Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Byłaś serca biciem, czyli przypadki pewnego literata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Byłaś serca biciem, czyli przypadki pewnego literata - ebook

Nie spodziewajcie się ani zwyczajnej autobiografii, ani fikcji literackiej. Zbigniew Książek, ale nie taki całkiem prawdziwy, bohater tej książki, to postać groteskowa i przerysowana.

Mamy opowieść autobiograficzną z kluczem do znanych postaci ze światka polskiego show-biznesu. Przewijają się w niej aktorzy, reżyserzy, muzycy, kompozytorzy. Bohater kursuje między rodzinnym Krakowem, niezbyt lubianą Warszawą i ukochaną Warmią, gdzie odpoczywa od świata. Jak wielu rodaków w latach 80. i na początku 90., jeździ na Zachód za chlebem. Odwiedził Anglię, spędził kilka miesięcy w Stanach Zjednoczonych, gdzie próbuje swoich sił jako robotnik budowlany, barman i literat w polonijnym czasopiśmie. Po przełomie próbuje odnaleźć się w nowej kapitalistycznej rzeczywistości.

Młodość i duża część dorosłego życia przypadła na lata PRL-u. Wtedy stawiał pierwsze kroki w artystycznym światku, zmagał się z cenzurą.  

Sukces w końcu przychodzi. Świadczy o tym dziewięć złotych płyt, które ma na koncie. Bohater stawia sobie jednak najważniejsze pytanie. Czym właściwie jest sukces? Jakie ma znaczenie? Pieniądze? Sława? Spełnione życie? Udane życie rodzinne? A może po prostu oglądanie pięknych krajobrazów Warmii z łódki na środku jeziora?


Opowieść rozgrywa się równolegle w kilku planach czasowych – czasy młodości (nastolatek, student), dorosłe życie w PRL-u, wyjazd do USA, lata 90. w Polsce, w końcu koncert galowy w Sali Kongresowej z okazji odebrania dziewiątej złotej płyty.
Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0475-6
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Niedawno Warszawa, Sala Kongresowa Godz. 17.45

Płyta nazywała się Opisanie świata, a w rzeczywistości były to dwa krążki w jednej okładce. Tworzyliśmy ją z kompozytorem Piotrem przez pół roku, a po dwóch tygodniach od pojawienia się w sklepach uzyskała status złotej płyty. Była to już dziewiąta złota płyta w mojej kolekcji autora tekstów. Miała zostać nam wręczona po koncercie w Sali Kongresowej w Warszawie. Do stolicy pojechałem z żoną moją Wandą, synem Maciejem Kazimierzem Augustynem, studentem filozofii i jego koleżanką Pauliną, przypadkowo także studentką filozofii.

Niestety, moja czarna marynarka, mówiąc otwarcie, moja jedyna marynarka, w przedziwny sposób zmalała i nie dawała się nijak zapiąć. Moja czarna koszula najprawdopodobniej też skurczyła się w praniu, więc wygłosiłem zjadliwy wykład na temat tego, jak należy prać koszule, a żona moja Wanda wygłosiła jeszcze bardziej zjadliwy wykład na temat obżerania się po nocach chlebem i gulaszem angielskim z puszki. Obie przemowy sprawiły, że w samochodzie zapanował przenikliwy, bolesny wręcz ziąb, schładzany z każdą upływającą chwilą zaciętą ciszą.

Syn milczał. Wiedział, że lepiej się w takich sytuacjach nie odzywać, by nie ściągnąć na siebie burzy z gradobiciem.

Pola, jego koleżanka, wcisnęła swoje drobne ciałko w kąt siedzenia i też milczała, bo jak się potem okazało, wykombinowała sobie, że to z jej powodu nikt nic nie mówi.

W tej jakże miłej atmosferze podróż z Krakowa do Warszawy minęła dosyć szybko.

Nie lubię prowadzić samochodu, a w Warszawie to wręcz nienawidzę. Nienawidzę, bo przed dwudziestu laty jechałem na Mazury i w Warszawie trafiłem na rondo obok okrągłego banku i wysokiego hotelu. Po szóstym okrążeniu milicjant, który z nieukrywaną pogardą przyglądał się naszemu małemu fiacikowi, zatrzymał ruch na rondzie, podszedł do mnie spokojnym krokiem i grzecznie zapytał:

– Czy mógłbyś, ćwoku, wypierdalać z tego ronda, bo za chwilę zatrzymasz ruch w całej Warszawie?!

Ponieważ dziesiątki klaksonów potwierdzały dezaprobatę milicjanta, wyrwałem się z tego piekła jazdy w kółko i z gracją, otarłszy się drzwiami o autobus MZK, wypierdoliłem, za przeproszeniem, na Augustów. Było, minęło. Niechęć do jeżdżenia po Warszawie została.

Tym razem miałem wjechać na dziedziniec Pałacu Kultury i Nauki, „od tyłu”, jak mi wyjaśniła mama Piotrka. Nie powiedziała, gdzie jest tył pałacu, nie powiedziała, gdzie skręcić, nie powiedziała, że będą szlaban i wredny strażnik. Czułem powracający sprzed lat koszmar ronda. Trzykrotnie objechałem pałac i poddałem się. Wysiadłem z samochodu, wziąłem głęboki wdech, a potem drugi i trzeci. W tym czasie żona moja Wanda usiadła na miejscu kierowcy, a kiedy ja umościłem się w fotelu pasażera, wjechała na dziedziniec pałacu. Było to tak bolesne upokorzenie, że trzęsącymi się rękami wepchnąłem do ust dwie tabletki środków uspokajających i połknąłem je bez popicia.

– Nie ma państwa na liście – oznajmił strażnik, wertując listę.

– To naucz się, baranie, czytać! – ryknąłem.

Wyskoczyłem z samochodu, wyrwałem mu listę i pokazałem palcem moje nazwisko i numer rejestracyjny.

– Co za chamy z Krakowa! – usłyszałem jeszcze za sobą, ale syn wraz z łkającą koleżanką Pauliną zdołali wciągnąć mnie do samochodu i unieruchomić pasami bezpieczeństwa.

Dotarliśmy więc do Kongresowej na wręczenie złotej płyty.

Dosyć dawno temu Kraków–Warszawa–Nowy Jork Godz. 7.20

Szwagier mój Ryszard i żona moja Wanda wpadli na pomysł, by wysłać mnie do Stanów Zjednoczonych. Szwagier pracował w amerykańskiej linii lotniczej, więc załatwił bilet za trzysta dolarów, małżonka była zatrudniona w bibliotece, więc pożyczyła mi na drogę książkę o Ameryce, i tak wstąpiłem na szlak pogoni za chlebem i kolorowym telewizorem. Byłem ubogim, a do tego leniwym i nieodpowiedzialnym literatem. Wszyscy znajomi szwagra i żony mieli zwyczajne zawody, więc zarabiali dużo, dużo więcej ode mnie. Nie miałem ani swojego mieszkania, ani kolorowego telewizora, ani samochodu, ani wielu innych rzeczy, które miał szwagier mój Ryszard. Jedynym sposobem na to, by przestali mną pomiatać, było wyrażenie zgody na ten idiotyczny wyjazd. Spakowałem walizki, zakupiłem litr wódki i karton papierosów, zająłem miejsce w ekspresie z Krakowa do Warszawy i, jak mi przykazano, powtarzałem angielskie słówka. Najlepiej poszło ze słówkami, ponieważ znałem ich tak niewiele, że zanim pociąg minął rogatki Krakowa, zdołałem je powtórzyć ze trzy razy.

Na lotnisku Okęcie zjawiłem się na stanowisku linii lotniczej szwagra. Jako jeden z pierwszych pasażerów zameldowałem się u wyjątkowo niesympatycznego facecika, a ten z niekłamaną satysfakcją poinformował mnie, że mam bilet typu S9, czyli dla rodzin pracowników linii, i dopiero wtedy wejdę na pokład samolotu, kiedy już nikt inny nie będzie chciał lecieć. Powiedział jeszcze, że, jak na razie, to wszyscy chcą, ale mogę czekać. Z jednej strony ucieszyłem się, bo wyobraziłem sobie miny szwagra mojego Ryszarda i żony mojej Wandy. Poza tym miałem butelkę wódki, a dawno już nie byłem u moich znajomych w Warszawie. Z drugiej strony nie ucieszyłem się, bo wiedziałem, że prędzej czy później zmuszą mnie do tego lotu, więc lepiej lecieć prędzej, by szybciej wrócić.

Takie mniej więcej myśli kłębiły się w mojej niewyspanej głowie, a pasażerowie ze zwykłymi biletami, jeden po drugim, hopsa za barierkę. Ja wciąż przed nią i niesympatycznym, delikatnie mówiąc, facecikiem. Naraz go odwołali, a jego miejsce zajęła elegancka, sympatyczna babeczka.

– Pan na coś czeka? – spytała.

– Czekam na miejsce.

– A czy ma pan bilet? – uśmiechnęła się w taki sposób, że ewentualnie byłoby po co zostać w tej Warszawie.

– Mam bilet, ale to prezent od szwagra, więc on jest jakiś złośliwy – zażartowałem i uśmiechnąłem się najzalotniej, jak tylko potrafiłem.

Najwidoczniej źle to zrozumiała, bo obejrzała ten mój S9 i wyrwała z niego jedną kartkę.

– Życzymy miłego pobytu w Stanach Zjednoczonych.

Pomyślałem sobie, że choć z pozoru miła, to najprawdopodobniej jest znajomą szwagra mojego Ryszarda, że oto koniec spokoju, pisania, wódeczek z przyjaciółmi, chodzenia na ryby, a i niewykluczone, że życia. Szwagier podczas ostatniej rozmowy nie omieszkał mnie poinformować, jak często samoloty spadają, dlaczego spadają i jaki procent pasażerów uchodzi z życiem z katastrof lotniczych. Ani razu nie wygrałem w totolotka, ani razu nie wygrałem na loterii fantowej, ani razu nie znalazłem portfela z pieniędzmi, więc nie miałem najmniejszych wątpliwości, że w tym nikłym procencie ocalałych się nie zmieszczę. To ostatnie pomyślałem w chwili, kiedy samolot oderwał się od ziemi i uniósł mnie w nieznane.

Oczywiście nie dostałem miejsca przy oknie, siedziałem najbliżej toalety i do mnie pierwszego stewardesa zaczęła gadać coś po angielsku, więc natychmiast zamknąłem oczy i udałem, że śpię. W taki oto sposób nie dostałem soku, choć wszyscy inni dostali.

Po mojej lewej siedział jurny czterdziestolatek, dalej jego cycata i udziasta czterdziestka. Gadali. Ja odmawiałem różaniec. Usiłowałem sobie przypomnieć, ile lat temu pływałem w morzu. Układałem sobie w głowie zdanie po angielsku, które po polsku brzmiało: „Czy mogę dostać sok za darmo?”. Przypomniałem sobie, jak jest „sok” oraz jak jest „czy mogę”, ale nie mogłem ustalić, jak jest „za darmo”. Niewykluczone, że w ciągu tych dziewięciu czy dziesięciu godzin lotu w końcu odgrzebałbym te słówka w pamięci, gdyby nie ten jurny po lewej.

– Czy, za przeproszeniem, ksiądz by nie łyknął? – zaproponował, patrząc na mnie.

Ki diabeł?! – pomyślałem. Do kogo on gada? Zeza ma czy co?

– Pan do mnie, za przeproszeniem? – zapytałem.

– Przepraszam księdza, że się ośmieliłem…

– Nie ma pan za co przepraszać, bo ja nie jestem księdzem.

– No, bo ten różaniec.

– Codziennie odmawiam – skłamałem.

Co będę opowiadał facetowi o szwagrze i katastrofach lotniczych.

– To co? Po małym?

– Skoro pan tak uprzejmy, to chętnie – przełknąłem ślinę.

– Popitkę by trzeba – powiedział, schylając się i wyciągając z podręcznego bagażu butelkę żytniej.

– Tak, bez popitki się nie da – przytaknąłem, myśląc z przerażeniem o moim angielskim tłumaczeniu prośby o sok.

– To zagadaj pan – zarządził i podobał mi się już mniej niż przed chwilą.

– Jasne.

Ledwie się rozejrzałem, udając, że szukam stewardesy, ta stała już przy mnie i pytała po angielsku, w czym może pomóc.

Ja ją zrozumiałem. Wiedziałem, w czym ona mogła mi pomóc, ale ona nie wiedziała, że ja nie wiedziałem, jak to wyrazić.

– Trzy soki proszę – zagadałem po angielsku, udając, że się nie czerwienię.

– Z lodem? – zapytała po polsku.

– Z lodem – odpowiedziałem po polsku.

– Smyrasz pan po angielsku, że ho-ho! – stwierdził z niekłamanym podziwem jurny.

– A my ni w ząb! – oznajmiła jego partnerka.

– Ano, tego… Uczyło się trochę, ale nie wszystko jeszcze łapię – zabezpieczyłem się na wszelki wypadek.

– No to, żebyśmy dolecieli – powiedział, bo stewardesa przyniosła soki.

Żeby go pokręciło, bo już prawie zapomniałem o tych katastrofach.

Wypiliśmy. I na drugą nóżkę też. Po pierwszej flaszeczce poszła druga, a potem zaczęły się różne opowieści. Na koniec zjawił się sen. Ocknąłem się, gdy podali obiad. Znów zasnąłem. Lot był wspaniały i przez chwilę byłem nawet zadowolony, że mnie przymusili do wyjazdu.

Dosyć dawno temu Nowy Jork–Chicago 5 pm

Zapiąć pasy! Znów strach! Lądowanie! Kara musi być za tę chwilę błogości! To nie było CHICAGO, a NEW YORK! Szwagier nie wyjaśnił mi, że będzie przesiadka.

Lotnisko wielkie! Niczego nie zrozumiałem z tablic informacyjnych. Szedłem za wszystkimi. Stanąłem w kolejce. Czekałem. Usłyszałem, jak ktoś mówi po polsku, że bagaże trzeba zanieść na inną taśmę, że ludzie z obsługi zawiozą nas do samolotu. Ruszyłem za tymi obznajomionymi. Pociłem się z przerażenia. O szwagrze moim Ryszardzie myślałem słowami, których nie sposób przenieść na papier.

– Chicago? – spytała Murzynka stojąca przy właściwej taśmie.

– Chicago – odpowiedziałem, zastanawiając się, czy już mówię po angielsku, czy jeszcze po polsku, i biorąc kartki z numerami moich bagaży, pognałem za tymi zorientowanymi.

Wstydziłem się zapytać, gdzie tak pędziliśmy korytarzami, więc pozostało mi jedynie nie stracić ich z oczu i wierzyć, że wiedzieli, dokąd zmierzają. Wyhamowali przy stanowisku czterdziestym pierwszym, gdzie jak byk było napisane: „CHICAGO. Piąta trzydzieści”, po naszemu – siedemnasta trzydzieści. Miałem godzinę do wylotu. Wszyscy usiedli, więc i ja usiadłem. Ktoś zapalił papierosa, więc i ja zapaliłem. Rozluźniłem się. Podeszwą buta przyciskałem rączkę torby, czyli mojego bagażu podręcznego. Szwagier mówił, że kradną i żeby tak robić. Drugi papieros. Trzeci. Napiłbym się piwa, ale wolałem nie ryzykować. Czekałem. Inni też nie ryzykowali, czekali.

W Nowym Jorku się jest! Na samolot do Chicago się czeka! Wielki świat! – pomyślałem z satysfakcją i już nie taki nienawistny był mi szwagier mój Ryszard.

Elegancka babeczka z obsługi stanęła za ladą i powiedziała coś przez mikrofon. Usłyszałem „Chicago”, więc zerwałem się i pierwszy stanąłem przed tą ladą. Podałem jej bilet. Uśmiechałem się radośnie, po amerykańsku. Zgasł mi uśmiech na twarzy, kiedy ona na ten mój bilet patrzyła i patrzyła, i sprawdzała w komputerze, i kręciła przecząco głową, i mówiła coś, czego nie rozumiałem. Zagadałem po angielsku, że nie mówię po angielsku, a ona pokazała mi palcem S9 na bilecie i powiedziała, żeby czekać, co akurat zrozumiałem, bo słowo czekać miałem powtórzone.

Krew odpływała mi z mózgu i spływała najwyraźniej do nóg, bo uginały mi się kolana i ledwo udało mi się dojść do ławki i drżącą ręką zapalić papierosa.

Polecę czy nie polecę? Jak polecę, to nie uduszę szwagra Ryszarda po powrocie do kraju. Jak nie polecę, to zostanę na lotnisku. Nikogo w Nowym Jorku nie znałem. Moje bagaże były już w samolocie do Chicago. Jak jest po angielsku „bagaż”? Jak jest po angielsku „szwagier”? Help! I need somebody.

„Mam na imię Zbyszek. Obrazek wisi na ścianie. Czy twój pies jest żółty? Jaki jest twój ulubiony kolor?” – nic z tego, czego nauczyłem się na lektoracie z języka angielskiego na studiach, nie pasowało do sytuacji.

„Z jakiego kraju pochodzisz?”. Co ja tę babę z obsługi będę pytał, skąd ona pochodzi, jak ona pochodzi z Ameryki. „Czy twój ojciec pali papierosy? Parasol leży na stole…”. Jezu Chryste! Zamorduję tego szwagra!

Wszyscy, którzy mieli wsiąść, już wsiedli. Jeszcze raz pokazałem mój bilet. Powiedziała, że przepraszają, żebym spróbował jutro o tej samej porze. Z nerwów zacząłem co nieco rozumieć. Zapisała mi na kartce nazwę innego lotniska i godzinę odlotu samolotu do Chicago. LaGuardia. Ładna nazwa – pomyślałem, bo ze zdenerwowania zaczynało mi się już mieszać w głowie. American Airlines. Inna linia, znaczyło. Nieważne, byle dolecieć.

Usiłowałem znaleźć wyjście z lotniska. Zajęło mi to zaledwie czterdzieści minut. W jednej dłoni ściskałem rączkę torby, no bo kradną, w drugiej kartkę z nazwą lotniska. Pokazałem stojącemu przy wejściu bagażowemu, czy kim on tam był, moją kartkę i powtarzałem po angielsku, że nie mówię po angielsku. Chyba zrozumiał. Za to ja nie zrozumiałem nic. Powtarzałem, że nie mówię po angielsku. Widać, zacząłem łapać akcent amerykański, bo kiwnął na mnie ręką, doprowadził do stojącego autobusu, zaszwargotał do kierowcy, kierowca przytaknął, ja wsiadłem i ruszyliśmy. Jechaliśmy i jechaliśmy, a ja co jakiś czas zrywałem się, podchodziłem do kierowcy, a on kręcił przecząco głową. Wreszcie na którymś przystanku kręcił na mnie palcem i tym samym palcem pokazał napis „American Airlines”. Wysiadłem. Zapaliłem. Wypaliłem. Ruszyłem do pani w okienku. Była miła, ładna i grzeczna. Chyba grzeczna, bo nic nie rozumiałem z tego, co gadała. Jeszcze raz zaczęła od początku, wolno, tłumacząc bardziej gestami niż mową ludzką. Zrozumiałem więc, że, po pierwsze, to jest bilet na inną linię lotniczą i tylko tą linią mogę lecieć, po drugie, to jest S9, czyli oni nie mogą zrobić grzeczności linii lotniczej mojego szwagra i mnie zabrać, a po trzecie, mają wolne miejsca na lot o dziewiętnastej, pod warunkiem że mam pieniądze na bilet, który kosztuje trzysta czterdzieści dolarów. Pokazałem mój cały szmal, czyli szwagrowe dwieście dolarów, a ona powiedziała: „Przykro mi”. Mnie też było przykro.

Stałem przed budynkiem portu lotniczego i usiłowałem uporządkować to wszystko, co kłębiło mi się w mózgu. Po pierwsze, skończyły mi się papierosy. Po drugie, nie podobała mi się ta zabawa i chciałem do domu. Po trzecie, dlaczego mi to zrobił szwagier mój Ryszard. Po czwarte, nikt mi tu nie pomoże. Po piąte, trzeba wracać na lotnisko Kennedy’ego, bo tam była linia lotnicza szwagra i tylko stamtąd miałem szansę jutro polecieć. Po szóste, trzeba zadzwonić do Chicago do Zofii, przyjaciółki mojej żony, która ze szwagrem moim Ryszardem i z żoną moją Wandą uknuła spisek na moje życie.

Nagle spłynęło na mnie natchnienie, doznałem olśnienia! Wódkę wsadziłem do bagażu, ale karton papierosów, wbrew instrukcji szwagra, miałem w torbie, którą taszczyłem ze sobą. Były papierosy! Dwadzieścia pięć paczek caro! To już coś. Paliłem jednego za drugim. Po sześciu papierosach dojrzała we mnie decyzja, by pójść na przystanek autobusowy. Zagadałem do czekającego na transport Murzyna.

– Lotnisko Kennedy’ego, ja chcę. Czy tu? – wydukałem po angielsku.

– Nie. Tu lotnisko LaGuardia.

– Wiem – powiedziałem. – Ja szukać lotnisko Kennedy’ego. Autobus tutaj?

– Tutaj – spojrzał na mnie uważnie, bo tak bardzo chciałem, żeby mnie zrozumiał, że zacząłem krzyczeć.

– Dziękuję! – wydarłem się po polsku i zapaliłem następnego papierosa.

Wargi gorzkie od nikotyny, z oddechem coraz trudniej, ale kara musi być. Nadjechał autobus.

– Lotnisko Kennedy’ego? – spytałem kierowcy.

– Nie. LaGuardia.

– Wiem, że LaGuardia! – ryknąłem. – Szukam lotnisko Kennedy’ego. Autobus, tak?!

Kiwnął głową z wahaniem. Wsiadłem. Jechałem dosyć długo. Dojechałem. Wysiadłem. Byłem w punkcie wyjścia. Nowy Jork, lotnisko Kennedy’ego.

Teraz już wiedziałem, dlaczego szwagra mojego Ryszarda przyjęli do pracy w tej cholernej linii. Bo jest taki sam jak oni. I szwagier, i ta linia chcieli mnie wykończyć.

Znalazłem aparat telefoniczny. Wykręciłem kierunkowy trzysta dwanaście i numer Zofii. Odezwał się głos po angielsku, więc odwiesiłem słuchawkę. Przemyślnie nie wrzuciłem żadnych pieniędzy do automatu telefonicznego. Czułem, że coś jest nie tak. Za drugim razem to samo. Rozglądałem się, czy przypadkiem ktoś patrzy. Niestety. Policjant patrzył, i to na mnie. Teraz to już nie był wstyd, że nie umiałem posługiwać się telefonem, ale strach, że ten policjant o coś mnie podejrzewa. W Polsce miałem to samo. Wystarczyło, że uważniej popatrzył na mnie milicjant, a ja już czułem się winny. Policjant, Azjata, wciąż się przyglądał. Miał przy sobie broń. Udawałem, że nie patrzę na niego. Nie było dobrze. Powiedzmy, że odszedłbym, udając, że już zadzwoniłem, ale on widział, że nie zadzwoniłem, więc mógł pomyśleć, że coś kombinuję. A jak zapyta, co robię, to co mu odpowiem? I co ja z tego zrozumiem? Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podejść do niego i powiedzieć, co i jak. Podszedłem. Dukałem. Wrócił ze mną do automatu. Pokazał. Napisał na kartce, jakie cyfry po kolei należy wykręcić, żeby dodzwonić się do Chicago. Wyciągnął z kieszeni monety i pokazał, ile mam wrzucić. Ludzka władza. Mimo że się nie uśmiechał, ogarnęło mnie nagle pragnienie, by rzucić się na szyję mojemu skośnookiemu bratu, wypić z nim flaszkę, pogadać o dalekim Krakowie, ale odezwała się jego radiostacja, znaczy był w robocie, i musiał już iść.

Mimo że była to dopiero moja czwarta godzina w Nowym Jorku, to wstydu najadłem się już tyle, co w Polsce w ciągu czterech najczarniejszych lat. Kara musi być.

Usiłowałem rozmienić pieniądze. W kiosku z gazetami nie chcieli. Nawet nie starałem się zrozumieć. Od razu dałem inny banknot jednodolarowy. Skoro to pieniądze od szwagra mojego Ryszarda, to niewykluczone, że były fałszywe. Innego banknotu też nie chcieli rozmienić. Zakładałem dwie możliwości – albo wszystkie moje pieniądze były fałszywe, albo czarna siostra sprzedająca gazety należała ze szwagrem do spisku. Przy następnym kiosku z gazetami biała amerykańska siostra sprzedająca gazety zachowała się identycznie, więc odczułem ulgę, bo jakże ja, humanista, przypuszczać mógłbym, że w najbardziej wolnym z krajów biali byli dyskryminowani.

Siedziałem na ławce, przy której stała popielniczka i ćmiłem caro. Nadeszła pora, by ruszyć głową. Wszak jestem Europejczykiem! Wszak jestem, jak mnie uczono, absolwentem jednego z najbardziej liczących się w świecie uniwersytetów! Siedząca obok kobieta pociągnęła nosem, raz i drugi, niuchnęła, rozejrzała się. Dlaczego się rozglądała? Może śmierdziałem? Ona czarna, ja biały. Czytałem, że czarnych drażni zapach białych. Spojrzała na mnie, na mojego papierosa, pokręciła głową z dezaprobatą, wstała, przesiadła się na sąsiednią ławkę. Pewnie niepaląca. Jednak nie to, bo swojego papierosa wyciągnęła i zapaliła, i znowu na mnie popatrzyła z dezaprobatą. Co jest? Facet siedzący za moimi plecami coś do mnie powiedział. Biały. Odwróciłem się i wyjaśniłem, że nie mówię po angielsku. A on znowu coś. I znowu powtarzał słowo drag i też się przesiadł. Co to jest drag? Na pewno to już słyszałem. Szlag z nimi, musiałem coś wymyślić, żeby rozmienić pieniądze. Tak! Teraz już miałem ich w saku! Musieli mi rozmienić!

Odnalazłem bar, wziąłem piwo, poszedłem do kasy. Piwo kosztowało trzy dolary, a ja kasjerce dałem dychę! Genialnie proste! Musieli mi wydać. Dostałem banknoty. Tłumaczyłem, że telefon, że rozmienić. Najprawdopodobniej nie po uniwersytecie, ale pojęła. Wypiłem piwo. Poczułem, że zaczynam rozumieć Amerykę. Trzeba myśleć i działać.

Szukałem ustronnego miejsca z automatem telefonicznym. Znalazłem. Obok schodów. Cztery kabiny z ławeczkami. To było to. Wcisnąłem torbę w kąt kabiny, żeby nogą nie musieć przyciskać i móc dzwonić na luzie. Wykręciłem numery po kolei, wrzucałem monety jedna za drugą, był sygnał. Odezwał się głos po angielsku. Powiedziałem, że to ja, że chcę rozmawiać z Zofią. Głos ucichł, pisnęło coś i cisza. Odwiesiłem słuchawkę. Jak to było na amerykańskich filmach? Maszyna rejestrująca rozmowy pod nieobecność właściciela! Oczywiście. Przecież Zofia czekała na mnie na lotnisku w Chicago! Przecież musiała mieć czas, żeby dojechać do domu. Przecież… Ciarki mi przebiegły po krzyżu… Przecież moje dwie walizki poleciały do Chicago! Przecież ja miałem karteczki z numerami bagaży! Przecież w tych walizkach były wszystkie ubrania, jakie w ogóle miałem, a nie było tego zbyt wiele. Trudno. Mosty spalone. Straciłem wszystko prócz tej torby podręcznej, w której wiozłem upominki dla Zofii, papierosy i przesyłki dla znajomych żony mojej Wandy i szwagra mojego Ryszarda.

Trudno. Miałem jeszcze sto dziewięćdziesiąt dolarów, trochę bilonu i przygasającą z każdą godziną wolę walki. Słyszałem o takich, którzy zaczynali życie w Ameryce z mniejszym kapitałem. Dochodziła dwudziesta druga. Chciałem zadzwonić jeszcze raz za pół godziny. Teraz szukałem toalety, o której marzyłem od pięciu godzin. Potem miałem zamiar gdzieś usiąść i poczytać książkę o Ameryce, i znów zadzwonić. Miałem plan. Wiedziałem, co robić.

Książka była o tym, jak przejechać całą Amerykę za sto dolarów. Albo pisał ją jakiś kretyn, albo był w innym kraju niż ten, w którym ja teraz się znalazłem. Zamiast mnie uspokoić, książka doprowadziła mnie do takiej pasji, że sięgnąłem po papierosa, i w tej samej chwili przypomniałem sobie, że słowo drag znaczy narkotyk. Czyli moje caro pachniały jak narkotyki! Niech pachną! Innych nie miałem, a pieniędzy wydawać nie mogłem, bo nie wiedziałem, co się jeszcze może przydarzyć. Najważniejsze, by tego portu lotniczego nie zamykali na noc. Ludzi było coraz mniej, ale nie wyglądało na to, by mieli zamykać.

Przyszło mi do głowy, że, teoretycznie, istniała szansa znalezienia tu kogoś, kto mówi po polsku. Przygotowałem sobie pytanie po angielsku, że szukam kogoś, kto mówi po polsku, i ruszyłem dziarsko do pani za ladą. Powiedziałem, co miałem powiedzieć, ona kiwnęła głową, że zrozumiała i gdzieś zadzwoniła. Dzwoniła pod różne numery, aż w końcu oznajmiła, że jest jej przykro. Zakładałem to, więc rozczarowanie było minimalne. Znów więc do telefonu. Na obudowie automatu zapisano numer, a na filmach widziałem, że tutaj można zadzwonić do budki telefonicznej. Wrzuciłem pieniądze, zaczekałem, aż skończy się tekst wygłaszany przez maszynę.

– Przy telefonie Zbyszek. Jestem na lotnisku w Nowym Jorku. Nie zabrali mnie. Numer automatu, przy którym jestem, jest taki a taki. Bagaże odfrunęły. Następny lot jutro o siedemnastej. Nie wiem, co mam robić. Moje papierosy to narkotyki…

Nie zdążyłem krzyknąć „Ratunku!”, bo głos po angielsku zaczął się domagać dalszych inwestycji dolarowych, a co ważnego miałem do powiedzenia, to powiedziałem.

Jak na złość, do telefonów utworzyła się kolejka. Wszystkie automaty były zajęte. Wyciągnąłem notes, w którym, oczywiście, jedynym amerykańskim adresem był ten Zofii. Udawałem, że szukam w nim czegoś. Ile można szukać czegoś, czego nie można znaleźć? Wziąłem torbę i zwolniłem kabinę. A potem przez dwadzieścia minut patrzyłem z nienawiścią na roześmianego młodziana, który najprawdopodobniej pieprzył o jakichś głupotach. Ledwie odłożył słuchawkę, a ja bezceremonialnie wpakowałem się do środka. Jak Ameryka to Ameryka. Żadnego bawienia się w grzeczności. Ja i ten automat to coś więcej niż człowiek i maszyna! Ten automat i ja to już prawie miłość, pełna niepewności, nadziei i oczekiwania. Boże, ja bredziłem! Najprawdopodobniej z głodu.

Mój automat zadzwonił, więc poderwałem się i w pierwszym odruchu chciałem wyskoczyć z tej kabiny i uciec. Zostałem. Podniosłem słuchawkę.

– Halo!

– Zbyszek?

– Zbyszek! Zofia?

– Nie. Krystyna.

– A gdzie Zofia?

– Zofia na lotnisku, a ja z nią mieszkam.

– Aha – powiedziałem. – Cieszę się, że do mnie zadzwoniłaś.

– No i co teraz? – spytała.

– No, nie wiem. Może trochę sobie porozmawiamy – powiedziałem i poczułem, że łzy wdzięczności napływają mi do oczu, że budzi się we mnie nieznane do tej pory wzruszenie, że rośnie we mnie miłość do tej Krystyny, większa jeszcze niż przed chwilą do automatu telefonicznego.

– Od dawna jesteś w Ameryce? – spytałem.

– Cztery lata – odpowiedziała.

– To długo.

– Tak, długo.

– Nie chcesz wracać do Polski? – dopytałem.

– Jeszcze nie – rzuciła.

– A wyobraź sobie, że ja już.

– Co już? – spytała.

– Już chcę wracać.

– To dosyć szybko – oświadczyła ta nieznana mi Krystyna, ten anioł mówiący językiem naszych przodków, ta nić moja łącząca mnie z życiem, ta nadzieja na powrót do ziemi Krzywoustego i Wałęsy, ta miłość telefoniczna w najczarniejszym dniu życia.

– Nie wiem, co mam ze sobą zrobić – powiedziałem do niej z jakimś dziecięcym oddaniem, bo już nie było we mnie ani krzty wstydu, tylko zagubienie na szlaku upokorzenia.

– Zadzwonię na lotnisko i poszukam Zofii. Ty nie odchodź od telefonu. Zadzwonię za kwadrans.

– A może jeszcze chwileczkę porozmawiamy? – spytałem.

Musiało być coś w moim głosie, bo Krystyna mnie uspokoiła.

– Nie bój się. Na pewno zadzwonię za piętnaście minut.

– To poczekam.

Wstąpiła we mnie bezrozumna radość, uniosłem się wręcz, uleciałem, doznałem ekstazy. Już nie byłem sam. Już ktoś o mnie myślał i mi pomagał.

Niedawno Warszawa, Sala Kongresowa Godz. 18.30

– Witaj, przyjacielu! – wydarł się na całą salę Tosiek, z którym nie cierpieliśmy się od dwudziestu lat.

Przepychał się między rzędami, by mnie dopaść, chwycić w ramiona i trzy razy cmoknąć w policzki. Miał bardzo nieprzyjemny oddech, nazywany niekiedy smoczym, co sprawiało, że takie obłapianie było wysoce niemiłe.

– Ależ ty monstrualnie przytyłeś, przyjacielu. No, musisz się wziąć za siebie – perorował, nie uwalniając mojej dłoni, tylko machając nią jednostajnie.

Ponieważ przytyki do mojego utycia zdarzały się często, wymyśliłem sobie odzywkę obronną, która zazwyczaj się sprawdzała i ucinała gadanie na temat mojej tuszy.

– Powiem ci, Tosiek… No nie wiem, czy powinienem – udawałem, że się krępowałem, że nie wypadało mi.

– No, mnie to możesz wszystko! Jak kamień w wodę – szepnął tym smrodliwym wyziewem do ucha.

Wszyscy wiedzieli, że dla rzeczonego Tośka, uwielbiającego plotki, każda nowinka to klejnocik służący do popisywania się w towarzystwie.

– Mam kolegę, górala. No i… bo wiesz, zaczęło się od cieni pod oczami, potem jakoś tak zapadły mu się policzki, zgarbił się, no, nie przymierzając, całkiem jak ty!

– Tak źle wyglądam? – przeraził się Tosiek.

– Właściwie to wyglądasz jeszcze gorzej niż ten góral.

– A co z tym góralem?

– W trumnie. Rak jelita grubego z potwornymi przerzutami. Zrób wszystkie badania, bo jak w porę się zdąży, to jakaś szansa jest.

– Coś ta przedostatnia płyta to wam się nie bardzo sprzedała, mimo że muzyka fajna.

– Dobrze, że przypominasz. Widziałem na wyprzedaży twoją płytę w zestawie z tomikiem tekstów.

– No i jak? Te o Krakowie fajne, co?

– Wiesz, nie kupiłem. Zawsze to sześć złotych.

– Jasne. Coś planujesz teraz?

– Kończę powieść.

– Współczesną?

– Jasne. O tobie też tam piszę.

– Dobrze?

– Prawdziwie.

– No to będę czekał z niecierpliwością.

– Miło, że wpadłeś na koncert.

– Za darmo wejściówka, to pomyślałem: trzeba posłuchać, co tam w Krakówku wypisują.

– Wpadniesz na kieliszek wina po koncercie, co?

– No, jeśli zapraszasz, to chętnie.

I znowu ten piekielny oddech, i znowu te całuski. Koszmar.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: