniam w niej, dlaczego staliśmy się więźniami pogoni za szczęściem, i podaję cztery zasady pozwalające się od tej pogoni uwolnić. Druga nosi tytuł „Uzdrowienie”. Zgłębiam w niej Boży plan poprowadzenia nas do osobistego spełnienia. Tytuł trzeciej części to „Program”. Ma ona inspirować nas w codziennej podróży ku przemianie, od samopomocy do Bożej pomocy.

Jeśli chcesz przeżyć tę przygodę, zapraszam, dołącz do mnie.

ks. Jonathan Morris
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: