Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Boży gniew - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Boży gniew - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 566 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I

Za pa­no­wa­nia Wła­dy­sła­wa IV brat przy­rod­ni kró­la jego mo­ści ksią­żę Ka­rol Fer­dy­nand, bi­skup wro­cław­ski, zaj­mo­wał na mu­rach zam­ko­wych świe­żo wznie­sio­ne skrzy­dło, któ­re wraz z czę­ścią ogro­du aż po Wi­słę, ustą­pio­ne mu zo­sta­ło. Tu on wraz ze szczu­płym dwo­rem swo­im mie­ścił się, za­my­ka­jąc jak w klasz­to­rze, w gma­chu tym i ogród­ku, któ­ry pie­lę­gno­wać lu­bił. Była to je­dy­na część zam­ku, w któ­rej nig­dy pra­wie sto­pa ko­bie­ca nie po­sta­ła. Su­ro­we ży­cie wiódł ksią­żę Ka­rol, od resz­ty świa­ta do­syć ode­rwa­ne, mo­dli­twom, ra­chun­kom i upra­wie ulu­bio­nych kwiat­ków po­świę­co­ne.

Zda­wa­ło się, że ten tryb ży­cia, do któ­re­go na­wykł ksią­żę, nig­dy się już nie po­wi­nien był zmie­nić, gdy na­gła wia­do­mość o zgo­nie kró­la w Me­re­czu na Li­twie w chwi­li, gdy strasz­li­wa po­żo­ga sze­ro­kim pło­mie­niem roz­po­ście­ra­ła spu­sto­sze­nie krwa­we na Rusi, przez zbun­to­wa­ne ko­zac­two znisz­czo­nej – i w ten spo­koj­ny ką­tek wnio­sła nie­po­kój z tro­ską o przy­szłość.

Kraj stał bez­bron­ny, nie­mal otwo­rem, a ojca i gło­wę po­stra­dał. Moż­na też wy­sta­wić so­bie, jaką klę­ski, jed­ne po dru­gich przy­cho­dząc, trwo­gę nie­wy­sło­wio­ną Wznie­ca­ły. Woj­ska resz­ty roz­pro­szo­ne, het­ma­no­wie w ko­zac­ko-ta­tar­skiej nie­wo­li, ze­wsząd gro­my lub nad­cią­ga­ją­ce bu­rze. Zbie­gi z po­bo­jo­wisk i obo­zów sze­rzy­ły po­płoch. Dzień sądu osta­tecz­ne­go nad­cho­dzić się zda­wał.

Jed­ni dru­gich ob­wi­nia­li, a wszy­scy win­ni byli w isto­cie. Przy­cho­dzi­ło do tego, że nie po­grze­bio­ne­go jesz­cze kró­la oskar­ża­no o pod­bu­dze­nie re­be­lian­tów prze­ciw­ko szlach­cie, któ­ra go słu­chać nie chcia­ła.

– Dies irae! – roz­le­ga­ło się wszę­dzie. Tłu­my roz­pa­sa­ne­go mo­tło­chu, któ­ry krwi za­kosz­to­wał, po­su­wa­ły się już w same wnętrz­no­ści Rze­czy­po­spo­li­tej, któ­ra prze­ciw­ko nim bro­nić się czym nie mia­ła.

Jed­ne­go Je­re­mie­go Wi­śnio­wiec­kie­go imię sta­ło jesz­cze jak tar­cza ostat­nia. Ra­tun­kiem od tego po­gro­mu je­dy­nym był jak naj­pręd­szy wy­bór pa­nu­ją­ce­go, któ­ry by wła­dzę ujął w dłoń sil­ną i lu­dzi pko­ło sie­bie sku­pił ku obro­nie!… Go­dzi­ny cza­su nie było (do stra­ce­nia.

Naj­bliż­szy­mi tro­nu byli, na­tu­ral­nie, dwaj bra­cia zmar­łe­go: eks- – kar­dy­nał Jan Ka­zi­mierz i Ka­rol Fer­dy­nand, bi­skup wro­cław­ski. Ten ostat­ni jed­nak­że zda­wał się tak mało zdra­dzać am­bi­cji a tak wiel­kie do sta­nu du­chow­ne­go po­wo­ła­nie, iż nikt go w po­cząt­kach po­są­dzać nie mógł na­wet, żeby się sta­rał o ko­ro­nę. Prze­ciw­nie, Jan Ka­zi­mierz, któ­ry w ży­ciu rzu­cał się już na wszyst­ko i wszyst­ko, co ujął, po­rzu­cał z nie­sma­kiem, na pierw­szą Wieść o zgo­nie bra­ta, przy­braw­szy po nim spa­dły na sie­bie ty­tuł kró­la szwedz­kie­go, mu­siał, na­tu­ral­nie, roz­go­rzeć na­tych­miast nie­zmier­ną żą­dzą otrzy­ma­nia ko­ro­ny.

Jest to za­gad­ka, kto pierw­szy pod­dał bi­sku­po­wi wro­cław­skie­mu myśl sta­ra­nia się o tron, któ­rej on by sam może nie po­wziął. Miał bar­dzo mało po­mię­dzy se­na­to­ra­mi du­chow­ny­mi i świec­ki­mi przy­ja­ciół, nie żył pra­wie z ni­kim; mil­czą­cy, mało przy­stęp­ny, ską­py, nie przy­cią­gał ku so­bie. Praw­do­po­dob­nie ko­re­spon­den­cja, jaka się mię­dzy nim w tym cza­sie za­wią­za­ła z ro­dzi­ną w Szwe­cji, była pierw­szą po­bud­ką. Za­chę­ta wy­cho­dzi­ła stam­tąd może. Po­zo­sta­nie to za­pew­ne ta­jem­ni­cą, jak się zro­dzi­ła myśl, lecz na­gle i nie­spo­dzia­nie dla wszyst­kich pusz­czo­no w świat, że ksią­żę bi­skup bę­dzie się też sta­rać o ko­ro­nę. Współ­cze­śnie z tą po­gło­ską na sa­mym brze­gu Wi­sły na­le­żą­cym do księ­cia Ka­ro­la, tym sa­mym pra­wym, co skrzy­dło, ja­kie w zam­ku zaj­mo­wał, z roz­ka­zu jego za­czę­to śpiesz­nie bu­do­wać. Było to tym dziw­niej­szym, że po śmier­ci kró­la bra­cia mie­li do po­dzia­łu mię­dzy sie­bie pa­ła­ce na Kra­kow­skim i w Ujaz­do­wie, a Ka­rol pie­nię­dzy wy­da­wać nie lu­bił. W miej­scu na tę bu­do­wę prze­zna­czo­nym sta­ła nie­gdyś szo­pa, któ­ra dwo­ro­wi do ką­pie­li w Wi­śle słu­ży­ła i do spo­czyn­ku po nich. Była w niej krę­giel­nia dla dwo­ru, a póź­niej prze­myśl­ny miesz­cza­nin wpro­sił się tu z ro­dza­jem go­spo­dy pod wie­chą, gdzie wino, miód i piwo sprze­da­wał. Z roz­ma­itej cze­la­dzi dwor­skiej i pa­nów, któ­rzy na dwo­rze by­wa­li, wie­lu żwaw­szych i młod­szych zbie­ga­ło tu dla swo­bod­niej­szej za­ba­wy. Na zam­ku mu­sie­li się trzy­mać ci­cho, spo­koj­nie i oglą­dać na mar­szał­kow­skie słu­gi, tu byli poza mu­rem i za okiem.

Na­gle po śmier­ci kró­la, wśród tego roz­go­rącz­ko­wa­nia, któ­re umy­sły opa­no­wa­ło, uj­rza­no z wiel­kim po­śpie­chem cie­śli, mu­ra­rzy, bu­dow­ni­cze­go Wło­cha i całą gro­ma­dę ro­bot­ni­ków krzą­ta­ją­cych się oko­ło szo­py. Prze­ra­bia­no ją na gwałt, po­więk­sza­no i przy­ozda­bia­no; nikt nie wie­dział na co i dla­cze­go? Nikt też ani bu­dow­ni­czy sam, nie umiał po­wie­dzieć, do cze­go prze­zna­cza­no nową szo­pę, nie wie­dzieć bo­wiem, jak to in­a­czej na­zwać było. Cie­ka­wi, któ­rzy tam za­glą­da­li, wi­dzie­li w po­środ­ku ogrom­ną, dłu­gą izbę, słu­pa­mi po­pod­pie­ra­ną, a po ro­gach kil­ka po­mniej­szych. Z boku ogrom­ne ku­chen­ne mia­ło się znaj­do­wać ogni­sko, a pod jed­ną z izb mu­ro­wa­no do­syć ob­szer­ną piw­ni­cę.

Nie było ta­jem­ni­cą, że się to czy­ni­ło kosz­tem księ­cia bi­sku­pa wro­cław­skie­go, któ­ry sam parę razy z ogro­du swe­go cho­dził bu­do­wę oglą­dać i pra­cu­ją­cym po­śpiech za­le­cać. W czę­ści z muru, resz­tą z drze­wa ogrom­na go­spo­da sta­nę­ła wkrót­ce tak jak go­to­wa; ścia­ny jej po­bie­lo­no i po­ma­lo­wa­no, na­tych­miast we­wnątrz wy­po­rzą­dza­jąc. W wiel­kiej izbie, jak była dłu­gą, usta­wio­no dwa rzę­dy sto­łów i ław przy nich. Do ścian po­przy­bi­ja­no świecz­ni­ki nie­wy­kwint­ne, ale gę­sto, w bocz­nych izbach po­mniej­szych tro­chę po­kaź­niej­sze usta­wio­no stoł­ki, sto­li­ki i sza­fy. Moż­na się więc było spo­dzie­wać, że ktoś wkrót­ce obej­mie go­spo­dę. W isto­cie ze dwo­ru księ­cia Szlą­zak, nie­ja­ki Nie­to­pa, prze­niósł się tu na miesz­ka­nie, a z mia­sta wzię­ty z kuch­ni kanc­le­rza Osso­liń­skie­go mło­dy i zdol­ny ku­charz Czer­nusz­ka po­czął spi­żar­nią za­opa­try­wać.

Ła­two się było wte­dy do­my­ślać, że zbli­ża­ją­ca się elek­cja mia­ła go­spo­dę zu­żyt­ko­wać, cho­ciaż była ona tak od pola i szo­py od­da­lo­ną, iż nie na wie­le szlach­cie się przy­dać mo­gła. Do sej­mu elek­cyj­ne­go jesz­cze do­syć zo­sta­wa­ło cza­su, gdy w go­spo­dzie tej obu­dzi­ło się ży­cie i już aż do koń­ca wy­bo­rów nie usta­wa­ło. Szli Ma­zu­ro­wie szcze­gól­niej tu­taj jak w dym, ale i inni za nimi, bo drzwi wszyst­kim sta­ły otwo­rem; Nie­to­pa przyj­mo­wał na­der go­ścin­nie, kar­mił, poił, a ni­ko­mu pła­cić nie ka­zał. Oprócz nie­go kil­ku szlach­ty z wa­sze­cia, Wy­soc­ki je­den, Czyr­ski, Nisz­czyc­ki za­sia­da­li tu, przy­pro­wa­dza­li z sobą pa­nów bra­ci i jaw­nie ich na stro­nę księ­cia bi­sku­pa jed­na­li.

Czy się kto chciał i miał na­wró­cić ku nie­mu, czy nie, gdy tu pie­czeń za­wie­si­sta co dzień pach­nia­ła, a piwo i miód było do­sko­na­le – lu­dzie ocho­czo pły­nę­li. Że tak ską­py pan nie ża­ło­wał na to, dzi­wio­no się po­wszech­nie, a Nie­to­pa po­wta­rzał swo­im ła­ma­nym ję­zy­kiem:

– Dla Rze­czy­po­spo­li­tej ten pan nic nie po­ża­łu­je.

W po­cząt­kach nie było go­ści tak wie­le w go­spo­dzie, choć pust­ką ona nig­dy nie sta­ła, ale im bli­żej sej­mu elek­cyj­ne­go, gdy się za­czę­to ścią­gać i zjeż­dżać, z rana, od pierw­szej mszy świę­tej izba by­wa­ła na­bi­tą i przy do­brej my­śli za­ba­wia­no się nie­mal przez noc całą.

Kto so­bie pod­ocho­cił, na ła­wie się prze­sy­piał – nie mó­wio­no mu nic.

Nie­to­pa pil­no­wał wła­ści­wie tyl­ko go­spo­dar­stwa i po­rząd­ku; Wy­soc­ki zaś, Czyr­ski i Nisz­czyc­ki ora­to­ra­mi byli i rej wo­dzi­li. Nie moż­na było prze­ciw ich wy­bo­ro­wi po­wie­dzieć nic. Każ­dy z tych ich­mo­ściów miał swój przy­miot, a wszy­scy gęby wy­praw­ne co się zo­wie. Na ski­nie­nie wza­jem so­bie po­ma­ga­li.

Wy­soc­ki gło­wą ich mógł się na­zwać; by­stry, zręcz­ny, i choć chu­dy pa­cho­łek, miał pre­zen­cją taką i tak umiał zgrzeb­ne płót­no za atłas sprze­da­wać, iżby go z dala każ­dy wziął za po­tom­ka wiel­kiej ro­dzi­ny i za ma­jęt­ne­go pan­ka, gdy w isto­cie ani za­go­na nie miał. Ale gło­wę no­sił, pier­si na­sta­wiał, ręce za­kła­dał za pas, no­ga­mi tak umiał ro­bić, że czy siadł, czy stał, czy cho­dził, pań­sko za­wsze. Na lu­dzi pa­trzał z wy­so­ka i spo­ufa­leć się z sobą zbyt­nio nie da­wał. Sza­no­wać go mu­sia­no, choć nikt nie umiał­by był po­wie­dzieć: za co? Wy­soc­ki Wy­mo­wę miał nie­szcze­gól­ną, ale i z tą tak się umiał ob­cho­dzić, że go za ora­to­ra mia­no. Chrzą­kał, rę­ka­mi ma­chał, oczy­ma łu­pał, mru­czał, po­krzy­ki­wał – i tak to czy­nił od­waż­nie, iż wszyst­kich kon­win­ko­wał. Po­nie­waż wzrost miał nad­zwy­czaj­ny, tak że mało kto go do­rósł, w ciż­bie za­tem oczy­ma pa­no­wał nad tłu­mem i gdzie go było po­trze­ba, zja­wiał się na­tych­miast. Wy­mo­wie po­sta­wa w po­moc przy­cho­dzi­ła.

Czyr­ski mały, zwin­ny, jo­wia­li­sta, ja­kich wów­czas peł­no było, tak że go z naj­cel­niej­szy­mi ów­cze­sny­mi, z Sa­mu­elem Łasz­czem i Za­li­czew­skim po­rów­ny­wa­no, nie­ustan­nie w ru­chu, w ła­mań­cach, w wy­bry­kach, z czu­pry­ną na­je­żo­ną jak szcze­ci­na, z gębą ogrom­ną, z brzusz­kiem okrą­głym, miał to po­słan­nic­two, aby wszyst­kich roz­we­se­lać, a kogo po­trze­ba było, – ośmie­szać. Dow­cip jego nie si­lił się na sub­tel­ność, rą­bał jak sie­kie­rą, ale znał swych słu­cha­czy do­sko­na­le i nig­dy nie chy­bił; zro­zu­mie­li go oni za­wsze. Cza­sem zna­ne­go co po­wtó­rzył, ale tak przy­ła­tał w miej­scu, że uszło za jego wła­sne.

Naj­ro­zum­niej­szym i naj­wy­mow­niej­szym sta­ty­stą był Nisz­czyc­ki. Mó­wio­no o nim, że się spo­so­bił był do sta­nu du­chow­ne­go i wy­szedł po­tem z je­zu­ic­kie­go se­mi­na­rium na praw­ni­ka. Tro­chę teo­lo­ga, tro­chę ju­ry­sty czuć też w nim było. Mó­wił ła­two, dużo i nig­dy go nikt nie skon­win­ko­wał. Gdy po­czął mó­wić, miał ten dar, że go słu­cha­no, roz­gnie­wał się, ni­czym dla nie­go było go­dzi­nę i pół­to­rej wodę wa­rzyć, prze­le­wać jed­no a jed­no. Słu­cha­cze, w koń­cu zmę­cze­ni, mó­wi­li przy kon­klu­zji:

– Ma słusz­ność, ma słusz­ność.

Ci trzej ich­mo­ście byli tu w go­spo­dzie co dnia. Zja­wił się ktoś nowy, ota­cza­li go tro­skli­wo­ścią szcze­gól­ną: po­jo­no, kar­mio­no, za­ba­wia­no i nie pusz­cza­no stąd, aż przy­rzekł i sam po­wró­cić, i dru­gich z sobą przy­pro­wa­dzić. Czyr­ski szczy­cił się, że kasz­te­la­na cheł­miń­skie­go był po­wi­no­wa­tym; Nisz­czyc­ki sam miał ty­tuł cho­rą­że­go beł­skie­go. Zresz­tą do­stoj­niej­szych tu na­po­tkać było trud­no, ale mu­sia­ła go­spo­da ks. Ka­ro­la być i po­trzeb­ną, i po­ży­tecz­ną, gdy ją utrzy­my­wał, po­mi­mo że go nie­zmier­nie wie­le kosz­to­wa­ła.

Nie­to­pa człek był po swo­je­mu uczci­wy, ale nie był­by swe­go wie­ku dzie­cię­ciem, żeby się nie sta­rał ko­rzy­stać z po­ło­że­nia dla wła­snej kie­sze­ni. Ku­cha­rza i spi­żar­ni mimo do­zo­ru bar­dzo trud­no do­pil­no­wać. Ćwier­ci mię­sa szły okrut­nie po­śpiesz­nie, a piw­ni­ca się opróż­nia­ła w cu­dow­ny spo­sób. By­wa­ły ta­kie dnie, że pod noc na mia­sto po­sy­łać mu­sia­no, aby wsty­du nie mieć.

Wy­soc­ki zaś szcze­gól­nie na­le­gał na to, iż tu skąp­stwo było nie w miej­scu i pe­ro­ro­wał Szlą­za­ko­wi na swój spo­sób:

– Wasz­mość to po­wi­nie­neś ro­zu­mieć, że tu albo tego… albo tego… albo sta­ro­sta, albo ka­pu­cyn. Zbłaź­nić się nie go­dzi. Mnie sa­me­mu księ­cia żal i jego ta­la­rów, ale kie­dy chce kró­lem być, to dar­mo!

Jed­ne­go je­sien­ne­go wie­czo­ra tłum­niej było w go­spo­dzie niż zwy­kle i tak gwar­no, że w nie opo­dal sto­ją­cym pa­ła­cu księ­cia Ka­ro­la, któ­ry od go­spo­dy ka­wał pla­cu tyl­ko i mur gru­by od­dzie­lał, pew­nie szum ten sły­szeć mu­sia­no.

Nie było pra­wie dnia, aby z tych po­gro­mów ko­zac­kich, z tych po­bo­jo­wisk sro­mot­nych, z tych kra­jów za­la­nych przez mo­tłoch pi­ja­ny, nie zja­wił się bi,edny zbieg ja­kiś, ran­ny, wy­zwo­liw­szy się z nie­wo­li lub t.p. Wło­sy wsta­wa­ły na gło­wie słu­cha­czom, gdy ci nie­szczę­śli­wi opo­wia­dać za­czę­li; ale tego dnia szlach­cic Pod­la­siak, nie­ja­ki Szmer­dow­ski, szcze­gól­niej wszyst­kich moc­no zaj­mo­wał; ta­kie strasz­li­we dzie­je, któ­rych wszyst­kich świad­kiem był, opo­wia­dał, nie­znu­żo­ny, od rana. Po­są­dza­li go wpraw­dzie nie­do­wiar­ko­wie nie­któ­rzy, iż sro­dze mu­siał fan­ta­zją nad­ra­biać, ale klął się i w pier­si bił, i po­wta­rzał cią­gle: „Bo­da­jem się tak z miej­sca tego nie ru­szył, je­że­li to wszyst­ko świę­tą praw­dą nie jest, któ­rą na oczy oto te oglą­da­łem”., Okru­cień­stwa szcze­gól­niej zbun­to­wa­ne­go chłop­stwa prze­ra­ża­ły. Po­mię­dzy in­ny­mi Szmer­dow­ski też przy­niósł je­den z pierw­szych tę po­ga­dan­kę, iż Ko­za­cy się chlu­bi­li roz­ka­zem nie­bosz­czy­ka kró­la, któ­ry im krzywd się mścić na pa­nach i szlach­cie do­zwo­lił. W nie­wo­li bę­dąc u Ko­za­ków, z któ­rej cu­dem miał się wy­śli­znąć, na swe uszy sły­szał to od star­szy­zny ko­zac­kiej i do­da­wał, że pana, bądź co bądź, co ry­chlej obie­rać było po­trze­ba, bo Ko­za­cy tyl­ko na imię kró­la i z nim ukła­dać się ze­chcą, a z pa­na­mi – nig­dy.

Wszy­scy też tu jed­ne­go byli zda­nia, iż król a wódz ko­niecz­nie, był po­trzeb­nym. Ra­ko­czy, choć się i strę­czył, i na­pra­szał, nikt do nie­go sma­ku nie miał; o, in­nych kan­dy­da­tach nie czas było roz­my­ślać, po­zo­sta­wał więc tyl­ko wy­bór mię­dzy Ja­nem Kaź­mie­rzem… a Ka­ro­lem.

Trud­ne za­da­nie mie­li ci, co ostat­nie­go za­le­cać chcie­li. Nikt go nie znał. Ka­zi­mie­rza zaś zna­no aż nad­to. Tu w go­spo­dzie nie oszczę­dza­no go wca­le i Czyr­ski, gdy ktoś o nim na­po­mknął, par­sk­nął śmie­chem.

– A toż nam drap­nie jak Wa­le­zy – za­wo­łał – je­śli, ucho­waj Boże, wy­bór pad­nie na nie­go! Gdzież on kie­dy wy­trzy­mał? Mni­chem był – zbrzydł mu kap­tur ry­chło, okrył go pa­pież pur­pu­rą – i tę mu ode­słał. Zno­wu tedy świec­ką suk­nię wdział i ta go pręd­ko pa­rzyć bę­dzie. Da­cie mu ko­ro­nę, nie­dłu­go ją po­no­si. Któż go tu nie zna? Po­la­ków me lubi; Niem­cy i Wło­chy to jego naj­mil­sze to­wa­rzy­stwo, a pa­pu­gi, mał­py też i kar­ły, bo z nimi po ca­łych dniach sie­dzi, chęt­niej niż z pa­na­mi se­na­to­ra­mi! Po­żyt­ku z nie­go Rzecz­po­spo­li­ta mieć nie bę­dzie. Ca­łe­mu świa­tu wia­do­mo, że ksią­żę nasz Ka­rol oszczęd­no­ścią i ro­zu­mem gro­sza so­bie ze­brał spo­ro, z tego już te­raz nie cze­ka­jąc kil­ku­set lu­dzi uzbro­jo­nych swo­im kosz­tem po­słał na obro­nę gra­nic Rze­czy­po­spo­li­tej od ko­za­czej po­wo­dzi. Ka­zi­mierz gro­sza przy du­szy nie ma, wprzó­dy za­wsze zje, niż do­sta­nie, bo u nie­go ładu nie py­tać. Ani ich po­rów­nać moż­na z sobą – cią­gnął da­lej Czyr­ski z za­pa­łem wiel­kim – ksią­żę bi­skup czło­wiek po­waż­ny i sta­tecz­ny, ten za dziew­ka­mi bie­ga jak mło­kos, tak że kró­lo­wa od swe­go frau­cy­me­ru drzwi przed nim za­my­kać mu­sia­ła.

Słu­cha­li wszy­scy w mil­cze­niu, aż je­den szlach­cic z kąta, sie­dzą­cy nad szkla­ni­cą piwa z grzan­ka­mi, po­wo­li po­czął:

– Pa­nie Boże od­puść! Nie szczę­ści­ło się nam z pa­na­mi na­szy­mi od cza­su, jak Ja­giel­lo­nów nie sta­ło. Fran­cu­za­śmy wy­bra­li ze stra­chu, aby Ra­ku­sza­ni­no­wi się nie do­stać, a ten nam srom uczy­nił, ucie­kł­szy precz. Przy­szedł po nim z wil­czy­mi zę­ba­mi Szcze­pa­nek i po­czął ci­snąć, a może by i ład za­pro­wa­dził, gdy­by go śmierć nie za­sko­czy­ła. Ale co i po nim było? Z Fran­cu­zem się ża­den z nas roz­mó­wić nie mógł, bo na­sze­go ję­zy­ka nie znał ani się go uczyć chciał; z Ba­to­rym też kto po ła­ci­nie nie umiał, mu­siał przez Za­moy­skie­go kon­wer­so­wać. Bóg ci je­den wie zresz­tą, kto pa­no­wał na­ów­czas, Ba­to­ry czy Za­moy­ski? Aż wy­bra­li­śmy so­bie z kro­plą krwi ja­giel­loń­skiej Zyg­mun­ta, co go nam za­le­ci­li, że się pa­cie­rza na­przód po pol­sku na­uczył. Bi­li­śmy się aż za nie­go, aby zno­wu Ra­ku­sza­ni­na nie pu­ścić! Co po­tem? Ra­ku­sza­nin mu żon­kę dał i jed­ne i dru­gą, a z żo­na­mi we­szła niem­czy­zna i dzie­ci się po­cho­wa­ły na Nie­miasz­ków.

Był­by tak dłu­żej się roz­wo­dził szlach­cic, ale Nisz­czyc­ki nie do­pu­ścił, zwa­żyw­szy, że ko­niec koń­cem nie szło to na ko­rzyść księ­cia Ka­ro­la.

– Hej, hej! – za­wo­łał żywo – co tu prze­ciw­ko Opatrz­no­ści bo­żej i lo­som prze­szłym re­kry­mi­no­wać nada­rem­nie! Co się sta­ło, od­stać się nie może. Dziś pe­ri­cu­lum in mora, pana po­trze­ba co naj­ry­chlej. Dwu ich tyl­ko do wy­bo­ru mamy, księ­cia eks-kar­dy­na­ła, któ­ry się dziś już szwedz­kim kró­lem na­zy­wać, każe, zna­my! To do­syć, aby go nie chcieć! Prze­po­mnie­li­śmy też jed­no, że dla tego ty­tu­łu kró­la szwedz­kie­go, o któ­ry się spie­rać będą, woj­nę nam może na­pro­wa­dzić. Nie­chaj­że so­bie pa­nu­je w Szwe­cji, a my księ­cia Ka­ro­la jed­no­gło­śnie na tron we­zwij­my. Wszyst­ko mówi za nim.

Mil­cza­no do­ko­ła, nikt ja­koś nie prze­czył, głu­chy gwar tyl­ko izbę na­peł­niał. Część go­ści ob­stą­pi­ła szlach­ci­ca, któ­ry o okru­cień­stwach Ko­za­ków i Ta­ta­rów opo­wia­dał i z go­rącz­ko­wą cie­ka­wo­ścią, co­raz no­wy­mi py­ta­nia­mi, co­raz też strasz­niej­sze i krwaw­sze wy­wo­ły­wał ob­ra­zy. Wtem od jed­nych drzwi ści­śnię­ty tłum roz­stą­py­wać się za­czął ze szme­rem ja­kimś dziw­nym i po­nad gło­wa­mi jego uka­zał się wierzch tyl­ko czasz­ki okry­tej roz­czo­chra­ny­mi jak krzak wło­sa­mi si­wy­mi, a za­ra­zem z ust do ust po­da­wać so­bie po­czę­to:

– Bo­ja­now­ski! Bo­ja­now­ski!

Imię to mia­ło jak­by wła­sność na­ka­zy­wa­nia mil­cze­nia, gdyż wszyst­kie usta się za­mknę­ły, a oczy skie­ro­wa­ły się w tę stro­nę, gdzie przez roz­dzie­la­ją­ce się do­bro­wol­nie fale tłu­mu z wol­na prze­dzie­rał się ów Bo­ja­now­ski. Wy­soc­ki, Czyr­ski, Nisz­czyc­ki za­sły­szaw­szy o nim, wszy­scy się zna­leź­li kupą ra­zem, jak­by czu­li obo­wią­zek zgro­ma­dze­nia się ku obro­nie.

Przez roz­stę­pu­ją­ce się ścia­ny go­ści wy­szedł na osta­tek Bo­ja­now­ski ów, któ­re­go dłu­go tyl­ko siwą, na­je­żo­ną wło­sa­mi gło­wę wi­dać było. Już z niej o wzro­ście jego wno­sić było moż­na; ol­brzy­mim w isto­cie uka­zał się, a wy­chu­dze­nie czy­ni­ło go jesz­cze na po­zór ro­siej­szym. Skó­ra to była tyl­ko i ko­ści, ale ko­ści gru­be, po­tęż­ne, na któ­rych po­opla­ta­ne ścię­gna i żyły jak­by pod­skór­ną siat­kę two­rzy­ły. Ogrom­na, bla­da, prze­cią­gła twarz z dłu­gą bro­dą siwą, tak roz­czo­chra­ną jak wło­sy, spa­da­ła mu na pier­si, na wpół ob­na­żo­ne. Mało kto mógł bez nie­po­ko­ju i pra­wie że trwo­gi wej­rze­nie tego czło­wie­ka wy­trzy­mać Głę­bo­ko pod ko­ść­mi czo­ło­wy­mi ukry­te oczy, w tym cie­niu skle­pień ob­ro­słych brwia­mi na­je­żo­ny­mi, świe­ci­ły, jak­by w isto­cie ogień ja­kiś w nich go­rzał. Rysy twa­rzy re­gu­lar­ne, ostre, su­che, mia­ły wy­raz po­gar­dy i od­wa­gi nie­wy­po­wie­dzia­nej. War­gi bled­sze niż skó­ra, pra­wie bia­łe, jak­by spa­lo­ne, na wpół tyl­ko miał przy­mknię­te. Po­mi­mo że suk­nia, któ­ra go okry­wa­ła, pra­wie łach­ma­nem się na­zwać mo­gła, Bo­ja­now­ski miał ma­je­sta­tycz­ną po­stać. Bru­nat­ne­go ko­lo­ru ro­dzaj opoń­czy, przy­po­mi­na­ją­cy za­kon­nym kro­jem mni­cha, bez koł­nie­rza u góry, w gru­bych, gę­stych fał­dach opa­dał mu na nogi okry­te skó­rza­ny­mi cho­le­wa­mi, któ­re sznur­ka­mi były przy­twier­dzo­ne. W pa­sie ob­wią­za­ny był pro­stym sznu­rem, po­wro­zem ra­czej, od któ­re­go zwie­szo­ny ró­ża­niec drew­nia­ny z gał­ka­mi ogrom­ny­mi i nie­fo­rem­ny­mi za każ­dym po­ru­sze­niem wy­da­wał ja­kiś grze­chot nie­mi­ły. Pa­cie­rze te drew­nia­ne stu­ka­ły jak­by ko­ści tru­pie. W jed­nej ręce niósł ogrom­ny, gru­by kosz­tur, któ­rym się pod­pie­rał, a trze­ba się było przy­pa­trzeć tej ręce, aby zro­zu­mieć, czym ten czło­wiek za mło­du być mu­siał. Dziś jesz­cze zda­wa­ło się, że gdy­by kosz­tur chciał po­ci­snąć, woda by z nie­go po­cie­kła.

Szedł po­wo­li Bo­ja­now­ski, ale nie sam; z le­wej stro­ny pod łok­ciem jego su­nął się mały człek, zdy­sza­ny, nie­spo­koj­ny­mi oczy­ma pa­trzą­cy do­ko­ła: był to jego, nie wia­do­mo, słu­ga, to­wa­rzysz, uczeń, dość że nie­od­stęp­ny cień. Pod­szedł­szy ku środ­ko­wi izby, w któ­rej co­raz ci­szej na wi­dok jego być za­czy­na­ło, Bo­ja­now­ski sta­nął i oczy­ma swy­mi z głę­bi jam, spod cie­nia brwi, po­to­qzył do­ko­ła.

Dla wszyst­kich nie­mal, co się tu znaj­do­wa­li, Bo­ja­now­ski przy­najm­niej z na­zwi­ska i roz­gło­su był zna­nym. Cho­ciaż dziś le­d­wie się o nim pa­mięć ucho­wa­ła, w owe cza­sy cała nie­mal Pol­ska, a przy­najm­niej znacz­niej­sza część jej, zna­ła Bo­ja­now­skie­go lub sły­sza­ła o nim. Głu­cho i róż­nie roz­po­wia­da­no o jego prze­szło­ści. Wia­do­mo tyl­ko było na pew­no, że od lat wie­lu od­pra­wiał po­ku­tę, od­był piel­grzym­kę do Zie­mi Świę­tej, był w Rzy­mie, a te­raz od jed­ne­go do dru­gie­go cu­dow­ne­go ob­ra­zu pie­szo cho­dził, po ko­ściół­kach się wiej­skich za­trzy­mu­jąc, a za­gad­nię­ty – do po­ku­ty po­bu­dzał lu­dzi. Wy­mow­nym był, a śmia­łym, że ni­ko­go nie szczę­dził. Cie­ka­wi go czę­sto byli lu­dzie, lecz się za­ra­zem oba­wia­li, oso­bli­wie pa­no­wie i szlach­ta, któ­rych bez mi­ło­sier­dzia chło­stał i sma­gał. Ła­god­niej­si du­chow­ni czę­sto­kroć pró­bo­wa­li go po­wstrzy­my­wać od wy­bu­chów i skło­nić do więk­sze­go po­miar­ko­wa­nia, ale Bo­ja­now­ski, nie sprze­cza­jąc się z nimi, wy­słu­chaw­szy co mó­wi­li, by­najm­niej po­stę­po­wa­nia swo­je­go nie zmie­niał. Roz­po­wia­da­no o nim, że tam, gdzie pu­blicz­ne zgor­sze­nie wi­dział albo sły­szał o nim, wę­dro­wał nie­pro­szo­ny i na­wo­ły­wał do po­ku­ty. Uda­ło mu się nie­je­den raz tak na­wró­cić grzesz­ni­ka i skru­chę w nim obu­dzić, ale też i psa­mi go cza­sem ze dwo­rów wy­szczu­wa­no i ka­mie­nia­mi ci­ska­no za nim. Cho­ciaż wy­glą­dał jak że­brak, Bo­ja­now­ski nig­dy od ni­ko­go nic nie przyj­mo­wał, chy­ba że go głod­ne­go na­kar­mić kto się ofia­ro­wał, ale i to jego ja­dło ni­ko­mu być nie mo­gło cię­ża­rem, bo mię­sa nig­dy nie brał w usta, a lada po­lew­ką, chle­bem, wodą, mle­kiem głód za­spo­ka­jał. To­wa­rzysz jego, któ­re­go zna­no pod na­zwi­skiem War­sza, pil­no­wał, po­wie­dzieć było moż­na, aby po­stów zbyt nie prze­cią­gał i cza­sem gwał­tem nie­mal go kar­mił. Mia­no go za tak świą­to­bli­we­go, iż po dro­dze, gdzie się uka­zał, mat­ki przy­pro­wa­dza­ły mu dzie­ci, aby je bło­go­sła­wił. Bro­nił się on tej czci i nie­kie­dy obu­rzał.

– Jam taki grzesz­nik nędz­ny, jako i wy – wo­łał znie­cier­pli­wio­ny – wi­dzi­cie, że po­ku­tę za grze­chy moje od­pra­wu­ję. Nie po­mo­że wam bło­go­sła­wień­stwo ska­la­nych rąk ani spa­lo­nych warg mo­ich, mó­dl­cie się sami, a Bóg was wy­słu­cha.

Wtar­gnię­cie Bo­ja­now­skie­go do go­spo­dy było rze­czą zu­peł­nie dla go­ści tu­tej­szych i go­spo­da­rzy nie­po­ję­tą, gdyż sta­ry pąt­nik w ta­kich tłum­nych zgro­ma­dze­niach nie by­wał nig­dy, uni­kał ich, ucie­kał od nich. Wy­soc­ki i jego to­wa­rzy­sze wca­le mu też ra­dzi nie byli. Nie ro­zu­mia­no, kto go tu wpro­wa­dził.

Wtem zza sto­ła ów Pod­la­siak, któ­ry się mie­nił zbie­giem od po­gro­mu i cuda owe roz­po­wia­dał, ru­szył się, uj­rzaw­szy Bo­ja­now­skie­go, jak­by prze­lę­kły. Sta­ry go szu­kał wej­rze­niem, a raz zna­la­zł­szy, wle­pił oczy w nie­go z ta­kim na­tę­że­niem i siłą, że Szmer­dow­ski jak ska­mie­nia­ły sta­nął. Mil­cze­nie co­raz głęb­sze ob­ję­ło izbę, jak była wiel­ką i aż do koń­ców jej z wol­na się roz­po­star­ło. Bo­ja­now­ski stał i ki­jem ude­rzył w pod­ło­gę.

– Mów – rzekł z wol­na gło­sem sil­nym i głę­bo­kim – mów! Nie­chże i ja sły­szę, jako Bóg nas ka­rze. Mów!

Tym­cza­sem wy­mow­ny do zbyt­ku przed chwi­lą Szmer­dow­ski, ję­zy­ka za­po­mniaw­szy w gę­bie, beł­ko­tał tyl­ko coś nie­wy­raź­nie. Ci, co go wprzó­dy tak ogni­ście opo­wia­da­ją­ce­go słu­cha­li, po­czę­li rę­ka­mi po­trą­cać i szep­tać. – Ano, mów­że!

Wy­soc­ki rad może, iż o nic wię­cej nie szło Bo­ja­now­skie­mu, na­ka­zu­ją­cym ru­chem Pod­la­sia­ko­wi dał znak, aby był po­słusz­nym. Ale Szmer­dow­skie­go cała od­wa­ga i pew­ność sie­bie opu­ści­ła.

– Już mi sił nie sta­je – ode­zwał się sła­bym gło­sem – a co oczy moje oglą­da­ły, to mi się sa­me­mu wy­da­je jako sen, nie do wia­ry. Cóż dru­gim, któ­rzy o tym słu­cha­ją!? Krew się lała i leje po­to­ka­mi, stud­nie tru­pów sto­ją peł­ne. Lasy całe na pale po­wbi­ja­nych do­ko­ła mia­ste­czek sto­ją. Ża­den zwierz dzi­ki tak się nie pa­stwi nad swą ofia­rą.

Gdy to mó­wił gło­sem drżą­cym Pod­la­siak, słu­chał go sta­rzec mil­czą­cy.

– Ani ty po­tra­fisz wy­my­śleć – rzekł po prze­stan­ku – cze­go by sro­ga po­msta boża nie speł­ni­ła. Tak jest, nie­ste­ty! Czyś oglą­dał, czy sły­szał, czy śni­ło ci się tyl­ko, wszyst­ko to praw­dą jest, było, sta­ło się lub sta­nie! Wiel­kie były grze­chy na­sze, więc nad­szedł dzień sądu i kary. Lat temu nie­ma­ło pro­ro­czym gło­sem z ka­zal­ni­cy Skar­ga, mąż świę­ty, wszyst­ko to prze­po­wie­dział. Nie­wo­lę u ob­cych, znę­ca­nie się sług nad nami, rze­zie, po­żo­gi i sro­mot­ne zbie­gi z pla­cu boju i mę­czar­nie, i rze­ki krwi, i chó­ry ję­ków do głu­chych nie­bios, bo je grze­chy na­sze dla nas za­mknę­ły. Więc do­pu­ścił Bóg i chło­sta się po­czę­ła, a trwać bę­dzie nie je­den dzień – dies irae, ale wie­ki gnie­wu Pań­skie­go, tak jak wie­ka­mi cią­gnę­ły się ro­sną­ce grze­chy na­sze!

Bo­ja­now­ski jęk­nął.

Cały ten tłum, przed chwi­lą pra­wie roz­we­se­lo­ny na­po­jem i pło­chy­mi roz­mo­wy, uczuł się prze­ra­żo­ny. Głos star­ca jak­by z gro­bu wy­cho­dzą­cy, po­waż­ny, po­tęż­ny siłą ta­jem­ni­czą, do głę­bi wszyst­kich przej­mo­wał. Cięż­kie wes­tchnie­nia i jęki na­wet za­czę­ły się do­by­wać z pier­si nie­któ­rym, in­nym łzy się to­czy­ły.

Sta­rzec stał z oczy­ma wpa­trzo­ny­mi jak­by w dal, mil­cząc chwi­lę.

– Pana my­śli­cie wy­bie­rać – cią­gnął da­lej z wol­na – i po­trze­ba go nam, za­praw­dę… lecz któż z was słu­chać ze­chce wy­bra­ne­go? Wy­sa­dzi­cie go, aby­ście mu się urą­ga­li, aby wam za­pła­cił, aby każ­dy z was z nie­go sko­rzy­stał, bo pry­wa­ta u nas jed­na w ser­cach. Urzę­dów pra­gnie­cie nie dla służ­by Rze­czy­po­spo­li­tej,- ale dla jur­giel­tów, do­sto­jeństw żą­da­cie jako aren­dy, z któ­rej wam do­chód ' pły­nąć bę­dzie. Żoł­nierz nie słu­cha wo­dza, het­ma­ni się kłó­cą z sobą. Po do­mach nie­zgo­da, na sej­mach ro­ze­rwa­nie, przed wro­giem i bi­twą nie­po­słu­szeń­stwo. Na woj­nę cią­gnę­li­ście na­mio­ty zło­te i pie­rzy­ny, i kre­den­sy srebr­ne wio­ząc z sobą, otóż je ma­cie w ko­za­czych dziś rę­kach łu­pem! Mę­stwo na­wet sta­re z pier­si wy­gna­ła zgni­li­zna roz­pu­sty. A przy­kład szedł z góry – i jed­na ona łaź­nia krwi nie ob­my­je ani ule­czy. Kary bo­żej świt to do­pie­ro i po­czą­tek, po­ko­le­nia ją zno­sić będą, wie­ki ona trwać musi…

Głos cich­szy co­raz zmie­nił się w nie­wy­raź­ne mru­cze­nie. Wszy­scy sta­li po­mie­sza­ni i str­wo­że­ni. Nisz­czyc­ki, któ­ry je­den po­chle­biał so­bie, iż temu strasz­ne­mu pro­ro­ko­wi pla­cu do­trzy­mać po­tra­fi, zbli­żył się nie­co.

– Nie na­le­ży nam mę­stwa odej­mo­wać – ode­zwał się – gdy go wła­śnie naj­wię­cej po­trze­bu­je­my! Bóg da, nie pój­dzie na­po­mnie­nie jego na próż­no. Po­pra­wa już jest znacz­na, wszy­scy dziś czu­ją, ja­kie­go nam pana po­trze­ba i zgod­ni są, aby go obrać gło­sa­mi jed­ny­mi.

Bo­ja­now­ski spoj­rzał nań dłu­go, to­piąc w nim wej­rze­nie.

– Mó­dl­cie się, a czyń­cie po­ku­tę – rzekł. – Nie wie­cie nic, śle­pi je­ste­ście, ani po­chle­biaj­cie so­bie, aby­ście moc mie­li jaką. Ta siła dana jest tyl­ko na­ro­dom zdro­wym i nie­zep­su­tym. My już nie wła­da­my sobą, bę­dzie­my lo­sów, wia­trów albo ra­czej twar­dych owo­ców na­sze­go grze­chu ofia­rą. Ani wy­bie­rze­cie, kogo chce­cie, ani pójść bę­dzie mógł, jak za­żą­da. Ze­rwa­ły się wo­dze i woź­ni­ki pę­dzą bez nich na prze­pa­ście. Mó­dl­cie się a ka­jaj­cie! Mó­dl­cie się a czyń­cie po­ku­tę!

Pod­nie­sio­nym gło­sem, wy­mó­wi­szy wy­ra­zy te, Bo­ja­now­ski jesz­cze raz po­wiódł oczy­ma po tłu­mie, w któ­rym już szlach­ci­ca Pod­la­sia­ka nie do­strzegł. Znik­nął on gdzieś i skrył się. Sta­rzec, po­staw­szy chwi­lę, oto­czo­ny trwoż­li­wym mil­cze­niem, po­ru­szył się, za­wró­cił z wol­na i po­krę­ciw­szy wąsa, po­czął po­su­wać się ku drzwiom. Nikt go też wstrzy­my­wać nie śmiał; kil­ku tyl­ko bli­żej sto­ją­cych po­chy­li­ło się do uca­ło­wa­nia ręki świą­to­bli­we­go męża, ale sta­rzec ją żywo uchy­lił, nie do­pusz­cza­jąc tej ozna­ki po­sza­no­wa­nia.

Poza nim za­my­kał się już tłum gę­sty i z ką­tów ogrom­nej izby z wol­na szmer głu­chy naj­pierw, po­tem co­raz gło­śniej­szy gwar, aż ha­ła­śli­wa wrza­wa na nowo ro­snąć po­czę­ła. Wszy­scy ja­koś swo­bod­niej ode­tchnę­li, gdy się Bo­ja­now­ski od­da­lił. Szmer­dow­ski, któ­ry był się gdzieś w kąt wci­snął, wy­nu­rzył się zno­wu z tłu­mu.

– Świą­to­bli­wy mąż – ode­zwał się pół­gło­sem Nisz­czyc­ki., któ­ry nie bar­dzo był rad zja­wie­niu się jego i wra­że­niu, ja­kie zo­sta­wił po so­bie. – Świą­to­bli­wy mąż, ale po­kut­nik też za grze­chy wiel­ki.

Nisz­czyc­ki ręką wska­zał na czo­ło.

– Dziś mu już tu wszyst­ko się zmie­sza­ło, bo­daj wła­sne jego grze­chy z na­szy­mi. Bóg spra­wie­dli­wy jest, ale mi­ło­sier­ny. To, co­śmy wy­cier­pie­li, star­czy za karę. Wy­bie­rze­my pana, sku­pi­my się oko­ło nie­go, pój­dzie­my na to chłop­stwo ze sta­rym du­chem ry­cer­skim.

Gdy to mó­wił, szlach­cic z tłu­mu się wy­rwał:

– U nas to we­dług zwy­cza­ju król za­ra­zem naj­wyż­szym het­ma­nem by­wał, a gdzież tu bi­sku­po­wi, co się od dzie­ciń­stwa bło­go­sła­wić tyl­ko uczył, za oręż po­ry­wać, któ­re­go nig­dy w ręku nie miał!

Za­hu­ka­li go za­raz Czyr­ski i Wy­soc­ki.

– Na wo­dzów, het­ma­nów mamy lu­dzi – za­wo­łał Czyr­ski – a kró­lo­wi do­syć mę­stwa, któ­re ksią­żę Ka­rol ma. Ry­cer­stwo u nie­go we krwi, niech pan­cerz wdzie­je a hełm, zo­ba­czy­cie, co z nie­go bę­dzie!

Śmie­chem ja­koś przy­ję­to oświad­cze­nie Czyr­skie­go, ale gwar wiel­ki stłu­mił spór dal­szy. Wy­soc­ki ka­zał misy po­da­wać i kub­ki na­peł­niać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: