Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Brat marnotrawny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Luty 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brat marnotrawny - ebook

Owen Yeates po raz kolejny wycofał się z branży. Ale branża nie rezygnuje z detektywa Owena Yeatesa. Tym razem w wir wydarzeń wciąga go… brat. Wprawdzie marnotrawny, ale jednak. Razem szukają zaginionych, razem przekraczają granicę między światami, razem lądują „po drugiej stronie”. A tam to się dopiero dzieje. Same kłopoty i żadnej pomocy. Żadnej? Na szczęście jest sierżant Kaszel. Tylko czy jest prawdziwy, czy to sobowtór? Czy pomoże, czy raczej przeszkodzi Owenowi Yeatesowi w powrocie do swojej rzeczywistości? Ciężko powiedzieć – po tamtej stronie wszystko jest niby takie samo, ale jednak zupełnie inne. Tylko Owen Yeates wciąż pozostał taki sam – skuteczny do bólu i zabójczo dowcipny. I znajdzie problem na każde rozwiązanie.

 

 

Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów).

Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej powieści science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka.

Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7949-211-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2.

I tak się stało. Obudzili mnie Beatlesi, ucieszyłem się. Komplet nagrań podarowany przez E. M. P. od trzech miesięcy nieustająco pieścił moje uszy. Dziwiło mnie tylko – szurałem wtedy golarką po policzkach i chrzęst szczeciny niemal niezawodnie zagłuszał wokalne popisy Lennona – że ktoś w moim domu nagle zapałał uczuciem do archaicznego zestawu instrumentów. Jeszcze nic mnie wtedy nie tknęło, dopiero gdy wyszedłem spod prysznica, dotarło do mnie, że owszem, muzyka jest mi znana, timbre głosów również, ale słowa??? Uświadomiłem sobie, że Phil kilkakrotnie dopytywał się o różne fikuśne przystawki do kompa, które sobie zafundowałem, wypadłem na korytarz i usłyszałem całą mocą młodych liverpoolskich piersi wyśpiewywane idiotyczne: „It’s been a hard disc dri-ive”.

– Phil!? – ryknąłem zagłuszając trzy gitary. I perkusję. – PHI-I I-IIIL!!!

Wyłonił się ze swojego pokoju z miną koźlątka posądzonego o pożarcie stada owiec. Widząc mnie, pędzącego w swoim kierunku wyciągnął ręce do przodu, ale zanim zdążył wykrzyczeć jakieś usprawiedliwienie, chwyciłem go za ramiona i uniosłem nad podłogę.

– Pozwoliłeś mi używać audioimitatora! – zawołał wystraszony.

Musiałem w duchu przyznać mu rację.

– Ale ruszyłeś moje taśmy! – wrzasnąłem.

Na schodach rozległy się szybkie kroki, odsiecz pędziła z szybkością dźwięku. Jeśli miałem przetrzepać mu skórę, musiałem się śpieszyć.

– Skopiowałem… Aj! –– krzyknął widząc ruch mojej ręki.

Powstrzymałem się od kaźni.

– Nie bawiłeś się oryginałami?

– Nie. – Zerknął w bok, gdzie na zakręcie sprawdzała przyczepność podeszew matka. – Tylko swoimi kopiami…

– Masz szczęście – sapnąłem opuszczając go na podłogę. – Kroiło ci się tym razem małe co nieco. – Uśmiechnąłem się promiennie do Pymy. – Niepotrzebnie się fatygowałaś – powiedziałem słodko. – Jego koszmarny ojciec nie poderżnął gardła swojemu synkowi. – Położyłem ojcowską dłoń na głowie Phila i docisnąłem trochę. – Szybko przybiegłaś… – pochwaliłem.

– Bo ryczałeś tak, jakby to on zrobił krzywdę swojemu ojcu. – Odwróciła się i ruszyła w stronę schodów. – Myślałam, że chodzi o ten kombinezon…

– Zaraz? – Chwyciłem umykającego spod ręki syna i pociągnąłem do Pymy. Staliśmy na szczycie schodów, w salonie przyglądał nam się z dołu Budda. – O jakim kombinezonie mówisz?

– No, ten twój… Śliski czy superśliski…

– Nadśliski – poprawiłem odruchowo. – Zaraz, mówisz o tym, który zdarłem z tego złodziejaszka?

– Tak-tak – wtrącił się Phil.

– Co z nim zrobiłeś? Mów!

Jeśli ktoś potrafi wymownie milczeć, to dziecko. Przynajmniej moje. Zapadł się przy tym sam w siebie, usiłując pełnym skruchy widokiem zmiękczyć naszpikowane żyletkami kamienne serce starego.

– To ja opowiem. – Pyma wyprostowała się, podniosła dwa palce jak uczennica zgłaszająca się do odpowiedzi. – Pocięli z kolegą – kombinezon na kawałki i wykleili tym deski klozetowe. W damskiej toalecie – dodała. Dopiero teraz w jej głosie dało się wyczuć wyrzut. – W szkole! – uzupełniła odrobinę głośniej.

Coś zasyczało na dole, w salonie. Wytrzymałem i nie popatrzyłem w tamtą stronę, ale po chwili poddałem się i zbiegając na dół parsknąłem śmiechem. Nie było sensu biec do łazienki, jak zamierzałem. Ryknąłem z całej duszy, ale i tak zagłuszył mnie Budda. A jego z kolei szczęśliwy ponad miarę głos Phila:

– Dziewczyny wpadały całymi seriami!!! A Szprycha omal nie wybiła sobie kolanem zębów!

– Nie mów tak o nauczycielkach!… – wykrztusiłem.

– Wiem – zbył mnie. – Dziewczyny opowiadały – uzupełnił informację o źródło.

– Zejdź mi z oczu! – wykrztusiła Pyma korzystając z kilku sekund względnej ciszy.

– Już – odpowiedział ochoczo i wykonał polecenie.

– A wy się wstydźcie… – usłyszeliśmy od schodzącej na dół Pymy.

Zażądała czegoś ponad moje siły. Stłumiłem resztki wydobywającego się ze mnie śmiechu, zapaliłem papierosa. Budda wytrzymał całe zejście Pymy i dopiero gdy zniknęła w ogrodzie, parsknął chichotem.

– Co mamy zrobić? – Skorzystałem z rozluźnienia jego uwagi, żeby zaskoczyć pytaniem.

Spokojnie skończył się śmiać, dopiero potem usiadł w fotelu i podrzucając zapalniczkę powiedział:

– Muszę odnaleźć pewnego człowieka. Próbowałem sam, ale nie mam wprawy i nie potrafię wyciągać z ludzi informacji, w najlepszym przypadku zaczynam się złościć, w najgorszym wybucham. To nie są dobre metody i nie przynoszą skutku. Dlatego potrzebuję ciebie.

– Nie najlepiej trafiłeś, znam koszmarnie dużo straszliwie lepszych ode mnie facetów…

Po raz pierwszy, odkąd miałem brata, okazał jakieś żywsze uczucie i pech chciał, że było to rozczarowanie.

– Miałem nadzieję… – mruknął wpatrując się we mnie intensywnie, szukając czegoś w moich oczach.

– Obiecałem rodzinie, że kończę z zabawami w remontowanie świata…

Zabębnił palcami w oparcie fotela, sięgnął nerwowo do paczki z papierosami zerknąwszy na mnie spode łba, zapalił i zaciągnął się zachłannie. Wyczerpał mu się zapas spokoju, pomyślałem ze współczuciem. Czy tego chciałem czy nie, czy miałem do niego pretensjo o kilkudziesięcioletnie milczenie, czy irytowała mnie jego beztroska, to w chwili, kiedy przekonał moją racjonalną część, że jest bratem, zacząłem się przejmować jego osobą i jego życiem. Zupełnie jak Philem, zupełnie jakbym to ja był starszym, a nie młodszym synem „Bocka” Yeatesa.

Budda wypuścił energicznie dym z płuc i mruknął coś, co wyglądało mi na przekleństwo w obcym języku.

– Tylko nie to! – poprosiłem. – Już i tak zarzucają mi, że jestem papierowy, a gdyby w mojej powieści bohater zaczął wtrącać te „hombre”, „nada”, „amigo”…

– O czym mówisz?

– Kiedyś w każdym kryminale szwarccharakter używał hiszpańskiego…

– Co z tym papierowym? – Nadspodziewanie cierpliwie dążył do swego.

– A? Wczoraj miałem wizytę jednego faceta, który twierdzi, że nie jestem normalnym człowiekiem, bo jego dziadek wymyślił mnie sto lat temu. Gdybyśmy jeszcze… – tłumaczyłem cierpliwie – … wtrącali do rozmów krótkie jędrne smaczne hiszpańskie słówka, to sam bym zaczął zastanawiać się, czy naprawdę żyję.

Moje zabarwione nutką goryczy słowa zainteresowały go, przegnał sprzed oczu woal dymu i przyjrzał mi się zaciekawiony. Skóra wokół oczu drgnęła i – mimo że wargi nie zmieniły układu – na jego twarzy pojawił się nikły uśmieszek.

– Bierzesz się – tak rozumiem – za tę robotę? – powiedział. – Skoro będziesz pisał kolejną powieść?…

– Bierzemy się – poprawiłem go. – Nie wierzę, żebyś pozwolił mi działać samemu. Wytrzymałbyś? Yeates, który by nie umarł z ciekawości? A właśnie: jak cię nazwali rodzice?

– Lancaster Fred Yeates – powiedział. – W skrócie Lany, nigdy nie obiło ci się o uszy?

Wytężyłem pamięć, ale nie przyniosło to natychmiastowego rezultatu. Pokręciłem głową.

– Nic. – Zatarłem dłonie. – Dobra, bierzemy się do roboty. Tylko jeszcze jedno: na razie nie wnikam w szczegóły powodów, twoich powodów, ale gdy tylko uznam, że jesteśmy blisko finału, będziesz musiał wygłosić małe przemówienie. Nie wystawię ci faceta, kimkolwiek jest, nie wiedząc co zrobił. I… – Belferskim gestem uniosłem palec do góry – … bez względu na jego winę, nie będziemy go ścigać, żeby zastrzelić!

– Żeby zastrzelić – nie…

– Nie baw się ze mną w kotka i śmotka: nikogo nie zabijesz! Czy ten warunek jest jasny?

Ten specyficzny „okularowy” uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy tylko zacząłem stawiać warunki. Teraz wyraz jego twarzy określiłbym jako zdesperowany. Rozsądnie zdesperowany, nawet mocno rozsądnie, bo kilkanaście sekund później skinął głową. Ale już się nie uśmiechał.

– Dobrze.

– Za szybko się zgodziłeś – pokręciłem głową. – Coś mi tu…

– Powiem szczerze… – Oboma wskazującymi palcami dziabnął dzielącą nas przestrzeń – …myślę, że szukanie faceta zajmie trochę czasu i wykorzystam go na zmianę twoich zasad. Liczę na to, ale jeśli nie – ustąpię. Mam cię za inteligentnego i skoro będziesz się upierał uznam, że to ja nie mam racji. Wystarczy ci taki układ?

– Tak.

Wstałem i skierowałem się do drzwi.

– Wrócę za jakąś… O, cholera! – Zatrzymałem się dwa kroki przed progiem. – Zapomnieliśmy o Wziątce!? – popatrzyłem na Buddę. – Jak go znam, zaraz za progiem… Zastanawiałem się chwilę, potem przywołałem brata głową: – Jedźmy razem, będę cię osłaniał – obiecałem.

Wyszliśmy frontowymi drzwiami, choć Buddzie wydało się to nielogiczne i prowokujące.

– Ma być prowokujące, a logiczne – z ich punktu widzenia – byłoby gdybyśmy uciekali kanałami – pouczyłem go.

Nawet nie usiłowałem wykryć śledzia, obojętnie ominąłem stojący na podjeździe wóz Pymy i skierowałem się do garażu. Budda natomiast nie potrafił iść spokojnie – ciągle kręcił głową, jakby poddawał nieustannemu testowi przeguby szyjne, co kilka kroków robił żyrafę, usiłując ponad dachami samochodów i chyba nawet domów wykryć wywiadowców.

– Wypieprzysz się w końcu i tyle zyskasz z tej zabawy – mruknąłem w końcu.

– A jak nas zahaczą?

– Teraz nas nie ruszą, jeśli już wszczęli zabawę, to będą chcieli wiedzieć więcej, ja zresztą też. – Doszliśmy do garażu, otworzyłem drzwi i wskazałem fotel: – Siadaj i opowiedz mi, jak zawładnąłeś wozem tego werbownika.

Obszedł wolno bastaada wpatrując się weń szeroko otwartymi oczami, delikatnie – podobał mi się ten szacunek – wsunął do środka i westchnął przeciągle.

– Osiem łamanych cylindrów – rzuciłem uruchamiając silnik. – Ponad trzysta KW mocy, opancerzony i wyposażony ponad przeciętne potrzeby. A teraz ty.

– Zaczepił mnie pod knajpą oferując towar, uderzyłem go, a ponieważ wysypali się z „lokalu” jacyś jego koledzy, wskoczyłem w wóz i szybko odjechałem. A potem to już wiesz – jak już się w czymś siedzi, to człowiekowi się nie chce zatrzymywać, przesiadać…

– Miałeś w co?

– Taak, ale daleko… No i podłożyłem się idiotycznie już tu, na miejscu…

Wyprowadziłem wóz na zewnątrz, wyjechałem na Trzydziestą Ósmą Av. i bez pośpiechu sunąłem w stronę centrum. Już po stu metrach pojawił się za nami bezosobowy osobowy daaf. Kierowca poruszał ustami, jakby wtórował piosenkarce z radia, ale wyglądał raczej na takiego, co prócz hymnu Akademii Policyjnej nie potrafi zanucić trzech nut bez kwadransa ćwiczeń.

– Mamy z tyłu śledzia – poinformowałem brata. Drgnął, chcąc odruchowo obejrzeć się, ale popatrzył tylko na mnie. – Nie musisz pytać o pozwolenie, obejrzyj sobie faceta.

Uśmiechnął się szeroko i niemal przelazł na tylną kanapę. Śledź obojętnie włączył prawy kierunkowskaz i dostojnie, demonstracyjnie i nieudolnie zszedł nam z oczu.

– Na jego miejsce już się ktoś wsunął, co? – zapytał Budda.

– Jeśli masz ochotę, to poproś komp, żeby sprawdził numery otaczających nas samochodów, powie ci, które są polewy.

– E! – Usiadł wygodnie w fotelu. – Jakie masz plany?

– Odwiedzimy Wziątkę. A na razie… – Zacząłem pstrykać w klawisze na pulpicie kierownicy komentując czynności: Zrobimy sobie fałszywe światła stopu… Ta-ak… Uruchomimy ASS…

– ASS?

– Żebyśmy nie tracili czasu na efektowne poślizgi przy przyspieszeniu – wyjaśniłem. – Oraz… A nie, to później…

Nieśpiesznie podjechałem pod światła zmieniając dwukrotnie pas. Jakiś kabriolet przede mną nie wytrzymał i nerwowo powtórzył nasze manewry.

– R-rany boskie!? To my mamy taką policję? – jęknął Budda.

– Tę szeregową – tak. Natomiast wyżej – o! To już inna historia. Nawet nasz rzeczony Wziątka…

Śliwkowego koloru barken po mojej prawej stronie wsunął się w lukę pędzących z lewej samochodów i zniknął mi z oczu. Wdusiłem gaz do oporu, zjechałem w prawo, wyprostowałem i śmignąłem przez skrzyżowanie w tej samej sekundzie, kiedy światła zmieniły się na zielone. Koła nie tracąc przyczepności nadały nam wspaniałą prędkość startową, zanim ktokolwiek przejechał połowę skrzyżowania skręcaliśmy już w lewo, odcinając się od pościgu strumieniem pędzących z naprzeciwka wozów.

– Teraz zmienimy kolorek.

Uruchomiłem „kameleona”. Budda jęknął jak dziecko, widząc zmieniający się w oczach kolor maski. Zrozumiałem, że chyba jesteśmy rzeczywiście braćmi, obaj infantylni, ja popisując się gadgetami, on – zachwycając się nimi.

– Kurcze, Owen… – Zachichotał. – Że też ja nie wiedziałem, jak bawią takie grepsy!… Gdzie kupiłeś ten wóz?

– O, bracie… To długa historia, jak zabraknie mi pomysłów, napiszę powieść o tym, jak… – Skręciłem w lewo i zaraz potem jeszcze raz i po chwili znaleźliśmy się na skrzyżowaniu, przez które przed chwilą przemknęliśmy – … stałem się posiadaczem jednego z kilku wyprodukowanych egzemplarzy. Na razie posłuchaj: zwinąłeś wóz narkodawcy, bo cię o to prosiłem, potrzebny mi był jako dowód w prowadzonej sprawie. Rozumiesz? – Skinął głową. – I to wszystko. Zaparkowałem w luce przy krawężniku. – Gdzie zwinąłeś wózek?

– W Sorhoe.

– Dobrze… – Wydałem polecenie kompowi. Ledwo zdążyłem zapalić papierosa, odezwał się telefon.

– Dzień dobry. Mówi Owen Yeates, prywatny detektyw. Mój identyfikator – S7J0Y8290. Chcę mówić z szefem Społecznej Akcji Walki z Uzależnieniem.

– Chwileczkę. Łączę… – Głośnik przekazał tak miły głos, że nawet o urządzeniu chciało się mówić „głośniczek”. – Pani Lorna Nartine…

– Słuch-cham?… – Odezwał się zupełnie inny głos. Słowo „słucham” podzielił na sylaby, pewnie wpatrywała się komp weryfikujący mój identyfikator.

– Na pani terenie działa pewien hurtownik, nazywa się chyba Plumbear?

– Owszem, jest taka kanalia. – Zdecydowanie szybciej i bardziej zdecydowanie zareagowała miss Nartine.

– Może zniknąć na długo z pani uroczego miasta… – zawiesiłem głos.

– Tak?

– Jeśli tylko wystawi pani dla mnie zlecenie na udowodnienie mu sprzecznego z prawem procederu. Bo, właściwie mam go już, przypadkiem, przyznaję, ale sądzę, że byłoby szkoda, gdyby ten szubrawiec wywinął się tylko dlatego, że nie miałem na niego zlecenia. – Słuchawka przekazała mi pełną oburzenia ciszę. – Aha, proszę nie myśleć, że naciągam panią na honorarium. Żądam dolara.

– Aha, no właśnie sobie przypomniałam! – Kobieta wykazała się niekiepskim refleksem. – Kiedy to ja wystawiłam to zlecenie? – zapytała obłudnie.

– Cztery dni temu… – Przypomniałem uprzejmie. – I pozwoli pani, że sam przypomnę pani kompowi o tej sprawie, dobrze? Proszę mi tylko podać kod waszego szybu adresowego…

– l7Acp4.

– O, dziękuję. Może pani tego Plumbeara skasować z waszej ewidencji. I – proszę mnie źle nie zrozumieć, ale policja czasem sprawdza moje księgi – proszę przekazać tego dolara, dobrze?

– Już go pan ma! – zawołała radośnie miss Nartine.

– No to do widzenia!

– Miło było pana poznać, do widzenia. – Wyłączyłem telefon, poleciłem kompowi przyjąć lewe zlecenie. – Koniec…

Budda pokręcił głową: – I jesteś na prostej…

– Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Jedźmy teraz na linię mety.

Akurat nadarzyła się luka w strumieniu pojazdów, skorzystałem z niej od razu nadając bastaadowi kierunek na północny zachód, ale na tym skończył się mój dzisiejszy fart na ulicach miasta. Odstałem przepisowe dwadzieścia minut na skrzyżowaniu Piętnastej i Bulwaru Astronautów, potem sam zakorkowałem na kilkadziesiąt sekund Bulwar usiłując sprytnie wskoczyć w przecznicę. Siedząc w bombardowanym wyzwiskami wozie zoczyłem gliniarza, który podskoczył kilka razy usiłując ponad dachami samochodów zorientować się w sytuacji. Potem szybko pochylił się i definitywnie zniknął z oczu. Popatrzyłem na Buddę, siedział z oczami zmrużonymi, z trudnym do zdefiniowania wyrazem twarzy, chyba nie wróżącym niczego dobrego manifestującym swoje niezadowolenie blokującym nas i zablokowanym przez nas kierowcom. Nie odzywałem się, ciekaw najbliższej przyszłości, ale Budda opanował rozdrażnienie.

– Nie lubię… – warknął, i zaraz dodał weselszym tonem: – Siedzę, kurczę, jak pawian w klatce, a ta banda… – pokręcił głową.

– Tej bandzie ktoś postawił na drodze klatkę z pawianami. – Sięgnąłem do pulpitu i pochyliłem się do mikrofonu. Najserdeczniej wszystkich przepraszam – powiedziałem. Głośniki przekazały moje słowa w powietrze nad ulicą. Najbliżsi kierowcy zaniechali trąbienia zaintrygowani miłym początkiem. Ale był to jednocześnie koniec, właśnie jeden z nich zagapił się, wbiłem stopę w akcelerator i przemknąłem przed jego nosem. – Ot i pożytek z osobistej kultury…

Chyba ktoś prychnął powątpiewająco, ja nie. Milczałem aż do samej komendy. Dyżurował nieznany mi osobnik kryjący usta pod sumiastym wąsem.

– Chciałbym się widzieć z detektywem Rewanem, ja to Owen Yeates, a to jest mister Budda Hamilton, z którym widzieć się chciał Rewan – krótko streściłem cel wizyty.

Skinął dostojnie głową i wprawnie przestukał, co powiedziałem, na klawiaturę. Mógł dzięki temu skomentować moje expose, nie informując mnie o tym. Łypnął okiem na komunikat zwrotny i wskazał palcem kierunek.

– Pokój siedemnaście.

Podziękowałem skinieniem głowy i pchnąłem Buddę w stronę korytarza. Gdy odeszliśmy na odległość, którą uznał za rozsądną, zapytał:

– Mam coś mówić, czy jak?

– Nie sądzę, ale całość legendy przecież znasz.

– No tak…

Zapukałem energicznie do drzwi Wziątki i wszedłem poczęstowany mrukliwym przyzwoleniem z głośniczka. Rewan wykorzystał czas dany mu przez dyżurnego, miał spokój wypisany na obliczu i życzliwe zainteresowanie w oku.

– Wpadłem… Przepraszam – dzień dobry. – Uśmiechnąłem się ujmująco, ale od razu pojąłem, że Rewana nie da się dzisiaj sprowokować. – Wyjaśnię pewien detal, którego nie byłeś pewien wczorajszej nocy… – Wskazałem Buddę palcem. – Pan Hamilton, który na moje zlecenie miał zdobyć i zdobył dowód przestępczej działalności niejakiego Plumbeara. Ów samochód naszpikowany narkotami. Nie wiedząc, na jakim etapie znajduje się prowadzone przeze mnie dochodzenie, postanowił się nie ujawniać, co mogło wprowadzić policję w błąd, za co właśnie serdecznie przepraszam. Czy tyle wyjaśnień wystarczy? – Rewan skinął głową. – Jeśli chodzi o zleceniodawcę to jest nim SAWU w Sorhoe, OK?

Skinął ponownie głową. Odskinąłem i pchnąłem Buddę w kierunku drzwi. Wyszedł pierwszy, a wtedy usłyszałem za plecami:

– Jakbym wczoraj sprawdził twoje zlecenia, to też bym na durnia wyszedł?

Błyskawicznie rozważyłem wszystkie za i przeciw, na kilka sekund górę wzięła litość:

– Nic by to nie zmieniło, po prostu jest jak powiedziałem.

Wyszedłem na korytarz i dogoniłem wolno drepczącego Buddę.

– Dlaczego nie powiedziałeś mu… – Zająknął się i nie dokończył.

Poczęstowałem go w marszu papierosem, ale odmówił ruchem głowy.

– Wyznaję zasadę nieujawniania wszystkiego co wiem, póki nie muszę, nigdy nie wiadomo co… A dlaczego ty sam nie podałeś mu prawdziwego nazwiska?

– Zaraz… – Wyszliśmy z komendy, Budda wyprzedził mnie o pół kroku, odwrócił się i wbił we mnie rozeźlone spojrzenie. – Przecież powiedziałeś, że sam będziesz…

– Niezupełnie tak, ale blisko. Nie wściekaj się, nie ma o co.

Podeszliśmy do bastaada, stuknąłem palcem w dekonsor, drzwi sapnęły cichutko. Wsiedliśmy. Budda rozparł się wygodnie w fotelu, ale unikał patrzenia w moją stronę. Wyjechaliśmy z parkingu w ciszy, wytrzymałem aż znaleźliśmy się w nurcie samochodów przetasowujących mieszkańców miasta; wszyscy oni mieli dziwną ochotę zjeść lunch w najmniej wygodnym, byle odległym od dogodnego, miejscu. W salonie samochodu panowała nieprzyjemna cisza. Włączyłem radio.

…Mamy „amerykańską” Olivetti… – zapiał uwielbiany przez setki tysięcy rodaków Grog Ocean – …mamy „amerykańskiego” Rolls-Royce’a i „amerykański” kwas chlebowy! Czy to jest nasze? Pytam? Nie! Dla odmiany pijemy filipińską Coca-Colę, jemy koreańskie hamburgery i ukraińskie kurczaki, i włoskie chipsy. Ostatnio nasz prezydent pieklił się z tego powodu w swoim Owalnym Gabinecie: – Czy o taką Amerykę nam chodzi?! Przecież… – wrzeszczał spiker – … ostatnią już chyba naprawdę amerykańską rzeczą w Stanach jest ten sztandar!!! – Prezydent szarpie brzeg wyimaginowanej flagi. I wiecie, co zauważył tam ten nasz prezydent? Wykonany drobniutkimi literkami napis: „Made in Nigeria”!

Z głośnika gruchnęła szeroka salwa śmiechu, szczerego śmiechu uruchamianego podświetlonym napisem „aplauz” na tablicy sterującej „spontanicznie reagującą publicznością”. Budda parsknął waląc się dłonią w czoło, zerknąłem na niego i nagle plastycznie wyobraziłem sobie prezydenta, zapienionego, szarpiącego święty sztandar, poważnie – a może i nie – twarze doradców, różnych „wice” i „pod”, ich konsternację; ryknąłem również.

– Nige-eriaaa… – kwiknął Budda jedną ręką trzymając się za głowę, drugą przyciskając brzuch do kręgosłupa.

– Sztan…da-ar… – wykrztusiłem, po dobrej chwili spazmów.

– Z… z… Nigerii? Ch-ły-jee!… – Budda rozkaszlał się, zaczął kręcić głową charcząc i trzepocząc rękami na wszystkie strony.

Omal nie wytrącił mi kierownicy w ręki, z trudem udało mi się opanować wóz, jednocześnie odtrącając rękę Buddy. Od razu odechciało mi się śmiać. Zwolniłem, ale widząc, że Budda przestaje kwiczeć przyspieszyłem, znowu kierując się w stronę domu.

– Gdzie zaczyna się ten twój trop? – zapytałem.

Zastanawiał się kilka sekund nad moim pytaniem. Potem wierzgnął głową i szybko wypuścił powietrze z płuc.

– Dostałem dwa adresy, jeden sprawdziłem. Na pewno bezużyteczny. Więc został jeden – Saxon Field…

– O r-r–rany!… Siedem godzin lotu?

– Trochę mniej. Pięć czterdzieści.

– Uff! Bo się już wystraszyłem. – Zatrzymałem wóz przy automacie z lodami i musnąłem klakson. Wychyliłem się przez okno gotów do złożenia zamówienia. – Chcesz coś? – zerknąłem na brata.

Ciąg dalszy w pełnej wersji e-bookaFragment kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa: „Władcy nocy, złodzieje snów” (7 tom)

Wszedłem do biura i od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.

Od progu się rozejrzałem. Potem zrobiłem ostrożny krok naprzód, śladem śmierci.

No tak…

Wziąłem z biurka lupę, którą chyba podświadomie tam umieściłem w oczekiwaniu takiego zastosowania, i przyjrzałem się Helmutowi. Denat leżał na plecach, głowę miał owiniętą swoją własną liną. Zadzierzgnięcie albo zatrucie pokarmowe, zdiagnozowałem i musiałem mieć rację – nić, zazwyczaj wysnuwana skądś z tylnej części odwłoka, tym razem wychodziła jakby z pyszczka. Pajęczyna, ostatnie łoże Helmuta, zadrżała od mojego oddechu, odwróciłem się na chwilę i po kilku sekundach wróciłem do oględzin. Nic nie wskazywało na użycie siły. Helmut sam pożegnał się z życiem – SPZŻ. Oto zdechł był ostatni pająk w moim smętnym biurze!

Smutne jest życie takiego pająka. Musiał być głupi – przeszedł szparą pod drzwiami, by przekonać się, że nie znajdzie tu nie tylko muchy, ale nawet muszego truchła. To zrozumiałe, muchy posługują się węchem, natomiast w moich dwu pokojach nie było niczego do jedzenia, a zapach tu panujący był niezniszczalną mieszaniną woni kurzu, oszczędnie stosowanego „J&J do Mycia Podłóg i Innych Takich” i suszących się w popielniczce niedopałków dwóch cygar. Cygara, jak pamiętam, wypaliliśmy z moim ostatnim klientem, ostatnim, którego było stać nie tylko na wynajęcie prywatnego łapsa, ale nawet na dwa cygara. Było to dość dawno temu, dokładnie: dziewięćdziesiąt cztery dni temu. Wiem, bo właśnie dzisiaj, w niespodziewanym przypływie werwy przespacerowawszy się od drzwi do biurka, zatrzymałem się przy kalendarzu i skrupulatnie przerzuciwszy karty, obliczyłem to – trzy miesiące i dwa dni. Kalendarz przesunął się z brudnego bobasa, którego umorusane ciałko zamierzała właśnie wymoczyć w rewelacyjnym mydełku fałszywie uśmiechnięta, biuściasta mamusia. Potem zerknąłem na zgrabną – czerwiec – mechaniczkę samochodową, przybrudzoną fachowo i w odpowiednich miejscach olejem; popatrzyłem na lipiec – staruszkę, która wylała na męża ketchup i uroczyście odgrywała rozpacz. Później dokładniej przyjrzałem się sierpniowi, uosabianemu przez ogrodnika i jego poplamioną sokiem z pomidorów żonkę, i w końcu dotarłem do września, siwego Murzyna w białej, zachlapanej czekoladowymi lodami koszuli. Wszystkie te personifikacje miesięcy miały być za chwilę oczyszczone i wyprane za pomocą jakiegoś proszku. O, przypomniałem sobie, że powinienem odwiedzić pralnię. I to było wszystko, co zaplanowałem sobie na dzisiejszy dzień. Resztę z tych kilku godzin miała mi zająć SPRAWA.

Gdyby jakaś była.

Ale nie zanosiło się na to.

Nie zanosiło się na nic.

Odepchnąłem się od biurka, ostrożnie odchyliłem do tyłu i prawie od razu złapawszy równowagę, zacząłem się kiwać na tylnych nogach krzesła. Pod tym kątem popatrzyłem na okna. To bliższe wychodziło na tyły meksykańskiej knajpy i spływało od zewnątrz nierównymi zaciekami tłuszczu w różnych odcieniach; gdyby zapach mógł się osadzać, miałbym za friko witraż, ale miałem też świadomość, że gdybym otworzył okno, zapach papryki i cebuli rzuciłby mną o podłogę. Drugie okno otwierało prostokątne ślepie na walijską łąkę. Podszedłem bliżej, bo wydało mi się, że w perspektywie widzę cętkę wiszącego nieruchomo nad wzgórzem skrzydlatego drapieżnika. Ale nie. Zdrapałem muszy pomiot z plakatu i wróciłem na krzesło. Zapowiadało się kolejne długie, nudne, beznadziejne warowanie.

Było cicho. Jeszcze wczoraj powiedziałbym, że cisza panowała tak głęboka, że słyszałem, jak w rogu, na styku dwu ścian i sufitu, sika pająk. Dziś ten dyskretny hałas musiałem zakwalifikować jako kurczenie się płatka farby.

– Byle do piątku – powiedziałem na głos.

Miałem w kieszeni coś około trzydziestu sześciu dolarów. Niewiele ludzi w Stanach może o sobie powiedzieć, że cały ich majątek, naprawdę wszyściusieńko, co mają, to trzydzieści sześć dolarów. Może jeszcze jakieś czterdzieści centów. Jednocześnie jeszcze mniej mogłoby powiedzieć, że zwisa im ta sytuacja suchym glutem, bo w piątek mają dostać cztery miliony sześćset pięćdziesiąt trzy tysiące siedemset siedemdziesiąt pięć baksów. Tyle, ile przewiduje się na piątkowe losowanie. Tyle należy mi się za wykupione dwa kupony totka, od wtorku… Cenne papierki miło zaszeleściły w kieszeni koszuli.

Wstałem. Podszedłem do lustra i popatrzyłem na siebie.

– Kiedy w końcu przestaniesz się bawić w Marlowe’a za trzy centy? – zagadnąłem swoje odbicie. Facet w lustrze delikatnie uniósł jedną brew, lewą, tylko tę lewą, z tego byłem najbardziej dumny, i mruknął głosem Bogarta: – Wymiękaj, koleś. I nie zapomnij zabrać ze sobą tego swojego worka skrupułów. Nisko są cenione, bo nawet Negry się ich pozbyły.

Westchnąłem i wróciłem do biurka. Wygłupy czy nie – dzisiaj do roboty rzeczywiście nic nie było. Skierowałem pilota na wieżę i z załadowanego rano zasobnika wybrałem po raz trzeci „Płaskowyż deszczu” Marka Knopflera, kompakt zastartował od czwartego nagrania, żebym mógł posmakować metalicznego, a jednocześnie miękkiego jak puch dźwięku gitary…

…Chwilę przyglądałem się tym słowom, a potem jednym ruchem palca odesłałem je w hibernacyjną otchłań dziewięciuset gigabajtów dzierżawionej pojemności archiwizującego memoreksu mojego domowego spinacza. Albo kiedyś stamtąd wypłyną, albo zostaną aż do wirtualno-kompaktowego końca świata.

Boziu, jakie życie było kiedyś fajne. Pisało się: „Chandra niczym suche, szeleszczące skrzydło ćmy zagarnęła mnie…” albo: „Ocean maszerował na plażę, jak sprzątaczka po pracy do domu…”. I już! I jeszcze piękna, melancholijna dzieweczka, która albo okaże się zdzirą, zadrą i morderczynią, albo ukochaną.

Wczoraj pisałem opowiadanie, które miało skończyć się źle, ale gdy doszedłem do finału, nijak nie potrafiłem uśmiercić bohatera. Zaparłem się więc i przestałem pisać. Siedziałem do południa, patrzyłem w okno i zbierałem siły. W pole widzenia wpełzły moje dłonie i chyłkiem skradały się do klawiatury, żeby dodać, jak facet się uratował, napisać coś w rodzaju: „Szczęśliwym trafem udało mu się wyskoczyć…”, „Przypomniałem sobie nagle, że ma…”. Musiałem siłą wyprowadzić sam siebie z pokoju.

Dzisiaj miałem w sobie więcej hartu ducha. Popatrzyłem na klawiaturę spinacza i – nawet nie sprawdzając poczty – zdecydowanymi kliknięciami zablokowałem ją na dwadzieścia godzin, a potem, zamknąwszy oczy, wystukałem sześcioznakowe hasło. Następnie, tak z ciekawości, sprawdziłem, czy specjalnie zainstalowany program zapamiętał hasło i poda mi je na każde życzenie. Podał. Siedziałem i patrzyłem przez okno. Niewiele było widać – jakiś zaciekły wróbel walił dziobem w orzech, ciężka kulka odskakiwała i waliła chyba jeszcze mocniej we wróbla, ale ten otrząsał się i walił ponownie. Och, jakże go rozumiałem.

Kątem oka zobaczyłem, że moje palce znów pełzną ku klawiaturze.

Odczekałem chwilę, ale nic się nie zmieniło. Musiałem wstać i wyjść z pokoju z kompem.

W zamyśleniu zszedłem na parter. Był to taki gatunek zamyślenia, że gdybym mieszkał w latarni morskiej, to zszedłbym na sam dół, albo i do piwnicy, ale tu musiałem wyhamować w salonie.

Przeczytałem na czczo poranne wydanie lokalnej gazety, co pogłębiło mój splin. Byłem w mieszkaniu sam, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Moja suka Teba, żeby dokończyć prezentacji stanu osobowego, chyba pojechała z Pymą, a syn Teby, Monty Python, trwał w ulubionej pozycji – ułożył się w salonie, z czubkiem nosa dokładnie wycelowanym w swoją chłodziarkę. I czekał. Ciekawe, swoją drogą, że gdziekolwiek leżał (sprawdziłem to kilka razy z kompasem w ręku, a nawet zamocowałem mu kiedyś na głowie kierunkowy namiernik), zawsze miał ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w żyłę żarcia. Przynajmniej nie miewał egzystencjalnych rozterek. Żaden z niego kumpel w cierpieniu, zrozumie, co to jest egzystencja, dopiero gdy zatną się drzwi do jego karmnika.

Zrozpaczony przymierzyłem się nawet do włączenia klawiatury, ale coś mi powiedziało: „To nie jest dzień na dobre słowa!”. Dokładniej – to był ósmy niedobry dzień.

To był dzień albo na coś niespodziewanie miłego, albo przynajmniej na wyładowanie się za swoje krzywdy na kimś, kto akurat podejdzie pod but. Mógłbym wyjść na spacer z Montypytem, może spotkałbym jakąś młodą ekshibicjonistkę. To by było miłe. A gdyby nie okazała się młoda albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna, mógłbym ją skatować werbalnie, mówiąc: „Ale masz małe te piersi. Fe! Wstyd! Przecież jest już masa kremów na wypryski!”. Ona by się zesromała i uciekła, a ja miałbym lepszy humor.

Chociaż – niby dlaczego?

Ziewnąłem. Doprowadzony do desperacji, sięgnąłem z nudów po przysłaną mi cztery dni temu książkę. Bestseller. Mogłem ją sobie ściągnąć z Netu dwa miesiące temu i kto wie czy nawet tego nie zrobiłem, a może to agent autora sam mi ją podesłał; w końcu znajdowałem się na liście gratisów, na której umieszczano każdego, kto w jakikolwiek sposób stykał się z literaturą. Ale owo ogólnie dostępne konto sprawdzałem, tylko będąc w jeszcze większej desperacji. Tyle tam było chłamu… Dopiero kiedy autora było na to stać, kiedy maniacy z booknotami zassali kilkanaście tysięcy egzemplarzy z Netu, pojawiały się wersje papierowe, już z dopiskiem: „Ściągnięto osiemnaście tysięcy egzemplarzy w ciągu dwóch pierwszych tygodni!”. Osiem dziewięćdziesiąt dziewięć. Cztery warianty okładki, co jedna, to piękniejsza. Otworzyłem gdzieś w środku i poczytałem chwilę. Wyszło mi, że to historia pewnego owdowiałego plantatora, który miał dorosłego syna i ożenił się z posiadającą córkę rozwódką. Po jakimś czasie syn i córka zaczęli się mieć ku sobie i pożenili się. Pasierbica stała się jednocześnie synową. Fajnie. Potem synowi urodził się syn, a plantatorowi córka. Wtedy syn syna, czyli wnuk… Aha, wcześniej syn plantatora miał po ślubie ojca macochę, a po swoim ślubie – równocześnie teściową. Teraz przyjrzyjmy się wnukowi plantatora: jako syn syna był wnukiem, jako syn synowej… A tak – też wnuk. Dobra. Czytałem dalej. Co do córki-rozwódki – proste: miała ojca i teścia jednocześnie. Potem jednak zrobiło się naprawdę ciekawie, musiałem kilka razy wracać do poprzedniego akapitu. Na dobrą sprawę wszystko miało się ku temu, by plantator został jednocześnie swoim dziadkiem i wnuczką.

Odłożyłem rodzinną sagę. Było mi smutno. Przewidywałem, że niedługo usłyszę od Samuelsa, swojego agenta: „Nie mógłbyś, Owen, napisać kiedyś czegoś równie prostego i chwytającego za serce, co? Zamiast się wściekać, że robią to jacyś durnie, a jeszcze inni głupcy kupują”. Brzęczyk telefonu wyrwał mnie z mozolnego splatania ewentualnej odpowiedzi na warkot Samuelsa. Ucieszyłem się, ale nie rzuciłem do urządzenia, podszedłem do niego dostojnie i wolno.

Kghm! Khm!

– Słucham?

– Detektyw Owen Yeates? – głos był wyraźny, mocny, to znaczy mocno przenoszony, ale wyraźnie starczy, nieco skrzypiący, lekko drżący. Władczy i niezbywalny. Kobiecy albo męski. – Czy tak?

– Tak, ale…

– Mam dla pana zajęcie, chłopcze.

Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Montypyt zastrzygł uchem, wyczuwając zbliżające się pasmo dobrego humoru.

– Nie jestem chłopcem od mniej więcej dwudzies…

– Nieważne. Mam kłopoty ze złodziejami i chcę cię wynająć!

– Nie prowadzę spraw, które…

– W książce telefonicznej jest twoje ogłoszenie! – w głosie rozmówcy? rozmówczyni? pojawiła się groźba. – Czy mam się zgłosić do odpowiednich władz z żądaniem cofnięcia ci licencji? – Książka telefoniczna! Mój Boże… Rozczuliłem się. Nie wydawano ich od kilkunastu lat.

– Proszę… – cholera: pana? pani? – posłuchać. Ta książka, którą ma… – strzelać: pani czy pan? – w której jest moje ogłoszenie, ma już…

– Czy ja mówię niewyraźnie? Chcę cię wynająć i basta! Mam taką zasadę, zawsze sięgam do ostatnich nazwisk, denerwują mnie ci wszyscy cwaniacy, którzy pozmieniali nazwiska na Aaron czy jakieś inne na „Aaa”. Biorę więc tych z tyłu, niech też zarobią.

Ojej, jaki to dobry człowiek do mnie dzwoni!

– Pomyślałam więc…

Jest! Ona! Pani! Dobra pani z…

– …że wezmę jakiegoś honorowego detektywa, który nie wpycha się na pierwsze miejsce w dziale „Agencje detektywistyczne”. – Staruszka wzięła długi oddech. Może czekała na okazanie wdzięczności? Wzruszony odchrząknąłem i zapytałem:

– Czy może pani podać swój adres? Postaram się…

– Bo niby dlaczego wszystko zawsze mają zgarniać ci żarłoczni na „Aa” albo „A”… Słucham?

– Powiedziałem, że przyjadę do pani dzisiaj po południu i…

– Dlaczego po południu? Joseph już po pana jedzie. Powinien lada chwila zapukać do drzwi. Czekam.

Di-du-di-du-di-du!

Odłożyłem słuchawkę. Potrząsnąłem głową. Wierzyłem, że takie małe wstrząśnienia mózgu pomagają oddzielić imaginacje od rzeczywistości. Ponieważ nadal miałem w uszach przenikliwy głos, musiałem przyjąć, że to się wydarzyło. Wpadłem w popłoch. Notes? Notes – tak, to zawsze mają detektywi. Pisak. Broń? Nie, to tylko kradzież. Może ukradli jej… Co się, na Boga, kradło pół wieku temu? Pościel z ogrodu? Psa? Sadzonki róż i wycieraczki spod drzwi?

Ktoś uruchomił taster przy furtce. Odetchnąłem jak przed biciem rekordu w swobodnym nurkowaniu i otworzyłem drzwi. Przy furtce stał obciągnięty skórą szkielet w kaszkiecie z wytwórni filmów. Joseph, ani chybi…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: