Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Burza w mózgu - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
16 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Burza w mózgu - ebook

Burza w mózgu to opowieść żony o umierającym na raka mózgu mężu, Wojciechu Szawule, młodym, pełnym życia i humoru aktorze Kabaretu pod Wyrwigroszem. O pierwszych niepokojach, diagnozie, zmianach zachodzących w nim samym, w ich relacji, w ich domu. O uczuciach. W końcu o godzeniu się z odejściem.

Ewa Szawul urodziła się i mieszka w Krakowie. Ukończyła Pedagogikę Kulturalno-Oświatową i Studium Literacko-Artystyczne na UJ. Jest autorką m.in. sztuki Light my fire!, która w roku 2005 otrzymała II nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Stowarzyszenia DRAMA na Polską Sztukę Współczesną oraz kilku odcinków serialu komediowego Klinika pod Wyrwigroszem.

Koncertem na dwa basy i altówkę zadebiutowała jako powieściopisarka. Książka została nagrodzona w ogólnopolskim konkursie literackim "Dziennik polskiej Bridget Jones" Wydawnictwa Zysk i S-ka.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-372-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

czer­wiec 1997

Nigdy bym się nie spo­dzie­wała ta­kie­go ob­ro­tu spraw. Po pro­stu pew­ne­go po­ran­ka W. wrócił z tra­sy bla­dy, półprze­zro­czy­sty, z pod­si­niałymi ocza­mi. Za­zwy­czaj tak nie wyglądał, więc mnie wgniotło na mo­ment w podłogę. Jesz­cze przez chwilę byłam zupełnie nor­mal­na. Spo­koj­na. Tak, jak można być o siódmej czter­dzieści z rana przed kawą. Ser­ce łopo­cze jak chorągiew, nie nadąża za ciałem, no a mózg śpi. Ser­ce so­bie, mózg so­bie.

Nie sku­piałabym się na tym błahym, co­dzien­nym w końcu fak­cie, gdy­bym wie­działa, co za chwilę nastąpi. Otóż nie upłynęła mi­nu­ta, a moje życie do­ko­nało ob­ro­tu o sto osiem­dzie­siąt stop­ni. Jak­bym się prze­rzu­ciła z pla­ne­ty z ma­rzeń i snów na taką ro­dem z piekła. Tego dnia pie­kiel­ny ogień objął tyl­ko moją głowę, jak­by chciała zro­zu­mieć, a może wyjść na­prze­ciw najświeższym­wy­da­rze­niom w głowie W. Otóż w głowie W. działo się coś bar­dzo nie­po­kojącego, co spo­wo­do­wało jego utratę przy­tom­ności oraz epi­lep­tycz­ne spa­zmy i wpra­wiło w osłupie­nie ko­legów z ka­ba­re­tu¹. W. jak zwy­kle za­dzi­wił wszyst­kich. Początko­wo ko­le­dzy nie do końca mu wie­rzy­li. Wia­do­mo, W. jak to W. – sta­le się zgry­wa, wygłupia, szo­ku­je. Te­raz też za­szo­ko­wał, bez dwóch zdań.

W ciągu naj­bliższych dni na­sze życie prze­sko­czyło na sąsied­ni tor, zna­ny z Chi­rurgów albo Dok­to­ra Ho­use’a. Pa­trzy­liśmy na nie z boku z gry­ma­sem bez­brzeżnego zdu­mie­nia, gdy dok­tor J. albo K. wygłasza­li ko­lej­ne opi­nie i ob­wiesz­cza­li głosem zmo­du­lo­wa­nym do szep­tu, że owszem, ten cień to guz, a guz to rak. Rak mózgu. Astro­cy­to­ma ana­pla­sti­cum.

Ewa i Woj­tek po ślu­bie, Kraków 1994KA­NA­PA W KO­LO­RZE BOR­DO

Zasty­gliśmy na czas jakiś. W tym cza­sie na­sza świa­do­mość przy­swa­jała wieści, bo o zgo­dzie ra­czej nie było mowy. Pro­blem w tym, że nie dało się na­wet dys­ku­to­wać, po­tar­go­wać, chy­ba że z Bo­giem, co ro­bi­liśmy znacz­nie później, kie­dy już in­for­ma­cja zajęła od­po­wied­nią szu­fladkę i roz­kwitła rozłożyście jak da­lia.

W owym za­sty­gnięciu bar­dzo po­ma­gała ka­na­pa, a właści­wie narożnik w ko­lo­rze bor­do, który do­sta­liśmy w pre­zen­cie ślub­nym dwa lata wcześniej. Leżeliśmy całymi dnia­mi. Z rzad­ka wy­su­wa­liśmy jakąś myśl, po­tem za­ko­py­wa­liśmy ją w ogródku pod bal­ko­nem. Aku­rat prze­kwitły hia­cyn­ty, było spo­ro miej­sca na grządkach. Oglądaliśmy fil­my. Pa­sja­mi. Je­den nakładał się na dru­gi, mo­gli­byśmy stwo­rzyć tysiące sce­na­riu­szo­wych kolaży, ale nie mie­liśmy do tego głowy. Głowa była dla guza. Głowa W., ale i moja, bo nie po­tra­fiłam myśleć o ni­czym in­nym.

– Pod­sta­wa to re­laks – na­po­mi­nał nie­stru­dze­nie przy­ja­ciel W. – J., dok­tor.

Kie­dy W. spał, leżałam obok, próbując wy­obra­zić so­bie tę magmę czy­hającą na nie­go przez lata. Jak rosła, jak zaj­mo­wała tę czy inną prze­strzeń. Jak to się ukry­wała la­ta­mi, bez śladu, bez naj­cich­sze­go choćby sy­gnału dźwięko­we­go czy fla­ry. Podstępnie i wred­nie. A po­tem na­gle hop! Ni stąd, ni zowąd, krwiożer­czo do­padła stra­te­gicz­ne­go miej­sca i hu­laj du­sza! A niech się W. te­le­pie na tym par­kin­gu przy sta­cji ben­zy­no­wej. A niech so­bie bled­nie, char­czy, to­czy pianę. A niech się dzi­wią ten i ów, co to za nowy dow­cip W. szy­ku­je, na po­gra­ni­czu hor­ro­ru, bo i o cha­rak­te­ry­zację za­dbał, i o efek­ty! A po­tem się ci­chut­ko wy­co­fała do kącika na pa­lusz­kach z dłonią przy ustach. Ciii… Po­zo­sta­wiła w W. wielką nie­wiedzę o tym, co mia­no­wi­cie się dzie­je, i obłąkańczy wręcz nie­pokój w po­zo­stałych człon­kach ka­ba­re­tu, którzy mimo twórczych umysłów ta­kie­go nu­me­ru nie wygłówko­wa­li­by za nic!

W. spał, a ja myślałam o gu­zie, bo wte­dy mogłam. In­a­czej pew­nie by się W. domyślił i na przykład przejąłby się jesz­cze do­dat­ko­wo tym moim nie­po­ko­jem, jak­by swo­je­go nie miał dość. Spał i od­dy­chał mia­ro­wo, za nic nie chciałam go bu­dzić. Nie ma to jak sen w pa­skud­nych cza­sach, żaden nar­ko­tyk mu nie dorówna, żadna luf­ka. Ma­rzyłam nie­raz, że kie­dy W. się obu­dzi, okaże się, że cała spra­wa z ra­kiem była ściemą, wy­two­rem skwa­szo­nej wy­obraźni. Cza­sem prze­cież, kie­dy się bu­dzimy, pro­ble­my ule­gają sa­mo­znisz­cze­niu, pry­skają jak my­dla­ne bańki, może więc i guz?

Nie­ste­ty, świat trwał bez­li­tośnie tak, jak się obrócił.CIEŃ

Trze­ba zro­bić re­zo­nans – po­wie­dział dok­tor J., były har­cerz.

Re­zo­nans robi się w War­sza­wie. Ponoć jest jesz­cze je­den apa­rat w Ka­to­wi­cach, ale to trup. Nie można robić ba­da­nia na tru­pie. To zbyt nie­bez­piecz­ne. Można się na przykład za­ra­zić. Od­de­chem tru­pim. I sma­kiem.

Ta­kie to były cza­sy. Re­zo­nans na wagę złota, mi­lio­ny tysięcy go­dzin ocze­ki­wa­nia na ter­min, jeśli się nie po­szpe­ra w kie­sze­ni.

Kie­dy robi się re­zo­nans, trze­ba wziąć kon­trast. A po kon­traście po­zo­sta­je lek­ko me­ta­licz­ny po­smak. Po­tem się leży w ręka­wie długim jak kre­cia nora. Wsu­wają tam de­li­kwen­ta jak Baba-Jaga Ja­sia na łopa­cie. I się leży. Go­dzinę, dwie, cza­sem dłużej. A nad głową słychać mia­ro­wy stu­kot młotka. Tłucze ryt­micz­nie, z różnym natężeniem. I nie można się po­ru­szyć, bo zdjęcia wy­chodzą za­mglo­ne i trze­ba powtórzyć se­kwencję. Ko­lej­ne pół go­dzi­ny ka­lo­ry­fe­ro­we­go stu­kotu. Re­zo­nan­so­wa man­tra dla cier­pli­wych, dla tych, co nie mają wyjścia z ra­cji cie­nia.

Cień oka­zał się groźny. Nie do końca zi­den­ty­fi­ko­wa­ny, ale ko­niecz­ny do usu­nięcia. Jak się usu­wa cie­nie?

Pod­czas ope­ra­cji oczy­wiście. Oczy­wiście pod wa­run­kiem że jest jak ope­ro­wać, bo cza­sem nie można. Naj­le­piej, jeśli guz jest otor­bio­ny – guz W. taki nie był. Wy­da­wał się mac­ko­wa­ty ra­czej, wie­lo­pal­cza­sty. Roz­poście­rał się pa­zer­nie na zdjęciach, za­gar­niał ten czy ów ośro­dek mózgu, spraw­dzając, jak ten ośro­dek po­ra­dzi so­bie z cie­niem. Cóż, nie ra­dził so­bie naj­le­piej. Na przykład ta­so­wał słowa. Albo wywoływał drętwie­nie dłoni. Po­tem od­pusz­czał, co­fając znie­nac­ka mackę, i przez chwilę wszyst­ko było okej.

Ope­ra­cja nie uśmie­chała się ni­ko­mu, a już zwłasz­cza W. Nie miał tego w pla­nach, przy­najm­niej przez naj­bliższe pięcio­le­cie. Nowy spek­takl – owszem, zakręcony fry­muśnie skecz – jak naj­bar­dziej, wszyst­ko to drze­mało w za­pi­skach, go­to­we do wdrożenia. Ale ope­ra­cja?! A już w cza­sie wa­ka­cji, to do­praw­dy!… Nie­mniej trze­ba było działać, jak mówili le­ka­rze. Ta­kie cie­nie nie wróżą do­brze. Trzy­ma­nie ich w głowie jesz­cze ni­ko­mu nic do­bre­go nie przy­niosło. Wszyst­ko inne zde­cy­do­wa­nie należy w głowie za­cho­wy­wać, choćby wiedzę czy an­giel­skie słówka – ta­kie rze­czy się przy­dają, ale nie guz.

Poza tym pod­czas ope­ra­cji po­bie­rze się wy­ci­nek i wte­dy na pew­no wszyst­ko będzie ja­sne. Co to jest mia­no­wi­cie (choć już nie: dla­cze­go) i co z tym zro­bić w przyszłości (za­su­szyć, za­cho­wać na pamiątkę dla na­uki czy sztu­ki, ewen­tu­al­nie dziar­sko po­ko­nać sta­ty­sty­ki, wy­zdro­wieć i siedząc w fo­te­lu, po­ka­zy­wać wnu­kom).

Woj­tek, Ka­ba­ret pod Wy­rwi­gro­szem

Ko­le­dzy z ka­ba­re­tu nie do końca uwie­rzy­li W. Pa­trzy­li na nie­go jak sro­ka w kość, gdy prze­ka­zy­wał in­for­ma­cje (sam nie do końca prze­ko­na­ny, czy to nie sen jakiś z po­gra­ni­cza ab­sur­du). Ł. rzu­cał wystrzępio­ne pokątnie żarty, M. to­czył wzro­kiem jak kręglarską kulą z uśmie­chem włożonym w podwójny na­wias, K. chrząkał, no a dziew­czy­ny tkwiły w częścio­wym szo­ku, zmu­szającym do gwałtow­nych prze­skoków na te­ma­ty sąsied­nie. Zwłasz­cza A., która ra­to­wała W. ogar­niętego gwałtowną drżączką na par­kin­gu przy sta­cji ben­zy­no­wej i dotąd miała na rękach wyżłobie­nia. Po­tem w nocy obu­dziłam się z pląsającym swo­bod­nie ser­cem, które próbowało się wy­do­stać przez różową ko­szulkę na przeście­radło, bo mi się przy­po­mniało, jak tego sa­me­go roku w stycz­niu włamy­wa­cze wdar­li się do na­sze­go miesz­ka­nia, splądro­wa­li pu­ste nie­mal kąty i wywołali we mnie nie­ja­sne prze­czu­cie gro­zy, nie tyl­ko z włama­niem związane. Kie­dy kil­ka dni później stłukliśmy wówczas z W. do spółki wiel­kie lu­stro w przed­po­ko­ju, byłam nie­mal pew­na: oto idzie złe, oto wie­dzie nas na potępie­nie i dużo siły oraz za­ci­ska­nia pięści będzie nas kosz­to­wać, by się złemu nie oddać, by mu na­pluć w twarz i je zmyślnie wy­szy­dzić. Ale nie po­wie­działam słowa. Pa­trzyłam, jak W. śpi z ufnością wy­pi­saną na twa­rzy, jak trze­po­cze rzęsami we śnie ja­kimś, który krąży mu po głowie (obok guza).

I tak się kręciłam na łóżku w różowej ko­szul­ce do sa­me­go rana.WA­KA­CJE W IN­GOL­STADT

Rod­zi­ce W. na szczęście nie wpa­dli w bez­ruch tak jak my, a wręcz prze­ciw­nie. Jak­by do­ko­nała się trans­fu­zja – na­sza ener­gia za­si­liła ich żyły, i się rozpędzi­li, skru­pu­lat­nym działaniem zapełnia­li każdą chwilę. Od daw­na prze­czu­wałam, że czas ma właściwości gu­mo­po­dob­ne. Dni (i noce) by­wają za­dzi­wiająco ela­stycz­ne, nie­ko­niecz­nie zgod­nie z na­szy­mi pre­fe­ren­cja­mi. Można je na­pa­ko­wać działania­mi jak wa­go­ny węglem. No więc tak to się stało z ro­dzi­ca­mi W. Po­ru­szy­li nie­bo i zie­mię oraz wpływo­wych przy­ja­ciół i usta­li­li, że jeśli ope­ra­cja, to tyl­ko w In­gol­stadt, nie­da­le­ko Mo­na­chium.

Zgod­nie na to przy­sta­liśmy, my nie mie­liśmy żad­nych po­mysłów. A re­zy­gna­cja z obec­ne­go wątku na­rzu­co­ne­go przez życie nie wcho­dziła w grę.

Oka­zało się, że po­je­dzie­my wszy­scy: mama W., jego oj­ciec i oczy­wiście my. Gdy sa­mochód na­brał tem­pa i cha­bro­wo zalśniło od pól, uwie­rzy­liśmy przez mo­ment, że wyjeżdżamy na wa­ka­cje. Zwłasz­cza W. Urlop z oboj­giem ro­dziców nie przy­da­rzył mu się od dzie­ciństwa. Ro­dzi­ce W. ro­ze­szli się daw­no temu, wa­ka­cje za­tem roz­dzie­la­no pre­cy­zyj­nie na dwo­je, trochę tu, trochę tam, z tym i owym. A te­raz, proszę, tak na­gle – gre­mial­nie, uro­czyście, pa­ra­mi!

Podróż była długa, ale przy­jem­na. W pew­nym mo­men­cie zmie­niły się oko­licz­ności języ­ko­we oraz szo­sa – auto sunęło gładko, bez wstrząsów i zakłóceń, dając na­dzieję, że tak samo po­to­czy się dal­sze na­sze życie. Równo ostrzyżone pola tonęły w słońcu roz­la­nym po ho­ry­zon­cie jak jaj­ko na pa­tel­ni. A my sie­dzie­liśmy wtu­le­ni w sie­bie, przejęci i prze­rażeni za­ra­zem, nie wiedząc, co mia­no­wi­cie szy­ku­je nam los oraz w ja­kich kon­dy­cjach (kon­fi­gu­ra­cjach) odbędzie­my podróż po­wrotną. W. mu­siał myśleć naj­usil­niej. Pa­trzyłam w nie­go jak urze­czo­na, re­je­strując naj­drob­niej­sze zmia­ny. Ni­czym szpieg. Mu­siałam po­tem wszyst­ko do­nieść le­ka­rzo­wi, każdy ob­jaw mógł prze­cież coś zna­czyć, prze­chy­lić szalę w tę czy inną stronę, zo­sta­wić jakiś ślad na drze­wie, żeby było wia­do­mo, którędy wra­cać. Na­fa­sze­ro­wa­ni oba­wa­mi jak wiel­ka­noc­ny in­dyk, do­tar­liśmy na miej­sce.

Szpi­tal był zie­lo­ny do bólu. Ścia­ny, szaf­ki, podłoga, fo­te­le w pa­lar­ni (dym trochę po­sza­rzał at­mos­ferę), na­pi­sy, bro­szur­ki, ta­le­rze… Pielęgniar­ki nosiły zie­lo­ne far­tusz­ki i mówiły z per­fek­cyj­nym chro­bo­tem, jak­by chciały powyłamy­wać so­bie zęby. Każda chro­bo­tała przy tym od­mien­nie – jak się oka­zało, szpi­tal był in­sty­tucją między­na­ro­dową. Le­karz W. był Słowa­kiem, sio­stra od­działowa – Hisz­panką, a sąsiad z po­ko­ju – nie­miec­kim ofi­ce­rem w sta­nie spo­czyn­ku.

Za­in­sta­lo­wa­liśmy W. w po­ko­ju i po­szliśmy po­znać le­ka­rza. Był wiel­ki, głośny i dużo się śmiał. Jak­by te ma­sa­kry, które wy­ko­ny­wał na co dzień, nie były jego udziałem, ani trochę. Mówił mie­sza­niną słowac­ko-polską, wpla­tając cza­sem zwin­nie ni­czym haf­ciar­ka słówko nie­miec­kie lub też le­kar­ski slang. Na przykład guza na­zy­wał tu­mo­rem. Przy­swo­iliśmy nazwę w se­kundę. Tu­mor brzmiał mniej złowro­go, jakoś tak ru­basz­nie na­wet, żar­to­bli­wie. Może ten tu­mor nie taki strasz­ny. Ot, tu­mor jak tu­mor. Wy­tnie­my tu i tam i będzie po spra­wie!

Dzień przed ope­racją był strasz­nie dziw­ny. W. wyglądał bla­do i nie­pew­nie, trochę jak przed pre­mierą. Czy udźwi­gnie, da z sie­bie wszyst­ko? Czy do­sta­nie bra­wa, a może na­wet owa­cje na stojąco? No i co po­wiedzą kry­ty­cy? Kie­dy się odwróciłam, by zerknąć, jak W. roz­my­wa się za od­działową szybą, spłynęła na mnie jakaś ja­sność, ja­snowidzenie czy gno­za. On nie mógł prze­cież tak po pro­stu zniknąć. Nie mógł się zde­ma­te­ria­li­zo­wać, zre­du­ko­wać, prysnąć w eter. To się nie mieściło w gra­ni­cach rozsądku.

Chciałam sie­dzieć na blo­ku ope­ra­cyj­nym i tak jak to bywa w ame­ry­kańskich fil­mach, śle­dzić ciężko prze­su­wające się wskazówki ze­ga­ra przy wejściu, ale nie było mi to dane. Stra­te­gicz­ne go­dzi­ny spędziłam, bu­szując z ro­dzi­ca­mi W. po uporządko­wa­nych nie­miec­kich skle­pach, wy­po­sażonych ob­fi­cie w in­struk­cje obsługi, ko­dek­sy za­cho­wań i za­ka­zy spożycia. Nie wiem, czy po­mysł był lep­szy, czy gor­szy, pew­nie nie miało to większe­go zna­cze­nia. I tak nas nie było w tym skle­pie, nie byłoby nas równie do­tkli­wie w każdym in­nym miej­scu. Myśli przy­brały po­stać in­sektów i próbowały się wśli­zgnąć przez kratkę wen­ty­la­cyjną lub prze­niknąć jak fale ra­dio­we do sali ope­ra­cyj­nej, gdzie właśnie na­chal­nie, za po­mocą wiertła, usiłowa­no się we­drzeć do czasz­ki W.

Po wy­wier­ce­niu pre­cy­zyj­ne­go kółka (stu­dzien­ka ka­na­li­za­cyj­na) Słowak i spółka wkłada­li w nie różne narzędzia, by wyciąć guz (oczyścić) oraz wydłubać mac­ki (prze­cze­sać oko­licę w po­szu­ki­wa­niu złoczyńców). Mu­sie­li przy tym za­dbać, by wszyst­kie istot­ne in­for­ma­cje po­zo­stały w głowie W., żeby po obu­dze­niu po­tra­fił roz­po­znać sie­bie w świe­cie oraz swo­je miej­sce na zie­mi. Żeby mógł do­tknąć dłonią ogo­lo­nej głowy i stwier­dzić, czy uczest­ni­czył w hor­ro­rze scien­ce fic­tion kla­sy B, czy może wy­bu­dził się właśnie z fu­tu­ry­stycz­ne­go kosz­ma­ru. Ist­niała oba­wa, że nie wymówi słowa. Oraz że pra­wa ręka będzie mu zwi­sać z bar­ku jak gałązka.

Nic ta­kie­go się szczęśli­wie nie stało. W. mówił, choć używał ro­szad i pod­chodów, a pra­wa ręka spi­sy­wała się zna­ko­mi­cie. Tak po­wie­dział dok­tor, za­gra­dzając nam wejście na odział in­ten­syw­nej te­ra­pii. Ord­nung przede wszyst­kim, emo­cje trze­ba trzy­mać w ry­zach jak należy. Minę miał nietęgą, co początko­wo wzbu­dziło w nas nie­pokój, a za­ra­zem skłoniło do zwiększe­nia mo­bi­li­za­cji w celu wejścia na salę sztur­mem. Szyb­ko jed­nak wyjaśniliśmy nie­po­ro­zu­mie­nie – ze Słowa­kiem za­wsze się do­ga­dasz, to nie to co Chińczyk czy, daj­my na to, In­dia­nin z ple­mie­nia Hopi.

– Doba okrągło – rzu­cił la­ko­nicz­nie.

Chciał jesz­cze coś dodać, ale język zawiązał mu się w supeł, więc wypuścił tyl­ko kil­ka luźnych słów w me­dycz­nym slan­gu, które miały nas uspo­koić, że oto nic złego się nie roz­gry­wa w ku­lu­arach. Słowak skłaniał ku nam em­pa­tycz­nie swe potężne ciało. Mimo asy­mi­la­cji z nie­miecką zie­mią słowiańskie ser­ce biło w nim z siłą akor­du.

Zo­ba­czy­liśmy W. na dru­gi dzień o tej sa­mej po­rze. Był bla­dy i znie­sma­czo­ny. Czuł w ustach, no­sie tu­dzież w wie­lu in­nych miej­scach syn­te­tycz­ny smak ru­rek. Do za­sad, o których mówił Słowak, należało trzy­ma­nie de­li­kwen­ta po ope­ra­cji pod ścisłym nad­zo­rem – bar­dziej niż pielęgniar­ce ufa­no przyrządom.

– Leżę, usiłuję po­wie­dzieć sio­strze po an­giel­sku, żeby mi wyjęła rurkę z gardła – re­la­cjo­no­wał W. z małymi prze­rwa­mi na ta­so­wa­nie w mózgu właści­wych zna­czeń. – Już cały szczęśliwy, że zro­zu­miała, uśmie­cham się do niej, na ile rura po­zwa­la, a ta na­chy­la się nade mną i za­czy­na mnie golić!

Trze­ba przy­znać, ro­botę wy­ko­nała per­fek­cyj­nie. Ani jed­ne­go zacięcia czy pod­rażnie­nia. W miej­scach pod rur­ka­mi i rur­ka­mi nie­objętych.

Ope­ra­cja mózgu nie zakładała widać żad­nych ulg hi­gie­nicz­nych.

Dzień później zaplątał się w tę oko­licę miej­sco­wy ka­pe­lan. Długo uśmie­chał się ku nam od pro­gu, jaw­nie igno­ro­wa­ny przez ofi­ce­ra. Jako że przed ope­racją W. nie zdążył się po­jed­nać z Bo­giem, po­sta­no­wił, że spróbuje te­raz. Zde­cy­do­wa­nie było za co dziękować, poza tym opie­ka Boża w poważnej cho­ro­bie jest wska­za­na, a cza­sem wręcz nie­odzow­na. Po­zwo­li­li mi obaj po­zo­stać – wpraw­dzie nie znałam an­giel­skie­go, ale jeśli cho­dzi o mężowską mowę ciała, byłam nie­zastąpio­na.

Oka­załam się zupełnie nie­po­trzeb­na. Jak tyl­ko W. prze­brnął przez pierw­sze an­giel­skie zda­nie, prze­rwała się tama. Mówił jak na­wie­dzo­ny, za­sko­czo­ny wy­pusz­czał słowa kątem ust i spoglądał na nie jak na uwol­nio­ne pta­ki, tak lek­ko szy­bo­wały pod su­fi­tem. Mu­siało go to uwieść. Od mie­siąca nie mówił tak płyn­nie, a po an­giel­sku chy­ba nig­dy. Po­tem się do­wie­dzie­liśmy, że języki obce lo­ku­je się w pamięci, nie w ośrod­ku, który od­po­wia­da za oj­czystą mowę – stąd nie­obec­ność luk, blo­kad i fik­sa­cji. Ksiądz słuchał sku­pio­ny, wspar­ty na pra­wej dłoni, jak­by nie poj­mo­wał cudu, którego właśnie doświad­czy­liśmy w tak do­sko­na­le re­al­nych oko­licz­nościach. Po­tem po­wie­dział parę słów od sie­bie. Gdy­by wi­dział aurę, z pew­nością zo­ba­czyłby tysiące tęczo­wych ko­lorów wy­my­kających się z na wpół ogo­lo­nej czu­pry­ny W. To była naj­bar­dziej du­cho­wa spo­wiedź świa­ta.

Tuż po pio­ni­za­cji oka­zało się, że W. cho­dzi sztyw­no jak Ter­mi­na­tor. Przez chwilę gościł w nas nie­pokój, w końcu kręgosłup to pod­sta­wa, ciała i życia cza­sa­mi, ale spra­wa oka­zała się da­le­ce nie­neu­ro­lo­gicz­na. Naj­pierw W. po­czuł ogrom­ny ból w oko­li­cach ne­rek, co skłoniło nas do bez­owoc­nej kon­sul­ta­cji z ka­ta­lońską pielęgniarką i owoc­nej z na­szym Słowa­kiem. Oka­zało się, że W. od­sta­wio­no gwałtow­nie środ­ki prze­ciwbólowe – słusznie, jeśli cho­dzi o głowę, która nie bolała ani trochę, za to nie­roz­trop­nie w przy­pad­ku bólów to­wa­rzyszących. Na przykład ta­kie „po­cew­ni­ko­we” za­pa­le­nie pęche­rza boli jak cho­le­ra. Po­wo­du­je również sztyw­ność i nie­możność wy­ko­na­nia półob­ro­tu, więc człowiek nie może się na­wet zo­rien­to­wać, czy ktoś nie czai się za nim bez­sze­lest­nie…

Być może do ni­cze­go ta­kie­go by nie doszło, gdy­by jedną z ru­rek wyjęto odro­binkę wcześniej, na przykład tuż po wy­bu­dze­niu de­li­kwen­ta, sko­ro był z nim jak naj­lep­szy (choć może nie lin­gwi­stycz­nie) kon­takt.

Woj­tek po ope­ra­cji w In­gol­stadt, w ręku nie­miec­ka ga­ze­ta, 1997TRZY­STA KROKÓW DO KLI­NI­KI

Resztę wa­ka­cji w In­gol­stadt spędzi­liśmy na spa­ce­rach po bu­dyn­ku szpi­ta­la.

Pierw­sza tra­sa za­wie­rała jedną prostą, dru­ga – kil­ka schodków wte i we­wte – aby prze­te­sto­wać in­ten­syw­ność za­wrotów głowy (śla­do­we) i za­kres ewen­tu­al­nych skoków ciśnie­nia (sym­bo­licz­ne). Następna była bar­dziej skom­pli­ko­wa­na – piętro niżej, do pa­lar­ni. Nie żebym tak strasz­li­wie po­trze­bo­wała po­wdy­chać (W. tym bar­dziej, wdy­cha­nie tym­cza­sem zupełnie wy­padło mu z planów), ale żeby zo­ba­czyć, jak usta­wia pion­ki „du­sza to­wa­rzy­stwa” – gościu o wyglądzie i chro­pa­wym głosie kie­row­cy tira, w obo­wiązko­wym­pod­ko­szul­ku z na­pi­sem „DIE­SEL”. Chcie­liśmy myśleć, że ma kil­kaidentycznych, lek­ko spra­nych ce­gla­stych pod­ko­szulków z tru­dem zasłaniających pępek pi­wo­sza. Bo odkąd przy­by­liśmy do szpi­ta­la (mijał piąty dzień), gościu wyglądał iden­tycz­nie, jak­by go wy­kre­owa­li wir­tu­al­nie i usa­dzi­li pośrod­ku ka­na­py, między chudą blon­dynką o rzęsach kapiących smołą a dre­do­wa­tym wy­rost­kiem, który od­pa­lał pa­pie­ro­sa od pa­pie­ro­sa, za­miast zaciągać się tle­nem (apa­rat tle­no­wy wy­sta­wał nieśmiało z kie­sze­ni). Die­sel po­zdra­wiał nas radośnie ge­stem za każdym ra­zem, gdy przyłącza­liśmy się do gro­mad­ki, i cier­pli­wie zno­sił na­sze mil­cze­nie – widać wca­le mu nie prze­szka­dzało, ma­nia prześla­dow­cza nie była ob­ja­wem cho­ro­by, którą tu le­czył. On i blon­dynka ga­da­li na prze­mian, spla­tając słowa z dru­tu kol­cza­ste­go w szorst­ki war­kocz.

Nasz pen­sjo­nat, w którym za­ko­twi­czy­liśmy z ro­dzi­ca­mi W., dzie­liło od kli­ni­ki za­le­d­wie trzy­sta kroków. Ostat­nie­go dnia nie­mal je prze­biegłam, tak się cie­szyłam, że wszyst­ko na­resz­cie się kończy (umysł lubi so­bie cza­sem nakłamać, na­kon­fa­bu­lo­wać, upoić się en­dor­fi­na­mi bez umia­ru). Kończył się z pew­nością jakiś etap. Z głowy udało się usunąć większą część guza – ile zo­stało w mac­kach, nikt nie próbował do­cho­dzić, to nie był ten czas ani miej­sce. Resztę guza (tę w mac­kach) miała zabić ra­dio­te­ra­pia, ale tyl­ko w ra­zie po­trze­by. Na tę in­for­mację (mor­der­stwo czy za­nie­cha­nie?) mu­sie­liśmy po­cze­kać. Nie ma tak: hop-siup i królik z ka­pe­lu­sza. Wy­ni­ki hi­sto­pa­to­lo­gii miały przyjść pocztą do domu za dwa–trzy ty­go­dnie.

Woj­tek z oj­cem po ope­ra­cji w Niem­czech, 1997

Radość w chwi­li owej była tak wiel­ka, że prze­sta­liśmy myśleć o lo­sie i jego ewen­tu­al­nych zapętle­niach – tak się czu­je człowiek, który umknął śmier­ci (wraz z człowie­kiem to­wa­rzyszącym). Każdy dzień (mimo bólu ne­rek) W. witał z sze­ro­kim uśmie­chem, wpa­trzo­ny w roz­sza­lałe za oknem drze­wa i nie­bo w in­ten­syw­nym ko­lo­rze blue. Kie­dy jed­nak zerknęło się na nie­go znie­nac­ka, widać było w jego spoj­rze­niu coś zupełnie no­we­go, jakiś „piąty ele­ment”, do­da­tek wzbo­ga­cający war­tość eg­zem­pla­rza. Po­trze­bo­wałam całych lat, żeby zro­zu­mieć, że taka neu­ro­ope­ra­cja zmie­nia psy­che człowie­ka na za­wsze, zo­sta­wia ślad głęboki na pięść, nie­zdol­ny do za­bliźnie­nia. In­ten­syw­nie myślałam, leżąc przed snem i bez­wied­nie wodząc wzro­kiem po pen­sjo­na­to­wych fre­skach, dla­cze­go nam się to wszyst­ko przy­da­rzyło, co los (Bóg?) chciał nam przez to po­wie­dzieć oraz czy rze­czy­wiście ciężkie cho­ro­by oraz doświad­cze­nia po­ja­wiają się w życiu człowie­ka, żeby je zmo­dy­fi­ko­wać, pchnąć na właściwy tor, a może dać na­uczkę. Bo nie da się ukryć, że żyliśmy dotąd bez większych trosk, bez­myślnie na­wet, przyj­mując słodycz świa­ta, jak­by nam się słusznie należała.

Ludz­ki mózg ma cu­downą właściwość za­po­mi­na­nia, toteż w miarę od­da­la­nia się od kli­ni­ki (dwieście, dwieście dwa­dzieścia kroków) od­rzu­ca­liśmy nie­przy­jem­ne wspo­mnie­nia jak zeschłe kwia­ty. Za­wie­si­liśmy in­for­mację o hi­sto­pa­to­lo­gii w ko­piach ro­bo­czych, a na mar­gi­nes, który wycięto wraz z gu­zem, po­sta­no­wi­liśmy de­mon­stra­cyj­nie nie zwra­cać uwa­gi. Na przykład oj­ciec W. prze­krzy­ki­wał ta­kie chwi­le dow­ci­pa­mi. Im większa łamigłówka słowna wypływała z ust W., tym hałaśliw­szy i ru­basz­niej­szy był dow­cip wy­po­wia­da­ny przez ojca. Mama z ko­lei do­po­wia­dała – cza­sem traf­nie – ma­skując zakłopo­ta­nie łatą słowną bądź dźwiękami (ho, ho, hm, tra­la­la). Ja wpa­try­wałam się w W. jak najęta i próbowałam od­czy­tać jego myśli te­le­pa­tycz­nie. Wy­cho­dziło mi co­raz le­piej. Im bliżej byliśmy pol­skiej gra­ni­cy, tym łatwiej rozplątywałam kołtuny. Im dłużej trzy­ma­liśmy się za ręce, tym wszyst­ko wy­da­wało się łatwiej­sze. Ot, taki cud na małą skalę. Długo cho­dzi­liśmy po domu, oglądając kąty, jak­byśmy go nie wi­dzie­li całą epokę. Wszyst­ko było na swo­im miej­scu, tak jak zo­sta­wi­liśmy. Świat nie prze­po­czwa­rzył się ani trochę, za to my owszem. Te­raz trze­ba się było spraw­nie przy­sto­so­wać. To, że za­sta­liśmy w ku­chen­nym kącie długo­no­gie­go pająka, po­sta­no­wi­liśmy uznać za dobrą wróżbę. W. schwy­tał go i wypuścił przez okno. Szczęściem należy się dzie­lić jak ni­czym in­nym.KO­RY­TA­RZE DLA MRÓWEK

Lato roz­kwi­tało, a my z nim, co­raz zu­chwa­lej. Rana się goiła – i ta na głowie, i ta w środ­ku, du­cho­wa, nie­na­ma­cal­na, wy­dzier­ga­na nie­po­ko­jem jak ma­kat­ka. Cho­dzi­liśmy na spa­ce­ry do wypożyczal­ni ka­set, go­to­wa­liśmy obiad­ki i pro­sto­wa­liśmy mrówcze ko­ry­ta­rze, by mrówki (nie­ofi­cjal­ne do­mo­we zwierzątka) za­wra­cały z po­wro­tem na bal­kon, za­miast lądować w cu­kier­nicz­ce. Taka to pa­sja nam się wy­kluła prze­dziw­na, nie­mal hob­by. Za­miast ho­do­wa­nia pa­ty­czaków na przykład czy do­kar­mia­nia piw­nicz­nych kotów.

Żyliśmy we dwójkę, sa­te­li­to­wa­ni z do­sko­ku przez ro­dzinę W. i przy­ja­ciół. Urządzi­liśmy so­bie ele­ganc­ki mi­kro­ko­smos, z ra­cji kłopotów na­zew­ni­czych W. stwo­rzy­liśmy własny język, często­kroć nie­zro­zu­miały dla po­stron­nych. Do­brze nam z tym było. Nie pach­niało tu cho­robą, lecz ta­jem­nicą.

Na­sza żarłoczność fil­mo­wa prze­kro­czyła gra­ni­ce. Wchłania­liśmy do pięciu filmów dzien­nie, z prze­rwa­mi na życie. Pew­ne­go popołudnia oglądaliśmy dość wciągający thril­ler nałado­wa­ny sym­bo­liką po brze­gi Po dru­giej sce­nie zo­rien­to­wałam się, że wi­dzie­liśmy go jakiś rok wcześniej. Spoj­rzałam więc znacząco na W. i wcisnęłam „stop” na pi­lo­cie.

– Cze­kaj – za­nie­po­koił się W. – Prze­cież to do­bre.

W. za­wsze lubił żar­to­wać, wpro­wa­dzać w błąd, wykośla­wiać. Dla­te­go i to wzięłam za zmyłkę. Par­sknęłam pod no­sem i zaczęłam prze­bie­rać w po­zo­stałych ka­se­tach.

– Dla­cze­go wyłączyłaś? – dzi­wił się W. nadal, co mnie jed­nak za­nie­po­koiło.

Nie­pokój za­kra­dał się do mnie za­zwy­czaj od stro­ny stóp. Naj­pierw czułam go w piętach, po­tem kąsał na­czyńka włosko­wa­te w oko­li­cach palców, a w końcu so­lidną falą przepływał przez or­ga­nizm w oko­li­ce ser­ca i mózgu.

Ugryzłam się w język, choć po­win­nam była przy­znać otwar­cie, że wi­dzie­liśmy ten film w zeszłym roku i że po se­kwen­cjach wstępnych z dokładnością do trze­cie­go miej­sca po prze­cin­ku mogę opo­wie­dzieć całą hi­sto­rię, wska­zać za­bie­gi nar­ra­cyj­ne oraz ewo­lu­cje po­sta­ci (wstrząsające cza­sem i po­kracz­ne).

Włączyłam film i za­siadłam na fo­te­lu jakoś nie­na­tu­ral­nie stężała – każdy mięsień napięty, go­to­wy wy­cisnąć dwu­kreślne „c”, po­licz­ki ciepłe jak świeże bułecz­ki i dzi­wacz­na sprężystość ciała (mogłabym wy­ko­nać skom­pli­ko­wa­ne wygięcie, mo­stek ze sta­nia, może na­wet pętlę). Sce­na po sce­nie orien­to­wałam się, że W. ni w ząb fil­mu nie pamięta. Albo już rok temu jego mózg funk­cjo­no­wał nie­zdro­wo, albo w trak­cie ope­ra­cji jakiś lan­cet czy skal­pel skubnął nie­co ośro­dek pamięci i wy­ma­zał ten czy inny epi­zod, szczęśli­wie tyl­ko fa­bu­lar­ny. Cie­ka­we było jed­nak, czy po­ja­wią się inne zajścia, może na przykład po­sta­ci za­po­mnia­ne albo zda­rze­nia z na­sze­go wspólne­go życia. Pia­ski, po których stąpałam, wca­le nie znie­ru­cho­miały. Nadal grzęzłam po łokcie, choć na ra­zie mogłam się bez tru­du wy­swo­bo­dzić.

W naszą re­lację z W. wkradło się jed­nak pierw­sze kłam­stwo, nie­domówie­nie, zakrzywie­nie. Nic nie po­wie­działam, nie dałam mu od­czuć, że film wi­dzie­liśmy, ko­men­to­wa­liśmy i przeżywa­liśmy kie­dyś tam, in­ne­go wie­czo­ra, w słyn­nym „przed”.

Woj­tek na plaży w Dębkach, na rok przed cho­robąSIE­KIER­CZY­NA LAND

Wybie­rając się do świa­ta, wy­go­li­liśmy W. głowę na zero – częścio­we wy­li­nie­nie nie wyglądało do­brze. Zwłasz­cza gdy w cen­trum łysi­ny roz­kwi­tała – jak wy­pa­lo­na pod­kową – półokrągła bli­zna. W. był ab­sur­dal­nie dum­ny ze swo­jej szra­my – mężczyźni tak właśnie mają. Czy to bli­zna z wal­ki wręcz, czy wy­nikła z głębszej przy­czy­ny, wzbu­dza re­spekt wśród miej­sco­wych rze­zi­mieszków tu­dzież członków sub­kul­tur. Prze­ko­na­liśmy się o tym oso­biście, bo różni tacy omi­ja­li nas sze­ro­kim łukiem na­wet w nocy w ciem­nych zaułkach. W. czuł się nie­ustra­szo­ny. Tak jak się można czuć na krawędzi życia. Po­tem zo­sta­je w człowie­ku pew­na har­dość i nie­wi­dzial­na ba­rie­ra, jak ogro­dze­nie pod napięciem. Nie czułam tego, bo zmieściłam się w środ­ku, za to pew­nie czu­li inni.

Na przykład po­zo­sta­li człon­ko­wie Wy­rwi­gro­sza. Gdy zje­cha­liśmy do Sie­kier­czy­ny, po­wi­ta­niom nie było końca. Wszyst­ko roz­pla­no­wa­ne, być może przećwi­czo­ne dokład­nie przed lu­strem – je­den we­sel­szy od dru­gie­go, je­den od dru­gie­go głośniej­szy. Ależ to były wa­ka­cje! Ja­sne, słonecz­ne, jak­by po­go­da do­sto­so­wy­wała się do ogólnej wesołości, ce­le­bra­cji życia. Świat sma­ko­wał i przy­no­sił za­pa­chy, wszyst­ko wy­da­wało się wyraźniej­sze, jak wy­ci­nan­ka ze sta­ran­nie po­wy­rzy­na­ny­mi brze­ga­mi. Cza­sem wie­czo­ra­mi sia­dałam przed do­mem i ob­wo­dziłam pal­cem góry w od­da­li, czub­ki drzew oraz chmu­ry roz­ma­za­ne wy­so­ko na nie­bie. Za­miast mo­dli­twy. Ciało pętał nie­pokój o to, co mia­no­wi­cie będzie, co przy­nie­sie przyszłość i czy W. uśmiech­nie się kie­dyś z wy­ra­zem bez­tro­ski, jaki za­pa­miętałam ze zdjęcia pasz­por­to­we­go z zeszłego roku.

Po dniu, może dwóch, po­zo­sta­li z ka­ba­re­tu przy­zwy­cza­ili się do W., uzna­li go na powrót za swe­go. Ten czy ów wyciągał go na po­gawędki, co i jak było. Na przykład Ł. Długo wpa­try­wał się w W. uważnie, ni to z uśmie­chem, ni z wy­cze­ki­wa­niem – spo­ro w tej twa­rzy było.

Męska część Ka­ba­re­tu pod Wy­rwi­gro­szem, od le­wej: Woj­tek Sza­wul, Łukasz Ry­bar­ski, Krzysz­tof Sta­wo­wy, Mau­ry­cy Po­la­ski.

– Nie, ale sta­ry, po­wiedz po ko­lei. Przy­je­cha­liście, ba­da­nia i po­tem co?

– No, ope­ra­cja – rzu­cił la­ko­nicz­nie W., jak to miał w zwy­cza­ju, odkąd język zaczął przy­ha­mo­wy­wać znie­nac­ka na zakrętach.

– I mówili ci, jak to będzie, co zro­bią po ko­lei?

– „Przed” nie. Ale „po” opi­sa­li mniej więcej.

– No i…? – Ł. prze­bie­rał pal­ca­mi po sto­le, zgar­niając ten czy ów okru­szek. Co któryś pa­ko­wał so­bie na język.

– No, wycięli… podkówkę. – W. wy­pluł to słowo nie bez tru­du. – Po­tem wy­wier­ci­li otwo­ry i wycięli kość wier­tarką. Wyjęli ją, no wiesz… jak klo­cek, żeby się do­stać do środ­ka…

– Sta­ry! – Ł. wy­ko­ny­wał na krześle nie­mal jo­gicz­ne po­zy­cje. Z porów skóry bu­chała ad­re­na­li­na w po­sta­ci mi­kro­sko­pij­nych wul­kanów, nie­wi­docz­nych gołym okiem.

– Wydłuba­li guza i włożyli kość z po­wro­tem. Trochę nierówno się zrosła. – W. obwiódł pal­ca­mi podkówkę, zachęcając Ł. do tego sa­me­go.

Przez chwilę ma­ca­li po­wierzch­nię głowy W. na­zna­czoną nie­wielką wy­pukłością pod skórą.

– Jest nierówno – przy­znał Ł. – ale gładko. No i włosy tu­taj nie rosną…

Ogólnie W. ba­ga­te­li­zo­wał kwe­stię. Ot, życie, nowa jego odsłona! Ope­ra­cja, podkówka, twar­da nie­miec­ka dłoń na skórze. Co było gadać, le­piej to za­mie­nić w żart. W końcu wszyst­ko ma swoją zwich­niętą stronę, w krzy­wym zwier­cia­dle da się rzecz zo­ba­czyć i przeżyć po­now­nie jak­by bez­piecz­niej, bo z od­da­le­nia.

Tego lata na­uczyłam się kłamać. Jakoś tak samo z sie­bie wyszło. Gra­liśmy w mafię, która to gra to­wa­rzy­ska jak nic in­ne­go skłania de­li­kwen­ta do kłama­nia. Zwłasz­cza gdy no­to­rycz­nie wy­bie­ra się go do ma­fii – ta­kie to już moje ze­zo­wa­te szczęście, że w chwi­lach kie­dy bym wolała bar­dziej społecz­nie, gre­mial­nie, los wy­bie­ra mi rolę od­mieńca. Tak więc grałam i dopóki gra trwała, kłamałam jak z nut, za­ska­kując W. oraz zgro­ma­dzo­nych ak­torów. No bo jak to tak bez­wstyd­nie po­ko­ny­wać w oszu­stwach pro­fe­sjo­na­listów?! Ni po­wie­ka mi nie drgnęła, ni głos nie zadrżał. Jak to było możliwe? Być może oto­cze­nie wy­zwo­liło we mnie de­mo­na? Tak to so­bie lu­bi­li tłuma­czyć, patrząc na mnie po­dejrz­li­wie, jak­by mnie nie wi­dzie­li wcześniej i roz­po­zna­wa­li właśnie jako nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ny obiekt na nie­bie.

Warsz­ta­ty ka­ba­re­to­we owo­co­wały to­wa­rzy­sko, troszkę mniej twórczo. Wieczór II po­wsta­wał w bólach, wszyst­ko odciągało od pra­cy. No bo lato, wszak pra­co­wać la­tem trud­niej, gdy oto­cze­nie drażni zmysły i skłania do rozłożenia się w ha­ma­ku na części pierw­sze. Dużo za­baw­niej było nam poza sceną niż na sce­nie. Nu­me­ry ciągnęły się jak pod­miej­ska ko­lej­ka, bra­ko­wało im sen­su i wi­go­ru. Mimo to, cu­dem ja­kimś, tuż przed wy­jaz­dem do Kra­ko­wa, dzień albo dwa, pro­gram się zapętlił i odpuścił. Cza­sem nie trze­ba po­na­glać, wszyst­ko i tak uro­dzi się o cza­sie, jak­by spłynęło z gór albo na­wet z nie­ba.

Za­raz po po­wro­cie oka­zało się, że hi­sto­pa­to­lo­gia wy­padła nad wy­raz do­brze. Kie­dy coś dzie­je się do­brze nad wy­raz, po­zo­sta­je pe­wien mar­gi­nes nie­po­ko­ju – w mar­gi­nesie tym gnieżdżą się psy­cho­zy i natręctwa – bo otóż prze­cież za­wsze mogła za­ist­nieć pomyłka. Byliśmy jed­nak z W. mało doświad­cze­ni przez życie, więc od­rzu­ci­liśmy błyskiem wszyst­kie uczu­cia to­wa­rzyszące. Istot­ne było jed­no. Guz oka­zał się niezłośliwy. Słaba „dwójka”² nie prze­wi­dy­wała ko­niecz­ności naświe­tlań ni po­da­wa­nia trujących sub­stan­cji. Po­zo­sta­wało cze­kać na wrześnio­wy re­zo­nans – i wróżyć z fusów, czy po­zy­tyw­na ener­gia nas ota­cza, czy może gęsta od mro­ku. Tym­cza­sem po­wie­trze było czy­ste, a dni słonecz­ne. No, ale to prze­cież wciąż było lato.OD­RO­CZE­NIE

Na pierw­szy re­zo­nans po ope­ra­cji je­cha­liśmy w mil­cze­niu. Pociąg kołatał ryt­micz­nie, ani trochę nie na­stra­jając nas sen­nie. W. uda­wał, że słucha mu­zy­ki, ja uda­wałam, że czy­tam książkę, zer­kając – w gra­ni­cach przy­zwo­itości – na W., czy aby ner­wy nie wiążą mu w głowie supłów za­bu­rzających fale alfa. Wi­zja ata­ku pa­dacz­ko­we­go ma­ja­czyła pod­pro­go­wo, stra­szy­li nas nim wszy­scy le­ka­rze. Ata­kiem oraz aurą, która wca­le nie miała być nie­ziem­skim przeżyciem ni ja­sno­wi­dze­niem, ale pew­nym głęboko wsob­nym od­czu­ciem przeżywa­nym in­dy­wi­du­al­nie. Ani W., ani tym bar­dziej ja nie mie­liśmy za­tem narzędzi czy też wie­dzy do zdia­gno­zo­wa­nia tejże aury. Ogra­ni­cza­liśmy się do wspólnie przeżywa­ne­go spau­zo­wa­nia, gdy W. od­czu­wał co­kol­wiek in­ne­go niż za­zwy­czaj.

Mie­siąc przed tym wy­jaz­dem pe­wien le­karz – do­bry człowiek – za­or­dy­no­wał W. różowe ta­blet­ki, które miały owe fa­ta­mor­ga­ny wy­ci­szyć. Udało się. Lęki tu­dzież spau­zo­wa­nia były zni­ko­me, na­gle oka­zało się, że to nie aura – ta po­zo­stała wciąż poza za­kre­sem per­cep­cji W.. Być może na­wet nig­dy już nie miał doświad­czyć ani jej, ani tym bar­dziej za­po­wia­da­ne­go przez nią ata­ku.

Ale te­raz je­chał na ba­da­nie. Na czczo i bez różowej ta­blet­ki, mogło więc wy­da­rzyć się wszyst­ko, wszak są rze­czy, które trud­no prze­sko­czyć na­wet zdro­we­mu, a co do­pie­ro ta­kie­mu, któremu upo­rczy­wie dłuba­no w mózgu za­le­d­wie trzy mie­siące wcześniej.

Prze­wra­cając pro­gra­mo­wo kart­ki książki (prze­czy­tałabym sie­dem roz­działów, gdy­bym tyl­ko mogła), do­trwałam do sta­cji War­sza­wa Cen­tral­na w sta­nie tyl­ko po­zor­nie nie­zmie­nio­nym, gdyż ner­wy moje ukry­te głęboko w cie­le po­wie­wały w strzępkach jak po­trak­to­wa­ne ko­siarką. Nie chciałam się domyślać, jak wyglądały ner­wy W., byłam zajęta ukry­wa­niem obaw i ro­bie­niem do­brej miny. Bo oto trze­ba było wsiąść do tram­wa­ju i do­je­chać do przy­chod­ni. Następnie uiścić sto­sowną opłatę za ba­da­nie oraz kon­trast i za­pro­wa­dzić W. przed ga­bi­net. A kie­dy W. wywołano po na­zwi­sku – kopnąć go so­lid­nie w półdu­pek na szczęście, zdławić gałgan kręcący się w gar­dle jak kula ziem­ska oraz od­pro­wa­dzić W. wzro­kiem. A po­tem cze­kać, co nie było czyn­nością łatwą. I gdy­bym była mądra wte­dy (a nie po szko­dzie), połknęłabym różową ta­bletkę i po­zwo­liła ner­wom na choćby skromną re­ge­ne­rację, która mogłaby się zacząć znacz­nie wcześniej niż po go­dzi­nie z ha­kiem, kie­dy to W. po­now­nie zwi­zu­ali­zo­wał się w drzwiach ga­bi­netu.

Szczęśli­wie opis miał być chwilę po­tem – tak trak­tują człowie­ka, kie­dy słono zapłaci. Jedną kawę oraz sok z mar­chwi później otrzy­ma­liśmy więc opis, na­wet dość ja­sny, przy­najm­niej na pierw­szy rzut oka. Czar­no na białym do­no­szo­no, że źle nie jest, bo nie ma wzno­wy. Ptasz­ki w na­szych głowach zaczęły tre­le na nowo i podróż po­wrot­na wyglądała już zupełnie in­a­czej.ŻYCIE PO WOJ­NIE

Po pierw­szym re­zo­nan­sie życie zaczęło nor­mal­nieć. Zwłasz­cza gdy dok­tor Słowak od­fak­so­wał po przesłanych fot­kach. Wszyst­ko rze­czy­wiście (nie tyl­ko na pa­pie­rze) wyglądało zna­ko­mi­cie. Le­piej mogłoby wyglądać tyl­ko wówczas, gdy­by guz był otor­bio­ny, jed­nakże gwiaździak W. otor­bio­ny nie był, więc za­wsze po­zo­sta­wał mar­gi­nes nie­po­ko­ju. Ale tym­cza­sem nic mrocz­ne­go nie od­ra­stało w głowie W. i ist­niała szan­sa, że wraz z pewną częścią zdro­wej tkan­ki, którą W. mu­siał pie­czołowi­cie re­ha­bi­li­to­wać, usu­nięto cały guz. Mar­gi­nes ten miał ochro­nić W. przed dal­szy­mi per­tur­ba­cja­mi.

Stop­nio­wo wra­ca­liśmy do pra­cy, co dla W. łatwe nie było, a i dla mnie, jak się oka­zało, również. Otóż mój nie­pokój na­ra­stał wprost pro­por­cjo­nal­nie do od­ległości dzielącej mnie od W. Wal­czyłam z tym różnymi me­to­da­mi. Na przykład wy­obrażałam so­bie, co W. robi po ko­lei od wsta­nia z łóżka, po­przez czyn­ności to­a­le­to­we, śnia­da­nio­we i re­ha­bi­li­ta­cyj­ne. Około południa za­bie­rał się do na­uki tekstów do ka­ba­re­tu. Pre­mie­ra³ za pa­sem, a W. wciąż miał pro­ble­my z mówie­niem. Cza­sem słowa zle­wały mu się w gęstą masę, jak smu­gi far­by na ma­lar­skiej pa­le­cie, je­den ko­niec na­cho­dził na dru­gi, więc ciężko było co­kol­wiek zro­zu­mieć. Szyb­ko od­kry­liśmy, że różowe ta­blet­ki po­ma­gają i na to. Le­karz za­pi­sał W. słabą dawkę na stałe, dopóki nie pozbędzie się lęku przed życiem, który u nie­go aku­rat, in­a­czej niż u większości wrażliwców, po­ja­wił się do­pie­ro po ope­ra­cji guza mózgu. Jak­by ten guz za­brał mu całe za­ufa­nie do świa­ta, otwar­tość, nie­win­ność i co tam jesz­cze. Ot, taki sku­tek ubocz­ny, o którym nie mówią neu­ro­chi­rur­dzy, bo trud­no to udo­ku­men­to­wać na kli­szy.

Woj­tek jako Gu­ard, z Mar­kiem Wal­cza­kiem w se­ria­lu pol­sko-au­stra­lij­skim W kra­inie władcy smoków

Tak więc gdy nie­pokój ustępował i W. za­czy­nał wie­rzyć, że się tym ra­zem nie po­my­li, mógł w spo­ko­ju du­cha uczyć się słów na pamięć. Kie­dy już się wy­uczył, oba­wa, że coś przekręci, była mniej­sza. Ośro­dek pamięci nie sąsia­do­wał z uszko­dzo­nym, ist­niała więc szan­sa, że jeśli tyl­ko W. się nie zde­ner­wu­je, to wy­po­wie swój tekst do końca, a może na­wet całko­wi­cie się na nim sku­pi i za­ba­wi się nim ra­zem z pu­bliką. Tak się po­tem działo wie­lo­krot­nie, choć początki łatwe nie były. Sce­na wy­czer­py­wała wręcz oszałamiająco, wy­czer­py­wały ocze­ki­wa­nia widzów względem W. oraz W. względem sie­bie, żeby owych widzów nie za­wieść. Niełatwy to był zawód dla człowie­ka po­zba­wio­ne­go paru kle­pek, W. bar­dzo lubił so­bie z tego żar­to­wać, w końcu z cze­goś mu­siał, zwłasz­cza gdy zda­rzyło mu się jed­nak splątać ze sobą ja­kieś słowa i za­bu­rzyć porządek faktów.

Popołudnia­mi w pra­cy bywałam spo­koj­niej­sza, bo najczęściej W. uczest­ni­czył w próbach, a więc był pod kon­trolą. Gdy­by co­kol­wiek miało być nie tak z sa­mo­po­czu­ciem (aura nadal błysz­czała nam nad czołami jak po­chod­nia, bo le­ka­rze te­sto­wa­li na­pa­do­wość W. oraz ewen­tu­al­ny brak na­pa­do­wości), za­pew­ne mi­giem bym się o tym do­wie­działa. Spra­wi­liśmy so­bie z W. dwie komórki. W przy­pad­ku poważnej cho­ro­by jed­nej z osób dru­ga otrzy­my­wała abo­na­ment w ce­nie za­le­d­wie sym­bo­licz­nej. Tak to te­le­fo­nia wy­cho­dziła lu­dziom na­prze­ciw, prze­wi­dując całkiem rozsądnie, że w ra­zie cho­ro­by uza­leżnie­nie od komórki po­ja­wi się prędzej czy później na mur-be­ton.

Większą część dnia, między jedną im­prezą a drugą (w przy­byt­ku kul­tu­ry, w którym wówczas pra­co­wałam), zaj­mo­wałam się po­wstrzy­my­wa­niem od te­le­fonów do W. A jeśli dzwo­niłam, to chy­trze – pod pre­tek­stem. W. mógłby się prze­cież za­nie­po­koić, że tak się o nie­go mar­twię, a nie­pokój ni­ko­mu na do­bre nie wy­cho­dzi. Wia­do­mo, jak może być po ta­kiej ope­ra­cji – raz le­piej, raz go­rzej, jak na huśtaw­ce, cza­sem człowiek czu­je się po pro­stu słabo, choć W. do słabe­uszy nie należał. Osta­tecz­nie po­sta­no­wiłam się z re­gu­larną pracą roz­stać, choćby na czas jakiś – do wyjaśnie­nia. Nie pre­cy­zo­wałam, jak by to wyjaśnie­nie miało wyglądać, ale gdzieś tam w środ­ku wie­działam. Tak lub nie. Biała kar­ta albo czar­na. Orzełek albo resz­ka.

Pod ko­niec roku ka­ba­ret zo­stał za­pro­szo­ny do udziału w be­ne­fi­sie Iwo­ny Biel­skiej. Wy­da­rze­nie to, jak się po­tem oka­zało, miało całko­wi­cie od­mie­nić Wy­rwi­gro­sza, pchnąć go na sze­ro­kie wody, z których już nie tak łatwo spłynąć, trze­ba by zro­bić coś oszałamiająco nie­cie­ka­we­go, żenującego na­wet. Odkąd człon­ko­wie składu usłysze­li o tej pro­po­zy­cji, nie wie­dzie­li, co ze sobą począć, gdzie się po­dziać i ja­kie akro­ba­cje hu­mo­ry­stycz­ne wy­ko­nać, by dać się za­uważyć pod­czas ta­kie­go wie­czo­ru, by wyryć swo­je ar­ty­stycz­ne cre­do w świa­do­mości obec­nych (tuzów tu nie bra­ko­wało – dzien­ni­ka­rzy i Bar­dzo Ważnych Osób, od Których Wie­le Zależy). Zde­cy­do­wa­li się wresz­cie na Kon­cert pa­ro­dii, który to w Wie­czo­rze II był hi­cio­rem, ja­kich mało, tyle że trze­ba było rzecz sto­sow­nie prze­two­rzyć na oko­licz­ność be­ne­fi­su. Dwo­ili się i tro­ili, mnożyli in­spi­ra­cje hu­mo­ry­stycz­ne i prześci­ga­li się w ab­sur­dach – i się udało: złożyli pro­gram tak, że pu­bli­ce po­win­ny były po­spa­daćkap­cie, a w spa­zmach śmie­chu miała z tru­dem łapać od­dech. To był taki czas, jaki z rzad­ka się zda­rza, gdy wszyst­ko za­czy­na to­czyć się gładko, jak po wy­po­le­ro­wa­nej po­wierzch­ni bez żad­nej grud­ki czy rysy. Pta­ki śpie­wają od sa­me­go rana, dni są za­wsze słonecz­ne i ogólnie rzecz biorąc, du­sza śpie­wa. Taki to był właśnie czas dla ka­ba­re­tu – zna­ko­mi­ty na właściwy początek. Wszy­scy oni gdzieś tam to czu­li, te pro­mie­ni­ste fale w du­szy, co jed­nak przy oka­zji bu­dziło do­dat­ko­we sztur­chy nie­po­ko­ju. A jeśli to nie tak? A jeśli to jakaś zmyłka?

Stąd właśnie, ner­wo­wo prze­bie­rając no­ga­mi czy dłońmi, z nie­pew­ny­mi uśmie­cha­mi cze­ka­li w foy­er te­atru na swoją ko­lej. Ł. cho­dził wte i we­wte, M. dow­cip­ko­wał, wykośla­wiając twarz w gu­mo­wych gry­ma­sach, K. podśpie­wy­wał i po­wta­rzał tekst pod no­sem, dziew­czy­ny coś tam gdzieś robiły w gar­de­ro­bie, tym­cza­sem W. sie­dział i to­czył słowa tuż przy moim uchu, usiłując – jako że przy­dzie­lo­no mu w Kon­cer­cie pa­ro­dii rolę kon­fe­ran­sje­ra – spro­stać za­da­niu bez zająknięć, ab­sur­dal­nych prze­kształceń tego czy owe­go słowa oraz zacięć. Brwi W. tańczyły salsę z fi­gu­ra­mi, trud­no było podążyć za nimi wzro­kiem, na czo­le raz po raz po­ja­wiał się lek­ki szron – to nie był pot, ale nad­zwy­czaj­na jakaś wil­got­ność umysłu. Nie wiem, czy zda­rzało się często, by człowiek z gwiaździa­kiem dru­gie­go stop­nia de­cy­do­wał się na tak potężny wysiłek umysłowy, wzmoc­nio­ny dwu­kreślnie stre­sem. Bałam się o W., kie­dy na nie­go pa­trzyłam, mięłam w głowie (i wy­rzu­całam do ko­sza) ob­raz­ki, w których mdlał na sce­nie, padał w epi­lep­tycz­nych pląsach lub też za­ci­nał się jak cy­borg z za­bu­rzo­nym me­cha­ni­zmem w oko­li­cach skro­nio­wych. Na twa­rzy mej roz­poście­rał się uśmiech ni­czym fo­to­ta­pe­ta przed­sta­wiająca Ha­wa­je, ewen­tu­al­nie skrom­niej­szy wy­ci­nek z palmą. Nie mogłam dać po so­bie po­znać, że się boję, nie­po­koję, od­czu­wam choćby ślad nie­pew­ności. Taka to była gra. Mu­siałam być ostoją, żeby W. miał się na kim wes­przeć, skąd czer­pać wiarę, która jak wia­do­mo, różne czy­ni cuda. Tak więc cała nakręcałam się od środ­ka, jak­bym była ruską lalką na ba­te­rie – moc­na, twar­da, działająca na przekór nie­do­stat­kom, cud so­cja­li­stycz­nej tech­ni­ki. Raz na czas jakiś ści­skałam rękę W., do­dając mu otu­chy, a gdy już wy­strze­lił na scenę (mu­siał tam być pierw­szy), spi­jałam każde słowo, które wta­czało się na usta W. nie bez tru­du.

Dał z sie­bie wszyst­ko, je­stem pew­na, że nikt nie za­uważył zająknięcia, de­li­kat­ne­go prze­su­nięcia na to­rze, gdyż za­raz po nim wy­buchła sal­wa śmie­chu wywołana dow­ci­pem. Oczy­wiście oblał mnie żar od stóp do sa­mej głowy, aż mi skręcone włosy za­fa­lo­wały przy uszach. Za­mknęłam oczy i słuchałam tyl­ko, co będzie da­lej. Ale da­lej już poszło gładko. To był je­den mo­ment, jed­no wah­nięcie, je­den zgrzyt między słowa­mi, które W. udało się spleść jak cho­in­ko­wy łańcuch. Po­do­bał się, lu­dzie grzmie­li z roz­ba­wie­nia, taki był przy tym wszyst­kim ko­micz­ny, cho­ciaż wie­działam, że z ra­cji napięcia na­ba­wił się już za­kwasów. Nu­mer trwał da­lej, wszyst­ko było pięknie jak w ma­rze­niach – jak­by wylądo­wa­li w kra­inie ze snów, pełnej suk­cesów, tęczy i owa­cji na stojąco. W tej właśnie at­mos­fe­rze W. wy­ko­nał ostat­ni akord pod­su­mo­wujący kon­fe­ran­sjerkę i cały skład wy­strze­lił po­now­nie do foy­er.

Le­d­wie wy­szli, M. rzu­cił się na W., wy­ma­wiając mu pomyłkę, jak­by go jakiś zły duch opętał. To mówił, to pod­szy­dzał, do­praw­dy nie­ele­ganc­ko i tak, jak mówić nie należy ab­so­lut­nie do ni­ko­go, szczególnie do cho­re­go mózgo­wo. Zwłasz­cza że zgrzyt po­zo­stał przez po­stron­nych nie­zau­ważony, a całość wy­padła wyśmie­ni­cie wręcz, szam­pańsko, i to bez naj­mniej­szej prze­sa­dy. M. wy­pluł jesz­cze kil­ka słów, po czym za­milkł, sam chy­ba zdzi­wio­ny mo­no­lo­giem, tym bar­dziej że ak­to­rzy tej sce­ny (W. oraz ja) nie od­zy­wa­liśmy się ani słowem, patrząc na M. jak na za­dzi­wiający okaz z pa­le­oli­tu od­kry­ty w ja­kiejś gro­cie. Chy­ba się zo­rien­to­wał, że się decz­ko zapędził, że ner­wy po­niosły go hen, na mon­gol­skie ste­py albo na­wet da­lej.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział tym­cza­sem W. – Nie chciałem.

Po­pa­trzyłam na W., po­tem na M., a po­tem, jak­by mnie ja­kieś tsu­na­mi ogarnęło, stu­me­tro­wa fala wstąpiła we mnie znie­nac­ka.

Po­cze­kałam, aż W. odej­dzie na bok zamówić colę, i do­padłam M., wrze­piając się w jego rękaw jak har­pia (być może zo­sta­wiłam mu tam na­wet krwa­wy ślad, z mo­ich pa­zurów ciekła krew, a z ust sączyła się pia­na).

– Odbiło ci? – wy­sy­czałam. – Prze­cież on jest cho­ry!

M. stał i pa­trzył, te­raz on to­tal­nie zszo­ko­wa­ny, bo nie spo­dzie­wał się po mnie ta­kie­go za­gra­nia. Za­zwy­czaj byłam tyl­ko i się uśmie­chałam. Cza­sem zaśmiałam się z jego dow­ci­pu, poza tym sta­no­wiłam tło.

– I w ogóle po co? Czy coś ze­psuł? Ze­psuł nu­mer? – ciągnęłam nie­ustępli­wie.

– Po­my­lił się – po­wie­dział M. to­nem na­bur­mu­szo­ne­go sześcio­lat­ka.

– No i co z tego?! – rzu­ciłam, ści­szając gwałtow­nie głos, bo W. zbliżał się do nas mia­ro­wo z dwie­ma szklan­ka­mi coli.

– Mo­gliśmy wypaść le­piej – burknął, wy­swo­bo­dził rękaw i obrażony od­szedł na bok.

Tego wie­czo­ru nie zro­zu­miał, ale po­tem chy­ba tak, bo coś w jego sar­ka­zmie, coś w iro­nii jak­by się omsknęło, za­mgliło. A może po pro­stu po­sta­no­wił się więcej nie kon­fron­to­wać. Tak jest za­zwy­czaj bez­piecz­niej.

Był to je­dy­ny przy­kry mo­ment tego szam­pańskie­go wie­czo­ru. Może cza­sem cze­goś ta­kie­go po­trze­ba do od­bi­cia, po to, żeby od­czuć w pełni szczęście oraz sa­tys­fakcję, na którą się lata pra­co­wało (idąc po tru­pach nie­mal, prze­dzie­rając się przez chasz­cze pułapek). Tego wie­czo­ru ka­ba­ret wspiął się wresz­cie na po­dium, roz­poczęła się ostra wal­ka, by zdo­bytą po­zycję utrzy­mać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: