Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bóg nie mieszka w Hawanie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bóg nie mieszka w Hawanie - ebook

Kiedy reżim castrowki dostaje zadyszki, Don Fuego nadal śpiewa w lokalach Hawany. Niegdyś jego wspaniały głos elektryzował tłumy. Czasy jednak się zmieniły i król rumby musi odejść. Sfrustrowany, błąkając się po mieście, spotyka Mayensi, płomienną rudowłosą piękność – i zakochuje się w niej bez pamięci. Ale otaczająca dziewczynę tajemnica jest zagrożeniem dla ich niewiarygodnej idylli.

Bóg nie mieszka w Hawanie to pieśń dedykowana ludziom, którym los nie sprzyja, lecz zarazem wyprawa do krainy paradoksów i wielkich marzeń. Łącząc mistrzostwo i inspirację współczesnego Steinbecka, Yasmina Khadra snuje nostalgiczną refleksję na temat młodości, która minęła bezpowrotnie naznaczona radością śpiewania i tańczenia oraz wiarą w szczęśliwe jutro.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-391-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

„Kto za dużo marzy, zapomina żyć”, mawiał Panchito.

Jestem uosobieniem własnych marzeń, niemniej wgryzam się w życie wszystkimi zębami, nie roniąc ani okruszka.

We wszystkim szukam dobrych stron, bo na pewno jakieś są. Postrzegam szklankę w połowie pełną, formę uśmiechu za grymasem, a gniew jako wypaczony entuzjazm.

Świat nie musi być doskonały, do nas jednak należy znalezienie w nim sensu, który pomoże nam osiągnąć jakąś cząstkę szczęścia. Z każdej złej passy niezawodnie jest wyjście. Wystarczy w to wierzyć. Ja wierzę. Uprawiam ten swój optymizm we własnym ogródku.

Przebudziłem się do radości życia w wieku pięciu lat; wcześniejszych lat nie pamiętam – jestem pewien, że były wspaniałe, ponieważ wspaniali byli moi rodzice.

Matka była chórzystką. W Trinidadzie, jej rodzinnym mieście, nazywano ją Rudą Syreną. Była zjawiskowa, z cerą jak u niemowlęcia, płomiennymi włosami, które spływały poniżej pleców, i zielonymi oczami lśniącymi jak szmaragdy. Kiedy mój ojciec po raz pierwszy usłyszał jej śpiew, zachwycił się bez reszty. Poślubił ją, nie zwlekając. Gody powtarzały się każdej nocy, uściski związywały ich coraz mocniej; wystarczyło, że na siebie spojrzeli, by w miejsce oczu zajaśniały zorze polarne. Rzadko się zdarza tak wielka miłość. Była to miłość ludzi prostych, którzy wiedząc, że są dla siebie stworzeni, stają się nawzajem dla siebie światem.

Ojciec był wysokim urodziwym Mulatem, cudownym owocem niemożliwego skrzyżowania litewskiego arystokraty na uchodźstwie i dziecka wyzwolonej niewolnicy – po jednym z rodziców odziedziczył dobre maniery, po drugim wytrzymałość. W starannie odprasowanym starym garniturze, w kapeluszu nasuniętym na oczy i świeżo wypastowanych półbutach mógłby uchodzić za księcia nocy. Nawet kiedy nie udawało mu się związać końca z końcem, niewiele nam odmawiał, mojej starszej siostrze i mnie. Powiadał: „Biedą nie jest brak pieniędzy; biedą jest brak wspaniałomyślności”. Ostatnią koszulę by oddał potrzebującemu. W dzień chwytał się drobnych prac, wieczorami dorywczo tyrał w knajpie za nędzne grosze, w końcu trafiła mu się stała praca w charakterze szofera. Woził Lucky’ego Luciana, który miał hotel nad samym morzem, później niejakiego Brutusa, jednego z największych bogaczy na Kubie, który musiał uciekać z wyspy nazajutrz po upadku Fulgencia Batisty.

Kiedy wybuchła rewolucja, ojciec na miesiąc zaszył się w domu. Nie ze strachu, lecz dla zasady. Dla niego poświęcenie siebie było największą krzywdą, jaką można sobie zadać. „Umrzeć dla idei – dowodził – to powierzyć tę ideę uzurpatorom; sieroty na próżno będą się jej domagały, nikt im jej nie zwróci”.

Mój ojciec nie wierzył w ideologie, które wiążą się raczej z hodowaniem umysłu niż z praniem go, ani w rewolucje, które zadowalają się wymianą tyranii, zamiast je obalać, ani w walki z ludźmi o krótkiej pamięci, którzy wmawiają innym, że istnieją sprawy cenniejsze niż życie, co ponad wszystko go oburzało. On kochał życie ze wszystkimi wzlotami i upadkami, z cudami i niedoskonałościami, z hucznymi zabawami i chwilami ciszy. Mój ojciec był zdolny wysnuć marzenie z jednego kłębka dymu; z każdej przyjemności korzystał, jakby była ostatnia, żywiąc przekonanie, że naszymi nielicznymi dobrymi uczynkami są chwile radości dzielone z istotami, które miłujemy, a cała reszta to tylko rezygnacja.

On mnie nauczył, jak robić ucztę z kanapki. On także mi wpoił, że kto chce być mężczyzną, prawdziwym mężczyzną, nie powinien nawet próbować udawać kogoś innego – w ten sposób przynajmniej nikogo się nie oszukuje.

Jedyna rada, jakiej mi udzielił, brzmiała: „Żyj własnym życiem”. Według niego takie zalecenie miało sens.

W latach pięćdziesiątych XX wieku zabierał mnie na występy królów bolera, guajiry, charangi. I tak oto odkryłem najświętsze dobrodziejstwo, bez którego świat byłby jednym oszalałym wrzaskiem: muzykę, wspaniały dar, którego Bóg zazdrości ludzkości. Przez zatłoczone gospody przewijali się Celia Cruz, Eduardo Davidson, Pérez Prado i cała zgraja otrzaskanych bajecznych muzyków. W tamtych czasach Hawana nie trzeźwiała, knajpy wibrowały w rytmie cza-czy, mambo rzucało czar na hulaków, a na ulicach roiło się od klepiących biedę trovadores, pieśniarzy poszukujących sławy. Pamiętam, że po wyjściu z nocnych klubów wytworne podchmielone panie, zanosząc się śmiechem, dawały się zaprosić do wielkich aut; w kasynach z migotliwymi szyldami bogacze przepuszczali forsę, nawet jej nie licząc, a w ubogich dzielnicach, łącznie z najnędzniejszą, Santos Suárez, w drzwiach czy nawet wprost na chodniku przesiadywały natchnione nocne marki, bębniąc w skrzynki po dorszach. Hawana była rajem dla ważniaków z Florydy, dla „rodzin” z Baltimore, dla przemytników alkoholu, którym skończyły się zapasy, i dla ojców chrzestnych odbywających rekonwalescencję; kręgi towarzyskie miały się za niezdobyte warownie, do których przyjmowano jedynie białe konierzyki, niemniej mimo segregacji rasowej, dosięgającej także naszych władz, nam, Afrokubańczykom, nie zakazywano marzyć na peryferiach zakrapianych bibek. Wolno nam było zdychać z głodu, lecz nie mieliśmy prawa stronić od echa perkusji.

Pewnego wieczoru w sali pękającej w szwach wysłuchałem koncertu jedynego w swoim rodzaju Benny’ego Morégo zwanego el barbaro del ritmo.

Co za szok!

Wtedy trafiłem na swojego mistrza.

Miałem dziesięć lat, a więc całe życie przed sobą, aby z muzyki uczynić swoją wiarę i mszę z każdego śpiewanego kawałka.

I tak zostałem pieśniarzem.

Nazywam się Juan del Monte Jonava i mam pięćdziesiąt dziewięć lat. Mój pseudonim artystyczny to Don Fuego, ponieważ rozpalam żywym ogniem knajpy, w których występuję.

Ze śpiewem zapoznała mnie matka, kiedy jeszcze rosłem w jej brzuchu. Po urodzeniu moje krzyki słychać było w każdym zakamarku szpitala; podobno pielęgniarki szczypały mnie w paluszki u nóg, żebym płakał, tak były oczarowane czystością mojego głosu. Sceptycy uznają, że trochę naciągam fakty. Mają prawo tak myśleć. Tutaj powtarzam tylko, co mi opowiadano.

W swojej karierze miałem i mam w repertuarze jedynie standardy, czyli piosenki, które sobie pożyczam od innych, bo mimo swojej wirtuozerii nie zdołałem zainteresować żadnego tekściarza ani kompozytora. Odnoszę sukcesy w rumbie i muzyce son, interpretując je po mistrzowsku, ale nikt nie obdarował mnie tekstem, który byłby mój, tylko mój, z moim nazwiskiem wytłoczonym na płycie. Oczywiście chciałbym wydać hit ze swoim zdjęciem na kopercie, występować w knajpach z w ł a s n y m i piosenkami albo z roztargnieniem słuchać s w o j e j muzyki w taksówce, gdy kierowca przestaje widzieć drogę, tak mocno się głowi, czy to ja z nim jadę, czy jakiś sobowtór – niestety, sprawy się dzieją wedle woli śpiewek, które nam umykają. Gdybym powiedział, że jest mi to obojętne, skłamałbym bezwstydnie. Jestem urodzonym artystą; status naśladowcy frustruje mnie okrutnie, gdy przeglądając się w lustrze, stwierdzam, że mam „ładny pysk”, który zasługuje na prawdziwe laury. Opanowuję się jednak. Chociaż moje nazwisko nie widnieje na górze żadnego afisza, w żaden sposób nie umniejsza to mojego talentu. Kiedy trzymam mikrofon w ręce, automatycznie dostępuję nirwany – nie liczy się to, kim jestem, zanim wejdę na scenę, ani kim się staję, gdy sala opustoszeje. Wracam do domu tak wyczerpany i szczęśliwy, że zasypiam, nim przyłożę głowę do poduszki.

Zaznałem euforycznych okresów w młodości, było parę wzmianek w prasie – zresztą jednemu z dziennikarzy zawdzięczam przezwisko. Wykonałem La Era está pariendo un corazón Silvia Rodrígueza przed Fidelem Castro, dwa razy śpiewałem na urodzinach Gabriela Garcíi Márqueza, a także przed wieloma sowieckimi szychami składającymi oficjalną wizytę na wyspie; wystąpiłem nawet w filmie u boku boskiej Mirthy Ibarry, lecz w montażu wycięto mnie z niewiadomego powodu.

Dzisiaj, choć nie przyciągam tłumów, siłę mam niezmniejszoną ani o decybel.

Pracuję w Buena Vista Café – dawniej Buena Vista Palace, lokalu szczególnie cenionym przez graczy z Cincinnati i po rewolucji castrowskiej zdegradowanym do rangi „kawiarni” dla dobra proletariackiej sprawy. W miejscu tym przetrwały echa niegdysiejszej świetności: pyszna fasada wykładana marmurem, kolumny od frontu, trawnik ocieniony palmami kokosowymi, rozległy hol wyłożony lustrami. Tylko porządek i obsługa pozostawiają sporo do życzenia.

Publiczność, rzecz jasna, się zmieniła; teraz składa się z dawnych groupies, leciwych turystów, amatorów grubych cygar i bezwstydnych nastolatek. Ale to nic! Ja pozostaję świętym patronem roznamiętnionych wieczorów, zaklinaczem starych demonów. Wystarczy, że odchrząknę, a ludzie odrywają się od wszelkich trosk i spieszą na parkiet.

Trzeba mnie zobaczyć na scenie w panamie obwiązanej krwistoczerwoną wstążką, z końskim ogonem, zachowującego się tak osobliwie. Kiedy w rozpiętej koszuli odsłaniającej runo na muskularnym torsie, oparty na jednej nodze pochylam tułów, wybijając rytm czubkiem stopy, bywa, że panie mdleją.

Ludzie nadal przychodzą do tej „kawiarni” wyłącznie dzięki mnie, Don Fuegowi, buntowniczemu tchnieniu Karaibów.

Śpiewanie to całe moje życie.

Ja j e s t e m głosem – głowa, nogi, ręce, serce, brzuch są tylko przypadkowymi dodatkami do niego.

Tego wieczoru, podobnie jak we wszystkie przeszłe i z pewnością w te, które dopiero nadejdą, czuję się w pełni sił.

Jak na tę porę roku nie jest za gorąco, zachód słońca to istny cud, a sądząc po sznurach taksówek na parkingu Buena Vista Café, będą przepychanki w światłach rampy.

Z zadowolenia aż mnie przechodzi dreszcz.

– Dyrektor cię wzywa p o występie – oznajmia Luis, odźwierny.

Zwykle dyrektor przyjmuje mnie p r z e d występem, ot, żeby uciąć sobie pogawędkę, tak się nudzi w tej swojej klitce.

Zawracam i z uniesioną jedną brwią szukam spojrzenia odźwiernego, który ucieka wzrokiem.

– Na pewno powiedział, że „po”, a nie „przed”?

– Kilka zębów nie melduje mi się na apelu, ale uszy mam jeszcze dobre.

– Zwykle w połowie przedstawienia szef się ulatnia. Czemu dzisiaj musi siedzieć do końca? Myślisz, że jest jakiś problem?

– Nic nie wiem i mam to gdzieś – burczy Luis i biegnie do podjeżdżającej taksówki.

Luis od dwudziestu dwóch lat czuwa przy wejściu do Buena Visty. Na Kubie odźwierni czasem pozwalają sobie na galony szersze od swoich ramion. Luis jest doskonałym tego przykładem. Oprócz zadań służbowych, takich jak rozłożenie parasola nad gościem albo przenoszenie bagaży, przypisuje sobie prerogatywy agenta ochrony: kontroluje napływ gości, wyrzuca dziwki, które przychodzą podrywać nadzianych grubasów o obcym akcencie, donosi także szefowi, aby mu się podlizać, lecz jego ulubionym zajęciem jest dobieganie do taksówek dowożących grupy turystów. Kiedy jakaś podjeżdża, oczy mu się zapalają, a minę pitbulla zastępuje słodziutki uśmiech, który rozcina mu gębę na dwoje. Jednym susem pokonuje podest i w chwili gdy otwiera drzwi auta, drugą rękę wyciąga po napiwek. W knajpie nazywamy go Magik. Otrzymane do ręki drobne chowa tak zręcznie, że nikt nie zdąży zauważyć, do której kieszeni je wsunął.

Stoję na ostatnim stopniu schodów wejściowych, obserwując Luisa. Kiedy widzę, jak zgarnia pieniądze zręczniej niż prestidigitator, dochodzę do wniosku, iż rzeczone „po” to na pewno fałszywy alarm.

Na dziedzińcu, gdzie odbędzie się fiesta, wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Zainstalowano mikrofony, wokół estrady ustawiono reflektory, podłączono kable; technicy jeszcze się biedzą nad wyregulowaniem dźwięku.

Moje tancerki przebrały się już w obcisłe kostiumy, które podkreślają legendarne krągłości ich bioder; paplają w garderobie z muzykami. Witam się z nimi, po czym spieszę do swojej garderoby, gdzie mam do dyspozycji metalową szafę przywiezioną z koszar i kanapę, na której mogę odpocząć. W zamkniętej na kłódkę szafie trzymam panamę, kupioną w Paryżu marynarkę Diora, którą w dowód przyjaźni podarowała mi ongiś żona belgijskiego dyplomaty, jedwabną koszulę, prezent od pewnej Kanadyjki, flanelowe spodnie i włoskie buty z okutymi czubkami. Odzieży takiej jakości nie da się kupić w Hawanie. Często swoje kostiumy sceniczne znajduję starannie poskładane na łóżku podrywu na jedną noc, na ogół młodej sześćdziesięciolatki przybyłej z dalekich krain w poszukiwaniu wyspiarskiej egzotyki, której czynną smakowitość ja czasami uosabiam. Nie sypiam z kobietami dla przyjemności, a tym bardziej dla pieniędzy, lecz po to, aby znaleźć się we wspomnieniach majętnych podróżniczek na podobnej zasadzie jak muzeum albo pomnik. Dzięki temu mam wrażenie, że jeżdżę z nimi po świecie – ja, który nigdy w życiu nie opuściłem Kuby.

Zaraz po zapadnięciu nocy orkiestra przygrywa Marię Bonitę, aby spóźnialscy mogli się wprawić w dobry nastrój. Przez uchylone drzwi garderoby zerkam na dziedziniec. Około sześćdziesięciu turystów siedzi na krzesłach postawionych na trawniku. Kelnerzy wciąż proponują napoje chłodzące, podając je z tacy utrzymywanej w równowadze na jednej ręce. Nieco na uboczu sparaliżowany starzec na wózku inwalidzkim drzemie z rozchylonymi ustami, strumyczek śliny spływa mu na podbródek. W głębi dwie panie w krótkich spodenkach już zaczynają kręcić biodrami wpatrzone w urodziwego czarnego ogiera wyraźnie czułego na uwagę, którą się go obdarza.

Mam ochotę wybiec na scenę, nie tracąc ani minuty. Moje ciało drży, jakby próbowało się wyswobodzić z odzieży i nagie wybiec na powietrze. Serce mi wali w piersi, omal jej nie rozsadzając. Od trzydziestu pięciu lat tak bije, ilekroć szykuję się do wyjścia na scenę. To chwila naznaczona cudowną intensywnością. Ogarnia mnie uczucie, że mogę teraz czynić cuda, że zaraz zdołam toksyny przemienić w iskry, dreszcze w orgazm. A potem jakąż dumą napawa mnie widok starego dziadka, który dzięki mnie znajduje siłę, by poruszać zesztywniałymi kośćmi w rytmie wybijanym na tumbadorach, par objętych w tańcu jak w pierwszych dniach idylli i cnotek o obwisłych piersiach zamieniających swoją przesadną rezerwę na taneczny krok. To moje osobiste szczęście, a żadne szczęście nie jest pełne, jeśli nie ma z kim go podzielić.

Jeszcze trochę, a padnę z niecierpliwości, w końcu jednak reflektory przenoszą się na garderoby, zapowiadając mnie; wychodzę z hukiem w chwili, gdy muzycy zaczynają Oye como va.

Po kilku hitach słuchaczy ogarnia rozgorączkowanie, później, gdy przechodzimy na salsę, letnicy wkraczają na parkiet, aczkolwiek uważają, aby nie przeszkadzać moim tancerkom. Niektórzy wyjmują iPady, żeby mnie sfilmować, inni telefony komórkowe i miniaturowe kamery. Rosła ruda kobitka, wyższa ode mnie o głowę, wchodzi na estradę, by jej cherlawy towarzysz w kapeluszu polowym sfotografował ją ze mną.

Około północy bawiących się ogarnia trans. Na parkiecie tłoczą się spoceni ludzie, depczą sobie po stopach w plątaninie nóg, bo nie dość pewnie się na nich trzymają, by nadążyć za oszalałym rytmem melodii. Wokół mnie krążą groupies z płonącym spojrzeniem i chętnymi ustami, muskają mnie rozedrganymi biodrami, po czym wracają na swoje miejsce zadyszane i upojone, by pożerać mnie wzrokiem.

Pod koniec zabawy jakiś pan w kwiecistych krótkich spodniach prosi, żebym mu zaśpiewał La negra tiene tumbao Celii Cruz – później mi wyzna, że śmierć kubańskiej diwy, za którą jeździł wszędzie tam, gdzie dawała występy, zostawiła pustkę w jego świecie.

W finalnym okrążeniu moje tancerki zapraszają wszystkich obecnych na scenę, a ja korzystam z tego, by zakończyć wieczór Guantanamerą, którą letnicy podejmują chórem, poruszając się w chwytającym za serce tańcu.3

W nocy nie zmrużyłem oka.

Rano skoro świt postanawiam wrócić do Buena Visty pod pretekstem, że chcę zabrać rzeczy osobiste. A tak naprawdę żywię absurdalną nadzieję, że ta historia z prywatyzacją to tylko takie gadanie, że oficjalnie niczego nie podpisano. Po drodze wyobrażam sobie Pedra i Luisa, którzy wypatrują mnie przed lokalem z dłonią na ustach, aby ukryć śmiech. Widzę, jak wytykają mnie palcami, wołając: „Aleśmy cię wpuścili, co? Załatwiliśmy ci bezsenną noc”, a mnie ogarnia ulga i wyobrażam sobie, jak im dziękuję, że mnie nabrali, bo dzięki temu czuję radość większą niż ta, którą zawdzięczam publiczności… Ale przed Buena Vistą nie ma nikogo. Szlaban jest opuszczony, by nie wjeżdżano na parking, w budce zauważam nowego strażnika. Przed głównym wejściem stoją dwie ciężarówki, w pobliżu krząta się ekipa przeprowadzkowa.

Holem zawładnęły luźne kartki i pisk przesuwanych mebli. Smutek powala. Można by powiedzieć, że odbywa się ewakuacja zagrożonego budynku. Robotnicy kursują po schodach w obie strony przygięci pod brzemieniem, czasami zderzają się ze sobą i dalej idą bez słowa przeprosin, zbyt utrudzeni, by zawracać sobie głowę dobrymi manierami.

Mówię, że chciałbym się widzieć z dyrektorem.

– Nowego jeszcze nie ma, stary jest na tarasie – informuje mnie młoda pani o woskowej cerze nadzorująca przejmowanie lokalu z kartonową teczką, w której ma zapisane na maszynie kartki.

Taras znajduje się na końcu rozległego kwadratu trawnika. Pedro siedzi rozwalony w trzcinowym fotelu z jedną nogą opartą o balustradę i spojrzeniem zatopionym w oddali. Na widok jego smutku nawet katu ścisnęłoby się serce. U nas, na Kubie, dla urzędnika, który długo grzał jeden stołek, brutalne przebudzenie poparzeniem przez pokrzywy jest gorsze niż powolna agonia. A Pedro przebudził się wcześniej, niż przewidywał. Nie muszę mierzyć mu pulsu, by wiedzieć, że jego serce bije tylko ot tak, dla rozrywki. Słysząc moje kroki, ogląda się; jego twarz przypomina glinianą aztecką maskę. Poznawszy mnie, próbuje nogą zepchnąć do rowu butelki po piwie poniewierające się pod fotelem, ale wyraźnie widać, że jest wstawiony.

Witam się z nim i siadam w fotelu obok.

Patrzymy razem na morze – on rozparty z wywalonym brzuszyskiem, ja usiłując sprawiać wrażenie rozluźnionego.

Czekam, aż Pedro coś powie albo chociaż westchnie czy wykona jakiś gest. Pedro jednak trwa oklejony wałeczkami tłuszczu. Ręką zwieszoną z podłokietnika fotela sięga wreszcie do ziemi, po omacku szuka butelki, ostatecznie flaczeje zniechęcony.

– Piękny dzień, prawda?

– Co? – odpowiada były dyrektor ze wzdrygnięciem.

– Powiedziałem, że mamy piękny dzień.

– Taaa… – mamrocze.

Ośmielony ciągnę:

– Dla kogo jest taki piękny?

– A jak myślisz?

Wierci się, przesuwa dłonią po twarzy, wyraźnie zirytowany moją obecnością.

– Przyszedłem po swoje rzeczy – mówię.

– Nie musisz się tłumaczyć. Możesz chodzić, gdzie chcesz. A twoje rzeczy Luis przekazał temu Félixowi.

Znowu zapada cisza.

W chwili gdy Pedro wygląda, jakby miał zapaść w drzemkę, wracam do tematu:

– Spałeś w nocy?

– Jak suseł.

– A ja liczyłem gwiazdy do samego świtu. Żadnej nie pominąłem.

Wydaje z siebie westchnienie, które brzmi jak pęknięcie opony autokarowej, po czym obrzuca mnie wzrokiem.

– Czego chcesz, Juan? Pięć minut temu dobrze mi było. Czemuś przyszedł mieszać mi w głowie?

– Bo nie mogę uwierzyć, że najpiękniejszy rozdział naszej współpracy został zamknięty. Szczerze mówiąc, do samego rana miałem nadzieję, że zastanę cię w biurze.

– A gdzie jestem, Juanie del Monte?… Siedzę na tarasie, patrzę sobie w dal i spokojnie popijam piwko, nikomu nie wadząc. Czy ja się na coś uskarżam? – mamrocze bełkotliwie.

– Jak się ktoś nie uskarża, wcale nie znaczy, że nie jest mu źle.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: