Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Born to Run - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 września 2017
Ebook
58,00 zł
Audiobook
134,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Born to Run - ebook

„Pisanie o sobie to zabawne zajęcie… Lecz w takim projekcie pisarz składa obietnicę, że pokaże czytelnikowi swój sposób myślenia. I to starałem się zrobić na kartach tej książki”. BRUCE SPRINGSTEEN, fragment Born to Run

W 2009 roku Bruce Springsteen i The E Street Band wystąpili w przerwie Super Bowl. Było to tak porywające przeżycie, że artysta postanowił o tym napisać. Tak właśnie zaczęła się praca nad tą nie­zwykłą autobiografią.

Przez ostatnie siedem lat Bruce zapełniał karty tej książki tą samą szczerością, poczuciem humo­ru i oryginalnością przemyśleń, które odnajdujemy w jego piosenkach.

Przedstawiał dorastanie w katolickiej rodzinie we Freehold w stanie New Jersey, kiedy sycił swoją wyobraźnię mroczną poezją. Zmierzał wówczas do momentu określanego mianem „Wielkiego Wybuchu”: zobaczył wtedy w The Ed Sullivan Show telewizyjny debiut Elvisa Presleya. Szczegółowo opisał nieustępliwe dążenie do tego, by zostać muzykiem, początki swojego panowania w roli lidera najlepszej kapeli występującej w barach Asbury Park oraz powstanie The E Street Band. Z rozbrajającą szczerością po raz pierwszy opowiedział o swoich osobistych zmaganiach, które zainspirowały jego najlepsze utwory, i pokazał nam, dlaczego piosenka Born to Run ujawnia więcej niż to, z czego zdawaliśmy sobie dotąd sprawę.

Książka będzie odkryciem dla wszystkich, którzy pokochali twórczość Bruce’a Springsteena, ale ta autobiografia jest czymś więcej niż pamiętnikiem legendarnej gwiazdy rocka. To lektura dla robotników i marzycieli, kochanków i samotników, artystów, odmieńców i każdego, kto kiedykolwiek pragnął zostać ochrzczony w świętej rzece rock’n’rolla.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-246-9
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Pochodzę z miasteczka z nadmorską promenadą, gdzie niemal wszystko zabarwione jest odrobiną oszustwa. Ja też. W wieku dwudziestu lat nie byłem buntownikiem jeżdżącym wyścigowym samochodem, tylko grałem na gitarze na ulicach Asbury Park i już zajmowałem mocną pozycję wśród tych, którzy „kłamią” w służbie prawdy – artystów przez małe „a”. Miałem jednak ewidentne atuty: byłem młody, miałem za sobą prawie dziesięć lat hardkorowych występów w barach z grupą dobrych domorosłych muzyków, którzy dopasowali się już do mojego stylu, oraz historię do opowiedzenia.

Ta książka to zarówno kontynuacja tej historii, jak i poszukiwanie jej źródeł. Punktem odniesienia było dla mnie to, co zdarzyło mi się w życiu i co, jak sądzę, wpłynęło na kształt tej historii i moje występy na estradzie. Jedno z pytań, które wciąż zadają mi fani na ulicy, brzmi: „Jak ty to robisz?”. Na następnych stronach spróbuję rzucić trochę światła na to, jak i – co ważniejsze – dlaczego to robię.

Rock’n’rollowy zestaw ratunkowy

DNA, wrodzone zdolności, nauka rzemiosła, rozwój i poświęcenie się pewnej filozofii estetycznej, nieskrywane pragnienie… sławy? miłości? podziwu? zainteresowania? kobiet? seksu? no i… forsy. W takim razie… jeśli chcesz dotrzeć do kresu nocy, konieczny jest zabójczy ogień, który po prostu… nie… przestaje… płonąć.

Oto kilka mogących ci się przydać rzeczy, gdybyś stanął przed osiemdziesięcioma – bądź osiemdziesięcioma tysiącami – krzyczących miłośników rock’n’rolla, którzy czekają, aż zaczniesz robić swoje magiczne sztuczki, aż ni stąd, ni zowąd wyciągniesz z kapelusza coś nie z tego świata, coś, co było tylko podsycaną piosenkami pogłoską, zanim tego dnia zgromadzili się wierni.

Jestem tu, żeby dostarczyć tym wiecznie nieuchwytnym i niezupełnie wiarygodnym „nam” dowód życia. To moja magiczna sztuczka. I jak wszystkie dobre sztuczki zaczyna się od przygotowania. A zatem…1 MOJA ULICA

Mam dziesięć lat i znam każde pęknięcie i szczelinę w rozsypującym się chodniku biegnącym wzdłuż mojej ulicy – Randolph Street. Popołudniami jestem tutaj Hannibalem przekraczającym Alpy, żołnierzem toczącym zaciekłą walkę w górach i jednym z niezliczonych bohaterskich kowbojów przemierzających skaliste szlaki Sierry Nevady. Gdy leżę brzuchem na kamieniach, obok mrowisk, które pojawiają się niczym maleńkie wulkany na styku ziemi i betonu, mój świat rozciąga się w nieskończoność, a przynajmniej aż do domu Petera McDermotta na rogu Lincoln i Randolph, jedną przecznicę dalej.

Po tych ulicach wożono mnie w wózku, na nich stawiałem pierwsze kroki i tam dziadek uczył mnie jeździć na rowerze; tam też zaliczałem swoje pierwsze bójki, po których czasem dawałem nogę. To na nich poznałem głębię prawdziwych przyjaźni i płynącą z nich pociechę, to tam po raz pierwszy poczułem napięcie seksualne, a w czasach przed upowszechnieniem klimatyzatorów obserwowałem wieczorami, jak werandy zapełniają się sąsiadami szukającymi okazji do rozmowy oraz wytchnienia od letniego skwaru.

Tutaj, w heroicznych turniejach ulicznych kręgli, uderzałem pierwszą z setki różowych kauczukowych piłek w pięknie wyprofilowaną krawędź chodnika przed domem. Wspinałem się na spiętrzone przez pracujące w środku nocy pługi pryzmy brudnego śniegu, przechodząc po nich od rogu do następnej przecznicy, Edmund Hillary z New Jersey. Ja i moja siostra regularnie wystawaliśmy niczym gapie, zaglądając do kościoła na rogu naszej ulicy przez wielkie drewniane drzwi; byliśmy świadkami odwiecznej rewii chrztów, ślubów i pogrzebów. Śledziłem mojego przystojnego, niechlujnie eleganckiego dziadka, gdy wędrował chwiejnym krokiem, ze sparaliżowaną lewą ręką przy piersi, „ćwicząc” po wyniszczającym udarze, po którym nigdy nie doszedł do siebie.

W ogródku przed naszym domem, zaledwie metr od werandy, stoi największe drzewo w mieście, strzelisty buk czerwonolistny. Tak bardzo góruje nad naszym domem, że wystarczyłoby jedno celne uderzenie pioruna, a wszyscy zginęlibyśmy jak ślimaki rozgniecione małym palcem Boga. Nocą, gdy przetacza się nad nami burza i błyskawice zabarwiają naszą sypialnię na błękitno, obserwuję jego ramiona ożywające na wietrze wśród białych błysków i leżę, martwiąc się o mojego przyjaciela potwora. W słoneczne dni jego korzenie są fortem dla moich żołnierzy, zagrodą dla koni i moim drugim domem. Mam zaszczyt być pierwszą osobą w naszym kwartale, która wspięła się na jego wierzchołek. To moja ucieczka przed wszystkim, co na dole. Godzinami wędruję wśród gałęzi, stłumione głosy moich kumpli dolatują z chodnika pod drzewem, gdy próbują śledzić trasę mojej wędrówki. W spokojne letnie wieczory ja i moi kumple – kawaleria o zmierzchu – przesiadujemy pod ospałymi ramionami buka, czekając na dzwonki lodziarza i porę snu. Słyszę głos wzywającej mnie babci, ostatni dźwięk długiego dnia. Wchodzę na werandę od frontu, okna naszego domu jarzą się w letnim półmroku; pozwalam, by ciężkie drzwi zamknęły się za mną, i razem z siedzącym w dużym fotelu przed piecykiem naftowym dziadkiem przez mniej więcej godzinę patrzymy w ekran małego czarno-białego telewizora, który rozświetla pokój i rzuca widmowe cienie na ściany oraz sufit. Później zapadam w sen w najwspanialszym i najsmutniejszym sanktuarium, jakie kiedykolwiek poznałem – w domu moich dziadków.

Mieszkam tu z moją młodszą o rok siostrą Virginią, z rodzicami – Adele i Douglasem Springsteenami, z dziadkami – Fredem i Alice oraz z psem Combrem. Mieszkamy, dosłownie, na łonie Kościoła katolickiego, o rzut futbolówką przez zarosłe burzanem pole od probostwa, żeńskiego zakonu, kościoła św. Róży z Limy oraz szkoły podstawowej.

Chociaż Bóg góruje nad nami, tutaj otaczają go ludzie – a dokładniej szaleńcy. Moja rodzina ma pięć domów stojących tak, że tworzą literę L, i przylegających na rogu do kościoła z czerwonej cegły. W czterech mieszkają staromodni Irlandczycy, ludzie, którzy mnie wychowują – McNicholasowie, O’Haganowie, Farrellowie – a po drugiej stronie ulicy znajduje się samotna placówka Włochów, którzy urozmaicili moje wychowanie. Tworzą ją członkowie pochodzących z Sorrento rodzin Sorrentino i Zerillich, którzy trafili tu przez Brooklyn i Ellis Island. Tutaj mieszka matka mojej mamy, Adelina Rosa Zerilli, starsza siostra mamy, Dora, mąż Dory – Warren (Irlandczyk, rzecz jasna) oraz ich córka, starsza ode mnie kuzynka Margaret. Ona i mój kuzyn Frank są mistrzami jitterbuga, wygrywają konkursy taneczne i zdobywają trofea na całym wybrzeżu New Jersey.

Klany te rzadko utrzymują kontakty towarzyskie z ludźmi z naprzeciwka, choć nie zachowują się też nieżyczliwie.

Dom, gdzie mieszkam z dziadkami, jest własnością babci ze strony mojej matki, mojej prababki „Nany” McNicholas, która mieszka przy tej samej ulicy i jest w doskonałej formie. Powiedziano mi, że pierwsze nabożeństwo i pierwszy pogrzeb w naszym mieście odbyły się u nas w salonie. Mieszkamy tu pod czujnym okiem ciotki Virginii, starszej siostry mojego ojca, która w wieku pięciu lat zginęła pod kołami ciężarówki, gdy na swoim trzykołowym rowerze przejeżdżała obok stacji benzynowej na rogu. Jej portret wisi na ścianie, tchnąc upiorną wonią i opromieniając swoim niefortunnym losem nasze rodzinne spotkania.

To utrzymany w tonacji sepii oficjalny portret małej dziewczynki w staromodnej sukience z białego lnu. W świetle tego, co się stało, jej na pozór łagodne spojrzenie komunikuje: „Uważaj! Świat jest niebezpiecznym i bezlitosnym miejscem, w którym strącą cię z rowerka w martwą, czarną otchłań tego, co nieznane, i będzie cię brakować tylko tym biednym, nierozważnym i nieszczęsnym ludziom”. Jej matka, moja babcia, usłyszała to przesłanie głośno i wyraźnie. Po śmierci córki spędziła dwa lata w łóżku, a na czas rekonwalescencji wysłała mojego ojca, dziecko zaniedbane i cierpiące na krzywicę, na przedmieścia, by mieszkał tam z innymi krewnymi.

Mijał czas; mój ojciec rzucił szkołę w wieku szesnastu lat i zaczął pracować jako chłopiec na posyłki w wytwórni dywanów Karagheusiana, pełnej krosien i ogłuszającego dzwonienia maszyn fabryce, która rozciągała się po obu stronach Center Street w części miasta zwanej Teksasem. Dwa lata później wyruszył z Nowego Jorku na wojnę na pokładzie Queen Mary. Służył jako kierowca ciężarówki podczas niemieckiej ofensywy w Ardenach, zobaczył ten niewielki skrawek świata, jaki miał zobaczyć, i wrócił do domu. Grał, i to bardzo dobrze, w bilard za pieniądze. Poznał moją matkę i zakochał się w niej, obiecując, że jeżeli za niego wyjdzie, to on zdobędzie stałą pracę (dzwonek alarmowy!). Pracował z jej kuzynem, Davidem „Dimem” Cashionem, na linii produkcyjnej w zakładach Forda w Edison i wtedy pojawiłem się ja.

Dla mojej babci byłem pierworodnym dzieckiem jej jedynego syna i pierwszym niemowlęciem w domu od czasu śmierci jej córki. Moje narodziny przywróciły jej cel w życiu. Z zapamiętaniem skorzystała z okazji. Jej misją stało się całkowite uchronienie mnie przed światem wewnętrznym i zewnętrznym. Niestety, jej pełne determinacji, ślepe poświęcenie miało doprowadzić do sporów z moim ojcem i wzajemnych uraz oraz ogromnego zamieszania w rodzinie. Miało to nas wszystkich pociągnąć w dół.

Gdy pada deszcz, para zawarta w wilgotnym powietrzu spowija nasze miasto wonią fusów dolatującą z fabryki Nescafé na wschodnich obrzeżach miasta. Nie lubię kawy, ale lubię ten zapach. Dodaje otuchy; jednoczy mieszkańców miasta we wspólnym doświadczeniu zmysłowym; to dobra branża, podobnie jak wytwórnia dywanów, która wypełnia nasze uszy hałasem, daje pracę i sygnalizuje, jak żywotne jest nasze miasto. To miejsce – słychać je i czuć – gdzie ludzie tworzą życie, odczuwają ból, cieszą się drobnymi przyjemnościami, grają w bejsbol, umierają, kochają się, rodzą dzieci, upijają się w wiosenne wieczory i robią, co mogą, żeby powstrzymać demony, które usiłują zniszczyć nas, nasze domy, nasze rodziny i nasze miasto.

Żyjemy tu w cieniu kościelnej wieży, gdzie święta kosa trafia na kamień rzeczywistości, a wszyscy w szemrany sposób cieszą się miłosierdziem Bożym w ekscytującym, zniewalającym, tworzącym warunki do zamieszek na tle rasowym, nieznoszącym dziwaków, budzącym miłość oraz strach i łamiącym serce mieście Freehold w stanie New Jersey.

No to zaczynajmy.2 MÓJ DOM

Jest czwartkowy wieczór, wieczór śmieciarza. Jesteśmy w pełni zmobilizowani i gotowi do wyjazdu. Zebraliśmy się w wyprodukowanym w latach czterdziestych sedanie mojego dziadka i czekamy na rozlokowanie. Mamy przekopać każdą stertę gratów wysypujących się z chodników naszego miasta. Najpierw jedziemy na Brinckerhoff Avenue; tam właśnie są pieniądze i tam graty są najfajniejsze. Przybywamy po wasze radia, jakiekolwiek, bez względu na to, w jakim są stanie. Wygrzebiemy je ze sterty waszych rupieci, wrzucimy do bagażnika i przywieziemy do „szopy”, mierzącej dwa na dwa metry nieogrzewanej drewnianej izdebki mojego dziadka w kąciku naszego domu. Tutaj, zimą i latem, dokonują się czary. Tutaj, w „pokoju” pełnym przewodów elektrycznych i lamp elektronowych, przesiaduję u jego boku. Gdy dziadek podłącza, lutuje i wymienia zepsute lampy, czekamy razem na tę samą chwilę: moment, gdy szepczące tchnienie, piękny cichy przydźwięk zakłóceń oraz ciepły jak o zmierzchu blask elektryczności powrócą falą do martwych szkieletów odbiorników, które uratowaliśmy przed zagładą.

Tutaj, przy stole warsztatowym dziadka, dokonuje się prawdziwe zmartwychwstanie. Zasłona ciszy lamp próżniowych zostanie podniesiona i wypełnią ją dalekie, trzeszczące głosy niedzielnych kaznodziejów, paplających straganiarzy, muzyka big-bandów, wczesne utwory rock’n’rollowe oraz słuchowiska. Usiłujący do nas dotrzeć, wołający z góry ku naszemu miasteczku i jeszcze głębiej, ku naszemu szczelnie zamkniętemu światu przy Randolph Street 87 dźwięk otaczającego nas świata. Po wskrzeszeniu wszystkie odbiorniki zostaną sprzedane po pięć dolarów w obozach dla emigrantów, które latem rozsieją się po polach farm na skraju naszej gminy. „Radiowiec” – właśnie tak nazywali mojego dziadka czarnoskórzy w większości migranci, którzy co sezon wracali autobusami, żeby zbierać plony w rolniczym Monmouth County. Gruntowymi drogami prowadzącymi do bud z tyłu farm, w których nadal panują warunki jak w okresie burz pyłowych z lat trzydziestych, moja matka wiezie mojego otumanionego po udarze dziadka, żeby robił interesy wśród „czarnych” w ich „prymitywnych” obozach. Kiedyś pojechałem z nimi i byłem śmiertelnie przerażony, widząc wokół siebie o zmierzchu czarne, zniszczone twarze. Stosunki międzyrasowe, które we Freehold nigdy nie były dobre, dziesięć lat później doprowadzą do wybuchu zamieszek i strzelanin, ale na razie panuje tylko krępująca cisza. Jestem po prostu młodym wnukiem i protegowanym „radiowca” przebywającym wśród jego klientów, gdzie nasza rodzina usiłuje związać koniec z końcem.

Byliśmy dość ubodzy, chociaż nigdy o tym nie myślałem. Mieliśmy w co się ubrać, co jeść i gdzie spać. Moi biali i czarni znajomi znajdowali się w gorszej sytuacji. Moi rodzice pracowali – matka jako sekretarka w kancelarii prawnej, ojciec u Forda. Nasz dom był stary i dało się zauważyć, że niebawem się rozpadnie. Do ogrzania całego wnętrza mieliśmy tylko piecyk naftowy w salonie. Na piętrze, gdzie spała nasza rodzina, budząc się w zimie, widziałeś swój oddech. Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa to woń nafty i widok dziadka wlewającego ją do piecyka. Wszystkie posiłki gotowaliśmy na piecu węglowym w kuchni; w dzieciństwie pryskałem na jego rozgrzaną żeliwną powierzchnię z pistoletu na wodę i przyglądałem się, jak wzbija się para wodna. Popiół wynosiliśmy tylnymi drzwiami na „stertę”. Codziennie wracałem do domu z zabaw na tej stercie blady od szarego popiołu. Mieliśmy małą lodówkę skrzyniową i jeden z pierwszych telewizorów w mieście. Zanim przyszedłem na świat, mój dziadek był właścicielem Sklepu Elektrycznego Braci Springsteenów. Kiedy więc telewizja trafiła na rynek, najpierw pojawiła się w naszym domu. Matka opowiadała mi, że sąsiedzi z ulicy wstępowali do nas, żeby obejrzeć ten nowy cud techniki i zobaczyć Miltona Berle’a, Kate Smith oraz Your Hit Parade. Żeby oglądać, jak zapaśnicy, tacy jak Bruno Sammartino, stawiają czoło „Kopie Siana” Calhounowi. Zanim skończyłem sześć lat, znałem każde słowo hymnu Kate Smith, When the Moon Comes Over the Mountain.

W tym domu, dzięki pierworództwu i okolicznościom, byłem bogiem, królem i mesjaszem w jednej postaci. Ponieważ byłem jej pierwszym wnukiem, babcia uczepiła się mnie jako zastępcy mojej zmarłej ciotki Virginii. Niczego mi nie zakazywała. Dla młodego chłopca oznaczało to szaloną swobodę i korzystałem z niej skwapliwie na każdym polu. W wieku pięciu, sześciu lat kładłem się spać o trzeciej nad ranem i spałem do trzeciej po południu. Oglądałem telewizję, dopóki nadawali program, i mogłem się gapić w obraz kontrolny. Jadłem, kiedy chciałem i co chciałem. Rodzice stali się dla mnie dalekimi krewnymi, a matka, skołowana i pragnąca utrzymać pokój, zrzekła się jakiejkolwiek kontroli nade mną na rzecz mojej babci. Będąc nieśmiałym małym tyranem, szybko poczułem, że zasady obowiązują tylko resztę świata – przynajmniej do czasu powrotu ojca do domu. Ojciec, monarcha zdetronizowany przez własnego pierworodnego syna wskutek nalegań swojej matki, rządził z ponurą miną w kuchni. Nasz zrujnowany dom i moje dziwactwa oraz władza przejęta w tak młodym wieku zawstydzały mnie i wprawiały w zażenowanie. Widziałem, że reszta świata funkcjonuje według innych zasad i kumple z sąsiedztwa dość mocno naśmiewali się z moich nawyków. Moje uprawnienia bardzo mi odpowiadały, ale wiedziałem, że to nie w porządku.

Kiedy osiągnąłem wiek szkolny i musiałem się dostosować do planu zajęć, wpadłem w tłumiony szał, który trwał przez prawie wszystkie lata nauki. Matka wiedziała, że wszyscy spóźniliśmy się z wyciągnięciem wniosków, i próbowała mnie odzyskać, co dobrze o niej świadczy. Wyprowadziła nas z domu babci do małego, wąskiego domu przy Institute Street 39½. Bez ciepłej wody, z czterema pokoikami, cztery przecznice dalej. I tam starała się wyznaczyć jakieś normalne granice. Było już jednak za późno. Te cztery przecznice mogły równie dobrze zmienić się w milion kilometrów. Wrzeszczałem z gniewu i poczucia straty, a ilekroć miałem szansę, wracałem do dziadków. Tam był mój prawdziwy dom i uważałem ich za prawdziwych rodziców. Nie mogłem i nie chciałem ich opuścić.

Tylko jeden pokój w ich domu, salon, nadawał się teraz do zamieszkania. Reszta pomieszczeń wraz z lodowatą łazienką, w której hulał wiatr – jedynym miejscem, gdzie można było się załatwić, choć już nie wykąpać – została opuszczona, zasłonięta kotarą i popadała w ruinę. Dziadkowie przestali dbać o porządek i higienę, co szokowało mnie i odstręczało. Pamiętam świeżo wypraną bieliznę babci wiszącą na sznurku w ogrodzie za domem, widok dla mnie przerażający i żenujący, symbol niestosownych – fizycznych i emocjonalnych – poufałości, które czyniły dom dziadków miejscem tak bardzo dezorientującym i fascynującym. Kochałem jednak ich i ten dom. Babcia spała na wytartej kanapie na sprężynach, ze mną u boku, a dziadek miał małe łóżko polowe na drugim końcu salonu. I to wszystko. Tyle zostało z bezgranicznej swobody mojego dzieciństwa. Tu właśnie musiałem być, żeby czuć się jak u siebie, bezpieczny i kochany.

Nieustająca hipnotyczna moc tego zrujnowanego miejsca i tych ludzi nie chce mnie opuścić. Obecnie odwiedzam je w snach, wracając tam raz za razem, pragnąc znów się tam znaleźć. W tym miejscu miałem poczucie całkowitego bezpieczeństwa, pełni praw i okropnej, niezapomnianej, bezgranicznej miłości. To mnie zniszczyło i ukształtowało. Zniszczyło w tym sensie, że przez resztę życia usiłowałem stworzyć dla siebie granice, które pozwolą na pewną normalność w życiowych związkach. Ukształtowało w tym sensie, że dzięki temu wyruszyłem na poszukiwanie własnego „wyjątkowego” miejsca, czując wilczy głód, który prowadził mnie na złamanie karku w mojej muzyce. Była to nieustająca rozpaczliwa próba odbudowania mojej bezpiecznej świątyni na żarze wspomnień i tęsknoty.

Dla babcinej miłości porzuciłem rodziców, siostrę i znaczną część świata. Po czym ten świat wdarł się do mojego życia. Dziadkowie zachorowali. Cała rodzina znowu zamieszkała razem, w kolejnej połówce domu, przy South Street 68. Wkrótce urodziła się moja młodsza siostra, Pam, zmarł mój dziadek, a babcię zaczął wyniszczać rak. Mój dom, mój ogródek za domem, moje drzewo, mój brud, moja ziemia, moje sanktuarium zostały skazane na zagładę, a działka sprzedana po to, żeby powstał na niej parking przy kościele św. Róży z Limy.3 KOŚCIÓŁ

Mieliśmy trasę rowerową, wiodącą wokół kościoła oraz plebanii i z powrotem wzdłuż klasztoru żeńskiego, po pięknym podjeździe z wyblakłych niebieskich płyt z łupku. Lekko wystające brzegi płyt wprawiały rowerowe kierownice w drgania, tworząc pulsujący rytm w dłoniach, bam-bam-bam-bam… beton, a potem znowu płyty. Senne popołudnia mijały, a my pędziliśmy jak wicher przez teren klasztoru św. Róży, wymijając bezdomne koty, które włóczyły się między piwnicą kościoła a naszym salonem, rugani z klasztornych okien przez siostrzyczki żądające, byśmy jechali do domu. Mój dziadek, niewiele mający teraz do roboty, spędzał czas, cierpliwie starając się zwabić te dzikie stworzenia do ogrodu na tyłach domu. Potrafił zbliżyć się i głaskać zdziczałe koty, które nie chciały mieć nic wspólnego z innymi ludźmi. Czasem słono za to płacił. Pewnego wieczoru przyszedł z krwawiącym trzydziestocentymetrowym zadrapaniem, dziełem kiciusia niegotowego jeszcze na tę miłość. Koty wędrowały z domu do kościoła i z powrotem, tak samo jak my, nierozerwalnie związani z życiem kościoła, wędrowaliśmy do szkoły, domu, na msze i znów do szkoły. Z początku księża i zakonnice byli tylko twarzami zerkającymi do twojego wózka, całymi w uśmiechach i przyjemnie tajemniczymi, ale osiągnąwszy wiek szkolny, zostałem wprowadzony na mroczne korytarze kościelnej wspólnoty. Tam była woń kadzidła, ukrzyżowani mężczyźni, zapamiętany w mękach dogmat, piątkowa droga krzyżowa (w ramach pracy domowej!), mężczyźni i kobiety w czarnych szatach, zasłonięty konfesjonał, okienko z przesuwaną szybą, niewyraźna twarz księdza i recytacja grzechów dzieciństwa. Kiedy myślę o godzinach poświęconych wymyśleniu akceptowalnych grzechów, które mógłbym z siebie wyrzucić na żądanie… Musiały być wystarczająco poważne, żeby spowiedź brzmiała wiarygodnie… ale bez przesady (najlepsze miało dopiero nadejść!). Ile grzechów mogłeś rzeczywiście popełnić, będąc w drugiej klasie? W końcu całotygodniowe święte rozrachunki z księżmi od św. Róży z Limy wyczerpały mnie i sprawiły, że gorąco pragnąłem… uciec. Tylko dokąd? Nie było ucieczki. Przecież tu mieszkam! Wszyscy tu mieszkamy. Wszyscy z mojego rodu. Jesteśmy zdani na własne siły na tej bezludnej wyspie, połączeni na pokładzie tej samej łodzi. Łodzi, która zdaniem moich nauczycieli katechizmu pozostanie na morzu na wieki, a śmierć i dzień Sądu Ostatecznego oznaczają jedynie rozdzielenie pasażerów, gdy przepływamy przez jedną metafizyczną śluzę do drugiej, dryfując w stanie świętego zamętu.

Tak więc… buduję swój drugi świat. To świat dziecięcego oporu, świat biernej odmowy duchowej, moja obrona przed „systemem”. To odmowa akceptacji świata, gdzie – według mnie i mojej babci – nie jestem uznawany za tego, kim jestem, za zaginione książątko zmuszane codziennie do emigracji z królestwa swoich komnat. Z domu mojej babci! Dla tych palantów jestem po prostu jeszcze jednym rozpuszczonym smarkaczem, który nie chce się dopasować do tego, do czego my wszyscy musimy ostatecznie się dostosować – do tylko przypadkowo teistycznego królestwa… TEGO, JAK SIĘ SPRAWY MAJĄ! Kłopot w tym, że zupełnie nie wiem, „jak się sprawy mają”, i gówno mnie to obchodzi. Pochodzę z egzotycznej krainy… TAKICH SPRAW, JAKIE LUBIĘ. Znajduje się ona przy tej samej ulicy. Zróbmy fajrant i po prostu chodźmy d o D O M U!

Bez względu na to, jak bardzo chcę, bez względu na to, jak bardzo się staram, nie mogę pojąć, „jak się sprawy mają”. Rozpaczliwie pragnę się dopasować, ale świat, który stworzyłem dzięki nieuzasadnionej swobodzie danej mi przez dziadków, zmienił mnie w buntownika mimo woli, dziwacznego wyrzutka skłóconego z życiem, wyobcowanego maminsynka. Wyobcowuję się, jestem wyobcowany i społecznie bezdomny… Mam siedem lat.

Moi koledzy z klasy to przeważnie poczciwe dusze. Niektórzy są jednak niegrzeczni, agresywni i nieżyczliwi. Właśnie w klasie padam ofiarą zastraszania, które wszystkie początkujące gwiazdy rocka muszą znosić w upokarzającym milczeniu, gotując się ze złości, doświadczam wielkiej samotności na placu zabaw, „gdy stoisz, opierając się o siatkę ogrodzenia, odrzucony przez świat, a on wiruje wokół, bez ciebie”, która stanowi niezbędne paliwo podsycające nadciągający pożar. Niebawem wszystko to zapłonie i świat wywinie orła… ale jeszcze nie teraz.

Za to dziewczyny, zaszokowane pojawieniem się w ich gronie chłopaka sprawiającego wrażenie nieśmiałego marzyciela o gołębim sercu, wkraczają prosto na terytorium mojej babci i zaczynają się o mnie troszczyć. Tworzę wokół siebie mały harem, którego członkinie sznurują mi buty, zapinają kurtkę na zamek i otaczają atencją. To coś, co wszystkie włoskie maminsynki potrafią świetnie robić. Tutaj odrzucenie przez chłopców stanowi oznakę wrażliwości i można nim grać niczym upragnionym asem o dodatkowe korzyści w świecie młodych dziwaków. Oczywiście kilka lat później, gdy da o sobie znać seks, stracę wysoką pozycję i stanę się jeszcze jednym dobrze ułożonym nieudacznikiem.

Sami księża i zakonnice są istotami o wielkim autorytecie i stanowią niezgłębioną seksualną tajemnicę. Będąc zarówno naszymi sąsiadami z krwi i kości, jak i pomostem do przyszłego życia, wywierają potężny wpływ na naszą codzienną egzystencję. Zwykli i zarazem nieziemscy, są pobliskimi strażnikami mrocznego i dającego wieczne szczęście świata, którego się boję i do którego pragnę być wpuszczony. To świat, gdzie wszystko, co masz, jest zagrożone, świat pełen nieznanego szczęścia zmartwychwstania, wieczności i niegasnącego ognia wiecznego potępienia, podniecających katuszy o zabarwieniu seksualnym, niepokalanych poczęć i cudów. Świat, gdzie ludzie zmieniają się w bogów, a bogowie w diabły… a ja wiedziałem, że to realne. Widziałem, jak bogowie zmieniają się w diabły w domu. Patrzyłem na coś, co z całym przekonaniem uważałem za zazdrosne oblicze szatana. Był nim mój biedny, stary tato demolujący dom w alkoholowym szale w środku nocy, budzący w nas wszystkich śmiertelne przerażenie. Uważałem, że ta ostateczna siła nawiedza nas w postaci mojego walczącego ojca… Czułem fizyczne zagrożenie, panujący w sercu chaos i potęgę niekochania.

W latach pięćdziesiątych zakonnice z klasztoru św. Róży umiały grać ostro. Kiedyś za jakieś wykroczenie zostałem wysłany z ósmej do pierwszej klasy. Posadzono mnie w ławce dla pierwszoklasistów i zostawiono tam, żebym zmiękł. Ucieszyłem się z wolnego popołudnia. Po czym zauważyłem, że słońce odbija się od czyjejś spinki do mankietu. Z rozmarzeniem podążyłem za światłem pełznącym od okna ku sufitowi. I wtedy usłyszałem, jak zakonnica mówi do małego, muskularnego osiłka siedzącego w pierwszej ławce środkowego rzędu: „Pokaż naszemu gościowi, co robimy w tej klasie tym, którzy nie uważają”. Młody uczeń podszedł do mnie z obojętną miną i nie mrugnąwszy nawet okiem, uderzył mnie otwartą dłonią, lecz z całej siły w twarz. Kiedy w klasie rozległo się plaśnięcie, nie mogłem uwierzyć w to, co się właśnie stało. Byłem wstrząśnięty, czerwony jak burak i upokorzony.

Zanim moja podstawowa edukacja dobiegła końca, dostawałem po uszach, omal nie udusili mnie krawatem, walili mnie po głowie, zamykali w ciemnej pakamerze i wciskali do kubła na śmieci, mówiąc, że tam jest moje miejsce. Wszystko to stanowiło normalną praktykę w katolickiej szkole w latach pięćdziesiątych. Pozostawiło jednak we mnie niesmak i na dobre zraziło do religii.

W czasach szkolnych, nawet jeżeli wychodziłeś fizycznie bez szwanku, katolicyzm wchodził ci w krew. Byłem ministrantem budzącym się w świętym mroku czwartej nad ranem, żeby pędzić mroźnymi ulicami do pogrążonej w porannej ciszy zakrystii, tam przywdziewać sutankę i wypełniać obrzędy na osobistym polu Boga, przy ołtarzu kościoła św. Róży, dokąd cywile nie mieli wstępu. Tam wdychałem woń kadzidła, asystując naszemu gderliwemu osiemdziesięcioletniemu wielebnemu przed zniewoloną publicznością złożoną z krewnych, zakonnic i grzesznych rannych ptaszków. Nie wiedząc, gdzie stać, i nie ucząc się łaciny, okazałem się ministrantem tak nieudolnym, że podczas jednej z porannych mszy nasz wielebny chwycił mnie za rękaw sutanki i wprawiając w szok wszystkich wiernych, powalił na ziemię i leżącego twarzą w dół zaciągnął do ołtarza. Po południu tego samego dnia moja nauczycielka, siostra Charles Marie, będąca świadkiem tego upokorzenia, wręczyła mi mały święty medalik. Nigdy nie zapomniałem tego przejawu życzliwości. Przez lata nauki w katolickiej szkole św. Róży doznałem wystarczająco dużo kar cielesnych i napięcia emocjonalnego. Po ukończeniu ósmej klasy uciekłem od tego wszystkiego wykończony, myśląc: „Nigdy więcej”. Byłem wolny, wolny, nareszcie wolny… i wierzyłem w to… przez dość długi czas. W miarę upływu lat w sposobie mojego myślenia, reagowania i zachowania uwidoczniały się jednak pewne rzeczy. Z żalem i rozbawieniem zacząłem rozumieć, że katolik na zawsze pozostanie katolikiem. Przestałem więc się oszukiwać. Nieczęsto uczestniczę w praktykach religijnych, ale wiem, że gdzieś… w głębi duszy… nadal gram w tej drużynie.

W tym właśnie świecie znalazłem początek mojej pieśni. W katolicyzmie istniała poezja, niebezpieczeństwo i ciemność, które odzwierciedlały moją wyobraźnię i moje wnętrze. Znalazłem krainę wielkiego i surowego piękna, fantastycznych opowieści, niewyobrażalnej kary i nieskończonej nagrody. Było to wspaniałe i wzruszające miejsce, dla którego zostałem ukształtowany lub do którego pasowałem jak ulał. Przez całe życie katolicyzm kroczy obok mnie jak sen na jawie. Jako młody człowiek próbowałem więc go zrozumieć. Starałem się sprostać jego wyzwaniom właśnie dlatego, że można stracić duszę i zyskać królestwo miłości. Wniosłem to, co wchłonąłem, do jałowego życia moich krewnych, przyjaciół i sąsiadów. Przemieniłem to w coś, z czym mogłem się borykać, co mogłem zrozumieć, w coś, w czym mógłbym nawet znaleźć wiarę. Choć brzmi to zabawnie, mam „osobistą” relację z Jezusem. Pozostaje jednym z moich ojców, mimo że – podobnie jak w przypadku mojego rodzonego ojca – nie wierzę już w jego boską moc. Wierzę głęboko w jego miłość, jego zdolność zbawienia… ale nie potępienia… tego już wystarczy.

Widzę to tak: zjedliśmy owoc zakazany i Adam, Ewa, zbuntowany Jezus w całej swej chwale oraz szatan są wszyscy częścią Bożego planu, by stworzyć z nas mężczyzn i kobiety, dać nam cenne dary ziemi, brudu, potu, krwi, seksu, grzechu, dobroci, wolności, niewoli, miłości, strachu, życia i śmierci… naszego człowieczeństwa i naszego własnego świata.

Dzwonią kościelne dzwony. Członkowie mojego klanu wysypują się z naszych domów i ruszają w pośpiechu ulicą. Ktoś się żeni, umiera lub przychodzi na świat. Ustawiamy się na chodniku przed kościołem, czekając, oboje z siostrą zbieramy kwiaty lub ziarna ryżu, żeby je odłożyć w papierowych torebkach na następny dzień i obsypać nimi zupełnie obcą parę. Moja matka jest zachwycona, jej twarz promienieje. Rozlega się muzyka organowa i drewniane drzwi naszego kościoła otwierają się na oścież przed młodą parą wychodzącą z ceremonii ślubnej. Słyszę, jak moja matka wzdycha: „Och, jaka piękna suknia…”. Panna młoda rzuca bukiet. Przyszłość zostaje przepowiedziana. Panna młoda i jej bohater odjeżdżają długą czarną limuzyną, tą, z której wysiadasz na początku życia. Druga stoi tuż za rogiem i czeka, aż kolejny dzień przyniesie łzy, i zabiera cię na krótką przejażdżkę Throckmorton Street na parafialny cmentarz na obrzeżach miasta. W wiosenne niedziele biegamy tam oboje z siostrą, odwiedzając szczątki zmarłych, trumny i sterty ziemi, bawiąc się radośnie wśród nagrobków. W kościele kończy się ślub i biorę siostrę za rękę. W wieku dziewięciu lub dziesięciu lat widzieliśmy to wszystko mnóstwo razy. Ryż lub kwiaty, przyjazdy lub odjazdy, niebo lub piekło – tutaj, na rogu Randolph i McLean Street, to po prostu codzienność.4 WŁOSI

Z maleńkich ust i ciał Dory Kirby, Edy Urbellis i Adele Springsteen bezustannie płyną fale nuklearnej energii. Moja matka i jej dwie siostry przeżywały najgorsze i najlepsze chwile w życiu, krzycząc, śmiejąc się, płacząc i tańcząc przez w sumie ponad dwieście sześćdziesiąt lat. To się nigdy nie kończy. Ich wybuchowa niepoczytalność w stylu braci Marx graniczy ze stanem ledwie kontrolowanej histerii. Ten fakt sprawia, że są nie tylko nieśmiertelne, ale i zwycięskie. Zakochawszy się w Irlandczykach, przeżyły wszystkich swoich mężów, wojnę, życiowe tragedie oraz niedostatek i pozostały niezłomne, niepokonane, niezrażone i pełne nieuleczalnego optymizmu. Są „NAJWSPANIALSZE”. Trzy miniaturowe wcielenia Muhammada Alego, tak jak on robiące uniki przed ciosami świata.

Tutaj, na Wschodnim Wybrzeżu, Włosi i Irlandczycy spotykają się i często łączą w pary. Nadmorskie miasto Spring Lake nazywane jest Riwierą Irlandzką. W każdą niedzielę lata można tam spotkać piegusów o jasnej karnacji piekących raka w spienionych falach i popijających piwo na plaży przy wiktoriańskich domach, które nadal przydają okolicy stylu i realności. Kilka kilometrów dalej leży Long Branch, niegdyś siedziba Anthony’ego „Little Pussy” Russa, który był sąsiadem mojej żony, Patti Scialfy, w Deal i gangsterem działającym w centralnej części stanu New Jersey. Tamtejsze plaże pełne są ślicznotek o oliwkowej cerze, ich wciągających brzuchy mężów oraz moich włoskich sióstr i braci, których silny akcent z Jersey niesie się w powietrzu wraz z dymem z cygar. Kompletujący obsadę do Rodziny Soprano nie musieliby szukać gdzie indziej.

Mój pradziadek nazywany był „Holendrem” i przypuszczam, że pochodził od jakichś zagubionych Holendrów, którzy przywędrowali tu z Nowego Amsterdamu, nie wiedząc, w co się pakują. Stąd nosimy holenderskie nazwisko Springsteen, ale tutaj miesza się przede wszystkim krew irlandzka i włoska. Dlaczego? Przed Meksykanami i Afroamerykanami, którzy zbierali plony w Monmouth County, Włosi pracowali z Irlandczykami na tutejszych polach i w pobliskich stadninach. Spytałem niedawno matkę, jak to się stało, że wszystkie skończyły jako żony Irlandczyków. Odparła: „Włoscy mężczyźni byli zbyt apodyktyczni. Miałyśmy tego dosyć. Nie chciałyśmy, żeby mężczyźni nami dyrygowali”. Oczywiście, że nie chciały. Jeżeli ktoś miał kimś dyrygować, to robiłyby to, choć trochę dyskretnie, dziewczyny Zerillich. Ciotka Eda powiedziała: „Tatuś chciał mieć trzech chłopców, ale dostał trzy dziewczyny, więc wychowywał nas jak mężczyzn”. Przypuszczam, że ten fakt trochę wszystko tłumaczy.

W dzieciństwie wracałem z kolacji w domu ciotki Dory wyczerpany, a w uszach mi dzwoniło. Wystarczyła obecność na czymś nieco bardziej uroczystym niż zwykła kolacja, a ryzykowałeś życie. Faszerowano cię jedzeniem, śpiewano i krzyczano tak, że można było ogłuchnąć, i tańczono do upadłego. Obecnie, gdy wszystkie bezczelnie rozpoczynają dziesiątą dekadę życia, nic się nie zmienia. Skąd to się wzięło? Co jest źródłem ich niesłabnącej energii i optymizmu? Jaka siła została wyssana ze sfer niebieskich i wtłoczona w ich drobne włoskie kości? Kto wprawił to wszystko w ruch?

Nazywał się Anthony Alexander Andrew Zerilli. Na przełomie wieków przybył do Ameryki z Vico Equense, miejscowości położonej o dwa kroki od Neapolu; miał wtedy dwanaście lat. Osiedlił się w San Francisco, po czym trafił na wschód, gdzie ukończył City College i został prawnikiem w Nowym Jorku, przy Zachodniej Czterdziestej Drugiej Ulicy 303. Był moim dziadkiem. Służył przez trzy lata w marynarce wojennej, miał trzy żony i spędził trzy lata w Sing Sing za defraudację (przypuszczalnie zbierając cięgi za jakiegoś krewniaka). W końcu trafił na szczyt pięknego i zielonego wzgórza w Englishtown w stanie New Jersey. Zarobił trochę forsy. Mam zdjęcia z lat trzydziestych przedstawiające moją matkę i jej rodziców w nieskazitelnie białych eleganckich strojach w Newport na Rhode Island. Będąc w więzieniu, dziadek zbankrutował. Jego chorująca żona zaginęła bez wieści jeszcze w Brooklynie, porzucając moją mamę i jej siostry, wówczas wciąż nastoletnie, w wiejskim domu, gdzie wychowały się same.

W dzieciństwie ten skromny dom był dla mnie rezydencją na wzgórzu, cytadelą bogactwa i kultury. Mój dziadek miał obrazy, porządne prace. Kolekcjonował sztukę religijną, togi i zabytkowe meble. W salonie trzymał fortepian. Podróżował, wyglądał na światowca i wydawał się odrobinę rozwiązły. Był niskim, siwowłosym mężczyzną z wielkimi cieniami pod dużymi włoskimi oczyma i z potężnym barytonem, który niósł ze sobą bojaźń Bożą. Często siadał, niczym włoski książę, na przypominającym tron krześle w swoim pokoju. Jego trzecia żona, Fifi, szydełkowała na drugim końcu pomieszczenia. W obcisłej sukience, umalowana i wyperfumowana tak mocno, że zapach zwalał z nóg, zostawiała na moim policzku ślady czerwonej szminki, ogrzewając go pocałunkiem, ilekroć ich odwiedzaliśmy. Potem z tronu dobiegało rozciągnięte do nieskończoności „Br”, przedzielone dla podkreślenia głoską „a”, następnie długie i niskie „u” oraz króciutkie „ce”, zwieńczone komendą: „Chodź tu!”. Wiedziałem, co się zaraz stanie. W jednej dłoni dziadek trzymał dolara. Dostawałem banknot co niedzielę, ale musiałem po niego pójść. Musiałem poradzić sobie z tym, co trzymał w drugiej dłoni: „szczyptą śmierci”. Gdy sięgałeś po dolara, dziadek chwytał cię drugą ręką, ściskając ci policzek między kciukiem a kłykciem palca wskazującego. Najpierw niewiarygodnie mocne, doprowadzające do łez uszczypnięcie, a potem powolny skrętny ruch w górę raptownie przechodzący w szarpnięcie w dół (teraz zawodzę z bólu). Po czym uwolnienie, szybki zamaszysty ruch cofającej się ręki, zakończony pstryknięciem palcami, któremu towarzyszył rubaszny śmiech. „BAAAARRRRUUUUUUUUUCE… CO SIĘ STAŁO?” Następnie dolar.

Podczas niedzielnej kolacji brylował: krzyczał, wydawał rozkazy i omawiał wydarzenia dnia, drąc się na całe gardło. To był prawdziwy spektakl. Niektórzy pewnie uważali, że dziadek jest apodyktyczny, ale ja uważałem tego małego Włocha za g i g a n t a! Coś sprawiało, że wydawał się wielki, ważny, że nie przynależał do pasywno-agresywnego, błąkającego się w zagubieniu plemienia mężczyzn, którzy zaludniali znaczną część mojego dalszego życia. Był neapolitańską siłą natury! Jeśli nawet wpakował się w jakieś kłopoty, to co? W prawdziwym świecie kłopotów nie brakowało i jeśli czegoś chciałeś, jeśli pragnąłeś, powinieneś być na nie przygotowany. Najlepiej być gotowym uznać coś za swoje i nie odpuszczać, bo „oni” nie mieli zamiaru oddać ci tego za darmo. Trzeba zaryzykować… i zapłacić. Jego umiłowanie życia, siła jego osobowości, jego zaangażowanie w codzienne sprawy i panowanie nad rodziną uczyniły go wyjątkową postacią w moim życiu. Dziadek był fascynujący, przerażający, teatralny, skłonny do fanfaronady i tworzenia mitów na swój temat… Przypominał gwiazdę rocka! Poza tym gdy już opuściłeś dom na szczycie wzgórza, gdy tylko postawiłeś nogę na chodniku, w mojej rodzinie, ŚWIATEM RZĄDZIŁY KOBIETY! Pozwalały mężczyznom łudzić się myślą, że to oni dowodzą, ale najbardziej pobieżna obserwacja dowodziła, że nie potrafili nadążyć. Irlandczycy potrzebowali MAMUŚKI! Anthony, na szczycie swojego wzgórza, potrzebował Fifi, SEKSBOMBY! To była duża różnica.

Anthony rozstał się z Adeliną Rosą, swoją żoną z pierwszego, zaaranżowanego małżeństwa, kiedy oboje mieli po dwadzieścia kilka lat. Adelina została wysłana do Stanów Zjednoczonych jako młoda dziewczyna z Sorrento, żeby być panną młodą ze Starego Kontynentu. Mieszkała w Stanach ponad czterdzieści osiem lat i nie wypowiedziała ani jednego zdania po angielsku. Kiedy wchodziło się do jej pokoju, wkraczało się do Starej Italii. Różańce, słodkie zapachy, dewocjonalia, kapy, przydymione światło słońca odzwierciedlające inne miejsce i inną epokę. Jestem pewien, że ona, niestety, grała rolę Madonny wobec innych ukochanych Anthony’ego.

Moja babcia bardzo źle zniosła rozwód, nigdy nie wyszła ponownie za mąż i miała już niewiele wspólnego ze światem zewnętrznym. Oboje z Anthonym spotkali się ponownie dopiero po długim czasie. Nie widywali się na pogrzebach, na weselach ani na spotkaniach rodzinnych. Kiedy co niedzielę po mszy odwiedzałem ciotkę Dorę, babcia była u niej, w siatce na włosy i szalach, pachnąca egzotycznymi perfumami, i przyrządzała pyszne włoskie dania. Witała mnie uśmiechnięta, tuląc, całując i mamrocząc po włosku błogosławieństwa. Po czym pewnego dnia Fifi zmarła na wzgórzu.

Sześćdziesiąt lat po rozwodzie Anthony i Adelina zeszli się ponownie. Sześćdziesiąt lat! Mieszkali razem w swojej „rezydencji” dziesięć lat, do śmierci Anthony’ego. Gdy dziadek zmarł, latem, jeździłem rowerem z Colts Neck do Englishtown i składałem jej wizyty. Zazwyczaj była sama; siadaliśmy w kuchni, rozmawiając mieszaniną łamanej angielszczyzny i języka włoskiego. Twierdziła, że zamieszkała u starego, żeby chronić spuściznę dzieci… Może i tak. Zmarła w spokoju i zdrowa na umyśle w wieku stu jeden lat, będąc świadkiem wynalezienia automobilu, samolotu oraz spaceru ludzi po Księżycu.

Stojący na wzgórzu dom Anthony’ego i Adeliny pozostawał w stanie tłumionego ożywienia przez ćwierć wieku. Kiedy chodziłem po nim jako pięćdziesięcioletni mężczyzna, wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, gdy miałem osiem lat. Dla sióstr… stanowił ziemię świętą. W końcu mój kuzyn Frank, mistrz jitterbuga, który nauczył mnie pierwszych gitarowych akordów i którego syn, Frank junior, grał ze mną w Sessions Band, wprowadził się tam z rodziną i dom znowu zapełnił się dziećmi i zapachem włoskich potraw.

Moc „szczypty śmierci” została przekazana mojej ciotce Dorze, która wypracowała własną wersję – „chwyt przeznaczenia”. Ta drobna, mierząca niewiele ponad półtora metra dziewięćdziesięcioletnia staruszka potrafiłaby trwale uszkodzić kręgosłup lub skopać tyłek Randy’emu „Macho Man” Savage’owi, gdyby ten był na tyle głupi, żeby pochylić się do pocałunku. Chociaż nie boję się już „szczypty śmierci” Supertaty, wieczorem, około pół do dziewiątej, gdy światła w domu gasną, często się zdarza, że Anthony ożywa, rozsuwa się kulisa i słyszę to długie, rozciągnięte „BAAAARRRRUUUUUUUCE”.

Praca, wiara, rodzina – oto włoskie credo przekazane przez moją matkę i jej siostry. Żyły tym. Wierzyły w to. Wierzyły w to, mimo że te same zasady boleśnie je zawiodły. Głoszą je, aczkolwiek nigdy nie natarczywie, i są pewne, że nic więcej nie mamy pomiędzy życiem, miłością a otchłanią pożerającą mężów, dzieci, członków rodziny i przyjaciół. W całym tym animuszu i duchowości, które w sposób naturalny trafiły do mojej muzyki, są siła, lęk i rozpaczliwa radość. My, Włosi, naciskamy do oporu, nigdy nie ustępujemy, sięgamy i trzymamy, dopóki nie zadrżą mięśnie, tańczymy, krzyczymy i śmiejemy się do utraty tchu, aż do końca. Tak wygląda religia sióstr Zerilli, przekazywana podczas trudnych lekcji przez Ojca i dzięki łasce Bożej, za którą dziękujemy każdego dnia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: